Upokarzająca propozycja
Transkrypt
Upokarzająca propozycja
Upokarzająca propozycja Upokarzająca propozycja Karczewski szedł szerokim, jasno oświetlonym i wyjątkowo długim korytarzem Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Przez uchylone boczne drzwi kątem oka dojrzał siedzącego za biurkiem Roberta Chojnackiego. Zdziwił się. Jak to możliwe, że już tu jest? – pomyślał. Przecież mnie pierwszego zabrali. Po co mu to było? Po kiego licha się wyrywał? Co będzie, jeśli zacznie sypać? Przeszedł jeszcze kilka kroków i zobaczył wyprowadzanego Janka Piekarza. Niedobrze. To było najsłabsze, chociaż bardzo aktywne, ogniwo w podległych mu komórkach. Ten to już na pewno wszystko wyśpiewał albo zrobi to za chwilę. Więźnia wprowadzono do obszernego, bogato umeblowanego pokoju. Było w nim kilku funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu. – Znaleźliście coś? – pytanie to skierowano do tajniaków przeszukujących mieszkanie Krzysztofa. – Tak. – Wystarczy? Odpowiedzią był delikatny, ledwo widoczny, przeczący ruch głową. Dobra nasza – ucieszył się aresztant – trzeba udawać Greka. Sprawiać wrażenie osoby przypadkowo zatrzymanej. Może to łykną. No tak, ale co z koronną zasadą odmawiania zeznań? Tyle razy przypominano im, że była to jedyna bezpieczna postawa w kontaktach z SB. Milcząc jednak przyzna się do winy. Nie skorzysta z szansy wprowadzenia ich w błąd. Z drugiej strony, udzielając wyjaśnień, może się zaplątać, zaszkodzić sobie bądź innym. I co tu robić? Oj, jak bolały dłonie. Krzysztof po raz kolejny próbował rozruszać swoje sine z niedokrwienia palce. [17] Część I – W matni – Patrz na tego – odezwał się porucznik. – Znowu majstruje przy kajdankach. Nigdy nie wyrzeknie się marzeń o ucieczce. – Karczewski! Chodź, trzeba cię przebadać. Esbek zaprowadził aresztanta do gabinetu lekarskiego. Zdejmując kajdanki, zapytał: – To ja ci je tak mocno opiąłem? – Nie, to ten sierżant, zomowiec. Lekarka symbolicznie osłuchała więźnia, zmierzyła mu ciśnienie oraz kilkakrotnie uważnie obejrzała dłonie Krzysztofa, po czym szeptem zwróciła się do funkcjonariusza: – Na przyszłość uważajcie. To mogło się skończyć paraliżem i amputacją. Kler miałby pretekst do podniesienia jazgotu. Wiesz, że oni bronią każdego z tych łobuzów z zaangażowaniem godnym ważniejszych spraw. Następnie sprowadzono więźnia na parter do małego, ciemnego pokoju. Znajdowało się w nim jedynie biurko, na którym stała lampka oraz dwa krzesła. Na jednym z nich, plecami do zakratowanego okienka, siedział mały, łysawy, korpulentny człowieczek. Ten niepozorny mężczyzna to kapitan Urbanek – osławiony kat robotników radomskich. Nie miał dwóch palców u prawej dłoni, które stracił w 1956 roku w czasie starć z robotnikami poznańskimi. Sprowadzony został do Bydgoszczy w latach siedemdziesiątych jako wsparcie dla tutejszego aparatu bezpieczeństwa, nieradzącego sobie z coraz sprawniej działającym podziemiem. W 1979 roku przeszedł na emeryturę. Do pracy powrócił na własną prośbę, zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego. Słynął z topornych, opartych na przemocy i pracy tajnych agentów, metod śledczych. Był skuteczny, dlatego zwierzchnicy przymykali oczy na jego pijaństwo w godzinach pracy. – No to wpadliście, Karczewski – odezwał się kapitan, kierując równocześnie światło lampki na twarz więźnia siedzącego po drugiej stronie biurka. – Teraz to już wam agenci amerykańscy nie pomogą, co?! Wdepnęliście w gówno, tylko od nas zależy, co z wami zrobimy. Mrużysz oczka, światełko razi?! Trzeba [18] Upokarzająca propozycja się przyzwyczajać. Jeśli nie zechcesz sypać, to będzie tak każdego dnia i każdej nocy. Do skutku. Nie wierzysz? Jeszcze się taki nie urodził, którego bym nie złamał. Wytrzymasz dzień, może tydzień, góra miesiąc. Potem na kolanach będziesz prosił, żebyśmy zechcieli cię wysłuchać. W końcu sypniesz kolegów, przyjaciół. Odwrócą się od ciebie wszyscy, łącznie z rodziną. Kiedy wyjdziesz, nikt ci nawet ręki nie poda. Trzydziestoparoletniemu mężczyźnie trudno będzie zaczynać życie od nowa. Czemu tak staremu? Dycha za wichrzycielstwo, trójka za próbę ucieczki, razem trzynaście lat za kratami, i to w najlepszym razie. Pieprzy i pieprzy. O co mu chodzi? – więzień gorączkowo analizował monolog esbeka. Zachowuje się tak, jakby chciał go zniechęcić do zeznań, głupi czy co? Może to jakaś nowa metoda? – Gdy już opuścisz więzienne mury – kontynuował kapitan – to na wszystko będzie za późno – na studia, na miłość. Do pracy karanego też nikt nie przyjmie. Jednak my, znienawidzona przez was Służba Bezpieczeństwa, chcemy dać ci szansę na powrót do normalnego życia i to teraz, a nie po trzynastu latach. Jeśli będziesz mądry, to za czterdzieści osiem godzin wrócisz do domu. I co ty, chłopcze, na to? Krzysztof zrozumiał, aż za dobrze, o co Urbankowi chodziło. Za chwilę zaproponuje mu współpracę. Jak on śmie tak go obrażać! Jak on śmie!? – gorączkował się więzień. Niech no tylko wypowie te słowa, to splunie mu w twarz. Nie pozwoli się upokarzać! Spokój, tylko spokój. Nie wolno mu tak zareagować. Byłoby po nim. Koniecznie musi się opanować. – No i jak? – Z nerwowych rozmyślań wyrwał go głos kapitana. – Dogadamy się? – Nie rozumiem – odpowiedział. – Będziesz pracował dla nas? – Czy to znaczy, że pan proponuje mi etat w SB? – Nie pajacuj! – Esbek gwałtownie zerwał się z miejsca. – Idziesz na współpracę czy nie? [19] Część I – W matni – A niby na kogo miałbym donosić? – spokojnie odpowiedział Krzysztof. – Do żadnych tajnych organizacji nie należę i nie zamierzam tego zmieniać dla waszej przyjemności. – A kto przynosił ulotki Piekarzowi? – Popisywał się swą wiedzą Urbanek. – Kto kierował nielegalnym związkiem „Wolna Polska” i wypisywał po ścianach antysocjalistyczne hasła? Radzę ci dobrze, idź na współpracę. Koledzy się nie dowiedzą, ba, będą cię nawet mieli za bohatera. Studia ci załatwimy, pracę, szmal. Od czasu do czasu napiszesz mały raporcik o tym, co twoi kumple kombinują, podasz kilka nazwisk, adresów i jesteś ustawiony na całe życie. No to jak będzie? – Powtarzam, żeby donosić, trzeba mieć na kogo, a mnie wzięliście przez pomyłkę. Nie mam żadnych kontaktów, które mogłyby was interesować – upierał się Krzysztof. – Naprawdę, proszę mi wierzyć. – Oj, Karczewski, Karczewski! Wy ciągle swoje, a my wszystko o was wiemy. O strajku, który zorganizowaliście w marcu 1982 roku, o matrycach, które wynieśliście 14 grudnia 1981 roku, pod samym nosem milicji, z Zarządu Regionu „Solidarności”, o plakatach, które rozlepialiście w tramwajach. Prawda jest taka, że byliście w konspiracji, a prawda zawsze jest jedna. – Sofiści głosili, że nie ma jednej prawdy – wtrącił przesłuchiwany. – Sofiści, jacy sofiści? Pewnie chodziło im o różnice dzielące jehowych i katolików – popisywał się swą niewiedzą lekko skonsternowany kapitan. – Przykro mi, ale działali oni pięćset lat przed Chrystusem. Oj, ma pan chyba spore luki w wykształceniu – więzień nie mógł się powstrzymać od złośliwości. – Zabrać go! – Urbanek wyraźnie się wściekł. – Bo mu zaraz mordę obiję. Chwycił za telefon: – Przygotujcie celę dla solidarucha. Wiecie jaką! [20]