Pobierz ten artykuł jako PDF - Hi

Transkrypt

Pobierz ten artykuł jako PDF - Hi
zamiast „od redakcji”
Dziennik
obotnim popołudniem redaktor
naczelny pewnego pisma dla ludzi, którzy oczyszczają prąd do
słuchania złotych płyt, siedział naburmuszony. Nie podobały mu się słuchawki,
w których miał właśnie zamiar uciąć sobie
podszytą muzycznym podkładem drzemkę po obiedzie, złożonym z placków ziemniaczanych ze śmietaną i wina kupionego
w Lidlu za 14,90 zł. W końcu mruknął
pod nosem: „Niech tam” i udał się do komórki lokatorskiej. Za chwilę zaczęły
stamtąd dochodzić hałasy i smród nadpalonej gumy. Po dobrej godzinie zmagań
redaktor zasiadł w swoim fotelu ze sztucznej skóry, włączył telewizor i siarczyście
zaklął. Bo cóż z tego, że nowe słuchawki
gotowe, kiedy przegapił „Familiadę” i nie
będzie miał dowcipu na nadchodzący tydzień.
Niedziela. Poranna potrzeba obudziła ze snu redaktora naczelnego pewnego
pisma dla ludzi, którzy czują obrzydzenie
do gałek podbijających basy i soprany.
Zresztą, co to był za sen. Koszmar. Artykuł o drogim wzmacniaczu był już prawie
ukończony, ale brakowało w nim puenty.
Był jak kiełbasa z grilla bez musztardy sarepskiej, którą bywa, że jadał samą, ewentualnie z chlebkiem. A czas gonił, niczym
wzrastające ciśnienie w podbrzuszu.
Łazienkowa lektura konkurencyjnego
czasopisma miała prowadzić do bezczelnego zerżnięcia myśli kolegi po fachu, ale
olśnienie spadło samo, niczym kłoda powalonej przez drwala sosny.
„Mam!” – odbiło się echo od glazury:
„Jak posłuchasz, to się zes….”.
Entuzjazm trwał jednak krótko, ponieważ redaktor doskonale wiedział, że
korekta, w osobie jego zastępcy, tego nie
puści. Że niby w poważnym piśmie dla
ludzi, którzy oklejają ściany tekturami
po jajkach, nie można używać brzydkich
wyrazów. Redaktor oficjalnie przyznawał
temu rację, ale w duchu czuł, że to z zazdrości.
Poniedziałek zaczął się paskudnie dla
redaktora naczelnego pewnego pisma dla
ludzi, którzy zastawiają pułapki na bas.
Nie dosyć, że pasjans w czterech kolorach
nie wyszedł, to jeszcze czekał na niego stos
słoików do umycia. Szykował się wyjazd
do rodziców na długi weekend. Wczorajszy wieczór, spędzony w towarzystwie
promocyjnego Kasztelana z Biedronki,
nie przyniósł też oczekiwanych efektów
w postaci napisanego wstępniaka. To nie
był taki początek tygodnia, jakiego oczekiwał. Wyglądało na to, że pech go już nie
opuści, bo schylając się, by wetknąć kabelki w dostarczony do testu wzmacniacz,
boleśnie stłukł się w okolicy pośladka
i wykwitła mu tam fioletowa plamka. Dostrzegł to z pewnym trudem w lustrze,
bo tusza nabyta na słoikowej diecie utrudniała przyjmowanie póz jogina. Kiedy
nacisnął palcem przebarwienie, zawył
z bólu. Równocześnie poczuł jednak, że
stało się coś ważnego. Doznał olśnienia.
Nareszcie zrozumiał, co to jest „punktowe
źródło dźwięku”.
Wtorek. „Dlaczego każdy poranek musi
być taki okrutny i nieludzki” – zastanawiał
się redaktor naczelny pewnego pisma dla
ludzi, którzy słyszą, w którym kierunku
płynie prąd w kablach. Najchętniej spałby do jutra, a nawet pojutrza, ryzykując,
że zatrą się kalendarzowe instrukcje dotyczące aktywności osobnika płci męskiej
po czterdziestce, na dodatek z mocno
zarysowaną linią brzucha. A mówią one
jasno: zmusić się do wysiłku i zarabiać
na swoje proste potrzeby i cokolwiek dziwaczne zakupy internetowe, dokonywane
późnym wieczorem pod wpływem impulsu i wina z dyskontu. Czyli przynosić do
jaskini łupy.
Redaktor wiedział, że inaczej się nie da,
ale starał się rozpaczliwie tej świadomości
unikać. Dlatego chwilowo zajął się z młodzieńczą energią kopiowaniem z internetu
zdjęć roznegliżowanych kobiet, ze sprzętem hi-fi w tle, bo to dobrze karmiło fejsbuka macierzystego wydawnictwa. Czuł
się potrzebny, a im więcej znalazł, tym
usilniej szukał. Zaangażował się w misję
do tego stopnia, że nawet nie spostrzegł,
kiedy dopadła go bezlitosna jak jastrząb
pikujący na chrupiącą ziarenka w trawie
myszkę środa.
Jedno było pewne: test wzmacniacza
ciągle nie napisany, a zapasy w lodówce się kończą. Jutro trzeba będzie pojechać do Lidla, a potem na poważnie przysiąść, bo już prawie czerwiec i to koniec
żartów.
Środa. Redaktor naczelny pewnego czasopisma dla ludzi, którzy stawiają sprzęt
i kolumny na szpikulcach, obudził się
szczęśliwy. To był dzień, który poprzedzała najcięższa praca pod Słońcem. Zakończył numer.
Co tam wie górnik, hutnik, rolnik.
Żaden z nich nie przeżył takiego stresu
i przyśpieszenia; nie stał się tak żałosnym
(tu walczył przez chwilę z łezką) kłębkiem nerwów. Nawet żołnierz, który
szedł na bagnety i maszynista widzący
z przeciwka tunelu niepokojące światełko…
„No, tutaj się może trochę zagalopowałem” – pomyślał redaktor, nakrywając
kołdrą zmarszczone pośladki, wystawione na uporczywą emisję zimna z okna,
które zapomniał wczoraj domknąć. Mimo
to czuł się dumny i – przede wszystkim –
wyzwolony. Wiedział, że pójdzie z rana
do osiedlowego sklepu, choć nie bardzo
– w jakim celu. Bo wszystko, co trzeba,
miał w lodówce. „Zaraz, zaraz – po co
mam iść? Nie pójdę!” – krzyknęła, jak
niesłusznie skarcone dziecko, podświadomość. Czy mu się to przyśniło, czy
był to głos rozsądku, niech pozostanie
zagadką.
Wezbrał w nim gniew. Żaden wysiłek
przez najbliższe dwa dni go nie dopadnie.
Co to, to nie. Skończył maraton, dobiegł
do mety i należy mu się nagroda. Będzie
spał raz w łóżku, raz w wannie, raz przed
telewizorem. Razem z sumieniem, które
może go akurat teraz, za przeproszeniem,
cmoknąć.
Więcej na naszym facebooku.
Maciej Stryjecki
1

Podobne dokumenty