Przeczytaj fragment

Transkrypt

Przeczytaj fragment
Córka Lichwiarza - fragment
Jade van Helsen stała, a światło pochodni odbijało się w jej zielonych oczach. Plecami
opierała się o ścianę. Dokoła gęstniała duszna ciemność. Noc była zupełnie cicha, jeśli nie liczyć
trzasków ciał owadów, które, przywabione do światła, płonęły w rozstawionych wzdłuż kanału
latarniach. Co chwila jakaś ćma opalała sobie skrzydełka i spiralnym ruchem spadała wprost w ciemną
toń.
W głowie dziewczyny wciąż jeszcze wirowało wszystko to, co podsłuchała w domu przy ulicy
Noży. Niewiele z tego rozumiała. Głos jej ojca powracał do niej raz po raz, jakby echem. Słyszała, jak
oskarżycielsko powtarza imię Adama Windjammera. Głośniej i głośniej, aż wreszcie miała wrażenie,
że za moment pęknie jej głowa: „Nie żywiła do Adama Windjammera żadnych uczuć, gdy jeszcze był
w Amsterdamie” – słyszała bez przerwy – „i nie żywi ich też teraz… Nie
żywi… Nie żywi”.
– Nie żywi – samo wyrwało się jej z ust. Wiedziała, że to nieprawda.
Przywarła mocniej do muru i przymknęła oczy, próbując opanować łomotanie serca. Po chwili
zdała sobie z czegoś sprawę i zrobiło się jej zimno. Była tak samo winna bankructwu Windjammerów,
jak jej ojciec. Przez niemal rok nosiła tę tajemnicę w sercu, niczym ułamany koniuszek noża. A jeżeli
nawet wtedy, rok temu, Adam Windjammer żywił do niej jakieś cieplejsze uczucia, to do tej pory
musiały się już przecież zmienić w czystą nienawiść. W jej myśli wdarł się żałobny, ponury dźwięk
rogu nocnego strażnika. Oznaczał, że należało obrócić klepsydry, które właśnie odmierzyły pierwszą
godzinę jej wolności. Wyszła z cienia z silnym postanowieniem, że nie będzie to zarazem godzina
ostatnia.
Dziwnie było nie mieć niczego, niczego nie posiadać, być… Właśnie, czym była? Kim? Tego
jeszcze nie wiedziała. Zastanawiała się, czy uda się jej kiedykolwiek stać kimś więcej, niż tylko córką
lichwiarza.
Po tym, jak utraciła swój tobołek, kilka zwykłych rzeczy, które doń spakowała, wydało się jej
niezmiernym bogactwem. Planowała, że wykupi miejsce na pierwszym statku, który udałoby się jej
znaleźć. Teraz jednak nie mogła na to liczyć. Nie miała złamanego grosza, a za cały majątek służyło
ubranie, jakie miała na sobie. Rozumiała, że daleko w ten sposób nie ucieknie. A mimo to ani przez
chwilę nie pomyślała o powrocie. Nie mogła się poddać, nie potrafiłaby wrócić do dusznego
więzienia, jakim stał się dla niej dom ojca. Nie chciała się poddać losowi, jaki zgotował jej Hugo van
Helsen. Cóż więc pozostawało? Mogła tylko iść naprzód. I dokąd miała się udać, jeśli nie na
nabrzeże?
Palarnie tytoniu na Kalverstraat nadal były otwarte. Dobiegały z nich mieszające się w
powietrzu śmiechy i rozmowy.
Dziewczyna szła szeroką ulicą. Podeszwy jej butów skrzypiały na zapiaszczonym brukowcu.
Pomiędzy ludźmi o czerwonych twarzach i wielkich brzuchach, którzy krążyli wśród tawern, czaiła się
groźba, ale zarazem i bezpieczeństwo. Zapach fajczanego tytoniu srebrzył powietrze, gdzieniegdzie
ciemniejsze od dymu palonego torfu, przyprawione bogatą, pachnącą wonią wystygłego mięsa z
rusztu. Jade czuła na sobie męskie spojrzenia. Wbiła oczy w koniuszki własnych butów i kołyszący się
rąbek czarnej sukienki i maszerowała naprzód.
– Ej, ty! Dziewczyno! A dokąd to idziesz po nocy? – drgnęła, słysząc obcy głos.
Spróbowała zignorować pytanie, ale nieznajomy zagrodził jej drogę. Stał, kołysząc się lekko.
Grube wargi krzywił w lubieżnym uśmiechu. W jego oddechu wyraźnie wyczuwało się zapach piwa.
Jade spróbowała go wyminąć, ale mężczyzna schwycił ją za nadgarstek i przytrzymał.
– Nie tak szybko, moja ciemnowłosa ślicznotko – rzucił. – Co w tym złego, jeśli sobie chwilę
pogawędzimy?
Uniosła lekko brodę i odpowiedziała mu dumnym spojrzeniem.
Nieznajomy coś w nim widać dostrzegł – być może rozpacz – i przepuścił dziewczynę,
zmuszając się do śmiechu, gdy odwracał się ku swoim towarzyszom. Jade wyminęła go i za chwilę
znalazła się wśród ulicznych artystów. Aktorzy z upudrowanymi twarzami występowali przed tłumem
gapiów. Na chwilę wciągnęli ją do swojej sztuki, otoczyli rozbawionym kręgiem, aż wreszcie
pozwolili przejść.
– Afrodyto! – zawołał za nią jeden z aktorów, gdy Jade umknęła jego wyciągniętej ręce. –
Moja zagubiona pośród nocy muzo!
Zaśmiali się. Dziewczyna nie odwracała się, póki nie dotarła do zakrętu. Do tego czasu
zapomniało o niej już całe Kalverstraat.
Domy na ulicy Rokin w większości skryły się już za drewnianymi okiennicami. Tylko w kilku
miejscach, po drugiej stronie rzeki dostrzegała kwadraty przyćmionego, żółtego
światła, lśniące szyby rzucały na bruk spłachcie blasku. W pobliżu uniwersytetu przeszła przez most.
Smugi świateł pochodni odbijały się w mrocznej wodzie, falowały, niczym zimny, niedosięgły ogień.
Stara część miasta otworzyła się przed Jade i równie szybko się za nią zamknęła. Poznała już
wcześniej te ulice podczas ukradkowych eskapad, teraz jednak wszędzie panowała noc. Ciemność
czaiła się w zaułkach i ciasnych alejkach. Jade słyszała kroki i ludzkie głosy: znajome dźwięki,
które mrok wydrążył i uczynił złowieszczymi. Minęła barki i łodzie, obeszła plac Dam i ruszyła
wzdłuż kanału Damrak, trzymając się blisko murów starego miasta. Drogę oświetlały jej pochodnie,
zatknięte w żelazne uchwyty, płonące na murach giełdy i nad drzwiami Starego Kościoła. Prowadziły
prosto do dzielnicy portowej i smukłych, kołyszących się na falach żaglowców.
„Batawia” stała przycumowana do nabrzeża w miejscu znanym jako łasztownia. Jade coś
ciągnęło do tego właśnie statku. Po obu stronach wiodącego na pokład trapu stały rozpalone
koksowniki. Ogień kusił. Wiedziała, że to, co zamierza, jest niebezpieczne. Zdawała sobie sprawę, że
z pewnością szukają jej już ludzie ojca, ale światło było tak piękne, tak nieodparcie ciągnęło ją ku
sobie.
Podeszła ostrożnie i skryła się w mroku za stertą pustych beczek. Na nabrzeżu panowała teraz
dziwna cisza. Zniknęły gdzieś tłumy ludzi i panująca tu za dnia bieganina. Nie było kupców, żeglarzy,
handlarzy ani domokrążców. Wszystkie magazyny zostały zamknięte, a drewniane pomosty,
prowadzące na wysepki doków i stoczni, opustoszały. Nawet tawerny zamknięto już na noc i tylko
kilku pijaków próbowało wrócić do domu. Pełna życia zdawała się jedynie „Batawia”, której załoga
nadal prowadziła załadunek, nawet gdy dzwonnik na wieży Schreierstoren obwieścił miastu północ.
Przyglądała się pracującym mężczyznom, a bijący od koksowników blask wyolbrzymiał i
zniekształcał ich cienie. Po chwili zrozumiała z dolatujących jej uszu strzępków rozmów,
iż załoga przygotowywała się do opuszczenia portu wraz z porannym przypływem. Dziewczyna
dokładnie obejrzała statek. Pokłady zalane były jasnym światłem. Trzy maszty jaśniały do pewnej
wysokości odbitym blaskiem, a potem niknęły w ciemności nocy. „Batawia” była żaglowcem
handlowym, mniejszym od galeonu, ale przystosowanym do równie dalekich rejsów i to Jade
pasowało.
Okrętowy kwatermistrz sprawdzał właśnie beczki i worki ustawione na nabrzeżu. Gdy
zatrzymywał się co chwila, by rzucić okiem na list załadunkowy statku, jego latarnia rzucała krąg
żółtego blasku.
– Chciałbym z panem zamienić słówko, panie Johannes – odezwał się wśród panującej dokoła
ciszy.
Jeden z marynarzy ładujących na pokład beczki wszedł w jasny okrąg. Pozostali, dojuczeni
ładunkiem rozmaitych towarów, wchodzili po trapie i wkrótce wszyscy zniknęli Jade z oczu. Droga na
pokład stała otworem.
Szybko, nie dając sobie szansy na zmianę decyzji, dziewczyna wysunęła się z cienia i lekkim
krokiem, cicho przebiegła przez drewniany pomost nabrzeża i kucnęła za innymi beczkami.
Kwatermistrz i mężczyzna imieniem Johannes stali do niej plecami i spierali się co do jakichś
szczegółów dotyczących ładunku. Jade zaczerpnęła głęboko powietrza i podkradła się w stronę trapu.
Jeszcze jedna pauza, ostatnie spojrzenie za siebię i dziewczyna przemknęła po pomoście w kierunku
pokładu, migocącego w blasku płomieni koksowników.
Nagle uszu Jade doleciały głosy marynarzy rozmawiających ze sobą na głównym pokładzie.
Zatrzymała się w pół drogi. Przez jedną, pełną niepewności chwilę, stała tak, uwięziona pomiędzy
starym światem a nowym. Pragnęła ruszyć dalej, zdawała sobie sprawę, że to jej jedyna szansa, ale
wreszcie – niestety – została zmuszona do powrotu drogą, którą przyszła. Odwróciła się z cichym
szelestem spódnic i kilkoma długimi susami znalazła się z powrotem na nabrzeżu, pomiędzy workami
i beczkami, w bezpiecznej, cienistej kryjówce.
– No dalej, ruszać się, wy szczury tawerniane! – zrzędził kwatermistrz na widok żeglarzy,
którzy znowu pojawili się na trapie.
Jade usłyszała jeszcze, że mruczy coś na temat całych nocy, jakie stracą przy tym tempie
pracy, zanim cofnęła się raptownie, gdy blask z jego latarni musnął jej zaciemnione schronienie.
Rozejrzała się raz jeszcze. Wiedziała, że musi znaleźć inną drogę, by dotrzeć na pokład „Batawii”.
Wysoki bukszpryt wznosił się w ciemność za niskim forkasztelem, zupełnie jakby wskazywał
dziewczynie drogę do ziemi obiecanej. Przyjrzała się wygiętemu, przypominającemu ptasi dziobowi i
po chwili przesunęła spojrzenie ku wygiętej, zwisającej z burty kotwicy, a w dalszej kolejności,
ku grubej, okrętowej linie. Skręcona z konopi, grubsza niż jej ramię, utrzymywała „Batawię” przy
nabrzeżu, spinając ląd z żaglowcem niczym wątek nadziei.
Ruszyła krótkimi skokami, od beczek za spiętrzone worki, od worków do kolejnych beczek.
Głowę trzymała nisko. Zatrzymywała się na moment, po czym przemykała dalej. Wreszcie dotarła do
przysadzistego, obitego skórą słupa, do którego przywiązano linę umocowaną drugim końcem do
dziobu „Batawii”.
Jade słyszała wodę chlupiącą o burtę żaglowca. Objęła rękoma gruby sznur i zaczęła się
powoli podciągać. Nogi zaplotła na szorstkiej konopnej linie, tak by nie ześlizgnąć się z powrotem na
nabrzeże. Widoczna w migocącym świetle koksowników, nie mogła zrobić nic innego poza parciem
naprzód, wyżej i wyżej, aż wreszcie znalazła się tuż przy trzpieniu kotwicy. Kiedy przełaziła
niezdarnie z liny na zakrzywione, żelazne haki, jej ramiona przeszył ostry ból. Potem było już łatwiej:
wystarczyło tylko wyprostować się i podciągnąć na kilku, zwieszających się za burtę linach. I nagle,
sama nie mogąc w to uwierzyć, znalazła się na dziobie.
Położyła się nieruchomo i wytężyła słuch, by usłyszeć cokolwiek poza własnym,
przyspieszonym oddechem. Wreszcie podniosła się z desek i usiadła, opierając się plecami o potężny
bukszpryt okrętu, skryta w cieniu wysokiego forkasztelu. Poczuła ulgę – tak intensywną, że aż
bolesną. Udało się. Była wolna. I w tej chwili Jade uwierzyła – tak, naprawdę w to uwierzyła – że nie
istnieją rzeczy niemożliwe.

Podobne dokumenty