Pobierz w pdf - CzytajZaFREE.pl

Transkrypt

Pobierz w pdf - CzytajZaFREE.pl
Rozgotowane Szparagi
Publikacja na extrastory.czytajzafree.pl
Autor:
Adam
- Co pan powie na mały eksperyment?
A jakiego typu? Czy ma pan, panie doktorze, na myśli umieszczenie wymaganego zdania już na
samym początku, by następnie odsunąć się od niego, oddalić, zapomnieć i napisać o czymś zupełnie
innym? ALE O CZYM?, panie doktorze, czy ma pan pomysł? W końcu to pański eksperyment, mnie tu
nie ma, choć gadam, mnie tu nie ma, zlewam się w jedno z tekstem i znikam w nim i się w nim
rozpływam, jak kropla deszczu w oceanie.
Czy ma pan pomysł?
- Nie mam pomysłu. Pomysł się skończył na tym pierwszym zdaniu.
Mi również.
- A gdybyśmy przeprowadzili prawdziwy eksperyment? Taki naprawdę eksperymentowy eksperyment?
Taki prawdziwy?
- Najprawdziwszy.
Widzę, że ma pan już gotowe laboratorium, widzę, że szybko postępuje historia; widzę, że nawet
żaden z nas nie zdąży opisać tych wszystkich brzęczących maszyn i bulgoczących flakoników, bo ma
pan już gotową dla mnie miksturę. Do wypicia? Do wypicia, skoro mikstura, tak sądzę. Stoi pan do
mnie bokiem i bada ją pod wpadające przez okno światło, chorobliwie zielony płyn w cieniutkim
flakoniku. Ale ja nie wypiję tego, obojętnie, jaka by nie była nagroda.
- Co pan powie na mały eksperyment?
GENIALNE! Dwa razy użyliśmy tego zdania, to musi podwoić szansę na zwycięstwo! - acz moja
odpowiedź wciąż brzmi: „Nie. Nie wypiję tej mikstury”. Filmy mnie nauczyły, by nie ufać szalonym
naukowcom, a pan, skoro to moja historia, jest jak najbardziej szalony. Bo to jest moja historia,
prawda?
- Któryś z nas jest szalony na pewno. A teraz wypijmy.
Nie, nie, nie, nienienienienie. Nie ma szans, doktorze. Jest taki piękny dzień, nie niszczmy go
bezsensownymi eksperymentami, mogącymi doprowadzić do śmierci któregoś z nas. Obaj jesteśmy
na nią podatni wręcz do przesady.
Strona: 1/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
- Może mikstura to zmieni.
Może? Nie wie pan, co robi pańskie własne dzieło? Wiedziałem, że nie można ufać szalonym
naukowcom, ale taki poziom nieodpowiedzialności zakrawa wręcz o absurd.
- Co pan powie na mały eksperyment?
To już nawet nie było a propos. Doceniam, co pan próbuje zrobić, ale nie przesadzajmy.
- Co pan powie na mały eksperyment, co pan powie na mały eksperyment, co powie pan mały na
eksperyment, hm?
Powiem: nie. Ale ma pan piękny płaszcz laboratoryjny, taki szarawy w tym świetle lampki biurkowej,
przy której piszę.
- A może jednak?
Minęło kilka godzin, odkąd próbował mnie pan przekupić zwycięstwem w konkursie, ale wciąż nie
widzę powodu, by ryzykować życiem i zdrowiem dla wygrania tabletu. Owszem, zawsze chciałem mieć
tablet...
- Tablet, no właśnie, zawsze chciał mieć pan tablet.
...ale nie za taką cenę. Ich zwykła cena też zresztą była za duża, więc trwałem beztabletowo, ale
trwałem i trwam tak szczęśliwie. A pan próbuje to na siłę zmienić! Dlaczego? Czy to dla mnie, czy
jedynie dla pańskiego chorego eksperymentu?
- Dla tabletu.
Raz jeszcze pańska wypowiedź nie miała zbyt wiele sensu i nie wniosła za dużo do mojego życia. I
włosy panu powypadały, i pozieleniał pan trochę na twarzy – upił pan mikstury, co? Proszę nie
zaprzeczać, widzę, że jej ubyło, a na schodach do piwnicy nie wylewa pan płynów, doktorze, co
wielokrotnie pan udowodnił w porze herbatki; wręcz podziwiam pana za tę zdolność – ja się zawsze
cały polewam, a potem poparzony skamlę o pomoc. W sumie, to jest to jeden z powodów, dla których
pozwalam panu mieszkać w moim zamku (zameczku?). Możliwe, że jest to jedyny powód. Ale pańskie
eksperymenty mnie ani nie bawią, ani nie cieszą, a wręcz, gdy tylko ktoś z pobliskiej wioski zaginie,
czuję się trochę winny. Prawie tak bardzo, jak gdy poprosił mnie pan o tamte króliki ze sklepu
zoologicznego...
Chyba wręcz brzydzę się panem, panie doktorze. I gdzie w ogóle pan zdobył tytuł doktorski?
- Eksperyment?
Co, już nawet nie chce się panu udawać, że zależy panu na moim zwycięstwie w konkursie? Już tylko
eksperyment w głowie, już tylko to słowo zostało; pomysłu wciąż brak, fiolka czeka i nawet bulgotać
zaczęła, a pan, panie doktorze, ma tak przerażające spojrzenie, że hiena by nie śmiała zarechotać, a
wręcz schowałaby się za najbliższym pniakiem, a wręcz przebiegłaby tysiąc kilometrów, by odnaleźć
wspomniany pniak.
Wciąż pan nade mną stoi. Wciąż pan nade mną stoi, a minęło tyle czasu; przybliżył się pan trochę,
Strona: 2/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
zamiast się oddalić; stoi pan teraz tuż nad moim ramieniem i ślini mi się na marynarkę. Ale też sam
sobie jestem winien – po co siedzę w marynarce w domu?
- W marynarce.
No właśnie. Też nie rozumiem. Absurd. Ale to dla pana bez znaczenia, doktorze, ja wiem, ja to czuję.
Ślini mi się pan na prawe ramię, na lewym oparł pan swoją równie lewą rękę, w której ściska pan
wciąż przeraźliwie zieloną fiolkę. Czy znowu trochę ubyło? Takie mam wrażenie. Trudno się
powstrzymać, jak mniemam. Ale ja się powstrzymam, pan pozwoli.
- Nie.
Słucham?
- Nie pozwoli.
Witam. Jestem zastępczym narratorem. Jako że dotychczasowy narrator wdał się w szamotaninę z
szalonym doktorem, to ja, narrator (przypominam) zastępczy, będę Państwu relacjonował, co się
dzieje.
Na chwilę obecną narrator leży na ziemi, przywalony ciałem doktora. Krzesło, na którym siedział, gdy
pisał, zostało przewrócone; trwa teraz oparte o drewnianą skrzynię, kąt nachylenia względem podłogi:
42 stopnie. Lampka, która się dotychczas paliła i oświecała pisany tekst, wciąż się pali, tylko że tekst
już nie jest pisany; a raczej jest, ale inaczej, bo przeze mnie, jeszcze nieobecnego w samej treści.
Tymczasem doktor się nie pieści (rym zamierzony) i trzyma narratora zaskakująco mocno.
Unieruchomił mu już obie nogi (nogami), właśnie się uporał z drugą ręką (trzyma je swoimi własnymi
rękoma) i przechyla i przysuwa trzymaną zębami fiolkę w stronę ust narratora, jak gdyby chciał go
pocałować. Zielona ciecz dociera do krawędzi naczynia, ale powalony narrator przechyla głowę w lewo,
za wszelką cenę chcąc uniknąć z nią kontaktu. Lecz oto druga para rąk – moja para rąk! - chwyta jego
głowę i unieruchamia ją, oddając pióro narratorowi trzeciemu (który jednak będzie zapisywał, co mu
dyktuję, pozbawiony osobowości). Unieruchomiona głowa oddycha ciężko, tym bardziej, że nos
zatkany, a zielona toksyna wlewa się wprost w mimowolnie otwarte usta.
Teraz obaj są zielonkawi – i narrator, i szalony doktor. Obojgu wypada coraz więcej włosów, co nie
wróży dobrze ich przyszłym podbojom miłosnym, bo panny kochają silne włosy, a obaj mieli już spore
zakola. Ale nie to jest teraz ich największym problemem. Nic nie jest teraz ich największym
problemem. Nic nie jest teraz ich największym problemem. Chyba nie mają już problemów.
Przycupnęli obok siebie na niewielkiej drewnianej (sosna) ławce w holu, na której się siada, by
zawiązać buty i trwają tak razem, wpatrzeni w ścianę, w kamienną ścianę. Fiolka jest pusta, nie ma o
co się sprzeczać. Nie ma też komu zdecydować, czy eksperyment się udał. Bo jaki był jego cel? Nie
wiedzą. Nikt nie wie.
W międzyczasie zabiłem trzeciego narratora i teraz raz jeszcze to ja Państwu opisuję, co się dzieje, ja
już całkowicie Wasz; ja – tymczasowy narrator, kreślący po papierze pawim piórem, nachylonym pod
kątem 42 stopni.
Strona: 3/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Ale tak się skupiliśmy na narratorze i szalonym naukowcu, że zapomnieliśmy o najważniejszej postaci
tej historii: Martynie, ukochanej narratora. Jest ona wręcz cudowną osobą, a dziewczęciem to już tak
wrażliwym i niewinnym, że czerwieni się gotując szparagi; czerwieni się samą siłą skojarzenia.
Skojarzenia, którego poprawności nawet nie może być pewna!
Martyna, od tego momentu zwana „M.”, żeby nie powielać liter zbyt namiętnie, ociera właśnie ręce o
kuchenny fartuch i siada na drewnianym, lekko kulejącym stołku. Wpatruje się w białą ścianę,
podobnie jak jej ukochany (i doktor) i rozmyśla. O czym? Sama nie wie. Jest taki piękny dzień. O czym
rozmyślasz, droga M.?
- Sama nie wiem. Jest taki piękny dzień.
Oj jest, ojest. Nie rozgotuj szparagów.
M. zrywa się ze stołka i podnosi pokrywkę od garnka, ale szparagi wciąż są twarde jak kamień. Tym
razem się nie czerwieni, delikatna M., ale mogłaby, choć nawet o tym nie wie. Przeurocza istotka.
Przeurocza istotka, która właśnie bardzo zatęskniła za swoim ukochanym – wyczuła bowiem, że kto
inny prowadzi narrację; zauważyła, że ma inny ubiór niż zwykle, że lodówka stoi nie na swoim miejscu.
Ma teraz kota, a nie psa, ma piegi, a nie pieprzyk na policzku. A plakat Beatlesów z dzieciństwa spalił
się w pożarze jej dawnego mieszkania (a nie od świeczki w obecnym) i nawet nie jest jej przykro z
tego powodu, choć kiedyś (w poprzedniej narracji) płakała, w dodatku rzewnie. M. czuje, że coś się
zmieniło, a jeśli coś się zmieniło, to pewnie jej ukochany to zmienił, a jaki by miał powód ku zmianom,
jeśli sam się nie zmienił? A jeśli on się zmienił, to czy ona wciąż go kocha? - nie wiadomo. M. czuje, że
musi się z nim natychmiast spotkać.
Natychmiast spotkać. Ale jak, skoro żyje teraz NA INNYM KONTYNENCIE? Złośliwy los, złośliwy Los, a
ukochany narrator telefonu i tak nigdy nie odbierał, zajęty pisaniem, że telefon dzwoni – to i dzwonić
przestała, ot, tragikomizm ich związku. Lecz co zrobić? Musi się z nim spotkać, musi, musi, ale nie ma
jak; a nie może być pewna swojego do niego uczucia, bo i jak; no i on za nią tęskni, pewnie tak; i
fabuły brakuje, jeszcze jak – wszak M. jest najważniejszą postacią, a jedyne, co wniosła do fabuły jak
na razie, to jeszcze nierozgotowane szparagi i piegi.
Lecz poprzedni (gorszy) narrator czuje jej czucie. Czuje, że ona czuje, że coś się zmieniło. Czuje, że
ona chce się z nim spotkać, a wraz z nim czuje to zielona ciecz, rozpływającą się błogo po jego
organizmie. Od ust, po stopy, od stóp z powrotem do góry, by w końcu zająć i cały mózg i odkryć w
końcu, jak to jest – mieć usta, mieć stopy, mieć rzęsy, mieć pępek. Bezsensowne elementy, stwierdza
ciecz, ale i tak jej się to podoba! Nie sądziła, że posiadanie kolana może być taką frajdą; że włoski
dookoła tak przecież niepotrzebnego sutka mogą być aż tak ciekawe. Irytujące, lecz ciekawe;
niezrozumiałe – a ciekawe.
Tak, bycie w człowieku ma swoje zalety. Lecz kim jest ta tajemnicza M., żyjąca po drugiej stronie
globu? Narrator chce wiedzieć, gdzie ona jest, to i ciecz w nim chce to wiedzieć; czy szalony doktor
też tego pragnie? - nie wiadomo. Zielona ciecz nie utrzymuje kontaktu z jego zieloną cieczą, choć
kiedyś były bardzo blisko; przez krótki czas były nawet współlokatorkami.
Acz teraz to nieważne! M., M., M., M.! Już tylko ona wypełnia umysł!
- Musimy się z nią spotkać! - krzyczy ciecz ustami narratora, a on jej odpowiada tymi samymi usty:
- Tak!
Strona: 4/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
Tylko jak? Nie wiadomo, gdzie M. teraz mieszka; ba, nie mogą być pewni, gdzie narrator mieszka,
choć widok za oknem się chyba nie zmienił. Zielona ciecz zmusza swojego nosiciela do podejścia do
drzwi wejściowych i wyjścia na ganek (choć wciąż jest w domowych papuciach).
- Niewątpliwie widok się nie zmienił.
Ten sam ogród, co wczoraj, ten sam ogrodnik. Te same góry, hen, daleko; te same drzewa. Te same
chmury nawet, co mogłoby się wydać podejrzane, ale w zaistniałej sytuacji narrator wita je z
uśmiechem. Jego miejsce zamieszkania się nie zmieniło. To przynajmniej jest pewne.
Lecz jak znaleźć M.? Skoro jego miejsce zamieszkania się nie zmieniło, a jej owszem, droga do
przebycia również musiała ulec zmianie, choć punkt A pozostał ten sam, a i punkt B wciąż jest
wejściem do jej niewielkiej chatki, gdzie mieszka sama, choć domek wygląda, jak gdyby mieszkała w
nim co najmniej z babcią.
Narrator wzdycha.
To było dziwne, stwierdza zielona ciecz w jego ciele i wzdycha również, tymi samymi ustami. Ani ulgi
nie przyniosło, ani rozwiązania problemu. A jednak uzależnia jak narkotyk, stwierdza ciecz i wzdycha, i
wzdycha, i wzdycha, a po każdym westchnięciu bierze coraz krótszy oddech, aż w końcu zupełnie go
traci i pojawiają jej się mroczki przed oczami.
To już przesada, absurd zupełny, uznaje. Akceptuję pępek, płatki uszne, nawet sałatę jako zdrowe
pożywienie, ale te dziwne małe kształty przed oczami? Bez sensu.
Bez sensu, bez sensu, bez sensu, a jednak lepiej niż we fiolce, a jednak. Lecz co z tą M.? Trzeba jakoś
do niej dotrzeć, a tu tymczasem dawny narrator ledwo oddycha, prawie stracił przytomność. Patrzy
się też jakoś dziwnie na swoje ręce, jak gdyby ich nie rozpoznawał – czy to może ciecz w nim ich nie
rozpoznaje? On, czy ona, czy oni – kto to wie. Ale, obojętnie, kto nim powoduje, ciało nie może
rozpoznać swoich dłoni, są już dla niego obcym elementem; rozpływają się wraz ze spojrzeniem,
zanikają na tle ścieżki ogrodowej, na której narrator klęczy. Rozpływają się zaskakująco dosłownie...
krople dłoni odskakują od całości kończyny i opadają na brunatną glebę. Wsączają się w nią po chwili,
jak w gąbkę, jedna po drugiej, jedna za drugą, jedna drugą goni, niechciane, niechciane, szalone,
szalone, szczęśliwe – kto wie? Możliwe, że tak.
A narrator nic. A ciecz nic. A ich ciało nic. Obce dłonie. Niech znikną, niech odejdą. Zostaną dwa kikuty,
dwa kikuty, wiosenne jak szparagi M.
- Och, jak zjadłbym jej szparagów – jęczy narrator, wciąż patrzący na niknące ręce. - Och, jak zjadłbym.
Tymczasem krople jego dłoni nie próżnują i, wsączywszy się w ziemię, przemierzają przez całość
naszej planety w jedynym przyjaznym kierunku – do niej, do M. Ona ich nie odrzuci przecież, ona je
pozna. Ona zawsze je szanowała.
Pamiętają dłonie, pamiętają, jak po raz pierwszy ją złapały za adekwatną kończynę, nieśmiało, ale z
uczuciem. Pamiętają, jak ją po raz pierwszy objęły w pasie, stanowczo, choć nie próbowała się
odsunąć. Nie próbowała się też przysunąć. Trwała w ich objęciu, jej talia badała teren – na ile mogła
sobie pozwolić; na ile one, dłonie narratora, planowały sobie pozwolić; lecz na ile można zaufać talii –
nie wiadomo. Ale była to przecudowna chwila (i talia też niczego sobie). Odrzucone dłonie do niej
Strona: 5/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl
lgnęły.
Narrator w tym czasie wcale nie wstał ze ścieżki ogrodowej, wręcz przeciwnie – pochylił się jeszcze
niżej (42 stopnie) i oboje z cieczą przeklinają teraz (o, Ironio!, okrutna pani!) brak dłoni, na których
można by się wesprzeć wygodniej, niż na dwóch kikutach. Patrzą też z przerażeniem na swoje kolana i
na nos, których też ich ciało już nie rozpoznaje; patrzą z przerażeniem na brzuch, wypływający spod
koszuli; na włosy, skraplające się wraz z resztą ciała na glebę. Całe ciało się rozpływa, nie rozpoznając
samego siebie.
Po chwili całe ciało już pędzi przez wnętrze planety. Ku M., pełne wspomnień.
Czy M. jest naprawdę najważniejszą postacią? Jest celem, tak, wręcz celeM. CeleM. ciała i narratora, i,
raczej mimowolnie (acz z zaciekawieniem), zielonej cieczy. Lecz gdy narrator stanął w całej swojej
okazałości w jej drzwiach, M. nie ucieszyła się na jego widok tak bardzo, jak w czasach, gdy to on
prowadził narrację. Ucieszyła się trochę. Ale nie jakoś bardzo. Nieznacznie, tak, to słowo najlepiej
oddaje jej uciechę. Jak spotkanie przyjaciela sprzed lat. Ale zaprosiła go do środka.
Siedzą teraz w kuchni, w krępującej ciszy: ona w fartuchu, on z przeklętymi zakolami i z zieloną cieczą
już nie rozgrzewającą całego ciała – a wręcz przeciwnie: toksyna szalonego naukowca, znudzona,
zdziwiona, zaniepokojona i przestraszona, zwija się w niewielką, metaliczną kulę i zawisa dawnemu
narratorowi na wysokości splotu słonecznego. I boli. I tkwi. I pobolewa. I kłuje. Wciąż tkwi. A on nie
może nic powiedzieć. Chciałby, ale nie może, nie potrafi znaleźć słów. Gdy prowadził narrację,
przychodziło mu to z łatwością. A teraz? Patrzy na M. i nie wie, czy ma jej cokolwiek do oznajmienia,
choć czuje, że powinien mieć. Ale milczy.
M. też nie umie nic powiedzieć.
Aż w końcu dawny narrator wstaje, rozgląda się po kuchni i stwierdza, bez jakiegokolwiek uczucia:
- Rozgotowałaś szparagi.
Epilog
Szalony naukowiec umarł na zapalenie gardła, bo dawny narrator, teraz, najprawdopodobniej, główny
bohater, zostawił drzwi wejściowe otwarte na oścież i zaistniał przeciąg. Naukowiec się przeziębił,
czego nawet nie zauważył. Czy zauważył, że umarł – nie wiadomo.
Strona: 6/6
Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl

Podobne dokumenty