RELACJA / prezentacja zwykła - MOTO

Transkrypt

RELACJA / prezentacja zwykła - MOTO
Sponsor nagród dla laureatów rankingu
„Moto-Turysta Roku 2013”
Se z o n 2 0 1 3
Sponsor nagrody dla autora
„Relacji Roku 2013”
01.04.2013 - 31.03.2014
Uffff.... Jestem już w domu. Ciężko nie było, ale za łatwo to też nie.
Tytuł:
LEONOWE ALPY 2013
Autor tekstu:
Leon / Moto-Turysta 152 >>>
Ranga M-T:
Obieżyświat >>>
Galeria:
Alpy 2013 - 99 zdjęć >>>
Ręce bolą, tyłek jakby nie mój, parę kilo mniej na wadze... ale zadowolony
- chyba nawet szczęśliwy, a przede wszystkim spełniony jako motocyklista.
Zostawiam motocykl w garażu i powoli zaczyna docierać do mnie,
że chyba się udało. Udało się, mimo wielu wątpliwości, strachu
i niedowierzaniu samemu sobie - udało się spełnić kolejne marzenie i tym
Numer relacji: 22/2013/Turystyczne wojaże
samym uchylić furtkę do stawiania kolejnych, bardziej wymagających
Relacja objęta rankingami "Moto -Turysta Roku 2013" & "Wyprawa Roku 2013"
Data wyprawy
Data nadesłania relacji
Data publikacji relacji
27.06 - 04.07.2013
01.09.2013
24.11.2013
i trudnych do spełnienia celów.
Jak wiadomo, żeby z jakiegoś miejsca wrócić to trzeba najpierw wyjechać. Jak do tego
powrotu doszło postaram się w paru zdaniach "namalować".
Pomysł na wyjazd zrodził się w mojej głowie już dwa lata temu podczas pobytu w Słowenii, na który udało mi się namówić naszego kolegę Bodka.
To tam po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z Alpami. Nie były to może góry z pierwszych stron albumów, ale ich widok i piękno spowodowały,
że zachciałem poznać je całe. "Całe" to określenie może na wyrost, ale zapragnąłem poznać je przynajmniej w części dostępnej dla motocykla, którym się
poruszam. Już wtedy luźno rzuciłem pomysł wycieczki na następny rok: - a może by tak na przyszłe wakacje zrobić Austrię, Włochy i może Szwajcarię?
Koleje losu spowodowały, że tamtą część Alp zwiedziłem z innym moim kolegą Tomkiem. Po zeszłorocznym powrocie stwierdziłem, że chcę jeszcze.
Po notorycznym studiowaniu map, internetu i paru książkowych pozycji powstał tytuł tegorocznej wycieczki: "ROUTE DES GRANDES ALPES".
1 / 14
Route des Grandes Alpes, czyli droga staroalpejska - jest to trasa, która wiedzie od brzegów Jeziora Genewskiego, aż do brzegów
Morza Liguryjskiego. Długa na 684 kilometry, wiedzie przez jedne z najwyższych przełęczy alpejskich. Wybudowana w pierwszej połowie dwudziestego
wieku miała służyć jako droga przeznaczona dla zwykłego transportu, jednak po wybudowaniu autostrad, nabrała typowo turystycznego charakteru.
W wigilię wyjazdu, podczas pakowania, stwierdzam brak jednej śrubki w plastiku
pod siedzeniem. W taką podróż z luźnym plastikiem? Nie ze mną te numery... Dzwonię
do Seta i w słuchawce słyszę:
- jak będziesz wyjeżdżał z garażu to mnie obudź.
Dobrze, że chłop wyrozumiały jest i wcześnie rano mi tę śrubkę przykręci. Taki to już
ze mnie mechanik... Może dlatego też nie każdy wierzył w to, że wybiorę się sam tak daleko
od domu. Szczerze mówiąc, sam w to do końca nie wierzyłem...
Dzisiaj pojechałbym nawet bez owiewek – taki twardziel się ze mnie zrobił ha,ha...
Następnego dnia po ledwie przespanej nocy wsiadam na motocykl i zgodnie z umową naginam do Jacka. Śrubka przykręcona, kawa wypita,
pamiątkowe zdjęcie zrobione, życzenia szerokiej drogi i...witaj przygodo, witaj nieznane !!!
Na pierwszy dzień postawiłem sobie za cel dojechać jak najbliżej Szwajcarii. Do granicy z Niemcami ze względu na wczesną porę dnia poszło bardzo
sprawnie. Niemcy jak to Niemcy. Autostrady i nuuuuda. Orzeźwiło mnie trochę Monachium. Tak jak w zeszłym roku nawigacja wpierdzieliła mnie
w jakieś przebudowy okraszone wszędobylskim korkiem (myślałem, że tylko u nas tak wszystko się wlecze z tymi remontami). Ona każe mi w lewo a tam
drogi nie ma. Zamknięta. Po paru podejściach i już moim delikatnie mówiąc zirytowaniu, odbiłem gdzieś w boczną uliczkę i jechałem tak długo,
póki to moje elektroniczne pudełko odpuściło sobie opcję zawracania. To był strzał w dziesiątkę. Nowa trasa i jestem na rogatkach tego miejskiego
molocha. Po drodze do Garmisch łapie mnie kilka razy deszcz. Trochę jestem przerażony - im bliżej gór tym więcej chmur i wilgoci. W samym Garmisch
już tak leje, że jestem zmuszony ubrać przeciwdeszczówkę żeby móc jechać dalej. Parująca szybka i deszcz zrobiły swoje, bo nawet nie wiem kiedy
znalazłem się w Austrii. Nadeszła pora na szukanie noclegu. Tu muszę nadmienić, że ogólnie to nastawiony byłem na spanie w namiocie, jednak
nieustający z nieba prysznic bardzo szybko ostudził moje zapędy. Pamiętając z zeszłego roku, że w Austrii ceny nie zabijają, zacząłem rozglądać się
za jakimś noclegiem pod dachem. Udało mi się go znaleźć gdzieś koło Piller, a może w samym Piller? Nieważne. Grunt, że sucho, ciepło i wygodnie.
2 / 14
Pogoda skróciła mój plan dojazdu o jakieś 60 kilometrów, lecz nie przejmowałem się tym
za bardzo. Taki dystans jestem w stanie nadrobić następnego dnia. Z tym postanowieniem
kładę się do łóżka i nawet nie wiem kiedy zasypiam.
Nazajutrz budzę się dość wcześnie. Od razu idę do okna sprawdzić, czy przypadkiem
nie leje. Asfalty mokre, niebo w chmurach, ale na całe szczęście nie pada. Dzisiaj muszę dojechać
do Francji, jak najbliżej początku drogi staroalpejskiej, czyli miasta Thonon-les-Bains. Krótko
mówiąc - cały dzień Szwajcaria z całym dorobkiem inwentarza - ograniczenia prędkości
do 80km/h, jeżdżący nad wyraz ostrożnie Szwajcarzy i mój ciągły strach, żeby nie trafić na ich
radar lub policję. Strach tkwił we mnie pomimo, że jechałem bardzo przepisowo.
Tak nawiasem mówiąc, Szwajcarzy nieźle "powiększyli" sobie teren tym ograniczeniem. Państwo
ciupeńkie a jeeeedzie się przez nie i jeeeeedzie, aż do wyrzygania. Muszę zapamiętać, że Szwajcaria
na zwiedzanie – o.k., ale jako przelotówka to już - be. Kraj ten więc potraktowałem bardzo
tranzytowo. W miarę szybko chciałem znaleźć się na jego zachodnim końcu omijając drogie
autostrady. No i oczywiście, w miarę możliwości, zahaczyć o parę przełęczy.
Na pierwszy rzut poszła Albula. Znalazłem się na niej w miarę szybko. Dość stromy podjazd
o licznych niezbyt szerokich serpentynach zaprowadził mnie na wysokość 2315 m / p. Albula.
I tutaj zaskoczyła mnie bardzo
mała
liczba
motocyklistów
motocykli.
Kilku
siedziało
sobie
na kawie w małej kawiarence na
szczycie
owego
przesmyku.
Jednak po drodze praktycznie
nie mijałem nikogo.
Znalazłem się sam wśród pokrytych
śniegiem skał. Jest to ogromny kontrast w porównaniu do austriackiej części tych gór. Tam wszystko nastawione było na turystów. W zeszłym roku
ręka nie nadążała wracać na kierownicę - tak często unoszona była w geście pozdrowienia.
3 / 14
Jak na razie puszczałem lewą manetkę tylko i wyłącznie dlatego, aby dać odpocząć chociaż jednemu nadgarstkowi. Zjeżdżając z góry droga zmieniła się
dość znacznie. Strome, wąskie zjazdy wiły się wśród skał poprzeplatanych licznymi torowiskami, wiaduktami i tunelami tzw. Kolei Retyckiej.
Coś wspaniałego. Poczułem się jak na olbrzymiej makiecie fascynata modelarstwa kolejowego. Jako małolat zawsze zazdrościłem maszynistom ich pracy.
Dzisiaj ta zazdrość spotęgowana została do maksimum.
Po Albuli skierowałem się na północny zachód ku drodze, która
poprzez przełęcze: Oberalppass i Furkapass miała mnie zaprowadzić
do kraju smakoszy żabich udek. Przełęcze same w sobie to wspaniała
uczta dla zmysłów. Jednak jedną z nich zapamiętam na długo,
Oberalppass 2046 m n.p.m.
Kierując się już na właściwy podjazd na przełęcz Furka, moja nawigacja nagle
nie wiedzieć czemu każe mi zawracać. Głowa mi mówi, że jadę we właściwym
kierunku. Kurczę - może jednak się pomyliłem? O ja głupi, postanowiłem sprawdzić,
gdzie ten wytwór ludzkich mózgów mnie powiedzie. Mały parking na poboczu,
nawrotka, już ruszam w nowym kierunku i j....b!!! - leżymy. Tzn. ja stoję,
a motocykl leży na środku pasa. Wszystkie filmy obejrzane w internecie na temat
technik podnoszenia nic mi w praktyce nie dały „i choćby przyszło tysiąc atletów to nie udźwigną, taki to ciężar”. Cytując kolegę Pabla z jego rumuńskiej
relacji: „teraz to się z tego śmieję, ale wtedy bliższy byłem płaczu”. Czyżby to miałby być koniec? Oczami wyobraźni widziałem połamane plastiki,
uszkodzoną klamkę, dźwignię zmiany biegów, pokrywę silnika... Na dodatek przejeżdżający kierowcy widząc moje nieudolne próby pozbierania się,
tylko wzrokiem pytali czy ze mną wszystko w porządku? Moje oczy krzyczały – pomocy, bo sam nie dam rady! W końcu zatrzymały się dwa samochody.
Motocykl stanął wreszcie na koła i nawet odpalił. Patrzę – klamka na swoim miejscu, biegi wskakują, nawet silnik i plastiki całe. Tylko kufer delikatnie
obdarty i plama paliwa na jezdni. To chyba jakiś cud – mogę jechać dalej! Jak już emocje opadły znalazłem przyczynę naszej „gleby”. Między parkingiem,
a ulicą poprowadzona była dość głęboka betonowa rynna, której jakoś nie zauważyłem. Motocyklowi, po spotkaniu się z nią, po prostu zabrakło mocy.
Zanim zareagowałem, przytulał się on już do asfaltu. W sumie moja wina.
4 / 14
Z przesympatycznymi Włochami, którzy pomogli mi stanąć na nogi spotkałem się jeszcze kilkakrotnie (dzięki panowie za pomoc). Chyba nie do końca
wierzyli, że jadę dalej, ale uśmiechy i podniesione w górę kciuki życzyły mi szczęścia w dalszej podróży. Wracając do zmiany marszruty
przez nawigację... Otóż ta zaraza nawróciła mnie do stacji załadunkowej linii kolejowej, transportującej samochody przez przełęcz. Ręce mi opadły,
ale cóż... Trzeba jechać dalej.
Ruszyłem przed siebie, gdyż kilometrów nie zostało zbyt wiele, ale czas do ich pokonania zaczął
mnie przerażać. Końcową fazę Szwajcarii pokonywałem w tempie iście spacerowym. Jedynym
plusem tego faktu była możliwość podziwiania znajdujących się wokół potężnych winnic,
usytuowanych na skrajach rozpościerających się wokół gór. Wkrótce miejscowość pod tytułem
Martigny uświadomiła mi gdzie jestem. Mijane salony najdroższych (czytaj – szpanerskich) marek
samochodów, rozstawione po bokach ulic niczym zwykłe sklepiki z ciuchami, świadczyły o tym,
że region ten do najbiedniejszych chyba nie należy. Pamiętając ograniczenia prędkości, ciekawi
mnie ile razy właściciele tych aut czują frajdę z jazdy swoimi bolidami. Moim zdaniem hipokryzja
w pełnym wydaniu. Dziwny jest ten świat.
Wjeżdżając do Francji robiło się już niebezpiecznie późno. Nie dam dziś rady dojechać
do zaplanowanego rano celu mimo, iż kultura jazdy w końcu zaczęła przypominać rodzime strony.
Zaczynam więc pomału rozglądać się za noclegiem. Aura pogodowa namówiła mnie na namiot.
Po paru kilometrach wylądowałem na polu namiotowym Le Rys położonym w niedalekiej odległości
od południowego brzegu Jeziora Genewskiego. Nadchodzący nieubłaganie zmrok nie pozwolił
nacieszyć mych oczu widokiem wodnej tafli. Tą ucztę dla zmysłu wzroku pozostawiłem sobie
na kolejny dzień.
No właśnie... Kolejny dzień przywitał mnie odgłosem obijanych o liście kropli deszczu. Patrzę
na zegarek i widzę godzinę piątą. Sam siebie pocieszyłem, że pewnie popada góra do ósmej, a potem
będzie można się zwijać w dalszą podróż. O ósmej deszcz przestał mieć w „głębokim
poszanowaniu” liście, które utworzyły nad moim noclegiem naturalny parasol i dobrał się na dobre
do mojego namiotu (namiot nie był tak naprawdę mój – pożyczył mi go razem z pompowaną
karimatą nasz kolega Bodek, któremu za to dziękuję).
5 / 14
O dziesiątej wyjrzałem na zewnątrz i zamiast wielkich gór i wielkiego jeziora, zobaczyłem wielkie chmury. O jedenastej, mając już lekkiego nerwa,
przebrałem się nawet w ciuchy motocyklowe myśląc, że w ten sposób może uda mi się zaczarować złą aurę. W tym stroju wylazłem z namiotu i stanąłem
w jedynym suchym jeszcze miejscu na polu namiotowym. Było to delikatne zadaszenie przed wejściem do męskiej ubikacji. I tak stałem ze dwie godziny
- niczym męska prostytutka czekająca na klienta. Czarownik chyba ze mnie słaby, ponieważ dalej lało jak z cebra. Właściciel pola namiotowego, widząc
moją lekką rezygnację, dowalił jeszcze na dokładkę, że wszędzie wokół pogoda jest o.k., tylko w naszym rejonie cytuję fonetycznie „iplę” – czyli leje.
Pogodzony z faktem, że dzisiejszy dzień muszę spisać na straty, wróciłem do namiotu i z nudów zasnąłem.
O piątej po południu obudziła mnie cisza.
JJJJessssst!!!! Na milion procent ustanowiłem
rekord świata w pakowaniu namiotu na czas.
Motocykl w końcu odpalony. Płacę za nocleg
i w końcu jadę. Ze względu na pokrzyżowanie
przez pogodę planu dnia, mam zamiar dojechać
dzisiaj chociaż do oddalonej o kilkadziesiąt
kilometrów miejscowości Cluses. Najpierw trzeba
znaleźć początek drogi 902 i nie było to takie proste, jakby mogło się wydawać. W Thonon-les-Bains po pierwsze mam duży problem z tankowaniem.
Stacje są – ale pozamykane. Krążyłem dobrą godzinę w ogóle nie zwracając uwagi na piękno tego miasteczka. A zjechałem je wzdłuż i wszerz. W końcu
udaje mi się zatankować pod jakimś marketem. Pierwszy raz w życiu płacę za paliwo kartą w dystrybutorze, jak się później okazało, nie ostatni podczas
tej podróży. W końcu wyjeżdżam z miasta i po lekkim błądzeniu widzę upragniony drogowskaz – D 902.
Krajobraz zaczyna się zmieniać. Od razu zaczął mi się kojarzyć
z
południowym
początkiem
trasy
transfogarskiej.
Wróciły
miłe
wspomnienia z mojej dziewiczej wyprawy do Rumunii, na którą zabrał
mnie wtedy Set. Surowe skały wzdłuż wąskiej krętej drogi... I wszystko
byłoby super, gdyby nie upodobanie francuskich służb drogowych
do łatania dziur w nawierzchni poprzez rozsypywanie na asfalt malutkich
kamyczków. Myślałem, że tylko nasi drogowcy tak oszczędnie podchodzą
do tego tematu – jakże się myliłem.
6 / 14
Wśród odgłosów obijających się o wszystko kamyczków, dojeżdżam na pole namiotowe. Jest już późno. Na recepcji wita mnie pan, którego prawie
nie widzę. Okrywa go kłąb dymu papierosowego. Na parapecie w popielniczce widzę za to chyba z dziesięć kiepów. Tak mu się ta inhalacja podoba,
że nawet nie wychodzi ze swojego pokoiku, żeby otworzyć szlaban. Tylko ręką pokazuje mi gdzie mam sobie rozbić namiot. Szybko zamyka okienko, żeby
przypadkiem nie wleciało za dużo świeżego powietrza i znowu znika mi z pola widzenia.
Kiedy rozbijam namiot, jednocześnie słucham egzotycznych dla mnie dźwięków muzułmańskiego
nawoływania do modlitwy. Znowu leje. Zarąbiście! Na dodatek organizm mi przypomina,
że od rana prawie nic nie piłem, nie wspominając już nawet o jedzeniu. W pobliżu pola była mała
restauracja. Wchodzę i widzę ludzi przy stolikach. Pełno ludzi. Oni eleganccy – ja śmierdzący,
w krótkich spodenkach. I wtedy na moją prośbę kelner sprzedaje mi chyba najdroższą wodę
jaką w życiu piłem. Mając w pamięci tytuł książki mojego ulubionego Stanisława Grzesiuka
„Boso ale w ostrogach”, daję oberżyście jeszcze napiwek i lżejszy o kasę na prawie połowę baku
paliwa, ale za to nawodniony, idę spać.
O świcie wyłażę z mojego barłogu i widzę czyste niebo. Gdyby nie uszy, to uśmiech miałbym
dookoła głowy. Jednak radość szybko mija i przeradza się w zdenerwowanie połączone z lękiem,
które zazwyczaj kończy się u większości ludzi wizytą w ubikacji. Przyczyną był mój hura-pośpiech.
Z tej radości tak nieumiejętnie zamykałem kufer, że prawie złamałem skobel od zamka. Tak mi się skurczybyk odkształcił, że ani w tę ani we w tę. Koniec...
- myślę sobie. Kufra nie zamknę, a co dopiero marzyć o jego zamontowaniu na motocykl. Łapy mi się trzęsą jak alkoholikowi na głodzie. Chcąc nieszczęsne
zapięcie naprawić powyginałem wszystkie moje metalowe przybory. Wpadłem w takie nerwy, że....odgiąłem go palcami. Wkładam kluczyk i o dziwo
działa. Spocony jak świnia ubieram się i w końcu jadę.
Plan na dziesiejszy dzień jest bardzo ambitny. Mam
zamiar przejechać przez najwyższe przełęcze w Alpach.
Na pierwszy rzut wjeżdżam na przełęcz,
Col de la Colombiere na wysokość 1618 m n.p.m.
7 / 14
Góry stają się wraz z mijanymi kilometrami bardziej rozległe. Widoki coraz
przyjemniejsze dla oka. Zbocza gór w większej części pokryte są zieloną
trawą. Ruch na drodze jest niewielki, prawie niezauważalny. Aż nie chce się
wierzyć, że jestem w Europie. Niepowodzenia z początku dnia idą
w niepamięć.
Pędzony radością wjeżdżam na następną z przełęczy: Col des Aravis,
na
której
znajduje
się
przecudowna
stylowa
kapliczka
i
mniej
cudowna restauracja.
W drodze na mało urokliwą przełęcz Col des Saisies posilam się. Pierwszy raz zamiast konserwy
zajadam się prawdziwą francuską bagietką i ciastkiem - też francuskim.
Jadąc cały czas dalej
902-ką mijam piękne
jezioro Roselend,
oraz przełęcz
o tej samej nazwie.
Turlając się przez prawie wyludnione i nieciekawe latem Val – d'Isere, dojeżdżam w końcu
do królowej alpejskich przełęczy – Col de L'Iseran. Jej szczyt przebiega na wysokości
2770 m n.p.m. Na górze jest dużo chłodniej. Śnieg leży prawie wszędzie. Nie przeszkadza to jednak
dość dużej, jak na tą część Alp, ilości motocyklistów i kolarzy. Tutaj robię sobie dłuższy postój.
Widoki są takie, że nie chce mi się stąd ruszać. Z radochy biegam jak wariat od jednego punktu
do drugiego i patrzę. I... nie mogę się napatrzeć. Taki jestem dumny z siebie, że tu dojechałem.
Komu w drogę, temu czas - trzeba dymać dalej.
8 / 14
Zjeżdżam w dół. Droga niezbyt szeroka, ale reszta cały czas super. Wraz z malejącą wysokością ulica coraz bardziej się prostuje. Po drodze mijam wioskę
Bonneval-sur Arc, która znajduje się na wysokości około 1850 m n.p.m. i przypomina skansen.
Jadąc dalej, w pewnym momencie gęba mi się rozdziawia
na całego. Po prawej stronie mijanego wąwozu, na jego
zboczu, widzę jakieś wielkie budynki. Jak się okazuje są to
zabudowania fotru Esseillon. Uwielbiam takie widoki.
Na dodatek nad samym wąwozem przebiega most,
na którym na pewno niejeden turysta dostaje miękkich
nóg. Nie mam czasu na dokładniejszą eksplorację
zabudowań, które podobno nigdy nie zaznały walki, tylko
mieściły więzienie w czasie II wojny światowej.
Przede mną jeszcze Przełęcz Telegrafistów, którą mijam bez większych zmysłowych uniesień i kieruję się na ostatni z dzisiejszych przesmyków:
Col du Galibier. Na końcowym etapie podjazdu mam do wyboru: przejechać tunelem pod przełęczą lub wjechać na jej szczyt. Pogoda dopisuje, czasu
trochę zostało, więc decyzja może być tylko jedna. Walę na samą górę.
Asfalt wije się wśród nagich skał przypominających krajobraz iście księżycowy. Nie jadę za szybko.
Motocykl ciężki, zakręty ostre i niejednokrotnie ślepe. W pewnym momencie mija mnie kilka
motocykli z Włoch. Pozdrawiamy się. Makaroniarze dość ostro zapierdzielają. Jak się okazuje nie
tylko Polacy mają ułańską fantazję. No właśnie... Fantazja nieraz bywa zgubna.
Wyjeżdżając z następnego łuku widzę znikajacy z drogi motocykl. Wraz z nim z oczu znika mi
motocyklista. Zanim do niego dojeżdżam, reszta z jego ekipy już biegnie do skraju drogi.
Przerażenie w ich oczach mówiło, że nie miałem zwidów. Motocykl jest tuż poniżej poziomu ostrego
zakrętu. Bajker miał mniej szczęścia. Spadł kilkanaście metrów niżej. Widok nieciekawy. Chłop przy
pomocy kolegów ledwo wydostał się na górę. Jak od nich odjeżdżałem spytałem jeszcze,
czy nie potrzebują pomocy. Powiedzieli, że chyba sobie poradzą. Mam nadzieję, że gość wyszedł
z tego obronną ręką...Uświadomiłem sobie, jak niewiele trzeba, żeby znaleźć się dużo wyżej niż w danym dniu człowiek planował...
9 / 14
Z głową pełną skrajnych myśli dojeżdżam w końcu na górę. Sama przełęcz to ostry zakręt na wysokości 2642 m n.p.m. Obok niego jest malutki
parking. Stawiam na nim motocykl, żeby jakoś się pozbierać i uspokoić mętlik w głowie. Robię zdjęcia, lecz cały czas patrzę w stronę feralnego łuku.
Z góry widzę, że jest to zawijas o najbardziej stromym zboczu ze wszystkich zakrętów. Facet miał po prostu wielkiego pecha.
Po drugiej stronie przełęczy bardzo stromy zjazd. Przez wcześniejszą przygodę mam trochę
stracha. W końcu się uspokajam na tyle, że mogę jechać dalej. Udaje mi się zjechać w dół bez
żadnych niespodzianek. Na dole stwierdzam, że na dzisiaj starczy. Dwanaście godzin na motocyklu
staje się pomału odczuwalne, szczególnie w dolnej części kręgosłupa – tej na cztery litery.
Zaczynam szukać jakiegoś spania. Po kilkunastu kilometrach zjeżdżam na duży kemping.
Nie pamiętam jego nazwy. Spotykam na nim dwóch motocyklistów z Niemiec podróżujących
na Paneuropach. Okazuje się, że bariera językowa jest na tyle mała, że nawet ucinamy sobie małą
pogawędkę. Przedstawiam im swój plan na następny dzień. Spojrzeli się na siebie, potem na mnie.
Stwierdzili tylko, że na końcu staroalpejskiej jest ostro i bardzo wąsko. Raczej mi się nie uda, w ten
sam dzień, cofnąć się do przełęczy Col de La Bonette. Ja jednak pełen zapału na jutro, żegnam się
z sympatycznymi znajomymi i w namiocie szybciutko odpływam do krainy Morfeusza.
Rano śniadanie zjedzone w towarzystwie budzącego się dnia. Dnia, który rozpoczyna siódmy
miesiąc roku i zapowiada się na pełen słońca. W dobrym nastroju wyruszam w dalszą drogę.
W pełnym słońcu wjeżdżam na pierwszą z dzisiejszych przełęczy: Col D'Izoard, 2360 m n.p.m.
Alpy bardzo podobne do tych z wczoraj. Asfalt trochę lepszy. W oczy rzuca się brak śniegu.
Widać, że nieuchronnie
zbliżam się
do południowego
końca Francji.
10 / 14
Po zjechaniu w dół, góry jednak zaczynają się zmieniać. Są jakby niższe. Niejednokrotnie bardzo
wąska droga, którą się poruszam, wije się wśród licznych, coraz głębszych i stromych wąwozów.
Nie jest praktycznie niczym zabezpieczona. Także chwila nieuwagi może skończyć się nieciekawie.
Pojawia się coraz więcej wykutych w skale tuneli. Wszystko to sprawia niesamowite wrażenie
surowości natury. W takiej scenerii przejeżdżam przez przełęcz Col de Vars i w podobnej wspinam
się na Col de La Cayolle. Po drodze zauważam jakieś znaki z informacją, że przełęcz jest zamknięta.
Chyba kogoś pogięło.
Moje przypuszczenia sprawdzają się dość szybko. Kogoś faktycznie pogięło. Na stromym podjeździe
zastałem wielką bramę z siatki wysokiej na parę metrów, która szczelnie blokowała dalszą
możliwość jazdy. Wokół cisza. Brak żywej duszy. Na nawrócenie ciężkiego motocykla nie mam
prawie żadnych szans. Patowa sytuacja. Nagle coś mi podpowiada, że może by tak przesunąć bramę
i jednak pojechać, mimo zakazu. Raz kozie śmierć. Po chwili jestem po drugiej stronie. Sam nie
wiem skąd u mnie taka logika. Jak się okazało była to logika słuszna.
Na przełęcz wjechałem i zjechałem nie zatrzymywany przez nikogo. Przepraszam... Zatrzymałem się dwa razy. Po raz pierwszy przez zalecające się
do siebie świstaki, które na skraju drogi, będąc w miłosnych uniesieniach, nie zwracały na mnie w ogóle uwagi. Drugi raz zatrzymał mnie helikopter
lądujący przede mną na ulicy niczym orzeł, który łapie w szpony swoją ofiarę. Będąc cały czas w powietrzu, coś zabrał z ciężarówki i nie dotykając nawet
na chwilę ziemi odleciał gdzieś w siną dal. Pilot miał chyba wielkie jaja, jeżeli takie numery mu wychodziły. Szacun i to pełen. A żeby było śmieszniej,
na koniec okazało się, że po drugiej stronie przeleczy nie było żadnej bramy – dziwne...
Przed wjazdem na Col de La Couillole, niebo nagle ciemnieje.
Stwierdzam, że największy syf jest właśnie nad miejscem, w które mam się
udać. Pioruny walą na całego. W jednym miejscu spotyka się chyba z pięć
burz. Dyskoteka za darmo. Mi do śmiechu jednak wcale nie jest. Pytam
zjeżdżających z tamtej strony motocyklistów czy dam radę. Mówią, że nie
jest najgorzej. Szkoda, że nie mam ich adresów, bo jakbym ich znalazł,
to ręka, noga, mózg na ścianie.
11 / 14
To co mnie spotkało na szczycie przełęczy – walące wokół pioruny – było niczym, w porównaniu z tym, co później zafundowała mi aura. Stracha
miałem nie na żarty. Obierając kierunek na miejscowość Sospel, zaczynałem się powoli modlić. Otulające drogę skały, jak również sama droga, spływały
strumieniami w jakimś brunatno - czerwonym kolorze. Na dodatek ulica zaczynała być coraz węższa, kręta i bardzo stroma. Zakręty były niejednokrotnie
tak ostre, że ich dół chował się pod ich górną częścią. Na domiar złego widoczność w kasku spadła do zera. Z otwartą szybą nie szło jechać, bo deszcz
i wiatr waliły prosto w oczy. Jak ją zamknąłem parowała w zastraszającym tempie. Jestem cały, chyba tylko dzięki nawigacji. Jak na jej ekranie robiło mi
się czerwono, to oznaczało, że zbliża się jeden z tych zakrętów, które bałbym się nawet pokonać przy super pogodzie. Najgorsze jeszcze było to, że parę
razy podczas ich pokonywania mijałem się z jadącymi z dołu kamperami. Pełen folklor, kuźwa !!! Moja przelotowa prędkość spadła do około pięciu - góra
dziesięciu kilometrów na godzinę. Nie pamiętam czy udało mi się dwójkę włączyć. Zaczynałem się cieszyć, że dzisiaj nic prawie nie jadłem, bo miałbym
co wieczorem prać. Po drodze zauważyłem tylko malowniczą wioskę wybudowaną na krawędzi ostrych zboczy. Z tego co wyczytałem w internecie,
mieszkają tam cały czas ludzie. Coś niesamowitego. Ja nie miałem już siły, żeby tam zajrzeć. Po drodze mijałem też jakieś bunkry. Ale ich również prawie
nie widziałem.
Kiedy w końcu udało mi się wyjechać z tego szału pogodowego, myślałem że się poryczę z radości. Ostatnio byłem chyba tak szczęśliwy, jak mi się
dzieci rodziły. Nie przesadzam. Ten etap będę pamiętał do końca życia. Tyle strachu nie najadłem się chyba nigdy. Masakra. Szkoda tylko, że przez tą
pogodę ominęło mnie pewnie parę super widoków. Ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Zbliżając się do końca dzisiejszego etapu i jednocześnie końca drogi staroalpejskiej, moim
oczom ukazała się budowla, której widok poprawił mi humor. Była to tzw. kaplica Notre Dame
de la Nemours. Dojście do niej ma kształt kamiennego mostu, pod którym przebiega droga, którą
się poruszałem. Widok super. To lubię.
Dzień miał się ku końcowi, a mi zostało jeszcze trochę do przejechania. Wijące się niczym
kobra zakręty, doprowadzają mnie do końca mojej wycieczki – leżącego nad Morzem Liguryjskim
miasta Menton. Problem ze znalezieniem noclegu spowodował, że musiałem wrócić z powrotem
do Sospel, na mijane wcześniej pole namiotowe. Znowu kilkanaście kilometrów po zakrętach.
Szczerze mówiąc, to miałem już ich pomału dosyć. Na samym kempingu, pierwszy raz w życiu
widziane przeze mnie latające świetliki były fajnym zakończeniem tego męczącego dnia.
12 / 14
Niemcy mieli rację. Mój plan dnia był nad wyrost przesadzony. Zapomniałem, że czasami jazda w górach to nie są przelewki. Wszystko jednak
było nieważne. Jestem już prawie po wszystkim. W głębi duszy rozsadza mnie jednak duma. Jak się okazało, dzisiejsza część drogi, którą pokonałem
w deszczu, przy prawie zerowej widoczności, jest jednym z odcinków specjalnych Rajdu Monte Carlo. Jestem wielki!!!
Teraz czeka mnie już tylko powrót do domu. Ostatni dzień zweryfikował jednak moje plany
powrotu. Col de la Bonette zostawiam na inne lata. Decyzja w mojej głowie zapada jednogłośnie
niczym głosowanie w komunistycznym parlamencie. Jak najmniej zakrętów w drodze powrotnej
– czyli wracam wzdłuż wielkiej wody.
To wybrzeże ciągnęło mi się następnego dnia przez prawie dwieście kilometrów. Wśród ciągnących
się bez końca korków, jadąc jak wariat (wariat – według mojej nowej definicji jest to pędzący na
złamanie karku, swoim skuterem, między samochodami, niezwracający uwagi na przepisy i swoje
zdrowie Włoch), po drodze mijam stolicę włoskiej piosenki – Sanremo.
Zarąbisty widok błękitnej tafli morza przyćmiewa
tylko upał, który muszę znieść ubrany w pełen strój
motocyklowy. Wśród tłumów krótkich spódniczek,
szortów i strojów bikini wyglądam niczym przybysz
z innej planety. Tam ludzie nawet na wielkich
turystykach zapierdzielają w klapkach. Po prawie sześciu godzinach takich uciech, w końcu nawigacja ratuje moje jajka przed całkowitym ugotowaniem
i kieruje mnie na północ. Po drodze czeka mnie jeszcze powtórka z rozrywki podczas przeciskania się przez Milan. Trudy drogowej walki wynagrodził mi
widok mijanego podczas zachodu słońca Jeziora Como. Nocleg znalazłem w motelu w miejscowości Morbegno. Nie był zbyt tani, biorąc pod uwagę
końcówkę pieniędzy w moim portfelu, ale nieodparcie potrzebowałem „odrobiny luksusu”. Perspektywa spokojnego posiedzenia na „tronie”
i ciepły prysznic, oraz podane rano do stołu śniadanie, szybko puściły w niepamięć cenę noclegu.
13 / 14
Następnego dnia wypoczęty i uśmiechnięty, z wizją spędzenia następnej nocy we własnym łóżku, udałem się w kierunku kraju, którego stolica leży
nad Wisłą. Musiałem znowu popełnić błąd w obliczeniach, bo zamiast tej nocy przytulać się do własnej żony, przytulałem się do ławki na stacji paliw
w Legnicy. Mimo zmęczenia, resztka zdrowego rozsądku kazała mi odpuścić przejechanie ostatnich kilometrów przez lasy, wśród panujących ciemności.
Wolałem wrócić do domu jeden dzień później, ale wrócić w całości. Gdy tylko zaczęło się rozjaśniać, ruszyłem w dalszą drogę. Lecz zamiast do domu,
trafiłem do Seta na poranną kawę. Poranną kawą żegnał mnie kolega parę dni wcześniej, to i poranną kawą pewnie
mnie przywita. Nie myliłem się. Oprócz dużej czarnej, uraczył mnie także pyszną jajecznicą. Po relacji „na
gorąco”, najedzony i napity, po przebyciu w te kilka dni ponad czterech tysięcy kilometrów, wyruszam do domu właściwego końca mojej podróży.
Pozdrawiam wszystkich Moto-Turystów
Leon, M-T 152
14 / 14