recenzja

Transkrypt

recenzja
SIERPIEŃ 2014
Pierwszy
numer!
Z
N
A
J
D
Ź
N
A
S
Opowiadania
Miniatury
Drabble
Eseje
Recenzje
Felietony
N
A
F
A
C
E
B
O
O
K
U
https://www.facebook.com/gazetasofa
WSTĘPNIAK
SPIS TREŚCI
Przyszła kryska...
Tak sobie myślę... ileż to człowiek potrafi zdziałać, kiedy czuje w sobie pasję tworzenia
- czegoś na miarę swoich możliwości, co
pozwoli mu godnie przekroczyć linię mety.
Razem z redakcją walczyliśmy o każdy kolejny
centymetr. Co prawda bywało, że ze sprintu
przechodziliśmy w marszobieg z różnych,
często niezależnych od nas przyczyn, ale tak
to jest, moi drodzy, przy wielkich projektach
- owszem, wielkich, bo choć gazeta mała, to
chęci i serce ogromne do tego, by ją tworzyć.
Lecz w końcu jest, bez falstartu i ze wstęgą
zwycięstwa zaczepioną o okładkę - pierwszy
numer SOFY, dzięki Wam i wszystkim, którzy
przyłożyli do tego swoje łapki. Świeży jak
wiejski chlebek, pachnący niczym najdroższe
perfumy świata. Razem udało nam się zapisać
ostatnią stronę zaszczytnej idei, która właśnie
teraz się urzeczywistnia. Chwała kreacji!
Mamy nadzieję stworzyć dla Was
bezpieczny i ciepły pokoik, w którym w
atmosferze komfortu oraz błogiego spokoju
(nie mylić z lenistwem) zatopicie się w
lekturze i ułożycie wygodnie w słowa(ch).
PS Przetestowaliśmy chyba wszystkie
sofy w tym kraju. Już nas tyłki bolą od tego
siedzenia, ale wybraliśmy najlepszą. Niech i
Was tyłki bolą - od czytania, a co!
PROZA
drabble miniatury opowiadania
5 nierozłączki plamiste (Weronika Stępkowska)
6Po-dwoje (Małgorzata Cyprysiak)
7 Cukier w ostatnim akcie huraganu (Krystian Ficner)
8 Z listów niewysłanych (I) (Paulina Siedlich)
10Fotele (Piotr Skaradziński)
12 Dramat bez aktu (Jan Kowalski)
14 Biszkoptowa kobieta jak planeta (Weroniak Stencel)
17Moliks (Joanna Hatłas-Czyżewska)
20 Biała poplamiona ściana (Angelina Els)
23 Dogonić dziadka (Katarzyna Jabłonowska)
28 Czarny swatch (André Vautrin)
34 Bajka o diabełku Fajtłapełku (Barbara Marszałek)
PUBLICYSTYKA
recenzje felietony eseje
42Fale (Weronika Stępkowska)
43 Krakowski kredens (Ewa Skalec)
45 Co ty wiesz o kobietach (blaszka)
47 Każdy człowiek od chwili narodzin zaczyna układać swoje puzzle (Marta Grzebuła)
49 Wstrząsająca terapia (Dominika Świątek)
51 O naturze moli książkowych (Jan Kowalski)
54 Smak podróży (Monika Olech)
58
GALERIA AUTORÓW
Anna Wąsikowska
SOFA 08/2014 (1)
REDAKTOR NACZELNA
Anna Wąsikowska
[email protected]
OPRACOWANIE GRAFICZNE
Jan Kowalski, Joanna Otorowska-Duda,
Iga Schneider, Marcin Wasiński
DZIAŁ PROZY
Anna Wasińska
[email protected]
STAŁA WSPÓŁPRACA
Paulina Siedlich, André Vautrin
DZIAŁ PUBLICYSTYKI
Beata Kołodziejczyk
[email protected]
DTP
Anna Wąsikowska
3
nierozłączki plamiste
Weronika Stępkowska
Od wczoraj rozrasta się kobylasta społecznicość. Wątłe organo-lep-tyczki z Sisters of Commerce*
nie dają za wytrajkotaną. Try** kot! – pieją w najwyższych oktawach, a ja nie jestem władna
wytłumaczyć się urzędowo, że zawodowo to testuję pióra... Więc one jeszcze: do whistle*** kas!
Dołącza do nich te-noro-wy: kasa nova! Tyle mają tej kasy, że jeden banknocik przed odlotem
wypróżnia się fantazyjnie w miejscu na mój podpis. Od teraz będę oficjalnie hodować koty. I gra, git.
Ara
* Sisters of Commerce – Siostry Komercyjne;
** try – wypróbuj;
*** whistle – w tym przypadku: gwiżdżących.
5
Po-dwoje
Małgorzata Cyprysiak
Nie pukaj do drzwi, gdy wrócisz, skrzypią – prócz ciebie i tak nikt tu nie przyjdzie. Przesłania się
słońce pod drzewami, pachnie mgłą i złocą się wczoraj jeszcze zielone liście.
Wchodzę na strych po spróchniałych stopniach. Wyglądam przez świetlik, stąd dalej widać drogę.
Czekając, przypominam sobie, jak pierwszy raz dotykałeś moich ust, a ręce błądziły po lnie
zgrzebnej spódnicy. Jest jeszcze goręcej niż tamtego lata. Promienie przedzierają się przez strzechę –
iskrzą. Deski skrzypią jak wtedy, gdy leżeliśmy razem, a cienie tańczyły w odurzeniu. Intensywnie.
Odpinam guzik po guziku – wolno, bez pośpiechu - chcę łykać powietrze pełniej. Uwalniam
piersi, pamiętam, mówiłeś: są jak jabłka, krągłe i jędrne, gdy zanurzałeś w nich głowę, nie mogąc
nawdychać się ich zapachu. Próbowałam wtedy zamknąć czas w sobie, zachłysnąć się. Teraz zastygam
i przywracam tamte chwile, szepczę twoje imię.
Przymykam oczy i widzę...
... jak się odwracasz... zakładasz mundur, zawijasz onuce, bierzesz karabin. Zbiegasz. Machasz ręką
na pożegnanie, a twoje wargi składają się w kocham.
W resztkach słońca dotykam naszych cieni.
Nie pukaj do drzwi, gdy wrócisz z wojny. Są otwarte.
6
CUKIER W OSTATNIM
AKCIE HURAGANU
Krystian Ficner
Łóżko z zardzewiałymi barierkami na przepełnionym oddziale paliatywnym. Kroplówka z morfiną,
butla z tlenem inhalacyjnym i elektrokardiograf rejestrujący czynność serca. Stara, wytarta pościel,
żółte plamy wilgoci na suficie. Na granicy życia, w szarym, sennym filmie. Sekwencja czarno-białych obrazów. Za plecami
przejeżdża tramwaj z gorącym, żelaznym rykiem. Jego pęd porusza kałuże odoru. Przechodnie w
czarnych, workowych płaszczach, cynicznie uśmiechnięci, prą przed siebie w milczeniu. Zarośnięty
mężczyzna klęczy na tekturze wyścielonej foliowymi
reklamówkami; błagalnie wysuwa dłonie.
Jezioro rozciągnięte ku niebu we wszystkich
kierunkach. Beznamiętne twarze w lustrze krystalicznej
wody. Tratwa kołysze się, jakby dno grało kilka
znajomych nut, ledwie wyczuwalnych na powierzchni.
– Generale! Jesteśmy na polu walki. To ostatnia bitwa
o pańskie wspomnienia. Wrogie oddziały pochłaniają
każdą cząstkę przeszłości. Teraz tropią najcenniejsze.
– Chyba nie zostało ich zbyt wiele. Już nawet nie
wiem, kim ja jestem.
– Generale! Jest mi wstyd, że pozwoliłem pana
skrzywdzić.
Moloch z czerwonej cegły, przystrojony w neonowe
arabeski, rytmicznie przechyla się, rozrzucając
wspomnienia. Sęp krąży nad resztkami, jego oczy
rozbłyskują złowrogo.
Słowa kończą się lub rozchodzą. Ogromne dziury i
małe przerwy. Światło niesie na swoich barkach gorycz
ciemności.
Pielgrzymka przez oblaną magmą ciszy krainę. Wędrówka ku własnej śmierci. Na twarzy pątnika
maluje się nadzieja i determinacja. Nie odczuwa już lęku.
7
Z listów niewysłanych
(I)
Paulina Siedlich
Najmójszy,
nie mam czasu rzucać w Twoją stronę dźwięków, więc chociaż podrzucę kilka słów, bo zalegają mi
na czymś. Dawniej nic tu nie zostawało za długo, wszystkim dzieliliśmy się jak chlebem czy wiarą.
Nie pustoszeją mi dni, ale noce... czasami. W snach uciekam do łona matki ziemi, wypoczywam
w cieniu kwitnących topoli. Cień przynosi ulgę, ale najczęściej mrok mnie przerasta, zjada. To tylko
brzmi tak górnolotnie. Przyczyny leżą plackiem na podłodze.
Jesteśmy stale w podróży, zmęczeni przeży(u)tymi kilometrami. I udajemy końce, bez końca.
Kulimy się wewnątrz, jakby wciąż brakowało przestrzeni – tylko tak umiemy walczyć. Bez tarcz i
mieczy, w splocie nagich dłoni. Triumfujemy w ciszy.
Nakarm mnie sobą.
Twoja
***
Najdroższa,
zdaje się czasem, że słowa uciekły spod kontroli – zerwały obroże i noszą już tylko takie znaczenia,
na jakie mają ochotę. Kilka z nich skryliśmy w atramencie i te są bezpieczne, o nie się nie martwię.
Śmiałaś się kiedyś, gdy mówiłem, że ze wszystkich zmysłów najbardziej przywiązuję się do
zapachu. Pamiętam, jak pachną Twoje włosy. Nie muszę nic słyszeć, nie potrzebuję.
A przestrzeń? Ona tylko się wydaje. Cisza jest naprawdę.
Wracam na ziemię.
Twój
***
8
Najmójszy,
czy kiedykolwiek przestrzeń się nie wydawała? Bo jeśli – to kłamałam. Pół życia upłynęło, zanim
nauczyłeś mnie ją omijać.
Ze słowami może być trochę jak z nocą: im ciemniejsze, tym bardziej chce się w nie zapaść.
Chociaż ja lubię pisać do Ciebie w kreski, tak, by Twoje słowa nachodziły na moje i dopiero stawały
się kompletne. Bez odpowiedzi zostają nieczytelne.
Gdy wrócisz, zamiast czytać listy, przeczytamy chmury. Wtedy nie będę bała się deszczu.
Twoja
9
Fotele
Piotr Skaradziński
Te fotele stały tam od lat, smutne jak wszystkie znienacka wydymane dupy świata. Nawet cierpiące,
na pewno liche, omszałe, zipiące już ledwo, ledwo, jak większość ludzi, w tym wszyscy emeryci
obmacujący namiętnie pomidory po marketach. Krok – a za ścianą tylko nic, tylko śmierć. I te fotele,
co nie zeszczałby się na nie nawet połamany pies. Zawsze jest-było nic, od urodzenia nic i czekanie
na nic, a pomiędzy? Może czasem tylko tkana w próżni, wdzięcznymi łapkami polerowana iluzja
akcydentalnych uniesień. W końcu trumna – jak Bóg da, a jak nie da, to tylko sparciały wór po
kartoflach i kilka łopat wapna.
Co tam jeszcze?
Rano dała mi pajdę, nie było na niej nawet salcesonu, któren ona, niewiasta utrapiona, odziera z
flaka, podaje mężowi i mówi: „jedz”, a on odpowiada: „daj z flakiem, i z tego muszę wyssać sens
życia, bo za biedne my, by trwonić”.
Szedłem przez wiatr, całkiem spierdolony. Końska twarz i nos, co tnie przestrzeń jak nóż, jak
spojler, całkiem mięsny przy tym i gruby, niby dobry ochłap na zupę, a cenny nie mniej niż kilo
parówek za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć, z niczego, które to – one, parówki – pozwalają biedocie
rozumieć, czym jest zacna strawa. I dźgnął mnie, a wtedy już byłem jak kundel, sam sobą sobie w
nozdrza uderzałem smrodem wąchanym milion razy. I dźgnął mnie, palcem, cieć pod śmietnikiem,
jak kundla, jak psa albo kiedyś czarnego kota, teraz już zupełnie spłowiałego i bez oka. I dźgnął mnie
palcem, słowem, i to też było już wtedy jak wstyd. Cieć z aktówką, pod śmietnikiem.
– To wasze śmieci?
– Jakie śmieci?
– Ten tu bajzel.
– Tylko fotele.
I dźgnął. I przeżuł nic w ustach całkiem żabich. Przeżuł nic, a to było zupełnie, jakby żuł gówno,
jakby nawet to lubił, to nic-gówno, co mu latało po dziurach w zębach jak każdy wiatr. Oczami patrzy,
świdruje, przenika i chłoszcze. Raz – Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił? Dwa – Chrystus we mnie
umarł już dawno. Trzy – ojcze, mój ojcze, po coś ty się spuścił? Pluje, jak On ideą jabłka, skurwysyn,
sam-swój-syn, skurwysyn. Cieć z aktówką pod pachą, pod śmietnikiem.
– Wynieś.
10
– Tylko fotele.
– To mnie nie interesuje. Wynieś.
– Tylko fotele.
– To mnie... Wynieś, wszystko, bo będzie pismo.
Wyciągnął mnie z nory za głowę i po nic,
i pomiętosił jak ostatnie dziesięć złotych w
kieszeni. Potem przyszły te dni, kiedy nie spałem,
wierciłem się, a pod powiekami gniły mi robaki.
Chciała pomóc, martwiła się, mówiła, że da, to
w końcu wziąłem, naplułem i wziąłem nie po
bożemu, bo była ciepła i gruba. Wstałem dnia trzeciego, w
piwnicy płakały szczury, a w domu każde lustro, w którym widziałem gorycz, ból
i stracone nadzieje. W kącie był wózek, na dworze noc, a w oknach ludzie, co nie rozlepili jeszcze
dobrze powiek.
Śmietnik, zgliszcza zgliszcz, ruina wymalowana czarnym i białym, dalekie echa minionej
świetności wtopione w noc, inkrustowane pałąkami kocich grzbietów, po których skaczą pulchne
pchły. Wystarczyło zapalić i patrzeć, jak płonie, gaśnie to, co nawet nie musiało stać się popiołem, żeby
zstąpić na krawędź otchłani i utonąć w niepamięci na zawsze, i nigdy na nowo nie powstać, tak jak z
niepamięci powstały polepione skrupulatną ręką naukowca, zapomniane drobiny cichego przez wieki
kwarcytu, by przybrać w wyobraźni pokoleń postać prawie tego, czym były, a co musiało pomrzeć i
odrodzić się, by przejść do historii i poczuć tchnienie światłości wiekuistej, na wieki wieków, amen.
Marność, jeno marność. Jeno ten wózek, dwa koła od „Komara”, kilka krzywych dech, garść
gwoździ powbijanych na krzyż. Gdy ładowałem, za kubłem ktoś zwymiotował – jak cichy szloch
ostatniej rozpaczy. Potem już tylko przez ciszę, przez ciemność wolną od spojrzeń, przez siebie i w
głąb. Nie ruszaj, nie dotykaj, nie tłamś mięśni już umarłych, bo pchają to, z czego spadają fotele.
Parę dni potem. Wracali my. Stał przed kamienicą, prawie słup soli z Sodomy, prawie nikt. Znów
cmokał, mlaskał, wydłubywał koniuszkiem parchatego języka smród spomiędzy zębów, co go tam
wtedy, parę dni temu, zassał pod śmietnikiem, do dziś nie wypluł i znowu przeżuwał, jakby to było
nic, jak gówno, które smakuje.
– Wyniosłeś?
– Tylko fotele.
– Nie interesują mnie fotele. Wszystko.
– Tylko fotele.
– Bo będzie...
I było. To w jej oczach, to, że jest tu, a może chciała-mogłaby być tam, gdzie indziej, z kimkolwiek
bądź, ale nie mną, że niby błyski, w tęczówkach zaświergotały, a potem zgasły wszystkie egzotyczne
ptaki świata, których nigdy nie zobaczy. To życie. To życie warte grube pieniądze. To życie warte nic.
Wtedy mu przyjebałem, wysoki sądzie.
11
Dramat bez aktu
Jan Kowalski
Jesień ślimaczyła się na asfalcie jak rana, nad którą zawisała mgła dezynfekującą chmurą. Było
bardzo późno, prawie wczesne rano. Szedłem we mgle dosyć szybko, chcąc jak najprędzej dotrzeć
do mieszkania i zapomnieć o straconym wieczorze. Zwykle w takich momentach obawiam się, że
ktoś mnie spotka i zatrzyma. Gdy tak się dzieje, znika nastrój nieokreśloności pory; napotkawszy
zapijaczonego osobnika, odnalazłbym się w sobocie, a wypatrzywszy starszą kobietę, pomyślałbym,
że już niedziela. Lepiej nie myśleć i pozostać poza czasem. Takie okoliczności, wraz z odpowiednim
nastrojeniem, zdolne są przemienić nawet najzwyczajniejsze wydarzenia. Stan na poły oniryczny,
w którym wszystko się zaokrągla do pełni sensu. Poza czasem jest się bardziej sobą. Tak na wszelki
wypadek.
Pod nieczynnym od kilkunastu lat neonem kina przedstawiającym Pegaza dostrzegłem we mgle
kontury postaci. Neon był wizytówką tej części miasta, jedną z niewielu zachowanych sentymentalnych
jego relikwii. Postać tkwiła tam, kiwając się, a jej profil wyglądał znajomo. Stanie w tak jałowym
miejscu, w ten sposób i o tej porze zapowiadało coś niezwyczajnego. Jałowość nie była powiązana z
martwotą neonu, on był żywy na swój sposób, to charakter ulicy oraz jej nocna bezużyteczność. Ta
część miasta nie miała zakamarków ani lokali mieszkalnych, a ulica była nieczynną żyłą, żylakiem z
kilkoma zaledwie popołudniowymi sklepami typu pasmanteria.
Znajomy był trzeźwy. Przywitałem się, podając rękę.
– Co tu robisz?
– Stoję.
Powiedział tak, jakby chciał o tym porozmawiać. Patrzył szeroko otwartymi oczami w moje, trochę
unikające spojrzenia.
– No widzę, widzę, ale lekko się chwiejesz – pospolicie nawiązałem do soboty.
– Moje stanie jest pełne, szukasz dziury w całym. Jak zwykle zresztą.
Zbiło mnie to z tropu i z obranej naprędce linii luźnej rozmowy.
– No dobrze, możesz powiedzieć coś więcej? Nie bardzo rozumiem.
– Jak pamiętasz, zawsze miałem problemy, nazwijmy je przyziemnymi.
Zaczął niepokojąco poważnie opowiadać, podczas gdy ja w zasadzie jeszcze się nie zatrzymałem.
12
Złapany na wykroku, jak pauzą w klatkę filmu, postanowiłem jednak posłuchać. Mówił dalej.
– W istocie rozwiązywałem je na czworakach. Patrzyłem tylko na ręce i pod nogi, uważając, żeby
nie trafić na szkło lub gówno. Przepędzałem życie w parterze, po czym szedłem spać. Marzyłem
o jednym - było to łatwe do osiągnięcia, a jednak ryzykowne. Miałem brudne dłonie i dziury w
spodniach na kolanach. Mógłbym to zrobić dla samego siebie, dla własnego zadowolenia, jednak
prawdopodobieństwo rozczarowania trzymało mnie na poziomie.
– Chyba wiem, o czym mówisz. Czy coś przez to straciłeś?
– Wszystko.
– Ale nie rozczarowałeś się przecież.
– Nie przyszło mi nawet na myśl, że rozczarowanie może być tak dalece nieistotne. Widzisz ten
neon nad nami? Pamiętasz, jak wyglądał, gdy świecił? Pewnie nie, ja też nie pamiętam. Chciałbyś,
żeby go naprawili?
Pokazałem głową „nie”.
– No to mnie teraz rozumiesz.
– Ale dlaczego jesteś akurat tutaj i o tej porze?
– A czy to ma jakieś znaczenie? Zanim się zjawiłeś, mogłem próbować poczuć się jak dawniej.
Teraz mnie widzisz stojącego…
– Możesz… – wstyd mi było kończyć.
– Nie mogę, to głupie i nieprawdziwe. Okazałbym się pajacem. Zawsze marzyłem, żeby wstać, a
gdy mi się udało, dalej marzę o tym samym. To największy i najstraszniejszy żart losu. W tak prosty
i dobitny sposób doznałem absurdalności… Powiem ci, że rozpamiętuję bez końca uczucie, jakiego
doświadczałem, gdy wyobrażałem sobie pozycję pionową. Te myśli były nagrodą po ciężkiej pracy. Co
mnie podkusiło – ciągnął dalej, wchodząc w lekko histeryczny ton – żeby się od razu wyprostować?
Mogłem sobie zostawić – zgarbił się - na później. Najgorszy ten lęk. Wydaje mi się, że tracę ostrość
wspomnień. Nie mam celu w przyszłości, a przeszłość jest zamglona. Stoję, bo gdy zacznę iść…
Nic nie odpowiedziałem. Zagrobowy ton ostatnich wynurzeń wzmocnił nastrój nierealności i w
milczeniu oddaliłem się od tej postaci. Bezboleśnie.
13
Biszkoptowa kobieta jak
planeta
Weroniak Stencel
Od małego nie umiałem zdrowo podchodzić do kruchliwych pksów, dających mi możliwość
przystanku między pracami domowymi. Cichota tych momentów dawała możliwość paru rozkosznych
połknięć. Do dzisiaj pozostały moim największym sekretem życiowym. Czynność ta w wielu oczach
nie jest niczym, co trwale uzupełnia sieć interesujących zdarzeń. Nie zdarzyło mi się odczuć, by
zaistniała na stałe w powszechnych intrygach, porywach miłosnego balejażu lub przy tragicznych
zabójstwach. W takich chwilach prędzej przychodzi na myśl chociażby zamykanie drzwi kluczem,
które spina włosie wspomnianych losów w niepowtarzalny kok. Zazwyczaj wtedy nie da się ich
otworzyć. W takich momentach bardzo często młoda Magdalena pyta ojca przed telewizorkiem –
„dlaczego?”. Rodziciel, spocony z wrażeń i jak najbardziej obojętny na zagiętą z tyłu firanę, wydusza
z szybkością i pokrótce – „...bo klucz...”.
Zapewniam więc, że moje zachowanie nie spotkało się nigdy z jakimś zafascynowaniem ani nie
stało się motywem prowadzącym fascynujące losy. Nikt nigdy nie zauważył, czym dla mnie jest
przerwa w pracy. Nigdy nie usłyszałem tego zdania: „dzisiaj chcę popatrzeć na Alberta, który je
biszkopciki”.
Gdy szorowałem olbrzymi bufet rodzinny w skandynawskim salonie, pełny kubków w kształcie
lisa – myślałem o jednym.
Tylko jedno przychodziło mi do głowy podczas czyszczenia garderoby ciotki Felicity. Nigdy nie
zwróciłem uwagi na ilość skurzonych, czarnych klawiszy na pianinie ojczyma Gazpra, ponieważ
pochłaniało mnie tylko i wyłącznie myślenie o tym, co będzie, gdy skończę. Godziny mijały mi na
kręceniu się po pokoju babci Telippy i zbieraniu kolorowych kauczuków. Uwielbiałem dni, w których
ta zgrezaltowana staruszyna wybębniała garść barwnych kulek na cały dom. Mogłem sprzątać je cały
dzień, cierpiąc i płacząc jak bóbr wśród kubkowych lisów.
Całe dnie pozostawałem sam. To matka nauczyła mnie dbać o dom, który z czasem zaczął spełniać
dla mnie jedną rolę: miał się doskonalić w stałej, nienaruszonej atmosferze czystej planety. Umierałem
z rozpaczliwego szczęścia, gdy dokładano mi choćby jeden malutki obowiązek. Mogłoby to być
chociażby doglądanie rozwijającego się eukaliptusa, nazwanego przez babcię Telippę Słowianin. Ból
doprowadzał mnie do wspaniałego szału. Potrafiłem robić kosmiczną, samowitą w pełni swego „nie”
kawę, której fundamentalnych wspaniałostek nauczyły mnie rodzinne zasady. Zdarzyło mi się dolewać
do niej odrobinę maggi, przez co przybierała kolor naszego domu. Chlipałem z całych sił i płakałem
tak rzewnie, jak może płakać tylko królowa Elżbieta z powodu koszmarnych manier przy stole.
Zawsze wyglądało to podobnie: od rana rozpoczynałem mechanicznie dbać o dom, myśląc o
odległej przerwie. Gdy ktoś dokładał mi obowiązek lub o coś mnie poprosił, zaczynałem pięknie
14
melancholnieć, doprowadzając się do skrajnych emocji. Wtedy parzyłem kawę. Zdarzało się, że
zapełniałem wszystkie lisowe kubki, wyobrażając sobie, że mam dwie matki, dwóch ojczymów, dwie
ciotki i dwie babki. Dom stawał się pełen ich wrzasków. Może dlatego kawa się wylewała. Nikt
jednak nie zauważał plam, bo żyliśmy w całkowicie brunatnym Pałacu. A co z zapachem kawowej
egzystencji? Zdarzało się, że babcia Telippa zasypiała na świeżo zalanych dywanach, mrucząc
profumo meraviglioso. Były to cudowne widoki, przy których ojczym płakał jak mama, która błagała,
bym aż tak o nich nie dbał.
W tym wszystkim ukryłem rzecz najważniejszą. Przerwę w pracy. Kawa, o której opowiedziałem,
stanowiła tylko śniadanie. Prawdziwe życie zaczynało się codziennie o 12:00. Do stoliczka w
przedpokoju zakradałem się jak kochanek. Zawsze widziałem siebie przez sekundę w lustrze.
Wtapiałem się w ten przykry urywek szafy, świadczący o tym, że jest zdolna do otwarcia. Ekscytowała
mnie moja rozciągnięta bluza, która nie miała szansy w swej rozlazłości na wydźwięk dostojnej,
zbrązowiałej marynarki. Siadałem wyraźnie i miękko. Oddałbym wszystko, żeby udowodnić, że jestem
w tym najlepszy. Zawsze chciałem pokazać, że moje wyczucie dosięga wyrafinowania najpiękniej
zadrganej struny i gdyby tylko mogło, doprowadziłoby rozwidlenie na jesiennym listku do krawędzi.
Na talerzyku leżały biszkopty. Zawsze te same, sporządzone w leżeniu przez matczyne ręce.
Dbałość o ich uchwycenie czyniła mnie prawdziwym mężczyzną. Upajałem się świadomością, że
otacza mnie czystość własnej sumienności, wszędzie czuć mój niedawny dotyk, a moim wcześniejszym
przeciwnikiem był kurz. Bałem się, że ktoś nakryje mnie na badaniu tych idealnych, nieco innych od
zbrązowiałej komnaty biszkoptów, które w swoim odcieniu prezentowały się niemalże „wyjściowo”
lub „wieczorowo”. Padałem często na posadzki i patrzyłem na nie długo, w godzinnych sesjach
odmierzając ich kształty w dłoniach. Topiłem je czasem w resztkach kawy, ciesząc się, że rozpuszczam
je własnoręcznie stworzonym cudem.
Wszystko to odbywało się w ciszach, o których nie wolno mówić. Dudniły co dzień moim
napięciem i potrzebą zamknięcia się w rozkosznych komnatach.
Biszkopty nigdy się nie kończyły. Dzień w dzień przybywały liczbą 15 i rysowały me ostre kontury.
15
Jakże bym chciał, byście usłyszeli wtedy choćby jedno moje słowo!! Mogło być to chociaż cavallo.
Każdy z was runąłby w huk podłogi. Przepaść ta wydawała mi się zawsze nieskończonością, jak gdyby
nie istniała żadna grawitacja w normalnych, ziemskich warunkach. Nie chcę nawet mówić o tym, że
istnieje coś takiego jak „ugryzienie biszkopta”. Nigdy nie przeżyłem niczego ważniejszego. Pobyt
w domu był moim codziennym zbawieniem. Matka zawsze starała się, bym nigdzie nie wychodził
i nauczył się szacunku do tego miejsca. Czułem się tam jak kosmita, którego los rozkruszał na
niebieskim talerzyku, polewanym przypadkowo boską kawą. Codziennie wieczorem, gdy już zasypia,
całuję rodzicielkę w nos. Codziennie wydaje mi się, że ma olbrzymie, mamine, biszkoptowe usta.
16
Moliks
Joanna Hatłas-Czyżewska
W pawłowickiej bibliotece zalągł się Moliks. Niby to nic takiego, był uprzejmy i grzecznie
traktował panie bibliotekarki, ale jednak przeszkadzał. Przybył nie wiadomo skąd, w samym środku
dnia i został. Tak po prostu.
Początkowo żadna z kobiet nie podejrzewała nawet, kim on jest. Zdziwiły się tylko trochę, ponieważ
już od dobrych dziesięciu lat nikt nie przychodził osobiście po książki. Zamawiano je bardzo rzadko i
robiono to za pomocą internetu, a bibliotekarki wysyłały odpowiednie pozycje gołębiami pocztowymi.
Ptaki te miały zarówno zalety, jak i wady. Nie trzeba ich było wprawdzie karmić, a programowanie
wymagało wyłącznie wytyczenia odpowiedniego kursu, jednakże należało je zawsze starannie oliwić,
a to zajmowało nad wyraz dużo czasu. Ponadto wyglądały bardzo podobnie do swoich żywych
odpowiedników. Babka pani Amelii opowiadała kiedyś, że za czasów jej młodości gołębie wchodziły
w skład jednego z najpopularniejszych gatunków ptaków, a ich stada można było spotkać dosłownie
wszędzie. Niestety. Obecnie, w dobie piratów powietrznych, zaliczały się one do zwierząt objętych
ochroną...
Tymczasem Moliks wyglądał zwyczajnie. Był panem w tak zwanym wieku średnim. Na głowie miał
trzy nudnawe, różowe irokeziki, nad lewą brwią kilka srebrzystych kolczyków, fioletowe paznokcie u
rąk i czarną, niemodną już od kilkunastu lat, skórzaną kurtkę z ćwiekami układającymi się w kształt
loga powszechnie znanej kapeli kosmowekowej. Pan jak pan. Nawet mówił normalnie, po polsku,
bez żadnego obcego akcentu.
Fakt, że nie jest Ziemianinem, dostrzeżono dopiero wówczas, kiedy usiadł grzecznie w kątku i
zaczął czytać jedną z najbardziej popularnych powieści. Wampirzy urok zajął mu dokładnie połowę
godziny. Współczesne książki nie były już tak długie i nudnawe, jak te sprzed czterdziestu lat. Całą
akcję streszczano na dwudziestu, trzydziestu stronach. Skomplikowane opisy zastąpiono niewielkimi
hologramikami, a dla tych, którzy pomimo wieloletniej nauki w szkole nie potrafili wciąż jeszcze
czytać, wmontowano dodatkowo wersję głosową. Lektor zająkiwał się wprawdzie od czasu do czasu
i nie potrafił czytać płynnie, ale obecnie nikt już nie uznawał tego za problem.
Moliks skrzywił się po przeczytaniu książki, a z głowy posypały mu się srebrzysto-błękitne iskierki.
– Trrr... Trrr... Trrr... – zaskrzypiał w dziwaczny sposób, po czym źrenice oczu zaczęły mu się
obracać w kółko, a uszy zwinęły się w trąbki.
Panie bibliotekarki zastygły w bezruchu, nie bardzo wiedząc, czy powinny w jakiś sposób
17
zareagować. Saturianie nie mówili w żadnym z ziemskich języków, Uranianie mieli łuski i niewielkie
ogonki, a Neptunianie poruszali się ociężale, roztaczając dokoła siebie żółtawe pole ochronne. Kim
więc był ten osobnik? Nie wyglądał na kogoś, kto miałby niecne zamiary, ale dlaczego tak dziwnie
terkotał?
– Trrr... Trrr... – zaskrzypiał po raz kolejny pan w średnim wieku. – Przepraszam najmocniej, ale od
czytania bzdur skręcają mi się kabelki w osłonce przewodowej... Panie wybaczą, jestem Moliksem.
Pochodzę z Układu Słonecznego, którego wy, Ziemianie, jeszcze nie odkryliście. Czy mógłbym prosić
o jakąś sensowną lekturę? Potrzebuję świeżej energii, którą może mi dostarczyć jedynie wartościowa
książka.
Pani Amelia i pani Zuzanna popatrzyły na siebie nieco skonsternowane. Doprawdy! Pojęcie
wartościowej książki było niezwykle rozległe. Zaczęły wymieniać tytuły cenionych ówcześnie
pozycji. Czarna ofiara, Wilcze pamiętniki, Złe pnącza oraz Duchowe pustkowie podziałały na Moliksa
w sposób niepożądany. Jego terkotanie wzmogło się tylko, a różowe irokeziki zaczęły opadać na lewą
stronę głowy, tworząc dziwaczny przedziałek. Pomocne kobiety rzuciły się więc czym prędzej na inny,
równie ceniony gatunek książek. Psychologia. Ta z pewnością była wartościową dziedziną. Techniki
samodoskonalenia, Sposoby skutecznego oddziaływania na otoczenie oraz Mój wewnętrzny kosmos
doprowadziły mężczyznę do stanu niemalże agonalnego.
Szacowne niewiasty zaczynały popadać w panikę. Zdecydowały poszperać odrobinę w internecie
i odnaleźć kilku ekspertów, którzy doradziliby im jakieś odpowiednie lektury. Moliks tymczasem
dogorywał pod półką z literaturą brazylijską. Terkotał, furczał i od czasu do czasu cichutko pojękiwał.
– Dbry, mamo! – Do biblioteki wkroczył radośnie Franek, dziesięcioletni syn pani Amelii. – Jak
tam gołębie? Przyszedłem je spryskać oliwą. Podobno od oleju rzepakowego zaczynają ćwierkać.
Chciałbym móc to usłyszeć... O! A temu panu co dolega? Słabo mu? Widziałem podobny stan w
komedii Zdzierskiego Marsjanie atakują… Co robisz, mamo? Dzwonisz po pogotowie?
– Nie, synku. Muszę znaleźć eksperta od dobrych książek. Pan przeczytał powieść i bardzo źle się
poczuł.
– Ha! – wrzasnął triumfalnie Franek. – Zawsze mówiłem, że czytanie człowiekowi szkodzi!
Pomogę panu. Swoją drogą, musiało panu zupełnie nieźle odbić, skoro postanowił pan to zgłębić. Z
choinki się pan urwał? Książkę to sobie można co najwyżej pooglądać, ewentualnie powąchać jeden
z tych przestarzałych, drukowanych egzemplarzy. Pachną zupełnie nieźle. Chce się pan sztachnąć?
Bardzo proszę, niech pan niuchnie...
Chłopiec podsunął zwinnie jedną z archiwalnych powieści tuż pod twarz Moliksa i zaczął
przewracać kartki. Mężczyzna pociągnął nosem. Pociągnął raz, drugi, wreszcie zaczął wdychać
powietrze przesycone zapachem książkowych stronic tak intensywnie, że wewnątrz biblioteki, tuż
obok narożnego stolika z komputerami, zaczęła się tworzyć niewielka trąba powietrza.
– A! – przypomniał sobie zachwycony efektami własnej działalności Franek. – Starej Literze, wiesz,
mamo, naszej pięćdziesięcioletniej polonistce, zupełnie dzisiaj odbiło. Cytowała nam ze łzami w
oczach jakiegoś nieżyjącego faceta. Romantyk z niego podobno. Zaraz, zaraz! Niech sobie przypomnę,
jak to szło... “Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie...”.
Chłopiec nie zdołał powiedzieć niczego więcej. Moliks odżył. Różowe irokeziki znowu zostały
postawione na sztorc, a terkotanie ustało.
18
– Dziękuję! – wykrzyknął nadzwyczaj podekscytowany, a następnie zawirował w miejscu i
zniknął...
19
Biała poplamiona ściana
Angelina Els
Duży kruk wylądował dziś przed moim oknem.
To nie to, że duże kruki do mnie ciągną, lecz
zwykły zbieg okoliczności, chociaż... Nie to duże,
co duże, a co się komuś takim wydaje.
Nie miałam łatwego dzieciństwa, bo niełatwe
jest życie, nie było w nim barw i ładnych
kształtów, ale nie mogę narzekać, bo coś zawsze
się działo, coś było, istniało, tak jak i ja istniałam.
Matka była cicha. Ojciec zaś mówił dużo i
dobitnie. Brał mnie na stronę i sadzał na kolanie,
a jak byłam niegrzeczna, mocno szczypał i
powtarzał:
– Potrafię mocniej, wiesz przecież.
Zawsze przytakiwałam, bo ojciec tego ode
mnie oczekiwał. Lubił, kiedy mówiłam szeptem,
kiedy odpowiadałam na jego słowa cichutko,
prawie niesłyszalnie. I jak wiatr szumiał za oknami, a wielkie drzewa drapały szyby. Bo byliśmy
wtedy tylko my, wiatr i drzewa. One wiedziały
o każdym wypowiadanym przez ojca słowie.
Zdawało się, że znają jego myśli, marzenia, że
wnikają w podświadomość ojca i ją penetrują,
że wciskają się w każdą szczelinę i wydłubują
to wszystko, co ojciec skrzętnie skrywa. Dlatego
tak drapały w szyby. Ten dźwięk stawał się nie do
zniesienia. Ale uszy ojca go lubiły.
Pamiętam, jak ojciec chrząkał, a mi robiło się
niedobrze. Pamiętam też białą ścianę pełną plam.
Nie wiedziałam, skąd się wzięły i, kiedy tylko
w pokoju było dużo światła, ukradkiem im się
przyglądałam. Jedne były spore, inne maleńkie,
ale nie mogłam powiedzieć, że miały takie, jak
20
trzeba, rozmiary. Zawsze były albo za duże, albo
za małe, by cokolwiek o nich powiedzieć. Bo
plama w kształcie kociej łapy była zbyt duża,
bym mogła powiedzieć: zrobił ją kot, a plama
w kształcie ust ludzkich była zbyt mała, bym
mogła stwierdzić: to jest plama po szmince, ktoś
podszedł do ściany i ją ucałował, jakaś kobieta
chciała, by ślad jej pocałunku był tu tak jak i inne
ślady, na pamiątkę.
Mama była nieskazitelna, poważna i spokojna.
Ja – cicha. Nosiłam dwa warkocze, a po
dwunastym roku życia rozpuszczone włosy, bo
tak chciał ojciec. Mógł mnie po nich gładzić, a
jak się sprzeciwiałam, łapał je mocno i trzymał,
mówiąc:
– Świat sobie istnieje, ty sobie istniejesz. Co by
było, gdyby zgasło słońce?
Odpowiadałam szeptem: nie wiem, a on
chrząkał, a potem puszczał moje włosy i mówił
za każdym razem coś innego. Odpowiedzi na jego
pytanie było wiele, ale wiedziałam, że nie można
się dublować, bo pewnego dnia powtórzyłam
jedne z jego słów:
– Nie byłoby życia.
A on zaśmiał się, po czym odparł:
– Nie byłoby dnia, ale istniałaby noc. Nocą nic
nie jest takie, jakim się wydaje. Nocą nie śni się
własnych snów, a jedynie ich podróbki, musisz to
zrozumieć.
Pokiwałam głową, a on puścił moje włosy.
Kazał mi zejść na dół i zawiadomić matkę, że
jutro wyjeżdża i nie będzie go cały dzień.
Lubiłam, kiedy przebywał poza domem,
mogłam siedzieć z mamą i robić, co mi się żywnie
po-dobało.
Ona zazwyczaj szydełkowała, ja mówiłam.
Zawsze słuchała każdego mojego słowa i
przytakiwała, albo unosiła wzrok i patrzyła na
moje oczy i usta. Mówiła naprawdę niewiele, ale
jak już coś powiedziała, to było to na wagę złota.
Trawiłam każde jej słowo, powtarzałam każde
usły-szane zdanie, delektowałam się nim, a potem
śniłam.
Ale moje sny nie zawsze były kolorowe.
Często miałam koszmary, ale się ich nie bałam,
bo były w jakiś sposób moje, powstały w mojej
głowie, zrodziły się z moich wspomnień i lęków.
Bardziej bałam się tego, co namacalne, zimne,
cierpkie i gorzkie. Na przykład gorzkich słów,
zimnych spojrzeń i cierpkich zdań. Zdań, które
oplatały każdy krok stawiany w domu.
Ojciec zwykł długo pracować, a jak tego nie
robił, przebywał w domu. Nie uznawał wczasów,
wycieczek i innych wypadów poza miasto.
Mówił, że najlepiej odpoczywa się we własnych
czterech ścianach, na przestrzeni, która pachnie,
pulsuje i drga. Bo drgało wszystko w naszym
domu, począwszy od stor, skończywszy na
podłogach. Bosymi stopami wyczuwałam każdy
krok ojca. Czułam jego ręce, gesty, spojrzenia…
To wszystko wwiercało się we mnie i mówiło: nie
jesteś sama, on cię pilnuje, on czuwa nad tym, byś
była taka, jaka według niego być powinnaś.
Któregoś dnia ojciec zaprowadził mnie pod
białą ścianę. Czułam jego oddech i mogę powiedzieć, że czułam pytanie, które zaraz mi zada.
Bałam się tej chwili, wiedziałam, że z ojcem nie
jest tak prosto. Jego pytania mnie przerażały, ale
w jakiś sposób wiedziałam, że są potrzebne, że
bez nich nie byłoby tego miejsca, ojca, matki i
mnie.
– Co byś zrobiła, gdyby nagle ściana znikła?
– Nie wiem – odparłam.
A on powiedział, że to zła odpowiedź.
Zmarszczyłam brwi, wiedziałam, że oczekuje
odpowiedzi, ale nie byłam w stanie niczego
powiedzieć. Czas upływał, słyszałam tykanie
zegara i oddech ojca, a potem poczułam jego
dłonie na mych ramionach. Ścisnęły mnie tak
mocno, że na moment straciłam oddech.
– Ta ściana jest częścią naszego domu, musisz
to zrozumieć – rzekł, a ja przytaknęłam, bo wiedziałam, że tego ode mnie oczekuje.
Tydzień później zachorowałam.
– Zapalenie płuc – stwierdził lekarz.
Mama skakała koło mnie, donosiła lekarstwa,
a kiedy gorączkowałam, siedziała przy moim
łóżku. Ojciec zaś włóczył się po domu. Słyszałam
jego kroki i chrząkanie. Wszędzie bym je
poznała. Chrząkał naprawdę głośno, a jak był
zdenerwowany – jeszcze głośniej. Któregoś
wieczoru pojawił się w drzwiach mojego pokoju.
Spojrzałam na elegancko ubraną sylwetkę i
uśmiechnęłam się krzywo, a potem usłyszałam
słowa:
– Niewidzialny, niewidzialna, niewidzialne.
Wszędzie ich pełno. Wstań i powiedz: nie boję
się tego, czego nie widać.
Przełknęłam ślinę, ojciec zaś podszedł bliżej.
Czułam zapach wody kolońskiej i mogłabym
dać sobie głowę uciąć, że poczułam strach.
Po raz pierwszy ojciec się bał, wyczuwałam to
dokładnie. Jego kroki były bowiem inne, mniej
pewne, a jednak były, słyszałam je, czułam,
bo łóżko zakołysało się delikatnie, kiedy
nadepnął na jedną z rozchwierutanych desek.
I wtedy zobaczyłam jego twarz i okulary. Zdjął
je, przetarł, a potem wydął wargi, jakby tym
wydęciem chciał zasygnalizować, że jest górą,
stoi wyżej w hierarchii i nic, naprawdę nic go nie
wystraszy.
Chwilę potem ujrzałam mamę. To było jak sen.
Ojciec i mama. Nigdy ich takimi nie widziałam.
Jedno tuż obok drugiego, a zarazem tak daleko
od siebie.
Mama zbadała mi czoło, a zaraz potem włożyła
w usta termometr. Powietrze drgało, a wraz z nim
rodzice. A potem wszystko znikło.
Miesiąc później w naszym domu pojawił
się starzec. Naprawdę stary, pomarszczony
21
człowiek. Gość ojca. Siedział, mówił i pił herbatę.
Patrzyłam na niego ukradkiem, choć wiedziałam
doskonale, że zdaje sobie sprawę z tego, że go
obserwuję. Widziałam pomarszczoną twarz oraz
równie pomarszczone dłonie, słyszałam słowa,
ale niewiele rozumiałam. Ojciec mówił dużo.
Gość tylko od czasu do czasu się odzywał, ale
jak już zaczął mówić, mówił długo, jakby chciał
przeciągnąć swoją wypowiedź w czasie, jakby
pragnął nadać jej odpowiedni wymiar. Każde
słowo staruszka miało kształt, barwę, zapach
bądź konsystencję. Kiedy mówił: deszcz, czułam
zimno i wilgoć, gdy wypowiadał słowo: herbata,
czułam jej aromat i ciepło dobywające się z
niewidzialnej filiżanki. Otwarłam szeroko usta ze
zdziwienia, aż w końcu ojciec zagonił mnie do
swojego pokoju.
Chrząkanie ojca wypełniło przestrzeń, kroki
nieznajomego były wyraźnie wyczuwalne. Wiedziałam, że korytarzem idzie dwoje ludzi. Dwie
sylwetki, dwie pary nóg, dwie głowy i dwoje ust.
Każdy miał coś do powiedzenia, każdy trzymał
na końcu języka zdanie, ale czekał, aż nastąpi ta
wyjątkowa chwila.
– A oto i ona – usłyszałam głos ojca.
Chwilę potem słowa znowu zaczęły pachnieć,
mieć kształt, barwę bądź konsystencję.
– Biała, niby zwykła, a niezwykła.
Chropowata, a niechropowata. Nadzwyczajnie
poplamiona. Twoja?
– Tak, moja – rzekł ojciec.
– Jak to się stało?
– To długa historia.
– Chciałbym jej
wysłuchać, ale mam
propozycję, przejdźmy się
po ogrodzie.
I tyle ich słyszałam. Za
to mogłam patrzyć na
dwie sylwetki. Drzewa
kołysały się na wietrze,
a ojciec i jego towarzysz
chodzili pomiędzy nimi,
jakby tym chodzeniem
22
chcieli zasygnalizować, że są nieodłączną częścią
tego miejsca, że gdyby nie oni, nie miałoby ono
sensu, bo przecież po to są ogrody, by po nich
spacerować, by chodzić i robić to coś, co się
w ogrodach robić powinno, czyli rozmawiać,
patrzyć i przystawać od czasu do czasu. A potem
nagle z nich zniknąć, ale nie tak naprawdę, a
jedynie fizycznie, bowiem kto raz ogrodem
przejdzie, na zawsze w nim pozostanie. Tak to
widziałam ja. Jak oni? – Nie było mi dane wejść
w skórę ojca, a tym bardziej jego towarzysza,
zresztą nawet nie wiem, czy bym chciała. Męskie
sylwetki były tak inne, nie pasowałam do nich.
Niemniej jednak byłam ciekawa, jak to by było
być ojcem: chodzić, chrząkać i zadawać dziwne
pytania. Dlatego pewnego dnia spróbowałam.
Kiedy nie było nikogo w domu, przeszłam się
korytarzem z rękami w kieszeniach, chrząknęłam
raz i drugi, a potem weszłam do pokoju, w którym
była poplamiona ściana, i powiedziałam:
– Co byś zrobiła, gdyby nagle znikła?
Po czym popatrzyłam na powietrze, a w
powietrzu owym miała stać postać, czyli ja. Ja
widzia-na oczyma ojca. Nie potrafiłam sobie
samej siebie wyobrazić, więc wszystko runęło,
nim właściwie powstało. Uciekłam do własnego
pokoju i zakopałam się głęboko pod kołdrą.
Drżałam i było mi źle. Bałam się, że ojciec się
dowie. Że skądś będzie wiedział, że prześwietli
mnie na wylot, a potem zada jedno ze swoich
pytań. Ale tak się nie stało, bo wcale nie wrócił.
Mama odebrała telefon i cała zbladła.
– Co się stało? – spytałam.
– Ojciec miał wypadek.
Słowo nie żyje usłyszałam dopiero potem.
Matka bała się, że jak je wymówi, wszystko stanie
się prawdą. Wypadek stanie się prawdą i śmierć
ojca także. Prawda była jednak taka, że nim
matka owo słowo wyrzekła, ona już istniała i nikt,
naprawdę nikt nie był w staniej jej podważyć.
Dogonić dziadka
Katarzyna Jabłonowska
Wracając myślami do beztroskich dziecięcych
lat, wciąż czuję orzeźwiający chłód porannej
rosy, kropliście rozsianej pośród soczystych traw,
iskrzącej w świetle wschodzącego słońca niczym
oszlifowane diamenty. Słyszę szybkie kroki
babci, odbijające się echem od ścian korytarza, a
zaraz po tym czułe stuknięcie rączki emaliowanej
kanki na mleko, stawianej każdego ranka na
drewnianym stole, wypełnionej po brzegi
bielusieńkim, słodkawym płynem, który malował
jasne wąsy nad moją górną wargą. Widzę niebo,
tak intensywnie lazurowe, jakby było nasączone
koncentratem błękitu. Puszyste obłoki płyną po
nim leniwie, dryfują niczym pozbawione sterów
okręty, trącane pieszczotliwie mackami wiatru.
Dotykam gęstej sierści psiny zwiniętej
w kłębek tuż obok moich stóp i po chwili
biegniemy przed siebie, bezlitośnie demolując
harmonię budzącej się łąki. Zrywam czerwone
maki, łypiące na mnie czarną źrenicą, gładzę
płatki delikatne jak pajęcze sieci. Wtedy głęboko
wierzyłam, że intensywny kolor zawdzięczają
ogromnej ilości wessanej żołnierskiej krwi, która
w czasie wojny użyźniała glebę. Mimo owego
przeświadczenia śmierć stanowiła pierwiastek
abstrakcyjny, a ja ślepo ufałam, że świat na
zewnątrz jest kalką moich dziecięcych wyobrażeń
o człowieczeństwie, wiernym odbiciem fantazji,
w których kręte ludzkie ścieżki, chcąc nie chcąc,
zawsze wpadały do wielkiej arterii magii i rzeczy
pozornie niemożliwych, jak rzeka wpada do
morza.
Nazywaliśmy to pomieszczenie stehbunkier, cela
do stania. Zrobili cztery takie, w bloku śmierci.
Były bardzo małe, niecały metr kwadratowy
powierzchni. Na raz upychali czterech albo
pięciu ludzi. Właziło się do środka, wczołgując
przez niewielkie drzwi przy podłodze. Kto tam
trafił, musiał stać calusieńką noc i robić pod
siebie. Bunkrowali mnie trzy razy z rzędu po
całodziennej robocie. Człowiek słaniał się ze
zmęczenia i głodu, słaby, chudy jak szkapa.
Zasypialiśmy oparci o siebie. Niektórzy mdleli
z duchoty i smrodu. Ciemnica jak w grobie, bo
to trumna wprawdzie była... Jak się budziłem, te
trzy razy, zamiast żywych trupy na mnie leżały,
zimne i ciężkie. Cuchnęło ludzkimi odchodami,
brudem, potem, ale przede wszystkim śmierć
było czuć. Wszędzie, ale się przywykło. Potem
otwierali drzwi przy podłodze i trzeba było te
trupy przecisnąć, a samemu na końcu wyjść. Takie
kary nam wymyślali.
– Kaśka, szybko, zaraz jedziemy! – Mama, na
zmianę burcząc złowieszczo i żałośnie kwiląc,
biegała półnaga między pokojem dziennym a
sypialnią, w których dzięki przyrośniętej do
jej osoby psychotycznej dystrakcji, urządziła z
rzeczy codziennego użytku istny tor przeszkód.
– Kurwa mać, jak zwykle wszystko muszę zrobić
sama! Kurwa, gdzie ten pierdolony prezent!
Ton głosu rodzicielki bił na alarm, zwiastując
awanturę, dlatego, czując na plecach duszne
tchnienie nadciągającej burzy, pośpiesznie
założyłam białe podkolanówki, których szczerze
23
nienawidziłam i czym prędzej wybiegłam z
domu. Rozkoszne ciepło letniego popołudnia
otoczyło mnie subtelną mgiełką, tuliło i delikatnie
kołysało, jakby czuło dziecięce utrapienie.
Odkąd sięgam pamięcią, nerwowe
pokrzykiwanie nadąsanej mamy wprowadzało
w moje kiełkujące jestestwo specyficzny rodzaj
niepokoju i dopóki nie dostrzegłam uśmiechu
odkształcającego jej usta wygięte grymasem
złości, dopóty drżałam w obawie o przyszłość
własną i całej rodziny. Obcowanie z niestabilną
emocjonalnie osobą i częste padanie ofiarą jej niekontrolowanych wybuchów rozpaczy pomieszanej
z agresją sprawiły, że strach przylgnął do mnie
niczym pijawka, której nie mogłam oderwać od
własnego życia przez długie lata.
Tata siedział już za kierownicą rozklekotanego
fiata 126P, wystukując palcami rytm melodii,
która wybrzmiewała w jego kiwającej się głowie,
a każdą kolejną frazę akcentował energicznym
wysunięciem tułowia w przód. Wpełzłam na
tylne siedzenie i ścisnąwszy w dłoniach okrągłe
zawiniątko, poczęłam dręczyć samą siebie
natrętnymi pytaniami: Czy moi rodzice się
kochają, czy mama kocha tatę i na odwrót, czy
kochają mnie, babcię? Itd. A może tata pije przeze
mnie?
Dziecięce rozważania spłoszył widok matki,
która niczym pocisk balistyczny cięła przestrzeń
dzielącą ją od samochodu. Po chwili ciepła,
kobieca dłoń szarpnęła gwałtownie klamkę,
jakby chciała zrobić w samochodzie ogromną
wyrwę, i otworzywszy drzwi, pchnęła je tak
wściekle, że z głuchym trzaskiem odbiły się od
przedniej części karoserii i wracając, uderzyły
mamę w plecy. Usłyszałam ciche syknięcie, po
czym drzwi malucha zamknęły się z podobnym
impetem, a przede mną wyrósł natapirowany,
ociekający lakierem kołtun włosów, zasłaniając
błękit spozierający przez przednią szybę.
Podróż upłynęła na słownych utarczkach moich
cudownych rodziców. Tak, cudownych, gdyż dla
mnie byli najwspanialszymi ludźmi na całym
świecie.
24
Człowiek był zły na siebie, że tyle przykrych
słów kochanej osobie powiedział, że miał jakieś
grymasy o błahostki. Patrzyło się na ludzi wokół,
padających jak muchy, i myślało o tych, co w
domu zostali. Czy żyją, czy płaczą jeszcze za
tobą? Tęskniłem bardzo za moją Anielą, za jej
serdecznym uśmiechem, za niewidzącymi oczami,
w których odbijał się świat. I przeklinałem sam
siebie, że ją kiedyś za ramię szarpnąłem. Czasem
głęboko w duchu prosiłem, żeby Bóg dał znowu
poczuć chłodną dłoń Anieli na twarzy, badającą
każdą zmarszczkę. Potem przepędzałem te myśli
daleko od siebie, bo bolało za bardzo, bo przecież
tutaj człowiek nie był pewien następnej minuty,
ba, sekundy. Śmierć łasiła się o nasze nogi jak
przymilna kotka, mamiła, by później szponiastymi
pazurami wyrwać serca.
Przyjęcie urodzinowe babci odbywało się
na dworze, dzięki czemu solenizantka miała
niepowtarzalną okazję, by, wynosząc z kuchni
na zewnątrz naczynia pełne jedzenia, pobiegać
nieco i zmęczyć się bardziej niż zazwyczaj.
Ojciec został ulokowany pomiędzy dwiema
siostrami ciotecznymi, które, przytulając głowy
do jego cherlawego torsu, co rusz trącały łokciem
i ćwierkały jazgotliwie niczym rozwydrzone
perliczki. Dla mnie i mamy, ku naciąganej
rozpaczy wszystkich zebranych, jak zwykle
zabrakło miejsca przy dużym stole. Pośród
dramatycznych jęków, mocno przesadzonych
i nieszczerych, usiadłyśmy przy niskim,
dziecięcym stoliczku, dosztukowanym do
głównego niczym ogonek przypięty na pineskę
do ciała Osiołka z bajki o Kubusiu Puchatku.
Cieszyło mnie niezmiernie owo stolikowe
wygnanie, gdyż nie przepadałam za krewnymi
ojca, a jeszcze mniej za ich wścibskimi pytaniami.
Z kolei mama wyglądała na bardzo urażoną, co
ochoczo manifestowała, posyłając ojcu zajadłe
spojrzenia.
– Kaśka, jak tam w szkole? – zagrzmiał Antoni,
ojczym taty. Jako że byłam jedynie przyszywaną
wnuczką, mało oryginalne pytanie świadczyło o
najwyższym stopniu zainteresowania moją osobą.
– Dddd... dddododo... dododo... ddddooodo...
– W głowie, która nagle stała się wydmuszką,
stukotały powtarzane głoski i sylaby, a spocone
dłonie międliły tłumoczek skrywany pod
blatem. Słyszałam jedynie swój urywany głos,
przypominający rzężenie pogniecionej taśmy
magnetofonowej, więc nie patrząc na twarze
gości, zrobiłam krótką pauzę, by zaczerpnąć
powietrza. Powiesz, dasz radę, nikt się nie śmieje,
pomyślałam. – Doooo... dooobrze.
Ufff, udało się, odetchnęłam z ulgą. Dźwięki
rzeczywistości powoli wygrzebywały się spod
poszatkowanych słów, majaczących wstydem i
napastliwie łomocząc w moją świadomość jak w
zamknięte drzwi, próbowały wtargnąć do środka.
– Ego on ak dziwnie gada? – Pytanie
siedmioletniego Mateusza przeszyło kłopotliwą
ciszę, która zaległa po wygłoszeniu przeze mnie
najdłuższego słowa świata. Mama, rumiana na
twarzy niczym dojrzała jesień, gotując się do
ataku, złożyła w dzióbek wąskie usta. Zapewne
miała intencję wycedzenia riposty w stylu:
„Zamknij się, mały idioto”, jednak werbalizacja
zamysłu utknęła w napompowanej złością krtani,
sprężynując pomiędzy strunami głosowymi.
Tymczasem babcia Krysia, chcąc rozładować
duszną atmosferę, uśmiechnęła się szeroko i
rzuciła w kierunku wnuka:
– Matijas niedługo jedzie do Niemiec, prawda?
Matijasku?
Chłopiec zignorował babciną zaczepkę i
bez słowa pognał przed siebie, wymachując
drewnianym mieczem.
– Tak, wyjeżdżamy, na stałe. W Niemczech
będzie nam się dobrze żyło, o wiele lepiej niż
tutaj – rzekła stanowczo ciocia Iwona, wyraźnie
dumna z podjętej decyzji, po czym zanurzyła
widelec w ogromnej sztuce mięsa.
– Między tymi kurwami zachciało wam się
żyć i umierać? – Ochrypły głos wypłynął spod
za-słony fertycznych gałęzi płaczącej wierzby, a
jego ciężar począł krążyć nad zebranymi niczym
sęp nad padliną.
– Oj tato... – westchnęła babcia Krysia i
utkwiła wzrok w talerzu pełnym kleistego sosu.
Zawodzące, pełne boleści jęknięcie starego
krzesła poprzedziło ukazanie się mizernej
sylwetki dziadka Stefana, wspartej o zdezelowaną
laskę.
– Powinno się te kurwy wybić wszystkie, co
do joty – wysyczał, kuśtykając w kierunku drzwi
wejściowych. Na zgarbionych plecach starca
przykucnęły spojrzenia kilkunastu par oczu,
czyniąc jego umykające życie jeszcze cięższym.
Nie powiódł za siebie wzrokiem ani razu, a po
kilku minutach zniknął we wnętrzu domu z
czerwonej cegły, pchany ciszą i niezrozumieniem.
– Tadek dzisiaj umarł – wydukała babcia
Krysia kajającym tonem, po czym brzęk naczyń i
sztućców znów wypełnił przestrzeń.
– Momomooogę do tototoooaleeety? –
szepnęłam, przyciskając wargi do ucha mamy.
Widząc delikatne skinienie głowy z osadzoną na
niej włochatą sztywną chmurą, niepostrzeżenie
wysunęłam krzesło i ruszyłam śladami dziadka.
Tadek zachorował. Źle to wyglądało. Nadszedł
dzień, że nie mógł rano wstać z buksy. Kazali nam
zanieść go do leichenhalli. Na pewną śmierć, bo
ciała z trupiarni ładowali na samochód, a później
prosto do pieca. A on jeszcze dychał, licho, ale
dychał. Ukryliśmy go w kącie między trupami,
tam, gdzie były świeżaki dopiero co wyciągnięte
z gaskammery. Następnego dnia po-szliśmy
sprawdzić, czy jeszcze żywy, czy go w popiół
nie zamienili. Był i dychał. Wróciliśmy z wodą i
znowu się go przełożyło jak najdalej od wejścia.
Codziennie tam łaziliśmy, z wodą, a później z
chlebem i zupą. Za każdym razem przesuwaliśmy
Tadka na koniec kolejki do pieca. Przeżył.
Pokoik seniora Stefana mieścił się na piętrze
i prowadziły do niego strome schody, które
staruszek pokonywał zadziwiająco szybko. Nawet
dla mnie, jedenastoletniej, zwinnej dziewczynki,
dogonienie dziadka w drodze na szczyt było
trudnym zadaniem. Pewnie miałam za małe stopy
i zbyt krótkie nogi.
Kiedy zajrzałam do izdebki, dziadek stał
przy oknie, zastygły niczym marmurowy
25
posąg, i uważnie śledził delikatne wirowanie
szeleszczących na wietrze liści. W prawej dłoni
trzymał żarzącego się papierosa, którego dym
oplatał mlecznymi wstęgami skuloną, wątłą
postać star-ca. Z zamiarem niedewastowania ciszy
przekroczyłam próg, jednak skrzypiąca podłoga
uroczyście zaanonsowała moje odwiedziny.
– Kasiunia, dziecko drogie, wejdź! –
usłyszałam ciepłe zaproszenie, po czym dziadek
spoczął na skraju tapczanu, należącego wraz
z taboretem i niewielkim regałem do zbioru
sprzętów z trudem obejmowanych przez ciasną
klitkę. Ilekroć zaglądałam do jego lokum,
zadawałam sobie pytanie, dlaczego z tylu dużych
pokoi mieszczących się w domu z czerwonej
cegły naj-starszemu w rodzinie przydzielono
najmniejszy. Dziwne.
Pośpiesznie wysupłałam ze ściskanego od
dwóch godzin zawiniątka okrągły przedmiot
w kolorze miedzi i rozanielona wręczyłam
staruszkowi. Popielniczka, po dokładnych
oględzinach, została ulokowana za szybką, na
specjalnej półeczce w gronie innych popielniczek,
które sprezentowałam wcześniej dziadkowi. Miał
już całą kolekcję, a ja byłam z niej dumna.
– Nie zapominasz o mnie, dziękuję. – Szorstka
dłoń czule rozczochrała moją grzywkę. – Twoje
serduszko jest ze złota, masz w piersi wielki
skarb. Nie pozwól złym ludziom, by go ukradli, a
w zamian wstawili zimny kamień.
Słowa dziadka zapadły głęboko w moją
pamięć, jednak od tamtego letniego popołudnia
mu-siał upłynąć szmat czasu, nim zrozumiałam
ich sens. Wówczas nieistotnym stał się fakt, że
dziwnie gadam, drobnostką okazał się bujny
zestaw tików, towarzyszący moim kwiecistym
wypowiedziom. Poczułam własne istnienie i
właśnie to było najważniejsze.
Kilka godzin później stałam przed
gołębnikiem, trzymając w dłoniach pierzastą
istotę, pulsującą szybkim rytmem bijącego serca.
Zachodzące słońce zakwitło herbacianą różą,
a płonące jęzory lizały nasze skupione twarze.
Frywolny wietrzyk krążył dookoła i zaczepnie
26
skubał ubrania. Powykręcane starością palce
dziadka, trzęsąc się niemiłosiernie, wiązały
białemu gołębiowi, najpiękniejszemu z całej
hodowli, czarną wstążeczkę na nóżce. Gorejący
karmazynem blask snuł się po sędziwej,
zmarszczonej skórze, muskając przebarwienia,
znamiona, resztki włosów i blaknący tatuaż,
bardzo prosty, składający się zaledwie z sześciu
cyfr. Numer...
– Gotowe. To nasz prezent dla Tadka. A teraz
unieś ramiona wysoko w górę i uwolnij ptaszy-nę.
Niech leci daleko – rzekł dziadek Stefan.
Zrobiłam podług jego prośby, a gołąb
poszybował wysoko między rubinowe obłoki,
jak ludzkie życie ulatujące wraz z dymem
buchającym z pieców krematoryjnych.
– Ggggdzie on popopolecccci? – zapytałam.
– On zabiera nasze smutki i leci do nieba,
dziecino, ale najpierw do Auschwitz...
Z podróży w przeszłość wyrywa mnie
rozpaczliwy krzyk. Przeszywa pozorny spokój
blade-go poranka niczym zatruta włócznia. Są
blisko, myślę.
– Bestialsko mordują, gwałcą, podpalają domy.
Otoczyli gminę, nie da się uciec – usłyszałam
wczoraj, ale informacja wpadła w moją głowę jak
w studnię bez dna.
Gdy zeszłam do ciemnej piwnicy, w której
ukrywała się moja rodzina, oznajmiłam z
uśmiechem na twarzy, że już niedługo przyjdzie
wybawienie. Mąż, matka, córka z zięciem i
dwoma synami padli sobie w ramiona. Podczas
kolacji złożonej z cebuli i ziemniaków radośnie
chwyciliśmy się za ręce i dziękowaliśmy Bogu
za cud. Widząc nadzieję w oczach najbliższych,
mię-łam w duszy własny strach. Nie oddam
ich, nie oddam nikomu ich życia, powtarzałam
w myślach. Na dobranoc przygotowałam napój
z resztek cukru i kilku kropel czarodziejskiego
płynu, który miał odmienić losy mojej rodziny.
Leżeli szczęśliwi na materacach pod zimną
ścianą, a ja podawałam szklaneczki. Pół godziny
później było już po wszystkim. Ciała obsypałam
aksamitnymi płatkami kwitnących czereśni, po
czym wtuliłam głowę w stygnące ramię mojego
męża.
Śniłam, że gonię dziadka Stefana, pokonując
strzeliste schody, pnące się wysoko w górę jak
pomost łączący piekło z niebem, usiany kadrami z
mojego życia. Znowu miałam małe stopy i głowę
pełną marzeń. Byłam już bardzo blisko, słyszałam
stukot obdrapanej laski.
– No, pokaż się, Kasieńka. Serduszko pompuje
złoto, nie truciznę i jad...
Pamięć, montując film z dzieciństwa, wybiera
momenty, w których dusza ludzka wzniosła się
na emocjonalne wyżyny i człowiek doznał czegoś
szczególnego. W moim przypadku rytuał przed
gołębnikiem był właśnie taką chwilą, cudownie
magiczną, zasługującą na podium. Dla-tego za
każdym razem, gdy wydarzyło się coś niedobrego,
gdy dusił smutek i boleść, z zamkniętymi oczyma
wysyłałam w myślach wiadomość specjalną do
dziadka Stefana, zaklętą w białej synogarlicy
z czarną kokardką na nóżce. Jednak dzisiaj nie
muszę przymykać oczu, by posłać gołębia w
przestworza, dzisiaj nie może wydarzyć się już
nic złego.
Zatem siedzę na dachu domu rodzinnego, a
obok stoi klatka z gruchającymi niespokojnie
cukrówkami. Z całej hodowli zostało tylko
sześć, reszta wylądowała w kociołku, część
wy-mieniliśmy na leki, mydło, cebulę i zapałki.
Woń kwitnących czereśni zagarnęła dla siebie
po-wietrze, walcząc z oddechem śmierci. Patrzę
w dal, poszarzałą od dymiących zgliszczy, i maluję w duszy obraz idealnego świata, przecierając
myślami zakrwawione okna. Otwieram klat-kę
z uwięzionym wewnątrz życiem i śledzę gołębi
taniec wśród żałobnego świtu. Sięgam do kieszeni
i zaciskam brudne palce na chłodnym szkle.
Buteleczka z czarodziejskim płynem.
– Nnnnana zzzdrowie – szepczę.
27
Czarny swatch
André Vautrin
Mężczyzna otworzył oczy i rozejrzał się
wokół. Leżał na szpitalnym łóżku. Po lewej
stronie sączyła się kroplówka, a po prawej, na
ekranie aparatury monitorującej, migały oznaki
życia. Wszystko wyglądało normalnie. Tylko
wskazówki zegara wiszącego na ścianie obracały
się w przeciwnym kierunku, niż powinny.
Mężczyzna odnotował ten fakt, ale nie
przywiązał do niego większej wagi. Był osłabiony
i zamroczony.
– O Boże! – krzyknęła pielęgniarka, która
weszła do sali.
Mężczyzna nie zdążył zapytać, co się stało,
bo siostra natychmiast wybiegła, by po chwili
przyjść z lekarzem.
– A jednak, wrócił pan do nas. Oby już na
dobre – powiedział doktor.
– Wróciłem? – zapytał mężczyzna.
– Był pan nieprzytomny od ośmiu dni.
Przywieźli pana prosto z lotniska. Z każdą dobą
serce biło coraz słabiej, zwalniało o kilka uderzeń
na minutę. Skąd pan przyleciał?
Mężczyzna westchnął tylko i zamknął oczy.
Lekarz popatrzył na niego jeszcze kilka sekund i
wyszedł z sali, a pielęgniarka zaczęła wymieniać
kroplówkę. Po chwili jęknęła, bo mężczyzna
złapał ją za rękę.
– Jezu, ale mnie pan przestraszył – powiedziała.
– Siostro, o co chodzi z tym zegarem? –
zapytał, wskazując na ścianę.
– Nic, dziesięć po dwudziestej. – Pielęgniarka
wzruszyła ramionami.
28
– Ale czemu…
– Może pan puścić?
– Te wskazówki.
– Niech mnie pan puści, to boli. Skąd pan ma
tyle siły?
– Przepraszam.
– Co z tymi wskazówkami?
– Nie wiem, wydaje mi się…
– Niech pan spróbuje zasnąć.
– Spałem osiem dni.
– Przyjdę rano założyć nową – odparła
pielęgniarka, kiedy skończyła wymieniać
kroplówkę.
Po trzech dniach stan mężczyzny wrócił do
normy, więc lekarz postanowił go wypisać. Przy
wyjściu ze szpitala miał tak dobry humor, że
niemal zapomniał o swojej nietypowej chorobie.
Jedyną rzeczą, która nie dawała mu spokoju, były
nieustannie cofające się wskazówki.
W ciągu ostatnich trzech dni, kiedy było z
nim coraz lepiej, sprawdził niemal wszystkie
zegarki, które udało mu się znaleźć w szpitalu.
Łącznie z ręcznymi u osób odwiedzających
innych pacjentów oraz tymi noszonymi przez
personel. Nie ominął także wszelkich urządzeń
elektronicznych, które posiadały funkcję
wyświetlania godziny, od odtwarzacza DVD w
świetlicy po automat z kawą, stojący w holu.
Na każdym z nich czas się cofał. Wskazówki
zegarów obracały się w przeciwnym kierunku,
niż powinny, a cyfry na wyświetlaczach
elektronicznych malały zamiast rosnąć.
Mężczyzna początkowo uznał, że to fascynujące,
ale z każdą chwilą fascynacja zamieniała się w
coraz większy strach, ponieważ cofający się czas
widział tylko on. Dla wszystkich pozostałych
godziny mijały tak, jak zawsze.
Po wyjściu ze szpitala mężczyzna wsiadł w
taksówkę i pojechał do centrum handlowego. Tam
odnalazł sklep z zegarkami. Długo wpatrywał się
w gablotę wystawową. Na dziesiątkach modeli
ustawione były co prawda różne godziny, ale
– czego się obawiał – wszystkie wskazówki
chodziły do tyłu.
Wszedł do środka i zapytał sprzedawcy, czy
to w ogóle możliwe, oczywiście z technicznego
punktu widzenia, żeby wskazówki zegara
poruszały się wstecz, ale chłopak odparł, że
pracuje tam dopiero trzy dni i nie zna się na
zegarkach.
Mężczyzna kupił czarnego swatcha na rękę, bo
nie pamiętał, co zrobił ze swoim zegarkiem. Tak
naprawdę nie pamiętał nawet, czy w ogóle miał
kiedyś zegarek.
– Płaci pan gotówką czy kartą? – zapytał
sprzedawca.
– Jaką kartą?
– Nie wiem. Kredytową?
– Kredytową?
– Nieważne. Poproszę trzysta dwadzieścia trzy
złote – powiedział sprzedawca.
Mężczyzna wyjął portfel z kieszeni. Otworzył
go. Jego uwagę zwróciły kolorowe plastikowe
karty. Zaczął je wyjmować, każdą po kolei, i
przyglądać się im, obracając w palcach.
– Płaci pan? – zapytał w końcu sprzedawca.
– Słucham? Tak, tak – mężczyzna jakby
otrząsnął się z letargu, schował plastikowe karty
na swoje miejsce i wyjął banknoty, które wręczył
sprzedawcy.
Do mieszkania postanowił wrócić spacerem.
Całą drogę przyglądał się plastikowym
przedmiotom, które znalazł w portfelu.
Zastanawiał się, do czego mogą służyć.
Kiedy wrócił do domu i zamknął za sobą drzwi,
odruchowo włączył komputer. W międzyczasie
rozpakował pudełko ze swatchem i założył go
sobie na rękę. Wskazówki ciągle obracały się
w przeciwnym kierunku, niż powinny. Po raz
pierwszy mężczyzna miał jednak wrażenie, że
poruszają się szybciej niż zwykle.
Usiadł do komputera. Patrzył na ekran
wyświetlający pulpit z wieloma ikonami. Co
chwilę zerkał na myszkę. W końcu położył na
niej rękę i kursor niezdarnie zaczął przesuwać
się po ekranie. Pamiętał, że kiedyś posługiwał
się tym urządzeniem bardzo sprawnie. Komputer
był jego narzędziem pracy. Teraz nie miał
pojęcia, do czego mógłby go wykorzystać. W
jednym momencie cała ta technologia zaczęła go
przerażać. Wypuścił myszkę z ręki i gwałtownie
odwrócił monitor ekranem do ściany. Wstał zza
biurka i poszedł do kuchni. Był potwornie głodny.
W tym samym czasie usłyszał dzwonek
telefonu. Dobiegał z drugiego pokoju. Po chwili
odnalazł źródło dźwięku pomiędzy stertą ubrań
rozrzuconych na łóżku. Urządzenie ciągle
dzwoniło, a na ekranie pojawiły się dwa napisy:
«Numer nieznany» i «Przesuń, aby odebrać».
Mężczyzna zaczął wymachiwać telefonem w
powietrzu, ale aparat dzwonił dalej. Położył go
na stoliku i przesunął po blacie. Bez skutku. W
końcu aparat umilkł, a mężczyzna poczuł, że
wpada w panikę. Waliło mu serce. Spojrzał na
swojego swatcha. Wskazówki nie dość, że ciągle
poruszały się w przeciwnym kierunku, to teraz już
wyraźnie przyspieszały.
Mężczyzna postarał się uspokoić i zastanowić.
Po chwili doszedł do wniosku, że jest poważnie
chory.
– Co robi chory człowiek?! Myśl, myśl! Co
robi chory człowiek? – krzyczał. – Lekarz!
Lekarz! Chory idzie do lekarza!
Postanowił więc jak najszybciej wrócić do
szpitala. Złapał taksówkę, a kiedy wszedł do
gabinetu, usiadł bez pytania i powiedział, że
chyba umiera.
Wytłumaczył lekarzowi, że dzieje się z
nim coś dziwnego. Czas, który widzi, cofa
się coraz szybciej, a on zapomina, do czego
29
używa się komputera, nie wie, jak odebrać
dzwoniący telefon, a jadąc tutaj, zastanawiał
się, w jaki sposób otworzy drzwi samochodu.
Lekarz widział, że mężczyzna jest poważnie
wystraszony, więc skierował go na rezonans
magnetyczny mózgu, a w międzyczasie polecił
wizytę u szpitalnego psychoterapeuty. Mężczyzna
westchnął.
– Co mi jest? – zapytał.
– Trudno powiedzieć. Ponad tydzień leżał
pan w śpiączce, serce biło coraz słabiej, coraz
mniej krwi docierało do mózgu, być może zaszły
jakieś zmiany. Wszystko wykaże rezonans, w
międzyczasie proszę zajrzeć do mojego kolegi
– odparł lekarz i wręczył mężczyźnie kartkę z
nazwiskiem i numerem telefonu.
Mężczyzna schował ją do kieszeni i opuścił
gabinet. Na parterze szpitala poczuł zapach
kadzidła. Rozejrzał się i dostrzegł wejście do
szpitalnej kaplicy. Zapatrzył się w nie. Po chwili
30
wyszedł do niego ksiądz, który zapytał, czy
mężczyzna potrzebuje z kimś porozmawiać.
Potrzebował.
Usiedli w bocznej nawie i ten opowiedział
księdzu swoją historię. Duchowny słuchał
uważnie. Nie przerwał ani razu, a kiedy opowieść
dobiegła końca, mężczyzna zapytał księdza,
czemu ten nic nie mówi, czy nie dziwi go to
wszystko. Ksiądz odparł, że nie, bo kiedyś już
widział taki przypadek.
– Wiedział pan, że w północnej Ghanie tydzień
trwa tylko sześć dni? – zapytał duchowny.
– Chyba byłem w Ghanie.
– Nazwa każdego dnia pochodzi od nazwy
miejscowości, w której akurat odbywa się targ.
– Był ksiądz w Ghanie?
– Mój przyjaciel, dominikanin, badał kiedyś
społeczeństwa, które w ogóle nie znają pojęcia
czasu. Nie istnieje u nich żadne wczoraj, żadne
jutro. W ich języku nie ma nawet słów, które
określałyby czas – powiedział ksiądz i zrobił
długą pauzę. – Kiedyś, po powrocie, Zbyszek
przyszedł do mnie i powiedział, że jego czas się
cofa. Jak tylko wylądował na lotnisku, zauważył,
że coś dzieje się z jego zegarkiem. Zupełnie jak u
pana. Wskazówki poruszały się wstecz.
– I co się z nim stało?
– Wie pan… niełatwo na to odpowiedzieć.
Rozmawialiśmy o tym wiele razy i on w końcu
chyba zrozumiał. Nie tylko zrozumiał, ale i mnie
przekonał.
– Do czego?
– Że czas to oszustwo.
– Oszustwo?
– Mistyfikacja. Wie pan, tak naprawdę czas nie
istnieje.
– Chyba za księdzem nie nadążam.
– Niech się pan dobrze zastanowi. Ile trwa
jeden dzień?
– Dzień? Od świtu do zmierzchu. Czy raczej
od świtu do świtu. Dwadzieścia cztery godziny.
– Doprawdy? Dwadzieścia cztery godziny? Ja
znam miejsca, gdzie jeden dzień trwa pół roku.
– Na Antarktydzie? Ale co to ma wspólnego
ze mną?
– A skąd pan wie, że pana dni mijają? Ile ich
mija? Tym bardziej skąd pan wie, w którą stronę
płynie pana czas? Jak odróżnić jego kierunek?
Może świat wcale nie idzie do przodu, bo gdzie
jest przód? Gdzie jest cel? Wie pan, na łożu
śmierci umysły wielu osób przypominają umysły
dziecka.
– Myśli ksiądz, że cofam się w rozwoju? Tak
było z przyjacielem księdza?
– Wszyscy ciągle się do czegoś cofamy. Nawet
moda, przyzwyczajenia, całe społeczeństwa
wracają do dawnych obyczajów, obrządków,
tradycji. Ludzie cały czas na nowo odkrywają
coś, co zdawało się już dawno przeminąć. Czas
to złudzenie, bo wszystko się powtarza. Wszystko
już kiedyś było. Ziemia obraca się wokół własnej
osi cały czas, w kółko i tak samo, raz za razem.
Mija jedna doba, a potem przychodzi następna,
mija godzina i za chwilę ta sama godzina zaczyna
się od nowa. Ciągle przeżywamy ten sam czas,
a im bardziej idziemy do przodu, tym chętniej
wracamy do początków.
– Może, proszę księdza, może. Tylko co
mi do tego? Mnie to nie obchodzi, ja chcę
tylko wiedzieć, co mam zrobić z tym? – spytał
mężczyzna, wskazując na swojego swatcha.
– Nic. Przestać zwracać uwagę na złudny czas.
– Tylko tyle?
– Co to za różnica, czy wskazówki obracają się
w lewo czy w prawo? Jakie to ma znaczenie? Czy
czas idzie do przodu, czy do tyłu? Niech pan po
prostu zacznie żyć i cieszyć się z tego życia.
– Księdza przyjaciel się cieszył?
– Chyba tak.
– I co się z nim stało?
– Myślę, że odnalazł to, czego wszyscy
szukamy.
– To znaczy?
– Wie pan, będę się za pana modlił.
Mężczyzna nie był pocieszony rozmową.
Liczył na coś więcej, ale mimo wszystko
podziękował, pożegnał się i wyszedł z kaplicy.
Nie miał już ochoty na rozmowę z terapeutą,
postanowił zajrzeć do niego następnego dnia,
kiedy pójdzie na rezonans mózgu. Wrócił do
swojego mieszkania, po drodze odwiedzając sklep
na dole i kupując kilka rzeczy. Obawiał się, że nie
będzie mógł zasnąć, ale tej nocy, po raz pierwszy
od wielu lat, spał jak dziecko.
Obudziły go dopiero promienie słońca
wpadające przez duże okno w sypialni.
Mężczyzna nie wiedział, jak długo spał. Kiedy
spojrzał na swojego swatcha, wskazówki pędziły
tak, że na tarczy zegarka trudno było cokolwiek
rozczytać.
Wstał więc z łóżka i odruchowo włączył radio,
ale się nie ubrał. Po co miałby się ubierać, skoro
jest ciepło? Nagi poszedł do kuchni i zrobił
śniadanie. Usiadł przy stole. Nie czytał gazety ani
nie przeglądał wiadomości w telefonie. Jadł.
Przypomniał sobie, że ma dzisiaj badania. Czuł
się jednak dobrze, więc uznał, że nie ma potrzeby
iść. Po co ktoś, kto czuje się dobrze, miałby iść
na badania? Przypomniał sobie też o wczorajszej
rozmowie w szpitalnej kaplicy. Nie doprowadziła
go ona jednak do żadnych wniosków. Daleki
był od przemyśleń na jej temat. Po prostu
przypomniał sobie fakt, że taka rozmowa miała
miejsce.
Był spokojny, a jajecznica z wczorajszym
chlebem smakowała mu jak nigdy.
Kiedy zjadł, zmył talerz i patelnię oraz sztućce.
Zaparzył kawę. Ponownie usiadł do stołu. Radio
grało Stonesów. Tego dnia mężczyzna nie poszedł
do pracy. Już nigdy zresztą nie poszedł. Miał dach
nad głową i pełną lodówkę, a w portfelu jeszcze
trochę gotówki. Po co miałby iść do pracy?
Dokończył kawę i umył kubek. Wyszedł
na balkon, z którego przyglądał się drzewom
i niebu. Patrzył na postrzępione dachy starych
kamienic i na żurawie pracujące przy budowie
kolejnego biurowca. Ze swojego trzynastego
piętra obserwował malutkich ludzi wijących się
w dole, przeciskających pomiędzy samochodami
i znikających zaraz w cieniu parkowych drzew,
między którymi trzeba przejść, aby dostać się na
przystanek tramwajowy. Obserwacja sprawiała
31
mu dużą radość.
Po chwili wrócił do mieszkania, włożył buty i
wyszedł na klatkę. Zjeżdżając windą, przyglądał
się odbiciu w dużym lustrze. Nie miał na sobie nic
poza butami i swatchem. Zaczął się bawić swoim
penisem, ale zaraz przestał, bo winda zatrzymała
się na parterze. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz
i zaczął biec. Pobiegł pomiędzy samochodami
w stronę parku, który kilka chwil wcześniej
obserwował z balkonu, a gdy dobiegł do
przystanku tramwajowego, zawrócił, minął swoje
mieszkanie i pobiegł dalej, wzdłuż torów. Biegł
tak przez dwa przystanki, a kiedy się zmęczył, to
stanął, rozejrzał się, chwilę odpoczął i zawrócił w
stronę mieszkania. Ta prosta czynność wydawała
mu się największą rozkoszą pod słońcem i wcale
nie przeszkadzało mu, że ludzie nieustannie na
niego patrzą. On też na nich patrzył, a niektórych
pozdrawiał machnięciem ręki. Myślał tylko o
tym, żeby mijając ludzi, przyspieszyć, ile się da,
żeby wszyscy widzieli, jaki jest szybki, żeby mu
zazdrościli. Kiedy tak biegł, w samych butach
i z zegarkiem na ręku, omiatany ciekawskimi
spojrzeniami, rozpierała go duma.
Po chwili dobiegł do swojego bloku i wjechał
na górę. W mieszkaniu stwierdził, że jest mu
zimno. Napuścił więc gorącej wody do wanny i
wszedł do niej jedną nogą. Wrzasnął okropnie.
Szybko wyjął nogę i zakręcił wodę. Chwilę się
zastanawiał, po czym odkręcił niebieski kurek i
wyrównał temperaturę. Sprawdził wodę ręką i
uśmiechnął się szeroko. Leżał w wannie przez
długi czas, aż jego skóra zaczęła się marszczyć.
Kiedy to ujrzał, trochę się przestraszył i szybko
wyszedł. Jego penis był skurczony, co przeraziło
go jeszcze bardziej. Zaraz jednak o tym
zapomniał.
Cały mokry pobiegł do dużego pokoju i
wziął z półki książkę. Położył się na kanapie i
spróbował czytać, ale nie mógł skupić uwagi, a
poza tym nic nie rozumiał, więc rzucił książkę w
stronę ciemnego korytarza, którego trochę się bał.
Ostrożnie przeszedł jednak do kuchni i napił się
mleka. Zostawił otwartą lodówkę, bo spodobało
32
mu się, jak światło pada na podłogę. Wrócił do
pokoju. Podniósł ze stolika gazetę i zaczął ją
przeglądać, bardziej koncentrując się jednak
na obrazkach niż na artykułach, ale i to zajęcie
szybko dało mu się we znaki.
Tak minęło kilka następnych dni. Na
zaczynaniu i niekończeniu różnych czynności.
Nie było rygoru dnia, harmonogramu zajęć ani
kalendarza. Mężczyzna robił to, na co akurat
miał ochotę. Jednak jego życie wkrótce miało się
odmienić.
Kiedy po raz trzeci z rzędu powiedział
ekspedientce ze sklepu na dole, że kobieta
chyba musi strasznie dużo jeść, bo jest bardzo
gruba, ta w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła
do jego matki, którą znała od czterdziestu lat.
Ekspedientka nie zrobiła tego ze złości, lecz
z troski. Była poważnie już zaniepokojona,
ponieważ znała nie tylko matkę mężczyzny,
ale także jego samego i wiedziała, że takie
zachowanie oznacza coś bardzo złego.
Matka, po namowach ekspedientki,
przyjechała. Wizyta w mieszkaniu syna zajęła
jej niecałe piętnaście minut. Potem wyszła
i pojechała prosto do szpitala spotkać się z
lekarzem jej dziecka.
Minęło kilka kolejnych dni, zanim lekarz,
przekonany przez kobietę, zjawił się w domu
mężczyzny, aby sprawdzić jego stan. W
mieszkaniu cuchnęło. Mężczyzna siedział na
podłodze. Był nagi. Nie miał na sobie nic poza
czarnym swatchem. Jego nogi umazane były
odchodami. Lekarz przysiadł na kanapie, ale za
chwilę poderwał się z miejsca. Całe siedzisko
było przesiąknięte, jak mu się wydawało,
moczem. Próbował rozmawiać z mężczyzną,
ale ten odpowiadał bardzo niewyraźnie, ciężko
się było porozumieć. Lekarz zrobił kilka zdjęć
telefonem komórkowym i wyszedł.
Trzy dni później ten sam lekarz przyjechał
znowu. Tym razem w towarzystwie urzędnika,
który przyniósł mężczyźnie jakieś papiery do
podpisania. Obaj próbowali tłumaczyć, że to
zgoda na leczenie w ośrodku zamkniętym, ale
mężczyzna wypowiadał już tylko pojedyncze
sylaby. Urzędnik nabrał powietrza i zbliżył się
do niego, wręczając mu dokumenty i długopis,
ale mężczyzna tylko na nie patrzył, jakby nie
wiedział, co z nimi zrobić.
– On cofa się w rozwoju, jest jak dziecko, jak
niemowlę – powiedział lekarz do urzędnika.
– Będziecie go musieli zabrać. Strasznie tu
cuchnie. Może jego matka podpisze. Chyba ma
matkę? – zapytał urzędnik.
– Wstydzi się go. Była tu, dała mi klucze,
ale wyjechała. Powiedziała, że wróci tylko po
mieszkanie – odparł lekarz.
– To przygotuję wniosek do sądu. Jak go
ubezwłasnowolnią, to będziecie go mogli zabrać.
– Mam go trzymać na oddziale? Przecież ja
nawet nie wiem, jak go leczyć.
– To go wsadźcie do psychuszki. Jemu i tak już
bez różnicy.
– Miałby tam lepiej niż tutaj. Był kiedyś taki
ksiądz, dominikanin...
– Boże, co za smród.
– Tak, chodźmy stąd.
– Widział pan jego zegarek? – zapytał
urzędnik, kiedy razem z lekarzem wychodzili już
z mieszkania.
– Co z nim?
– Wydawało mi się…
– Co?
– A zresztą, nieważne.
33
Bajka o diabełku
Fajtłapełku
Barbara Marszałek
Nie dotarł tam nigdy ani jeden promyk słońca.
Nie dojechał żaden pociąg. Nikt nie wie, gdzie
dokładnie znajdowało się to miejsce. Bardzo
głęboko pod ziemią, w ojczyźnie ciemnych
mocy, do której nie doleciał żaden ptak ani
owad, mieściła się Diabelska Szkoła. Była to
niezmiernie ważna instytucja dla wszystkich
małych diabełków, ponieważ tylko tam mogły
nauczyć się piekielnych sztuczek i poznać tajniki
czartowskich psikusów.
Nauczycielem diablątek był czterystuletni
czart Profesoteles, który codziennie rano
siadał przy pokrytym pajęczynami biurku,
groźnie spoglądając na swoich rogatych
uczniów. Profesoteles był srogim belfrem,
ale sprawiedliwym. Gdy któryś z diabełków
nie potrafił opanować sztuki mieszania smoły
lub słabo oszukiwał w karty, Profesoteles, jak
przystało na dobrego pedagoga, powtarzał jeszcze
raz, a potem jeszcze raz każde nowe zaklęcie z
księgi czarów. Stary czart był bardzo dumny z
postępów swoich uczniów. Prawie wszystkie
czarciki nauczyły się przemieniać w długiego
węża, kruka czy nietoperza. Po lekcji plucia
ogniem trzeba było wyremontować całą szkołę,
ponieważ tak się rozkaprysiły, że spluwały
ognikami gdzie popadło. Diabliki potrafiły też
świecić czerwonymi oczami w ciemności, a gdy
zamiotły trzy razy ogonkiem, znikały na równe
piętnaście minut.
Niemal każdy czarcik opanował również
kunszt przeraźliwego, szatańskiego śmiechu,
oprócz diabełka Fajtłapełka. Fajtłapełek w
rzeczywistości nazywał się Fatumpeles, ale
z powodu braku zdolności do czartowskiej
profesji został nazwany Fajtłapełkiem i to
przezwisko przylgnęło do niego jak rzep do
psiego ogona. Ach! Co to było za zmartwienie
dla starego nauczyciela! Fajtłapełek przy
każdym odpytywaniu przy tablicy wzruszał
tylko ramionami i tępo patrzył w osmolony sufit.
Podczas sprawdzianu ze strasznych min rozpłakał
się i przypadkowo wpadł do wypalonej dziury w
podłodze. Natomiast na zajęciach z czartowskiego
wychowania, zamiast ochoczo wrzucać węgiel do
pieca, zgubił łopatę! Całe piekło aż trzęsło się ze
śmiechu! Tymczasem Profesoteles załamywał
ręce i nieraz, leżąc na gorącym piecu, mruczał do
siebie: „Nawet siły nieczyste nie mogą sprawić,
aby nasz Fajtłapełek wyszedł na diabły!”.
Profesoteles myślał i myślał, a lata upływały.
W Diabelskiej Szkole nadszedł czas
egzaminów i, jak co roku w Czartowskiej Sali
Konferencyjnej, zebrało się grono Pedagofelesów
oraz Profesoteles. Diablątka czekał najtrudniejszy
sprawdzian: „Straszenie ludzi na Ziemi”. Każdy
uczeń otrzymał czarodziejski tobołek, Księgę
Czarnej Magii oraz kopniaka na szczęście. Na
tę chwilę diabełki czekały kilkanaście lat, bo
któżby nie chciał wsiąść do nowoczesnej rakiety
„Lucyfer 6” i wylądować na Ziemi? Tylko z
Fajtłapełkiem Najwyższa Rada Czartów miała
problem. Sędziwe diabły przez dwa dni i dwie
noce zastanawiały się, co też mają z nim uczynić.
34
– Jeśli zdecydujemy się wysłać tego niezdarę
na Ziemię, przyniesie wstyd i hańbę całemu
piekłu! Fajtłapełek nawet muchy nie skrzywdzi,
a co dopiero mówić o przestraszeniu starej baby
w lesie! – krzyczał Bumelos.
– Bumelos ma rację – powiedział Ogniohuk.
– Uważam, że najlepiej byłoby zostawić go w
piekle i zamknąć w ciemnym lochu. Może tam
nabierze w końcu rozumu – dodał.
Rada Czartów przytaknęła i tylko Profesoteles
nie zgadzał się z pomysłem swojego kolegi.
– Szanowna Rado Czartów – odchrząknął.
– Znam Fajtłapełka od diablątka. Macie rację,
że czart z niego kiepski, ale jest jeszcze młody
i może wszystkiego się nauczyć. Należy mu
dać szansę! – Podrapał się po brodzie i rzekł: –
Fajtłapełek najlepiej z całej klasy zdał egzamin
z „Mieszania gorącej smoły”… O, tu, proszę…
Mam jego dzienniczek: MIESZANIE GORĄCEJ
SMOŁY W KOTLE: SZÓSTKA Z PLUSEM!
– Co zatem proponujesz? – głos zabrał
sędziwy czart Rakus, który przypomniał sobie
młodzieńcze lata. Kiedy był jeszcze diablątkiem,
a było to siedemset lat temu, dostałby order
najlepszego ucznia w Diabelskiej Szkole, gdyby
nie egzamin z „Mieszania gorącej smoły”, który
zdawał aż trzykrotnie.
– Proponuję, abyśmy wysłali go na Ziemię do
chaty, w której mieszkała diablica Złośnica. Chata
stoi w głębokim lesie, ludzka stopa nie zagościła
tam już od trzystu lat. Myślę, że to będzie
doskonałe miejsce do treningu „Straszenia małych
zwierzątek”. Wierzcie mi, koledzy! Poćwiczy,
nabierze ogłady, a potem wyślemy go do ludzi!
– Zgoda! Tak zrobimy. – Najwyższy w randze
Pedagofeles splunął żarem na węgielną pieczątkę
i tym samym zadecydował o przyszłym losie
Fajtłapełka.
najszybszym pojazdem w całej podziemnej
galaktyce, a jej główny kapitan, długokopytny
czart Astrofeles, niezwykle przychylnie odnosił
się do swoich pasażerów. Częstował ich pająkami
w sosie gwiezdnym, a dorosłe diabły mogły
rozkoszować się winem z kosmicznych gazów.
Fajtłapełek był zachwycony i pomyślał nawet,
że mógłby spędzić całe życie z Astrofelesem i
jego szatańskimi deserami, ale niestety, polecenie
Czartowskiej Rady brzmiało:
„Fatumpeles zostaje oddelegowany do chaty
diablicy Złośnicy, w celu treningu straszenia
zwierzątek”.
Cóż zatem mógł począć? Przeciwstawienie
się decyzji diabłów groziło więzieniem albo
zaklęciem w kulawego szczura! Kiedy więc
rakieta wylądowała w gęstym borze, pożegnawszy
długokopytnego kapitana, ze łzami w oczach
ruszył w stronę opuszczonej chaty.
***
Fajtłapełek, odkąd zamieszkał na Ziemi,
wylewał codziennie fontanny łez. Jaki on był
samotny i nieszczęśliwy!
– Zawsze pragnąłem mieć przyjaciela, ale kto
by chciał zadawać się z niedorajdą! – płakał,
przytulając się do tobołka. Pochlipywał tak całą
jesień i długą zimę, a wiosną, kiedy zakwitły
pierwiosnki, nabrał odwagi i wybrał się na spacer
po lesie.
Na swojej drodze spotkał lisa. Jak przystało
na wyszkolonego diabła, nastroszył ogonek
i rozwarł czartowską paszczę, wydobywając
przeraźliwy dźwięk.
– Bububu! Jestem diabłem!.. Bububu! –
krzyczał z całych sił.
– Diabłem?! Haha! – zaśmiał się lis. – Moja
ruda kita jest dłuższa od twojego ogona, a moje
***
uszy są bardziej sterczące od twoich rogów –
zachichotał. I hyc! Przemądrzały lis zniknął w
M i ę d z y p i e k i e l n a p o d r ó ż w y w a r ł a n a trawie.
Fajtłapełku ogromne wrażenie. Bez wątpienia
To był cios poniżej pasa. Nawet mały lis nie
r a k i e t a „ L u c y f e r 6 ” b y ł a n a j l e p s z y m i przestraszył się Fajtłapełka!
35
– Co robić? – myślał diabełek, a że jego
rozumek był przepełniony smutkiem, dumał
tak pięć lat i cztery miesiące, aż w końcu wpadł
na genialny pomysł! Spakował do tobołka
dzienniczek, ostrzałkę do rogów i postanowił
ruszyć w świat.
***
Przeprawa przez bujny, ciemny las była
potwornie ciężka. Fajtłapełek nie zdawał sobie
sprawy, że na Ziemi rośnie tyle drzew! Niestety,
niewiele pamiętał z lekcji geografii, na której
Profesoteles rozprawiał o puszczach i dżunglach,
znajdujących się na planecie zamieszkanej przez
ludzi. Pomimo że czarodziejski tobołek stawał się
coraz cięższy, a kopytka nie raz odmawiały mu
posłuszeństwa, Fajtłapełek nie poddawał się. W
dzień pokonywał setki kilometrów, a w nocy spał
pod gołym niebem, wsłuchując się w kołysanki
śpiewane przez sowy.
Mijały godziny, dni i miesiące, a on wędrował
dalej i dalej…
– Jak długo już idę? – pytał sam siebie.
Wyciągnął z tobołka diabelski zegarek i
obliczył, że wędruje już pół roku i być może
usiadłby na pobliskim kamieniu i zacząłby
rozpaczać, że to już bardzo długo, odkąd jest
w podróży, gdyby nie małe światełko, które
zauważył przed sobą. Przetarł oczy, aby upewnić
się, czy nie śni. Kilkanaście metrów dalej słońce
padało na gładką ziemię, na której nie było drzew.
– Czyżby las się skończył? – Rozweselił się i
pobiegł w kierunku wąskiej dróżki.
Stanął na wzgórzu i aż otworzył buzię z
zachwytu. Przed jego oczami ukazały się
kolorowe dachy domów, pstrokate koguty
na płotach i gromadki dzieci, bawiące się na
podwórkach.
– Hurraaa! – radośnie zawołał i, nie
zastanawiając się długo, ostrzygł gęstwinę sierści,
którą miał w uszach.
– Teraz będziesz musiał o siebie więcej dbać,
Fajtłapełku – powiedział sam do siebie. —
Zaczniesz przecież żyć wśród ludzi! – dumnie
dodał, po czym porządnie naostrzył rogi,
wyczyścił kopytka i przeczesał ogonek. Już miał
schodzić ze wzgórza, aż tu nagle usłyszał głośne
parskanie konia i hałaśliwy stukot kół. Wóz ze
śpiącym Cukiernikiem gnał w stronę stromego
stoku! Fajtłapełek, ile miał sił w kopytach,
pognał na ratunek. Jednym susem doskoczył do
konia i chwycił lejce, zatrzymując wóz tuż przed
urwistym stokiem.
– Ajajajaj – mruknął zaspany Cukiernik. – Co
się dzieje?
– Witam Szanownego Pana. – Fajtłapełek
ukłonił się z wdziękiem.
Cukiernik przetarł oczy.
– Jaki czort... – powiedział zdziwiony.
– Czort, ale bez dyplomu – odrzekł diabełek
i jednym tchem się przedstawił, zgodnie ze
wskazówkami Profesotelesa: – Jestem Diabeł
F a t u m p e l e s . U c z e ń D i a b e l s k i e j S z k o ł y,
wychowanek słynnego czarta Profesotelesa. Z
kim mam przyjemność?
– Drogi Fata...
– Fatumpeles – diabełek powtórzył swoje imię,
aby nie doszło do żadnego nieporozumienia.
– Aha! – Cukiernik pogładził konia. – A
więc dobrze... Drogi Fatumpelesie, jestem
starym Cukiernikiem z miasteczka, które od
niepamiętnych czasów nosi nazwę Gruszkowo,
ponieważ rośnie tutaj grusza na gruszy. –
Cukiernik zamaszystym ruchem ręki ukazał
domostwa pod wzgórzem. – Chciałbym Ci
podziękować za uratowanie mi i mojemu koniowi
życia. Pomoc ludziom chyba nie leży w waszych
czartowskich zwyczajach? – zapytał podejrzliwie.
Fajtłapełek milczał chwilę i ciężko mu było
zebrać myśli. Uświadomił sobie bowiem, że jako
uczeń Diabelskiej Szkoły powinien praktykować
diabelskie sztuczki, a tymczasem nie tylko nie
wystraszył żadnego zwierzątka, ale i znieważył
dobre imię swojego profesora.
– Ma pan rację – posmutniał. – Przyznam się,
że nie jestem takim diabłem, jakim powinienem
być.
– Co masz na myśli? – zaśmiał się pod nosem
36
Cukiernik, który był już na tyle stary i mądry, że
od razu rozpoznał w Fajtłapełku prawdziwego
czarta, który minął się ze swoim powołaniem.
– Nazywają mnie Fajtłapełek, ponieważ jestem
największym fajtłapą w całym piekle. Nie umiem
wystraszyć nawet małej wiewiórki – zaszlochał.
I pewnie płakałby cały dzień, gdyby nie dobre
serce Cukiernika. Starzec przytulił diabełka do
siebie i bez ogródek powiedział:
– To, że w piekle byłeś największym
niedorajdą, nie oznacza, że na Ziemi też nim
będziesz! Posłuchaj mnie uważnie. Proponuję
ci pracę w mojej cukierni. Ja jestem już stary i
zmęczony. Jak widzisz, jest mi ciężko dowieźć
do miasta wóz z mąką. Nie mam syna, którego
mógłbym nauczyć cukierniczego rzemiosła, a
moja żona byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby
zamieszkał z nami młody uczeń.
– Ale ludzie na pewno zorientują się, że jestem
diabłem, a nie człowiekiem – wtrącił Fajtłapełek.
– Nie martw się o to! Nie jestem czartem, ale
kilka sztuczek znam! – Cukiernik przebiegle
zachichotał. – Przebiorę cię w swoje ubranie.
Przypiłujemy ci rogi, ogonek schowamy do
fartucha, a kopytka skryjemy w butach. Będzie
z ciebie cukiernik jak się patrzy! – Starzec
uśmiechnął się, wiedząc, że diabełek przyjmie
jego propozycję.
ucznia. Okazało się, że Felek ma wrodzony talent
do cukierniczej sztuki. Już pierwszego dnia
doskonale wymieszał masę na kremówki i gdy
tylko Cukiernik jej skosztował, nie mógł wyjść
z podziwu.
– Felusiu, jak ty to zrobiłeś?! Ta masa jest
idealnie wymieszana! – Starzec aż podskoczył
z radości. Na co Felek pokazał mu swój
dzienniczek, w którym czarno na białym była
wystawiona szóstka z plusem z egzaminu
„Mieszania gorącej smoły”. Dla Cukiernika
wszystko stało się jasne jak słońce: Fajtłapełek
został zesłany na Ziemię po to, aby zostać
cukiernikiem! A że starzec rzadko kiedy się
mylił, i tym razem intuicja go nie zawiodła.
Nie minął miesiąc, a upieczone przez Felka
ciastka z budyniem, pączki i maślane rogaliki w
polewie czekoladowej stały się słynne w całym
Gruszkowie. Mało tego! Nawet w sąsiednich
miasteczkach! Jego słodkości kupowali wszyscy:
młodzi i starzy. I sklepikarz, który nigdy nie
lubił starego Cukiernika, i wdowa Nowakowa,
mieszkająca w ciemnym lesie za miastem, i dzieci
ze szkoły, pani nauczycielka i nawet sam ksiądz
proboszcz z pobliskiego kościółka. Nikt nie
mógł oprzeć się przepysznym wspaniałościom,
które niemalże rozpływały się w ustach. A Felek
- jak to Felek: pracował bez wytchnienia, a gdy
ktoś go wychwalał, czerwienił się jak burak. Na
***
szczęście zapomniał już o tym, że był kiedyś
fajtłapą. Natomiast odkrył inną, bardzo ważną,
Żona Cukiernika nigdy wcześniej nie była tak rzecz. Odkąd został cukiernikiem, czuł się
szczęśliwa, jak w dniu, kiedy mąż przywiózł do najszczęśliwszym diabełkiem pod słońcem!
domu nowego pomocnika. Wprawdzie Fajtłapełek
wydawał się jej trochę dziwny, ale z drugiej
***
strony, znała wielu młodzieńców z Gruszkowa,
którzy, według niej, również sprawiali wrażenie
Sława Felka – cudownego cukiernika roznosiła
dziwaków. I w ten oto sposób Fajtłapełek, a się od jednego miasteczka do drugiego. Echo
właściwie Felek, bo tak od teraz się nazywał, zagnało ją przez łąki, góry, lasy aż do Pra-dziupli,
zamieszkał w małej chałupce wraz ze starym mieszczącej się na granicy królestwa. Pra-dziupla
małżeństwem. Żona Cukiernika traktowała znajdowała się w samym sercu Pra-dębu liczącego
go jak syna. Rano przynosiła mu mleko na milion lat i od czasu odejścia Królowej Sów –
śniadanie, wieczorami zaś cerowała chłopięce Wielkiej Pra-sowy – była opuszczona. To właśnie
spodnie. Cukiernik był bardzo dumny ze swojego ją upatrzyli sobie na siedzibę dwaj czartowscy
37
bracia: zwinny jak wąż Asol i obżartuch Karetus.
Braci od diablęctwa nazywano Asem i
Karetem. Oj, nie było większych obiboków w
całym piekle! Pięciokrotnie wygrali konkurs
na „Leniucha Roku”, a siedmiokrotnie zdobyli
puchar Lucyfera w zawodach w leżeniu na
brzuchu. Kiedy już jednak stali się dorosłymi
diabłami, musieli wykazać się czymś więcej niż
talentem do leniuchowania. Dlatego też piekło
wydelegowało ich na Ziemię, aby odnaleźli jak
najwięcej opuszczonych młynów, w których
Rada Czartów mogłaby kwaterować inne diabły.
Ale co tu dużo mówić! Ani Asowi, ani Karetowi
nie chciało się pokonywać setek kilometrów w
deszczu lub w gorącym słońcu tylko po to, aby
odszukać opuszczony młyn. Głowili się więc, co
by tu zrobić, aby nic nie robić, a że rozumki mieli
wielkości orzeszka ziemnego, myśleli bardzo
długo. Z pomocą przyszedł im kruk Plotkarz,
który wykrakał wszystkim zwierzętom w lesie, że
Wielka Pra-sowa przeżyła bolesny zawód miłosny
i, upokorzona, odleciała do innego królestwa.
Taka informacja i dla Asa, i dla Kareta była
na wagę złota. Czym prędzej udali się do Pradziupli, aby się w niej ukryć. Całe dnie grali w
karty, śmiejąc się do rozpuku diabelskich kiszek
z nieszczęśliwej Pra-sowy, która zakochała się
w szewcu z Gruszkowa. Dla czartowskiego
rodzeństwa była to najśmieszniejsza historia
miłosna, jaką kiedykolwiek słyszeli.
Pra-sowa bowiem od lat była uważana za
starą pannę i niechętnie przebywała w męskim
towarzystwie. Aż tu, ni stąd, ni zowąd, straciła
głowę dla szewca z Gruszkowa. Szalejąc
z miłości, w każdą noc przylatywała pod
okno ukochanego z nadzieją, że wysłucha
przepięknych sowich serenad. Ale niestety,
szewc nie odwzajemniał jej uczuć... Ba! Któregoś
wieczoru rzucił w nią starym kaloszem! Tego już
było dla Królowej Sów za wiele! Nie żegnając
się z nikim, włożyła na siebie żałobne pióra i
odleciała... I nawet kruk Plotkarz nie wiedział
gdzie!
I tak czartowskie rodzeństwo próżnowało,
ile miało sił, aż do dnia, kiedy do Pra-dziupli
dotarła wieść o wspaniałym cukierniku Felku.
Po otrzymaniu tej strasznej wiadomości bracia
naostrzyli rogi.
– Cóż to za cudowny Felek?! Macie go! Wielki
nam bohater! Wybijemy mu z głowy pieczenie
słodkości! – krzyczeli i, nie zwlekając ani chwili,
wyruszyli do Gruszkowa.
Chałupka Cukiernika mieściła się w samym
centrum miasteczka, toteż czartowscy bracia
bardzo szybko ją odnaleźli. Przyczaili się w
krzakach i… gdyby mieli serca, to zapewne
dostaliby zawału. Nie mogli uwierzyć w to, co
zobaczyli! As z wrażenia wybałuszył oczy i
wysyczał:
– Bracie! To jest Fajtłapełek, niedorajda z
naszej klasy! Piekło wysłało za nim list gończy.
– Masz rację! – Karet zmarszczył brwi.
– No, tak! Poczekaj, poczekaj. Miałem ten list
w kamizelce. O! Jest! P...O…SZ…
– Daj mi ten list, Asie! Ja go przeczytam. –
Karet spojrzał na brata z wyższością, ponieważ
As nigdy nie nauczył się płynnie czytać.
POSZUKIWANY!
DIABEŁ FATUMPELES (PRZEZWISKO:
FAJTŁAPEŁEK)
WZROST - 165 diabelskich centymetrów
WAGA - 68 czartowskich kilogramów
ROGI - dwa, równe, średniej wielkości, zadbane
OGON - rzadki, trochę przykrótki
KOPYTKA - zgrabne
ZNAKI SZCZEGÓLNE - błękitne oczy
FATUMPELES DOPUŚCIŁ SIĘ KARYGODNEJ
ZBRODNI!
Z Ł A M A Ł C Z A RT O W S K I E P R AW O I
ŚWIADOMIE OPUŚCIŁ CHATĘ DIABLICY
ZŁOŚNICY TRZYDZIESTEGO DNIA,
DWUDZIESTEGO MIESIĄCA, ROKU
DIABELSKIEGO 120000666.
38
N A G R O D Ą Z A S C H W Y TA N I E
FATUMPELESA
LUB PODANIE INFORMACJI, GDZIE
POSZUKIWANY SIĘ ZNAJDUJE, JEST:
siedmiodniowa wycieczka dla dwóch osób do
wrzącego jądra Ziemi
ORAZ DODATEK SPECJALNY:
4 tony smacznych, tłustych much z egzotycznej
Wenezueli.
Kontakt: Diabeł Prokur III
Podpisano: Rada Czartów
Co tu dużo mówić. As i Karet rozpoznali
poszukiwanego przez piekło Fatumpelesa!
– Skontaktujmy się natychmiast z Prokurem.
Cztery tony egzotycznych much nie mogą nam
uciec sprzed nosa! – wykrzyczał Karet.
– Zgłupiałeś do reszty, braciszku – odrzekł As.
– Nie możemy się ujawnić. Być może Czartowska
Rada i za nami wysłała list gończy. Ajajajaj!
Zaczynam się bać. Co oni nam zrobią? – jęczał. –
Mogą zaczarować nas w niewinne sarenki albo...
– czart zaczął trząść się jak galaretka – przemienić
w piękne baletnice i rozkazać tańczyć w balecie!
– Tańczyć w balecie! Tylko nie to! – Karet
o mało co nie zemdlał. – Braciszku, przyznajmy
się do tego, że leniuchowaliśmy w Pra-dziupli.
Zdradzimy Radzie, gdzie Fajtłapełek przebywa i
dla szatańskiego spokoju zrzekniemy się nagrody.
Być może Rada Czartów nam wybaczy…
I jak powiedział Karet, tak czartowskie
rodzeństwo uczyniło. Wrócili z podkulonymi
ogonkami do piekła i, przekrzykując się
wzajemnie, opowiedzieli Radzie o wszystkim, co
widzieli.
***
Tymczasem Felek wracał do domu z meczu
piłki nożnej. Nawet w najczarniejszych snach
nie przyszłoby mu do głowy, jakiego występku
dopuścili się As i Karet. Nadchodził wieczór.
Stara Cukiernikowa właśnie podawała kolację na
stół, aż tu nagle...
39
Z pieca buchnął żywy ogień!
Przez Gruszkowo przeszła potężna wichura,
zrywając dachy domów w całym miasteczku.
Wietrzysko szalało, wyrywając z korzeniami
najstarsze drzewa, aż w końcu zatrzymało się
nad chatą Cukiernika. Kuchnia wypełniła się
wszystkimi odcieniami czerwieni. Podłoga drżała,
a z sufitu spadały odłamki tynku. Cukiernikowa
wskoczyła do łóżka, przykrywając się po uszy
pierzyną.
Fik! Myk! Pstryk! Huk! Huk! Huk! I przed
oczami starej kobiety ukazała się Czartowska
Rada! Nie mniej zdziwieni byli Cukiernik i Felek,
którzy, słysząc wrzask Cukiernikowej, czym
prędzej pognali do kuchni.
Sędziwe diabły w czarnych togach z pogardą
spoglądały na Fajtłapełka.
– Z piekła nie da się uciec, Fatumpelesie! –
przemówił Ogniohuk. – Czeka cię diabelski sąd!
– zagroził.
– Hahaha! – zaśmiał się Bumelos. – Koledzy
Pedagofelesi, już dawno się tak nie uśmiałem!
Zobaczcie, jak nasz czart wygląda w tym
przebraniu! Hahaha! Mógłbyś dostać w piekle
angaż błazna. Od dawna nasz Czcigodny Książę
Ciemności Lucyfer poszukuje błaznów do swojej
teatralnej trupy. Hahaha! – natrząsał się.
– Nie jestem błaznem. Jestem cukiernikiem
Felkiem z miasteczka Gruszkowo – dumnie
odrzekł Fajłapełek.
– Co... co!!! Na co ten zbłąkany diabeł sobie
pozwala! – Bumelos tak się oburzył, że aż
poczerwieniały mu rogi.
– Dość tych żartów! – powiedział Rakus. –
Zabieramy cię do piekła, a tam będziemy już
rozmawiać inaczej.
Na te słowa żona Cukiernika wylazła z łóżka
i całym ciałem (a była to kobieta wielkości
dwóch kuchennych stołów) zastawiła czartom
drogę. Stary Cukiernik natomiast wydawał się
bardzo spokojny. Był już na tyle stary i mądry, że
doskonale wiedział, jak z czartami postępować.
Poprosił więc Felka, aby przyniósł ze spiżarni
ciastka, pierniki, kołacze, słowem, wszystkie
słodkości upieczone tego samego dnia.
– Czym chata bogata, szanowni panowie!
– rzekł Cukiernik. – Przed tak daleką podróżą
wypadałoby dobrze się najeść!
Diabły spoglądały na siebie ze zdziwieniem, a
świeżutkie łakocie kusiły zapachem. Po długiej
naradzie postanowiły zostać na kolację.
Co to była za uczta! Świat takiej uczty nie
widział! Czarty obżerały się do woli, wychwalając
wszystkie smakołyki: pachnące kremówki,
kokosowe ciasteczka, śliwki w marcepanie.
Zdawało się, że biesiadzie nie będzie końca i
dopiero nad ranem zmęczona Rada Czartów
usiadła na kanapie.
– To musiała być diabelska robota!
– powiedział rozanielony Rakus,
oblizując pazury z bitej śmietany.
– Takich cudownych pyszności nie
mógł upiec zwykły śmiertelnik!
– W rzeczy samej – powiedział
Cukiernik. – Są to rarytasy, które
przyrządził wasz Fajtłapełek!
Diabłom zaparło dech w piersiach.
Spojrzeli na Fajtłapełka z uznaniem i
ciężko im było pozbierać myśli.
– Fajtłapełku, jesteśmy dumni, że
potrafisz upiec tak wspaniałe szatańskie pokusy
– westchnął Rakus – ale… musisz wrócić z nami
do piekła.
I kto wie, jak zakończyłaby się historia
Fajtłapełka, gdyby nie sprytny Cukiernik. Nie od
dziś wiadomo, że starzec znał się na sztuczkach
nie gorzej niż diabły. Podkręcił więc siwego wąsa
i rzekł:
– Szanowni panowie! W piekle Fajtłapełek
nie będzie mógł piec tych pyszności, ponieważ
natychmiast spaliłyby się w piecu. Sami najlepiej
wiecie, jak w waszym królestwie jest gorąco.
– Wiemy, wiemy – przytaknęły obżarte czarty.
– Mam dla szanownych panów wspaniałą
propozycję. Zostawcie go u mnie na stancji, a
ja obiecuję cotygodniową dostawę świeżych
słodkości do piekła za darmo.
Czarty podniosły się z kanapy.
– Co zrobić? – dumały. – Zabrać ze sobą
Fajtłapełka i nie mieć z niego żadnego pożytku
czy zostawić na Ziemi i zyskać darmową dostawę
godnych grzechu smakołyków?
Naradzały się w tej sprawie ponad dwie
godziny, aż w końcu przemówił sędziwy Rakus:
– Zgadzamy się na umieszczenie Fajtłapełka
na stancji. Rada Czartów uznała, że Fajtłapełek
nie nadaje się na diabła i tylko przynosiłby wstyd
piekłu!
Na te słowa Fajtłapełek radośnie zastepował
kopytkami, a w podziękowaniu przyniósł
ciasto z gruszek w kształcie serca.
– A cóż to jest? – zapytał
Ogniohuk.
– Ciasto z gruszek. U nas
w Gruszkowie jest ich pod
dostatkiem – odrzekł diabełek.
Rada Czartów oburzyła
się nie na żarty! Wprawdzie
wypieki Fajtłapełka nie miały sobie
równych, ale przyjmować ciasto w
kształcie serca to już było dla nich
stanowczo za wiele. Ale i tym razem
Cukiernik wiedział, jak rozmawiać z
czarnymi mocami.
– Szanowni panowie – rzekł. – Proszę,
nie zrażajcie się kształtem ciasta. Nikt nie ma
przecież wątpliwości, że zostało upieczone z
prawdziwym diabelskim sercem!
– No, tak, tak. – Czarty zwiesiły pyski,
rezygnując z dalszej dyskusji. Przyjęły prezent,
pożegnały się i...
Huk! Huk! Huk! Frrrrrrrrrrr... Odleciały
kominem.
Odtąd Fajtłapełek, a właściwie cukiernik Felek,
żył spokojnie w miasteczku Gruszkowo.
Swoją cukiernię nazwał (i trudno się temu
dziwić):
Cukiernia - Diabelskie Sztuczki.
40
FALE
Weronika Stępkowska
Virginia Woolf opowiada w “Falach” koleje życia grupki
przyjaciół, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości,
spędzonego głównie w Wielkiej Brytanii bliżej początku XX
wieku. Autorka obywa się bez fabularnych “wypełniaczy”, nie
prawi też morałów. Najdonośniej rozbrzmiewają tu te rozmowy,
które słyszymy, kiedy wokół zapada cisza: dialogi podświadomości
z niedookreślonym „ty”, które czynią nasze istnienie możliwym.
Autor: Virginia Woolf
Tytuł: Fale
wydawnictwo: Wydawnictwo
Literackie
Data wydania: 2007
ISBN: 9788308040898
Jinny skacze jak płomyki przebiegające między szczelinami w
ziemi. Porusza się. Tańczy. Ani na chwilę nie przestaje poruszać
się i tańczyć. Jest impulsywna, może odrobinę lekkomyślna.
Susan za to spokojniejsza, bardziej godna zaufania, ale zarazem
– tradycjonalistyczna, widząca swą przyszłość w małżeństwie.
Rhoda to marzycielka żyjąca w świecie wyobraźni. Trapią ją różne
niepokoje, które opisuje: Kiedy jestem sama, często spadam w
pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi
świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby
przywołać się z powrotem do ciała.
Równie ciekawie i różnorodnie rysują się postaci męskie:
Bertrand jest – z wyboru i zamiłowania – “opowiadaczem” historii,
w których sens i realność sam zaczyna wątpić na koniec. Louis romansuje z kolejnymi kobietami,
czując się jednocześnie wyobcowany z powodu swojego pochodzenia. Neville – wielki esteta –
zakochuje się nieszczęśliwie w przystojnym koledze z klasy, Percivalu.
Wszystkie te his-/herstories – dzięki zastosowaniu przez pisarkę techniki strumienia
świadomości – poznajemy z punktu widzenia (i odczuwania) bohaterów. To jednak nie jedyna
innowacja wprowadzona przez Woolf. Znajdziemy tu także dwa odważne, jak na tamte czasy,
wątki homoseksualne, do dziś aktualne w swojej sugestywności. Pierwszym reprezentantem tej
“opcji” jest Neville, zadurzony – jak wspominałam – w szkolnym koledze. Drugi natomiast
“casus” przedstawię słowami samej zainteresowanej, mianowicie Rhody: Wybieram jakąś nie
znaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta
dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na
wszystkie strony. Jest to więc homoseksualizm doświadczany w dość wczesnej młodości. Nie
podejrzewam oczywiście pisarki o chęć zinfantylizowania w ten sposób safizmu. Widzę tu raczej
ciekawe odwrócenie pokutującego stereotypu, że lesbijką zostaje się w wyniku rozczarowujących
wczesnych kontaktów z płcią przeciwną. I że w miłości lesbijskiej “chodzi tylko o seks”.
Portretując cykle i obroty “kół losu”, pisarka używa alegorii burzliwych zjawisk przyrody.
Dzięki temu perypetie bohaterów nabierają egzystencjalnej głębi. Również dlatego warto wysłać
w kierunku tej książki energię swojej wyobraźni. Powróci jak fala.
RECENZJA
42
KRAKOWSKI KREDENS
Ewa Skalec (chani)
Książka zwraca na siebie uwagę tajemniczą okładką. Co też
znajduje się w tym pięknie rzeźbionym, starym kredensie, który
z pewnością pamięta przynajmniej II RP, a może nawet i czasy
zaborów? Jakie tajemnice kryją szafki i szufladki? Jaką historię
usłyszymy w trakcie ich otwierania?
«Krakowski kredens» Krafta trudno nazwać powieścią.
Przynajmniej ja mam trochę oporów w tej kwestii. Skłaniałabym się
bardziej do nazwania książki zbiorem biografii osób należących do
rodziny Walasików i ich najbliższych. Poznajemy losy Stanisława,
jego żony Janiny, ich dzieci: Marii, Piotra, Gabrieli i Michała, a także
Tomasza – męża Marii i Dariusza – męża Gabrieli. Na zakończenie
Autor serwuje najmocniejsze uderzenie, które na długo pozostaje w
pamięci.
Autor: Mateusz Kraft
Tytuł: Krakowski kredens
Wydawnictwo: Psychoskok
Data wydania: 26 marca 2013
ISBN: 9788379001361
Starsza pani słyszy w torebce dzwonek telefonu komórkowego.
Nie mogąc się przyzwyczaić do nowej technologii, złorzeczy całemu
światu – świat bez komórek miał się całkiem dobrze. W końcu
udaje się odebrać połączenie. Dowiaduje się, że jej męża przed
chwilą zabrało pogotowie. Co się stało? Jak to możliwe? Przecież
Stanisław czuł się dobrze, gdy wychodziła na zakupy. Jej życie ma
się odmienić... Próbuje dodzwonić się do dzieci i w tym momencie
poznajemy członków rodziny Walasików, z perspektywy Janiny – żony i matki. Jedziemy z nią do
szpitala, gdzie Stanisławowi nie przepowiadają przeżycia nocy. Tu dopiero zaczyna się prawdziwa
historia.
«Krakowski kredens» zbudowany jest z wielu tajemnic, ukrywanych uczuć, nieczystych intencji
podszytych pychą, zazdrością, nienawiścią oraz żądzą władzy i pieniędzy. Nie spodziewajcie się
jednak jakiegoś porywającego procesu spadkowego po Stanisławie ani nic w tym stylu. Opowiedziane
historie dotyczą bowiem przeszłości krakowskiej rodziny i wszystkie kończą się mniej więcej w
drugim dniu po wypadku głowy rodu.
Książka jest dość pesymistyczna, choć nietrudno uwierzyć, że mogłaby być rzeczywistą historią.
Z pewnością takie rodziny istnieją – właściwie patologiczne, na zewnątrz idealne, żyjące w zgodzie,
na poziomie, szanowane przez otoczenie, a wewnątrz zgniłe, do cna zniszczone... Czy wyniknie z
tego choćby jedna pozytywna rzecz? Czy Piotr pogodzi się z ojcem, który nie potrafił zaakceptować
tego, że syn przyjął święcenia kapłańskie? Czy Gabriela wybaczy matce, że z jej winy nie może mieć
dzieci? Czy Michał zacznie traktować życie jak przystało na dorosłego człowieka? Jak zachowa się
Maria, gdy dowie się, że całe życie ją okłamywano i nic nie jest takie, jak sądziła? Barwna mozaika
postaci i wiążących się z nimi życiorysów z pewnością nie pozwoli Wam oderwać się od lektury,
RECENZJA
43
jednocześnie spędzając sen z powiek i pozostając na długo w pamięci.
W tym niedługim tekście Kraft zawarł obraz przerażający i obrzydliwy, a jednak okrutnie
prawdopodobny. Z pewnością takie rodziny się zdarzają, myślę jednak, że są rzadkością. W każdym
domu musi być jakaś «czarna owca», nie wydaje mi się jednak, by takie natężenie zła i amoralności
mogło się zgromadzić w jednej rodzinie. Choć... Nie. Zastosowane przez Autora przejaskrawienie i
uwypuklenie problemu ma czytelnika zmusić do zastanowienia się nad stanem społeczeństwa i tego,
co w życiu rzeczywiście ważne. Zabieg taki znany jest od stuleci i trzeba przyznać, że Kraftowi
udał się doskonale. Poza tym «Krakowski kredens» napisany jest bardzo dobrze pod względem
konstrukcyjnym i językowym, a i redakcja tekstu została wykonana rzetelnie. Czyta się wyśmienicie,
choć treść nie jest prosta do przyswojenia. Jeśli szukacie miłej i przyjemnej lektury, lepiej sięgnijcie
po coś innego. Jeśli natomiast chcecie poobcować z literaturą z wyższej półki, to «Krakowski kredens»
z pewnością jest jedną z tych pozycji, które się na niej znajdują. Polecam.
44
RECENZJE
CO TY WIESZ O KOBIETACH?
Blaszka
„Biliśmy go tak mocno, że na zakrwawionym kiju pozostały…
kawałki kości czaszki […]. Wróciłem wieczorem do domu i
postawiłem kij w kącie. Nad ranem patrzę, a kij stoi w tym samym
miejscu, tyle że jest czyściutki, wymyty, gotów do dalszego użytku.
Ela go umyła i nie zadawała zbędnych pytań”.
Na powyższy fragment natknęłam się, przeglądając w bibliotece
książkę pt. Masa o kobietach polskiej mafii. W taki oto sposób
opowiada o swojej żonie dawny pruszkowski gangster - obecnie
świadek koronny, którego zeznania przyczyniły się do licznych
aresztowań przedstawicieli świata mafii - Jarosław Sokołowski
„Masa”.
Doznaliście szoku?
Autor: Artur Górski
Tytuł: Masa o kobietach
polskiej mafii
Wydawnictwo: Prószyński i
S-ka
Data wydania: 18 marca 2014
ISBN: 9788378397199
Bo ja tak. Postanowiłam zatem bliżej poznać kobietę, żonę i matkę,
która milcząco wspierała zbrodnie męża. Chciałam dowiedzieć się,
jakie motywy nią kierowały: miłość, strach, zniewolenie, degeneracja
moralna, niepozwalająca na odróżnianie dobra od zła?
W przeważającej części książka zawiera wywiad przeprowadzony
przez dziennikarza, Artura Górskiego, z wcześniej przedstawionym
Jarosławem Sokołowskim. Autorzy kilkukrotnie podkreślają, że jest
to prawdziwa opowieść o pruszkowskiej mafii, odarta ze stereotypów
utrwalanych przez film i literaturę. Trudno ocenić wiarygodność wypowiedzi, lecz trzeba przyznać, iż
książka przedstawia mało chlubne fakty z życia Masy i jego kompanów. Rzec można: mało chlubne
dla przeciętnego odbiorcy, ponieważ czytając, odniosłam wrażenie, że główny bohater szczyci się
swoimi dokonaniami, gdy na przykład z nonszalancją wspomina jednorazowe wyjście do salonu
mercedesa i zakup trzech najwyższej klasy modeli, dwóch dla siebie i jednego dla żony.
Zatem - czy tak hojnie obdarowana żona nie powinna była okazywać wdzięczności w postaci
pielęgnacji kija bejsbolowego? Czy taki prezent wystarczająco zagłuszał wyrzuty sumienia? Czy
tłumił naturalną kobiecą zazdrość żony o męża? Czy raczej usypiał czujność?
Masa z niejaką dumą przyznaje się do setek, a może tysięcy, a może nawet setek tysięcy
pozamałżeńskich stosunków seksualnych, których zaistnienie starał się ukrywać przed ślubną
partnerką. Dzisiaj podkreśla, że zawsze kochał tylko żonę, a bliskie znajomości z innymi kobietami
stanowiły nic nieznaczące przygody. Na tyle nieznaczące, że przygodne panie otrzymywały prezenty
w postaci mieszkań, samochodów, drogiej biżuterii.
Czy pani Ela przez te wszystkie lata godziła się w duszy na rozwiązłe życie małżonka, czy
rzeczywiście nic o nim nie wiedziała? Jak czuje się teraz, po opublikowaniu zwierzeń znanego
RECENZJA
45
gangstera? Jak może czuć się kobieta wielokrotnie zdradzana, podczas gdy jej mąż wcale nie uważa za
zdradę swoich przygód, a jako jedyne wyjaśnienie podaje obowiązek takiego stylu życia w mafijnych
realiach?
Niestety, postawione pytania zostają bez odpowiedzi. Pani Ela nie wypowiada się na kartach
opowieści Masy, ciągle pozostając tylko milczącą żoną.
Lecz nie tylko o żonach jest w książce mowa: „Mimo że jechaliśmy z żonami, szykowaliśmy się
na wielkie dymanie”.
Zdecydowanie większa część relacji dotyczy „panienek, dup, dziwek, modelek i tak zwanych
przyzwoitych dziewczyn, nad którymi trzeba było trochę popracować”. Czasem w sensie siłowym.
Jarosław Sokołowski otwarcie mówi o kobietach (nie podaje nazwisk, ale często wiadomo,
o kogo chodzi) robiących niegdyś kariery dzięki wsparciu mafii w zamian za usługi seksualne, w
tym o kandydatkach do tytułów „najpiękniejszych Polek” w różnych konkursach regionalnych,
ogólnopolskich i polonijnych. Wyraża się o nich w sposób protekcjonalny i pogardliwy. Z jednej
strony drażni mnie samczy szowinizm, a z drugiej - jestem zażenowana kobiecością w takim wydaniu.
„Pruszkowscy” starali się naśladować sposobem bycia chicagowskich mafiosów, tyle że „tam był
swing, u nas disco polo”, nie tylko w sensie muzycznym, ale i mentalnym. Jak Masa sam przyznaje,
większość jego kompanów to troglodyci. Dla potwierdzenia takiej opinii przytacza sporo drastycznych
faktów. Nie odbiera się jednak wspomnień Jarosława Sokołowskiego jako chęci wywołania sensacji,
jest to raczej swobodna opowieść człowieka, dla którego podobne wydarzenia stanowiły chleb
powszedni, i choć osobiście jestem zniesmaczona porcją takiego chleba, to uważam, że być może
watro pokusić się o przeczytanie książki, by następnie rozważyć temat kondycji współczesnego
człowieka.
46
RECENZJA
Każdy człowiek od chwili narodzin zaczyna układać swoje puzzle
Marta Grzebuła
Puzzle. Gdybym jednym słowem pokusiła się o podsumowanie,
czy dałabym radę? Tak. Destrukcja, to byłoby odpowiednie słowo.
Destrukcja — zniszczenie tego, co jest w drugim, jakże małym
człowieku. Zniszczenie tego, co niewinne.
Wraz z moją przewodniczką przeżywałam niemal od nowa to,
co było bez mała i moim udziałem. Lecz na mojej drodze życia Bóg
(los?) postawił wyjątkowo mądrą, kochającą kobietę — mamę.
Autor: Tori Ritner
Tytuł: Puzzle
Wydawnictwo: Psychoskok
Data wydania: 30 stycznia 2014
ISBN: 9788379001651
Czytając tę powieść, niewymownie współczułam bohaterce.
Buntowałam się, nie mogąc pojąć, do czego zdolni są bliscy kobiety,
aby zamienić jej życie w piekło. Zniewolona, osaczona — jako
dziecko alkoholików — niemal panicznie usiłowała się ratować,
szukając miłości i akceptacji u innych. Czy jej się to udało? A może,
na przekór znanemu powiedzeniu, wypadła spod rynny na deszcz?
Czy zawsze konsekwencją naszych wyborów oraz decyzji jest to, co
nas spotyka? Czy zawsze zasłużenie?
Było południe, gdy zaczęłam zgłębiać kolejne strony powieści,
lecz od czasu do czasu musiałam się od niej oderwać. Dlaczego? —
spytasz. Zaraz do tego wrócę.
Spoglądałam przez okno. A za nim chłód, śnieg i zapadająca szarówka. Schyłek dnia. Odnalazłam
w tym widoku analogię do Puzzli. Moja przewodniczka niczego, oprócz chłodu uczuć, reżimu
wychowawczego lub — odwrotnie — skrajnego zaniedbania, nie zaznała. Nie mająca tak naprawdę
przykładu ani wsparcia (poza jedną osobą), usiłowała przetrwać. Tak, dosłownie, przetrwać,
popełniając po drodze masę błędów.
I teraz dokończę myśl. Dlaczego musiałam przerywać — choćby od czasu do czasu — czytanie?
Bo w takim samym stopniu było mi jej żal, co byłam na nią zła. Ale przecież i mnie osobiście znane
jest powiedzenie: ”Spisany przez kalkę scenariusz życia”. Mimo faktu, iż uczyłam się psychologii, iż
daje ona odpowiedź na to pytanie, nie potrafię pojąć złożonych mechanizmów naszej podświadomości.
Dlaczego tak często popełniamy błędy naszych rodziców, powielamy ich życie? Kobieta szuka
mężczyzny podobnego do ojca, chłopak kobiety podobnej do matki. Zapętlamy się, początkowo
nieświadomie… i spadamy na dno. Bardzo często „stajemy się” naszymi rodzicami.
Mieszkam w dość specyficznym środowisku i widzę to powielanie. Czy mojej przewodniczce uda
się „oderwać od korzeni”? Czy nie popełni niemal identycznych błędów? A gdy dorośnie, gdy sama
stanie się matką, jaka będzie? Gdzie ucieknie od dramatu, od poniżenia, które zgotował jej i dzieciom
partner? Na ile uświadomi sobie, że nie uczyniła nic, co mogło, co powinno było zmienić jej życie,
dać lepszą przyszłość?
RECENZJA
47
Oceniam! Znów to robię. Niedobrze. Tak nie wolno.
Kolejna silna refleksja wtargnęła w mój umysł. Kiedy dziecko nie ma wzorców, nie ma tak zwanego
punktu oparcia — punktu moralności, prawości opartej, czy też wywodzącej się z daru miłości — jak
może (upraszczając) ofiarować innym coś, czego istnienia nawet nie podejrzewa?
„Z pustego i Salamon nie naleje”. Tak, to prawda. Ale może bohaterce się udało? Od każdej reguły
jest wyjątek, nieprawdaż?
Choć z drugiej strony moja przewodniczka, nie mająca poczucia własnej wartości, ucząca się od
innych (czasem złej, toksycznej miłości), postępująca metodą prób i błędów, wkracza w dorosłe życie.
I sądzę, co smutne, że do przewidzenia jest kolejność rzeczy. Ale czy, mimo wszystko, przejdzie
metamorfozę? Czy z porozrzucanych w chaosie cząstek życia, cząstek emocji, chwil — niczym owych
puzzli — uda jej się stworzyć obraz? Jeśli tak, to jaki on będzie? Pełny piękna, blasku słońca i
zieleni drzew, błękitu nieba i srebra wody? Czy wręcz odwrotnie, stanie się czarną, mroczną plamą,
wypełnioną jedynie łkaniem i bólem?
A jeśli nawet w tej głębi mroku komuś uda się rozpalić światło, dać iskrę, czy dostrzeże szansę dla
siebie, dla dzieci?
Mimo iż — na szczęście — nie do końca mogłam identyfikować się z moją przewodniczką, bardzo
emocjonalnie podeszłam do tej powieści, i to już niemal od samego początku. Długo rozmyślałam nad
jej treścią. Nad przesłaniem. Czy było ono wystarczająco czytelne?
No cóż, Drogi Czytelniku, sprawdź to sam. I choć, być może, nie jest to książka dla każdego — z
reguły wolimy unikać słów pełnych cierpienia; historii, gdzie życie (owszem) kołem się toczy, ale
wygląda jak swoiste koło tortur — to zachęcam Cię do tej lektury. Bo czy aż do samego końca tak
będzie? Dowiesz się tego, jak sądzę, sam.
I raz jeszcze podkreślam, że nie jest to lektura o skowronkach, o miłości — użyję tu znanego
porównania — lekkiej łatwej i przyjemnej. Historia ta jest, niestety, obrazem ze zwierciadła jakże
prawdziwego życia. Nie ma tu fikcji, choć — paradoksalnie — o powieści Tori Ritner należy mówić
jako o fikcji literackiej. Moim zdaniem jest w tej książce czystość emocji i przekazu, bardzo wnikliwa
analiza oraz pięknie ukazany „efekt domina”. Dobra psychologiczna książka, do której wraca się nie
tylko po to, aby szukać prawd — te są za oknem, na ulicy, na przystanku tramwajowym, gdzie właśnie
śpi ululany przez życie człowiek, lub tam, gdzie media głoszą o kolejnej historii mrożącej krew w
żyłach: ”Ojciec alkoholik wymordował rodzinę” — lecz po to, by móc odkryć (również w sobie) ten
potencjał. Potencjał — jak było w moim wypadku — miłości, akceptacji, zrozumienia i chęci niesienia
pomocy.
Zdziwiłeś się — pomagać fikcyjnym bohaterom? Nie byłabym tego taka pewna. Dla mnie ta
powieść jest, a zarazem nie jest fikcją literacką. Raz jeszcze to podkreślam. Istnieje wiele książek
opisujących dramat, ból, poniżenie, próby dźwignięcia się z dołka, odszukania drogi i celu życia.
Odnalezienia w sobie tego, co tak cenne: wiary, nadziei i miłości. I wszystko to miałoby być fikcją?
Niewiarygodne, więc czy na pewno? Ja miałabym wątpliwości.
Jednym słowem — polecam Ci powieść, przy czytaniu której otrzymasz odpowiedzi na wszystkie
pytania, które dziś zadałam, ale jednocześnie Ty sam, Drogi Czytelniku, postawisz ich znacznie więcej.
Wierząc w Twoją zdolność, w Twój dar empatii, zapraszam Cię do świata, w którym bohaterka usiłuje
z kawałków własnych myśli, emocji, wrażeń czy minut ułożyć (niczym puzzle), zbudować od postaw
swój obraz życia.
48
RECENZJA
Wstrząsająca terapia
Dominika Świątek
Debiutanckie dzieło berlińskiego autora Sebastiana Fitzka
od razu trafiło na listy bestsellerów i zostało okrzyknięte
najpopularniejszym thrillerem psychologicznym w Niemczech.
Wydana w 2006 roku Terapia wstrząsnęła czytelnikami.
Bezgraniczna i bezmierna miłość do dwunastoletniej córki
doprowadza ją samą do tragicznej śmierci, a ojca do utraty
zmysłów. Znany i ceniony berliński psychiatra, Viktor Larenz, nie
może pozbierać się po nagłym zniknięciu jedynej i ukochanej córki
Josephine. Nie ma świadków zdarzenia, nie ma żadnych śladów,
nie ma zwłok. Nikt nie potrafi pomóc zdruzgotanemu mężczyźnie.
Dodatkowo, tajemnicze okoliczności zniknięcia dziewczynki wcale
nie pomagają w jej odnalezieniu, a wręcz utrudniają śledztwo.
Autor: Sebastian Fitzek
Tytuł: Terapia
Wydawnictwo: G+J Gruner +
Jahr Polska
Data wydania: 2007
ISBN: 9788360376133
Cztery lata później pogrążony w rozpaczy Viktor zaszywa
się w położonym na uboczu domku letniskowym na niewielkiej
wyspie. Odwiedza go tam pewna piękna nieznajoma, którą dręczą
obłąkańcze wizje. Pojawia się w nich mała, znikająca bez śladu
dziewczynka. Viktor zaczyna zastanawiać się, czy halucynacje
nieznajomej mają coś wspólnego ze zniknięciem córki. Zgadza się
poddać terapii, która stopniowo przekształca się w dramatyczne
śledztwo, a potem ma diametralnie odmienić jego życie.
Fitzek w swej powieści zastosował dobrze przemyślaną gradację. Emocje i uczucia narastają wraz
ze zgłębieniem kolejnych stronic książki, co sprawia, że nie można się od niej oderwać. Obawa, strach,
lęk, trwoga — wszystkie te emocje kotłują się nie tylko w głównym bohaterze, ale także w czytelniku.
Autor, pisząc Terapię, za nadrzędny cel postawił sobie zawładnięcie naszą psychiką. Boimy się końca,
ale podświadomie brniemy dalej, czytając z zapartym tchem.
Istotnym wątkiem powieści, wbrew pozorom, nie jest choroba psychiczna ojca dziewczynki,
lecz miłość, jaką ją darzy. Z jednej strony jest troskliwa, opiekuńcza — z drugiej jednak toksyczna,
destrukcyjna, wręcz chora. Więź, jaka istnieje między nimi, doprowadza do brutalnej i nieuniknionej
tragedii.
To, w jaki sposób ojciec radzi sobie z dramatem, który go spotkał, skłania do głębszych przemyśleń,
dzięki czemu zmieniamy podejście do niektórych ważnych kwestii związanych z codziennym życiem.
Zaczynamy zastanawiać się nad istotą rodzicielstwa. W pewnym momencie przestajemy potępiać
ojca i obsesyjną miłość mężczyzny do dziecka. Pod koniec nawet mu współczujemy, rozumiemy
ogrom jego cierpień. Stawiając siebie na miejscu naszego bohatera, dochodzimy do wniosku, że sami
nie podołalibyśmy tym wszystkim problemom. Doceniamy zimną krew, jaką udało mu się do końca
zachować. Paradoksalnie, zdarzenia mające miejsce w powieści Fitzka istnieją również w naszej
RECENZJA
49
osobistej rzeczywistości. Pogrążony w chorobie ojciec, mimo swojego stanu i niewiedzy, stara się
chronić córkę, a raczej tajemnicę z nią związaną. Bezwarunkowe i mocno osadzone w mężczyźnie
odruchy mają silne odzwierciedlenie we współczesnym, pełnym sekretów i konspiracji życiu.
Polecam przede wszystkim tym, którzy wciąż bezskutecznie próbują uciec przed własnym alter
ego, aby zrozumieli, że spotkanie z nim to tylko kwestia czasu.
50
RECENZJE
O naturze moli książkowych
Jan Kowalski
Mól książkowy — szkodnik żerujący w książkach.
Tezy:
Czytanie daje drugie życie, odbierając pierwsze.
Czytanie kieruje zmysły do wewnątrz.
Czytanie, to mówienie do siebie cudzym językiem.
Świat książki wypełnia przestrzeń, która nie istnieje; będąc w niej — również nie istniejemy.
Książka kradnie imiona rzeczywistym rekwizytom i przezywa nimi swoje iluzje.
Kto czyta, żyje wielokrotnie, ale nigdy naprawdę.
Przeżywanie literatury jest jak jedzenie powietrza.
Czytanie rzeźbi duchową sylwetkę, która przejawia się zwykle pod postacią zewnętrznej
karykatury.
Czytanie zawsze odbiera miejsce myśleniu, pozorując je. Aby zacząć myśleć, trzeba oderwać oczy
od lektury.
Umysł mola książkowego nie jest projektorem zdolnym wyświetlać obrazy, ale białą ścianą,
biernie przyjmującą każdą prezentację.
Mól książkowy jest tym dla literatury, czym „kark” z siłowni dla sportu.
Czytanie jest czytaniem i niczym więcej.
Podróże wewnętrzne mola książkowego są siedzeniem w kinie.
„Dobra literatura” istnieje i odróżnia się od „literatury złej”, która również istnieje.
*****
Tematy dotyczące człowieka nigdy nie są proste ani takie, które dałoby się zamknąć w
jednoznacznym poglądzie. Jednym z nich jest czytelnictwo. W świadomości ogółu czytanie książek
należy do tych czynności, które bezwzględnie charakteryzują ludzi o wyższej kulturze osobistej i
inteligencji. To niesprawiedliwa generalizacja i nawet gdyby przeprowadzić odpowiednie badania,
wątpię, aby mole książkowe wypadły w nich lepiej od nieczytających. Przez „mól książkowy”
rozumiem osobę, która powie przenoszę się do innego świata gdy czytam i czyta, żeby nie żyć, a
śnić. Jak owad lata ponad ziemią i porzuca książkę tylko po to, aby chwycić następną, jakby była
ona tlenem potrzebnym do życia. I tak jak palacz odpala jednego papierosa od drugiego, utrzymując
poziom zatrucia organizmu, tak mól podtrzymuje poziom stężenia nie swoich majaków w głowie. Taki
FELIETON
51
ktoś jest nałogowcem nie lepszym od alkoholika, ćpaka czy wspomnianego nikotynisty. Wszyscy oni
dystansują się na swój sposób od realności bądź zdrowego stanu.
Może nie wszyscy to zauważą i się zgodzą, ale przesiadywanie w książkach potrafi stępić rozum,
bo znieczula go na piękno świata nieuszminkowanego pomadką narracji. Świat realny jest ciekawszy
od światów wymyślonych. Zawsze. Dlatego nie czytanie samo w sobie, a czytanie „dobrej literatury”
należałoby propagować. Przez tę ostatnią rozumiem taką, która pomaga utrzymać ego na poziomie, nie
daje mu ulecieć za wysoko. „Dobra książka” przeciera oczy, pomaga widzieć rzeczywistość wyraźniej,
kreśli grubą krechą jej kontury i przegania majaki, które „zła literatura” produkuje. Książka, chcąca
rozwinąć czytelnika, powinna zbliżać go do ziemi, być kotwicą, a nie balonem wynoszącym w sferę
doznań nierzeczywistych. Poza tym „dobra literatura” obnaża życie, rozwiewa iluzje i podważa
wszelką wiedzę oraz pewność, dając w zamian gwarancję niepoznawalności i niesamowitości świata.
Wszystkie książki są dobre, bo napisane.
Trzeba je czytać, bo czytanie rozwija.
Ten dwuwersowy nie-wiersz chowa idiotyczną myśl większości akcji promujących czytanie.
Każda potwora znajdzie swego amatora i dlatego należy wspierać tworzenie potworów, aby każde
kuriozum znalazło coś dla siebie. Rynek książek, aby prężnie działał, produkuje lustra, w których
nawet najgorsze jednostki przejrzą się i z radością ujrzą własne skrzywienia w ładnych kolorach.
Te książki-zwierciadła schlebiają ich ułomnościom, przez co je utwardzają. Smok cieszy się z
przeczytania o smoku, a cham o chamie. Tak się dzieje, ponieważ zło jest estetyzowane, wypatroszone
z siebie, symboliczne, jak helloweenowy makijaż. Nie ma ono związku z rzeczywistym złem, które
nie tyle przeraża, ile odstręcza, swoim istnieniem przekonuje, że nie powinno go być. Zło i głupota,
a nawet niewinny smutek w książkach chcących się sprzedać, są fajne, mają landrynkową cechę
rozpływania się w ustach. Szare komórki mola książkowego są kubkami smakowymi.
Porównałbym czytanie do alkoholizmu, ponieważ dostrzegam pierwiastek patologiczny u moli
książkowych, które nie umieją nie czytać i nie mają alternatywy rozrywkowej na zadowalającym
ich poziomie, bo są (lub stali się) brzydcy, smutni i przytopieni w bagnie wyobraźni (której nota
bene nie mają). Skutkiem tego ich świat wewnętrzny coraz mniej rymuje się z rzeczywistością i
życiem praktycznym. Nagłaśniane przez nich akcje promujące czytanie mają ukryty cel: wciąganie
do bagna urojeń i przepięknych idei wyalienowanych jednostek, wraz z obietnicą przynależenia do
„elity”. To istna wiara w zaświat, który w rzeczywistości jest niczym innym jak osobowościowym
cmentarzyskiem.
Molami okazują się zazwyczaj nieprzysiadalne natury dla kogoś, kto nie jest duchowym
wegetarianinem. Oderwane od realiów, nienaturalne, wyfiletowane i
przede wszystkim fałszywie pojmujące bycie kulturalnym, przez co
nieszczerze (bo programowo) miłe, w efekcie — mdłe. Bywają
ślepe na treść, na sens tego, co się do nich mówi i pozostają na
poziomie języka, mielenia nim.
Literatura, wbrew powszechnym sądom, potrafi spaczyć
— zmanierować, wykoślawić inteligencję, przykuć ją
do pozoru. Nierzadko przypomina wtedy (inteligencja)
diament oszlifowany w kształt kiełbasy. Niezwykle przykre
wrażenie, istna profanacja czegoś tak z natury pięknego a
sprzeniewierzonego. Głowa przesiadująca w zapisanych
53
FELIETON
kartkach, w języku literackim, który rządzi się swoimi prawami, zaczyna wymagać od świata, aby
również komunikował się w taki sposób: poprawny, gładki oraz przyjemny. Bycie kulturalnym
zamykane zostaje w języku, a co za tym idzie — w powierzchowności. Mól książkowy staje się pustą
skorupką, pozorem i tego pozoru wymaga od innych, on (pozór) wystarcza.
Przeraża utrzymująca się tendencja zamawiania ludzi do czytania. Po co przekierowywać koryto
literatury na oborę, w której i tak wszystkim wszystko jedno? Niech to będzie koryto rzeki, a ujściem
ocean, nie świński żołądek. Tym ostatnim najczęściej okazuje się żołądek mola, przez który przelatuje
wszystko, nie zostawiając nic, poza wspomnieniem przeżuwania.
Z książkami bywa dokładnie tak, jak ze sportem. Chociaż może nie należy obrażać sportu, a raczej
jego pospolite zwyrodnienie — wyczynowość. Każda dziedzina ma swoje quasi. „Karki” są wszędzie,
nie tylko w siłowni. Taki, który dźwiga ciężary ponad miarę, i wygląda jak wydepilowany samiec
goryla, tyle ma wspólnego z kulturą fizyczną, ile mól książkowy z kulturą intelektualną. Ten ostatni
liczy lektury, jak kilogramy i czyta na czas.
FELIETON
53
Smak podróży
Monika Olech (coca_monca)
– A pracował pan kiedyś?
– Tak, próbowałem.
Śnieg kurzył coraz mocniej za kołnierz. Z szarówki, która towarzyszyła przez cały dzień, powietrze
bezszelestnie weszło w noc. Mróz był wszędzie. Buty grzęzły miarowo w bieli: skrzyp — szur szur
szur, skrzyp — szur szur szur. Biel też była wszędzie: pod stopami, przed oczami; przybierając kształt
zmrożonego kryształu, wypełniała puste miejsca w przestrzeni, które jeszcze nie stały się jej łupem.
Zbierała się w czapy na plecakach i na czapkach — w stożki. Mimo iż w lesie zaległo mgliste i
wypełnione padającym śniegiem powietrze, oddychało się dobrze. W górach, na wysokości tysiąca
dwustu metrów nad poziomem morza, zawsze oddycha się dobrze.
Strach. Tak. Coś na pewno czaiło się w lesie, bo cóż by to był za las, gdyby nocą nie żył pieśnią
swoich zwierząt, drzew i wszelakiego niewymienionego życia. Coś z pewnością czaiło się w
ciemnościach, stąpało na czterech łapach i żarzyło ślepiami. Pozostawało jednak niezauważone, poza
zasięgiem źrenic. Naszych źrenic. Zwłaszcza że światło z supernowoczesnej latarki na wskroś — jakby
z pochodni — rozświetlało drogę ciepłym blaskiem, zwielokrotnionym odbiciem śniegu i dawało
złudne poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Może bestia tliła się w głowach i rozpalała wyobraźnię?
Jednak twarze nie drgały ze strachu. A może i drgały? Lecz w migotliwym świetle, w refleksach
śnieżnych płatków trudno było strach wziąć za strach. Łatwiej przyznać było, że to zmęczenie.
Marsz odmierzały oddechy i miarowe, wspomniane już, skrzyp — szur szur szur na cztery nogi,
cztery dłonie i dwa nosy. Było w tym skrzypieniu słychać muzykę, takt do taktu — umiłowanie dla
ciszy, złożoności przyrody, siły natury, respektu połączonego z pasją i z podziwem. Ze śpiewem serca,
romantyzmem natury, uwielbieniem dla ziemi, która pozwala stres — jak łuski — zrzucać z siebie
stopniowo, krok za krokiem. Zrzucać na tyle skutecznie, że z każdą kolejną minutą stajemy się czyści i
nadzy; władni, mocni, jędrni jaźnią, trzeźwi do nabrania odpowiedniego dystansu wobec siebie i życia.
Aż chce się śpiewać. Aż chce się bić w pierś, drwić, krzyczeć, że jest się zrodzonym, spełnionym,
niespełnionym od nowa i znów raz jeszcze. S t w o r z o n y m.
Właśnie wtedy, podczas pozornie monotonnego cichego szur szur, pośród mrozu i oparów żywicy,
pośród myśli o czystej energii i przyjemności bycia tu i teraz, pośród gór, przypomniała mi się
książka — dokument drogi: Pieśń stworzenia podróżnika Brusa Chatwina*. Jeszcze w poświacie
zimy nagość zmieniała z wolna kolor skóry. Śnieg i mróz ustąpiły miejsca słońcu na jedno skinienie
ciemnych źrenic. Postać zrobiła się szczerbata, wyrosły jej czarne kręcone loki. Miała odciski, ropnie
na stopach i nadszarpnięte zębem czasu dłonie. Przepasana ledwo opaską, bosa, śpiewała pieśń
stworzenia dla kolejnej odkrytej przez siebie rzeczy. I czegóż tam nie było obok niej… Woda, słońce,
ziemia, piasek, skały czerwone jak heban. Kangur był, koala, pustynne jaszczurki i skowyt dingo,
niemożliwy skwar w samo południe i spokój nocnego czuwania, zawieszonego pod Krzyżem Południa
pod akompaniament cykad. Był wreszcie on sam, Aborygen. Siedział obok Brusa na ziemi w cieniu
eukaliptusa i z namaszczeniem objawiał swój świat, swoją wiarę i wolę życia. Objawiał esencję.
Odkrywał serce z pietyzmem od wieków strzeżonej tajemnicy. Kreślił w piasku hymn dla wchodu
ESEJ
54
słońca. W jego postawie, zmęczonych barkach, głowie
przechylonej nieznacznie w prawo nie było zakłamania,
skrywanej chytrości i ukrytego fortelu, który mógłby —
w razie potrzeby — przeciwko nam wykorzystać. Był jak
niewymuszona uczciwość, czysta wola, nieskalana, choć
zgwałcona przez lata wskutek zepchnięcia na margines. I
choć efekty — delikatnie rzecz ujmując — nieszczęśliwych
zbiegów okoliczności, noszące znamiona eksterminacji,
odcisnęły piętno, hebanowo-brunatna twarz wciąż była
posiadaczką uśmiechniętych oczu. (W okresie wielkich
kolonizacji Ameryka Północna stała się kontynentem
pionierów, ziemią obiecaną, natomiast Australia —
niestety — miejscem zsyłki, kontynentem więźniów i
namiestników, kolonią karną. Tym samym również rajem
dla popaprańców bożych; jedynych sprawiedliwych,
odmierzających prawo i monopol na życie według
własnych dekalogów i wygody). Wspomniany nie
posiadał outdoorowych butów, ubrania z membraną i
tego, bez czego Europejczyk dwudziestego pierwszego
wieku nie potrafi sobie już radzić. Niemniej, właściciel
skóry ciemnej jak gorzka czekolada od Lindta był wolny i jego duszy
nie rozszarpywały na strzępy brak czasu, budziki, ścisk w metrze, znienawidzona jazda podmiejskim,
korki, domówki u „znajomych”, terminy, pogoń… pogoń za nie wiadomo (już) czym: za złudą,
mistyfikacją narzuconego nam przez nie wiadomo kogo pościgu w próżnię.
Tenże właśnie Aborygen, po otwarciu książki, kładzie rękę na naszym ramieniu i wyrywa z
potrzasku. I jest w tym diabelnie skuteczny. Zwłaszcza kiedy zaczyna zaśpiew o ziemi, o historii,
gdzie się wszystko pieśnią stworzenia zaczyna i kończy stare. Bo Aborygeni wyśpiewali świat, nim
ktokolwiek powiedział pierwsze słowo. I nie odwracają się za maruderami. Trzeba nadążyć, dać sobie
zaufać i mieć dużo wewnętrznej siły, żeby wytrwać, ale potem…
Książka tak oto mnie porwała — świeżością, prostotą i uczciwością; w spokój, który toczył się
własnym, po części tajemniczym rytmem. Siłą, wiarą i wolnością, która ściska za serce, ilekroć trzeba
powrócić do normalnego świata. I to był ten właśnie rytm: skrzyp — szur szur szur, skrzyp — szur
szur szur, do złudzenia przypominający odgłos kroków stawianych na śniegu. Były chwile, że traciłam
poczucie czasu i wracałam niechętnie do teraźniejszości. I ogromnie zazdrościłam Brusowi, że nie
pozwolił sobie wyrwać serca. Poszedł: za śpiewem cykad i pomrukami nocy, za wiatrem i słońcem,
na uprażoną, bezwstydną ziemię. (Swojego czasu porzucił pracę, wysyłając legendarny telegram:
Wyjechałem do Patagonii na 6 miesięcy, zrywając tym samym współpracę ze słynnym brytyjskim
domem aukcyjnym). Jego Australia, Interior Aborygenów — piękne, odzyskiwane właśnie. Jak na poły
spiralny wzór, z na przemian powtarzającymi się, autonomicznymi paskami czerni i bieli, okalającymi
się nawzajem, gdzie tak naprawdę nie wiadomo, czy figura symbolizuje szczyt czy głęboką studnię. A
od patrzenia na nią bezustannie kręciło się w głowie. Wciągała i hipnotyzowała, czyniąc z błahostek
epopeje, z epopei drobiazgi. Sprawiała falę w przypływach i odpływach. Wciągała i pogrążała jaźń
w mistycyzmie, jednak bez ingerencji w nasze dusze i wierzenia. Płuca były swobodne dla każdego
następnego oddechu, co czyniło podwaliny i gotowość do samostanowienia o sobie. (Tak podobno
następuje każde przewartościowanie poglądów i sądów na świat).
55
ESEJ
I kiedy nam się wydaje, że to już koniec, że nabrawszy dystansu, jesteśmy gotowi żyć od nowa, autor
wyciąga spaloną od słońca dłoń i palcem wskazuje na nas. Ponieważ szukając korzeni i wytłumaczenia
dla własnej niespokojnej natury, szuka właściwie odpowiedzi i dowodzi, że — jak Aborygeni —
mamy we krwi wędrówkę i pieśń, która czasem, mniej lub bardziej, dzwoni w uszach. Mówi wprost,
że człowiek pierwotny był Nomadą i że tkwi w każdym z nas atawistyczny, głęboko zakorzeniony
w podświadomości zew wolności i przestrzeni, szept wędrówki. Często się tej wędrówki wstydzimy.
Często boimy. Unikamy jak ognia posądzenia o włóczęgę, a co za tym idzie, o brak stałości, która
burzyłaby nasz wizerunek i prestiż. Boimy się posądzenia o cygaństwo, a już najbardziej ośmieszenia.
Bo cóż powiedzą, kiedy oznajmimy: „Wyruszam przed siebie wyśpiewać pieśń stworzenia, odszukać
korzenie…” Wyśmieją nas, czy też własne wyobrażenie o nas: że oto idziemy, z zeszytem w pięciolinie
i łopatą, zrobić największe głupstwo świata. Ze strachu więc stworzono nam (i my sobie sami) miasta i
granice, jako sankcję, klamrę, do której — pozłoty — wciąż i wciąż wracamy, niestety… Stworzyciele
byli podobni Kainowi. On właśnie stał się ojcem naszych klatek, w dniu, gdy z zawiści i zazdrości
o nieskrępowane życie, o przemieszczanie się wraz ze świeżością zieleni i dojrzewającymi, dzikimi
płodami natury, cyklem pór roku, sam będąc przywiązanym do pługa, z zazdrości o wolność zabił
własnego brata, pasterza Abla. I oto dziś korzystamy z konformistycznej złudy porządku i stałości.
Na szczęście bywa, że niektórzy (my) z nowoczesnego, starego świata wyrywają się na wolność.
Wrzucają na się lniane podkoszulki, trochę za duże, ale wygodne dżinsy lub też luźną, niekrepującą
sukienkę i, nade wszystko, wygodne buty. I jak Indiana Jones przed kamienną kulą, tak my uciekamy
przed nawałem cywilizacji. Im dłuższa podróż, tym kula się zmniejsza. Z czasem majaczy w oddali, by
— w miarę postępu tułaczki — zniknąć. Lecz wtedy, gdy po jakimś czasie odwrócimy twarze w stronę
miast, coraz trudniej okłamać siebie i wrócić gdzieś, gdzie nikniemy w tłumie nic nieznaczącego pędu
przed… trudno określić za czym i dokąd.
Las się skończył i dwie godziny marszu minęły nie wiadomo kiedy. Podekscytowanie podsycone
mrozem, unaocznione w parujących oddechach, adrenalina i wszelkiej maści hormony szczęścia
towarzyszyły mi jeszcze przez jakiś czas. Smutek już nadchodził, na razie jednak trzymał się z boku.
Zachowywał się jak stary przyjaciel, który na wylot zna moje myśli.
Bowiem kiedy nadchodzi koniec, jeszcze tak właściwie się go nie czuje. Głowę przepełnia inny
wymiar, ledwo co zostawiony za plecami. Las i cisza jeszcze są z nami, w samochodzie, pośrodku
ośnieżonej drogi. W plecaku, po kieszeniach, tam i tu jeszcze pełno rześkiego powietrza. Nawet kiedy
miniemy rogatki miasta zatopionego w świetle latarń czy świątecznych dekoracji. Miasta przykrytego
niezadeptanym, sypiącym się bezustannie z chmur pierzem. Nawet wtedy jeszcze nogi idą szlakiem i
słyszysz w uszach znaną melodię: skrzyp — szur szur szur, skrzyp — szur szur szur…
Z zadumy wyrywa dopiero dzwoniąca komórka, szczęśliwa z odzyskania zasięgu. Potem szczebiot
bratanicy — która czekała powrotu cioci, odmawiając zaśnięcia — dopełnia dzieła. Radość małej
rączki na mojej szyi i przejmujące, szeptane do ucha „dobranoc” rozklejają na dobre.
Dom. Byłam w domu. Przy kolacji ważyłam na dłoniach tęsknotę do bliskich i zew, który ciągnie
w głuszę. I tym razem waga ani drgnęła, pozostając w równowadze, jakby kpiąc z moich rozterek.
Późnym wieczorem, a właściwie już grubo po północy sięgnęłam na półkę. Książka rozgościła się
w dłoniach, a szelest kartek koił smutek. Przeglądałam zapiski wetknięte między strony i akapity
zaznaczone zakładkami. Nie miałam pojęcia, czego właściwie szukam. Cytat sam wpadł na mnie.
Potknął się o oczy, w zamian oczekując uwagi. A może była to sprawka ciemnoskórego przyjaciela.
Tak czy siak, czytałam szeptem kilkakrotnie te oto słowa, wypowiedziane przez jednego z bohaterów:
„Ameryka jest młoda! Młoda, niewinna i okrutna. A ten kraj stary i na tym polega różnica. Stary,
56
ESEJ
zmęczony i mądry”. Zaprawiony w boju polityk orzekłby, że to czysty populizm rozgoryczonego,
biednego człowieka. Wystarczy włączyć TV, żeby zobaczyć prawdę, właściwą stronę lustra. Gdzie
Ameryka to wymarzony eden, a historia Australii tak krótka, że nijak porównywać ją choćby do
dziejów Europy. Skoro większość mówi tak samo, to znaczy, że ma rację, hołdując iluminacji, dającej
wytchnienie całym rzeszom. Jakże błogo w zaciszu domu ogląda się czyjąś krzywdę, odległą na tyle,
że staje się bardziej ciekawostką lub też filmem fabularnym, niż prawdą.
Swojego czasu moja znajoma udała się na wycieczkę do Kenii, na safari. Biedaczka, wróciła
rozczarowana skąpą ilością zwierząt, upałem, biedą, niedociągnięciami organizacji i tym podobnymi.
Orzekła: „W telewizji wszystko lepiej widać, więcej się nie dam namówić.” Przygotowywała się
na wielki podbój dziczy, a nie wysiadła ani razu z samochodu. Oczekiwała być może wrażeń jak z
ogrodu zoologicznego, gdzie, nie brudząc sobie butów i nie ryzykując draśnięcia, można spojrzeć
w oczy lwu czy innemu zwierzęciu. Piętno Kainowe — wciąż żywe, przekazywane z pokolenia na
pokolenie — uzależnia od wygód i dostępności życia. Mnie wystarczyłby szelest sawanny drgającej z
wiatrem, śpiew świerszczy, wszelakie nocne odgłosy dzikiej przestrzeni. Zeschłe powietrze rozcierane
na podniebieniu, kurz na butach, słony pot przy akompaniamencie starej i mądrej ciszy.
A w związku z tym, że nic nigdy odkryte do końca nie bywa, miejsc podróży wystarczy dla
wielu. Gdyby zatem ktoś chciał, obudził się nagle, oznajmiam, że miejsce po Chatwinie smutno
zieje pustką. Czeka na ochotnika, który podźwignie plecak, ołówek, czyste kartki i ruszy (dla i za
większość) opowiadać świat, jakiego się boimy, jakiego nie znamy, pulsującego życiem tuż za granicą
schematycznego, fałszywego piękna, które nam wpojono. Żywię nadzieję, że może zdarzy się to
właśnie wtedy, kiedy ostatnie słowo książki zachłannie stanie się łupem kogoś z was. I może się kiedyś
spotkamy.
* Jeśli o mnie chodzi, Brus Chatwin (m.in. Pieśń stworzenia, Wicekról Quidach, W Patagonii) jest
bliski Kapuścińskiemu sposobem przedstawiania, postrzegania świata.
PS: Rządy Australii aż do połowy lat 60. XX wieku stosowały wobec Aborygenów politykę
przymusowej asymilacji i dopiero wtedy wykreślono ich z oficjalnej Księgi Flory i Fauny (uznając
ich za ludzi — stworzenia posiadające wolną wolę, zdolność logicznego myślenia oraz tzw. wyższą
świadomość — dało im to prawa człowieka) tego kraju i przyjęto zasadę asymilacji dobrowolnej.
Dopiero od 1984 mają pełnię praw wyborczych. Wśród Aborygenów występuje większe bezrobocie i
alkoholizm niż wśród pozostałej części ludności (ciekawe, czyja to wina? — dop. autorki). Obecnie
ich liczba ponownie maleje, a całą populację szacuje się na ok. 220 tys. osób.
13 lutego 2008 premier Australii wygłosił w parlamencie przemówienie, w którym przeprosił
Aborygenów za dyskryminację i prześladowania, w tym praktyki tzw. skradzionego pokolenia.
Źródło: wikipedia.org
57
ESEJ
GALERIA AUTORÓW
Weronika Stępkowska (introwerka)
)
c (Chani
e
l
a
k
S
a
Ew
prawnik
ształcenia
Z wyk
uje
iec. Zajm
i bankow
czeniami,
się tłuma
zystkim
przede ws cznej. Z
lojęzy
prozy ang
acz
nia pożer
zamiłowa
.
recenzent
książek i
ś
kiedy
Marzy, by
no o niej
powiedzia . Dzięki
pisarz
a.
również:
nała Męż
z
o
p
m
o
k
książ
(ur. 1978) - poetka, wydała tomik "rozszczepienie
języka obcego" (2013). Fascynuje ją przestrzeń
słów, ich wieloznaczność i nakładanie się znaczeń.
Laureatka kilku konkursów poetyckich, pisała
recenzje poetyckie dla portalu Puls miast, publikuje
na blogu i Portalu Pisarskim. Interesuje się
antropologią kultury. Z zamiłowania tanatologamator.
MARTA GRZEBUŁA (Jarzębina)
ur. 22 listopada 1960 roku we Wrocławiu.
Zadebiutowała w 2010 r. tomikiem
poezji W cieniu Jarzębiny. Potem były
Owoce Jarzębiny (poezja) oraz powieści:
Pomarańczowe ogrody, To, co mogło się
zdarzyć, Epizod na dwa serca, Kobieta
z okna, Dzień, który nie miał jutra,
Zapomnę imię twoje, Dotykając Nieba,
Obsesja, Poznać prawdę, Oszukana,
Przepaść samobójców, Szachownica
śmierci, Joker, Kiedy ktoś nocą puka
do drzwi. Autorka tekstu do piosenki
zespołu Wilczyca (połączenie dwóch
wierszy: Wilk wilkowi oraz W galopie).
„Sercem do serc piszę” — zwykła
mawiać — i to jest chyba najlepsze
podsumowanie Jej twórczości.
Monika Olech (coca_monca)
urodzona 30 sierpnia 1975 roku,
poetka i prozaiczka w jednym ciele,
duszą niestrudzenie przemierzająca
górskie szlaki. Od trzech lat związana
z Redakcją Poezji Portalu Pisarskiego.
Mawia, że zmęczenie (fizyczne) otwiera
umysł, a pisanie to świat równoległy.
Mierzy życie na posadzone drzewa i
kolekcjonuje. Zwłaszcza chwile.
58
Dominika Świątek
uczennica trzeciej klasy XXX LO we Wrocławiu o
profilu dziennikarstwo i PR. Już w podstawówce
zaczęła zgłębiać tajniki warsztatu dziennikarskiego,
a w gimnazjum rozpoczęła swoją przygodę z piórem,
pisząc do gazetki szkolnej. Przez ostatnie pół roku jej
teksty ukazywały się we wrocławskiej gazecie "Słowo
Wrocławian". Uwielbia czytać i słuchać muzyki. W
wolnych chwilach gra na gitarze.
K i l ku d J a n K o w a
lsk
zie
m i ł o ś n s i ę c i o l e t n i pr i
ik mie
z e cho d
js c
zie
or a z c i
epłych cichych, pust ń,
. Patrz
tak, jak
y n a r z ych
o
n
e
n
ecz
a
do myś
lenia o niego. Niezd y
ol n
pr
czas na
z ap o m z y s z ł o ś c i , t r w y
i n a n iu
on i
C ały je
pr z e s z
st
ł o ś c i.
posądz negaty wny.
N
a
mu c o ś ć g o o w y g l ą i e n a l e ż y
d
d y kt uj
. Pi s z e,
e
bo
Czyta
z g r z e c i n i e d aj e w y
b
znoś ci
or u .
bi e r n e
. Ni
g
o r a z f a o o d p o c z y n k e n aw i d z i
u, z a
jnyc
z a m i e n h l u d z i . G d y b aw y
j e s t s am
ia się w
d ż e nt e
,
p
r
a
w
d
lmena.
z iwe go
W
- racze
y kszta
ś w i at o j s z e r s z e n i ż ł c e n i e
p og ląd
w
- re a l i s y ż s z e ,
t
p a s j a . a , h o b by -
Barbara Marszałek
(Adela)
Obywatelka świata, rodowita
zasolanka, mieszka w czeskiej
Pradze. Miłośniczka spacerów,
muzyki, poznawania ludzi i
innych kultur. Gotuje dobrą
pomidorówkę. W chińskim
horoskopie małpa, w pracy –
szczur biurowy. Chęć napisania
czegokolwiek dopada ją w
metrze lub w parku na ławce.
Optymistka, ze skłonnością do
zamyślenia się.
André Vautrin (Andre)
jest Francuzem urodzonym i wychowanym
w Polsce. Od dwóch lat mieszka w
Amsterdamie, gdzie pracuje dla jednej
z międzynarodowych organizacji
humanitarnych działających na Bliskim
Wschodzie. Pisaniem zajmuje się
hobbystycznie, tworzy przede wszystkim
opowiadania, ale także reportaże i
felietony. Myśli o napisaniu książki.
59
Małgosia Cyprysiak (green)
Urodzona 11 stycznia 1971 roku w Warszawie. Pedagog, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. W 2003 roku ukończyła
Międzynarodową Szkołę Menadżerów o specjalności „Kompetencje
psychologiczne w zarządzaniu potencjałem ludzkim”. Od czasu swojego pobytu na emigracji w Irlandii w 2007 roku związana z pisaniem.
Po powrocie miłość do pisania pozostała, zwłaszcza do krótkich form
prozatorskich. W 2010 roku zadebiutowała tomikiem Garderoba pod
podwójnym nazwiskiem Krupińska-Cyprysiak.
Krystian Ficner (Druus)
Prowadzi życie włóczęgi. Tuła się od miasta do miasta i wynajmuje
kolejne mieszkania. Ma w sobie trochę z cygana i bytowanie w ten
sposób wydaje mu się mieć sens. Nie trawi chamstwa. Przeraża go
disco polo, głupota i snobizm – niekoniecznie w tej kolejności. Nie ma
żadnych szczególnych marzeń, może oprócz zostania szelmowskim
burzycielem współczesnego ładu. Aktualne hobby – pikowanie na
maszynie do szycia. Kategorycznie odmawia odpowiedzi na pytania o
plany na przyszłość.
Piotr Skaradziński
(shinobi)
Katarzyna Jabłonowska
(puma81)
Rocznik 1978. Z wykształcenia
ekonomista, w wyniku splotów
życiowych, ktoś inny. Lubi
krzątać się po kuchni, co
zawsze owocuje pojawieniem
się na talerzach domowników
jakiegoś krwistego flaczka.
Niekłamaną przyjemność
czerpie ponadto z gitarowych
hałasów, całkiem rozmaitych
w formie i treści. Czasem
zdarza mu się coś napisać, pod
warunkiem, że kot nie okupuje
klapy od laptopa.
Z wykształcenia psycholog,
lecz zamiłowanie do ludzkiej
natury ubiera tylko w słowo
pisane. Uwielbia grafitową
czerń miękkich ołówków,
wczesne poranki wypełnione
ciszą i wieczory pachnące
latem. Wciąż umiera z
tęsknoty za małymi i dużymi
rzeczami. Spokój odnajduje
w długich pogaduszkach z
nastoletnią córką.
60
Paulina Siedlich (zawsze)
Urodziła się w dzień matki, w
niewielkim wówczas ciechanowskim
szpitalu. Potem zaczęła narzekać i
uciekać... w książki. Omija życiowe
zakręty z różnym skutkiem i, jak
o kimś pisała Osiecka, "wciąż lubi
wiatr i trochę czyta". Nie umie
ważyć słów - albo lakonicznie
je cedzi, albo paple jak oszalała.
Zakochana w literkach, szczególnie w "i" oraz stawianiu nad nią
kropki. Lubi świece, kadzidełka,
oddziałującą na emocje literaturę,
którą odkrywa, zanurzona w świecie
zapachów. Ciągle czeka na maj.
Weroniak Stencel (weronikulus)
Pannica może z tych samowitych. Jedni mówią, że
ma tendencję niewygodnego dociekania, drudzy
dokładają do samowitości "nie", lubiąc dyskusje. Z
napisów na bluzkach wybrałaby "mroczny aligator
pożera swój cień", gdyby zaistniał. Osoba w uparciu,
w śmiechu i wymyślunku grzebiąca. Wciąż zbyt
mało przeanalizowała, w niedosycie, nieskończeniu.
Gdakająca kura. Rozchwiany krokus. Jamnik
potoczny w brązie, chodnikowy. Razmet topiony w
okularach. Haczyk rybny zawieszony nad jeziorem.
Wszystkie te obrazy lubi.
61
Angelina Els
Mieszka w Małopolsce.
Z wykształcenia
geograf. Pisze przede
wszystkim krótkie
formy prozatorskie.
Publikuje w Internecie.
Joanna Hatłas-Czyżewska
(mruczol)
Trochę piszę, trochę uczę. Na co dzień, z
błyskiem w oku, gnębię gimnazjalistów,
a w chwilach wolniejszych biegam po
zamkach, skansenach i górach. Nie lubię
zbyt wiele mówić (zwłaszcza o samej
sobie). Wolę słuchać i czytać...
62
PATRONAT Y
Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!
Wydawnictwo Psychoskok
63