Caroline i Robert
Transkrypt
Caroline i Robert
Caroline i Robert LIMA STREET 822, 25 LUTEGO 1976 Minęło wpół do jedenastej przed południem i już było po wszystkim. Caroline wróciła do domu na Lima Street. Wyruszyli niecałe półtorej godziny temu w szóstkę toyotą Roberta, jadąc autostradą pod błękitnym niebem z pasemkami śnieżnobiałych chmur. Robert prowadził, Caroline siedziała obok niego, a Lissa i Julie na tylnym siedzeniu, pomiędzy rodzicami Roberta. Na pierwszy rzut oka wyglądali na rodzinę, która wybiera się na zwykłą poranną wycieczkę – na późne śniadanie albo na zakupy. Lecz przy bliższym przyjrzeniu się rodzina Fisherów przedstawiała dziwny widok. Julie i Lissa siedziały ściśnięte, blisko siebie, nienaturalnie sztywne. Wyglądały jak zaczarowane dzieci z jakiejś ponurej bajki. Ich dopasowane granatowe płaszczyki były nieskazitelnie czyste. Włosy idealnie gładko uczesane. Powieki miały opuszczone, a na rzęsach wisiały nieotarte łzy. Matka Roberta wyglądała tak, jakby ubierała się w panice albo w złości. Jej twarz była biała jak pergamin, kontrastując z ponurym ciemnym ubraniem. Miała wpół przymknięte oczy, Język sekretów 117 spuchnięte i zaczerwienione. Co chwila zerkała na ojca Roberta, a on podnosił wzrok i wytrzymywał jej spojrzenie, jakby czekając, że ona odwróci się w jego stronę, jakby już, już miał coś powiedzieć. Ale potem wydawało się, że tracił zimną krew i spuszczał wzrok, patrząc na swoje ręce. Trzymał je na kolanach, kreśląc na nogawkach spodni wąskie, drżące kółka. Po chwili znowu podniósł wzrok, patrząc na przednie siedzenia, zajmowane przez Roberta i Caroline. Robert kurczowo trzymał kierownicę. Siedział z kamienną twarzą i zaciśniętymi ustami. Natomiast Caroline wyglądała na bezbronną i nieosłoniętą, jak otwarta rana. Jej wzrok przypominał spojrzenie kogoś, kto widzi nieopisany horror. Zatrzymawszy samochód u celu podróży, Robert podszedł do przednich drzwi od strony pasażera i otworzył je. Caroline siedziała bez ruchu. Nie pozostawiła mu wyboru – musiał podnieść ją z fotela. Był zmuszony prowadzić ją przez wysypany żwirem parking, tak jakby prowadził manekina – trzymając ją w pasie i unosząc lekko nad ziemią. Dziewczynki i ich dziadkowie ruszyli za Robertem, który manewrował żoną pomiędzy chaotycznie ułożonymi niskimi nagrobkami i skromnie oznaczonymi grobami. Szli bardzo wolno. Stąpali po nierównym gruncie – zamarzniętej trawie i twardych grudach ziemi. Gdy w końcu dotarli na skraj cmentarza i Caroline zobaczyła maleńką trumnę czekającą na włożenie do ziemi, z jej ust wydobył się gardłowy, przenikliwy, dziki skowyt. Słysząc to, matka Roberta krzyknęła i osunęła się na swego męża. – Co się dzieje z mamusią i babcią? – wyszeptała Lissa. 118 Dianne Dixon Julie spojrzała na trumnę Justina. Była srebrna, mała, ozdobiona gałązkami czerwonych goździków. – To dlatego, że Justin nie żyje – powiedziała. – I teraz musi być w tej skrzynce i zostać w ziemi na zawsze, i nigdy nie wróci z nami do domu. Lissa chwyciła Julie za rękę i ścisnęła ją mocno. – To kłamstwo! – zawołała. – Justin jest teraz aniołem, a aniołowie nie zostają w ziemi. Idą do nieba i żyją tam wiecznie. – Spojrzała na siostrę. – Powiedz to. Justin nie umarł. Jest żywym aniołem. Powiedz to! – Justin jest aniołem – powtórzyła Julie. – Aniołowie są tacy jak ludzie. – Lissa rozpłakała się. – Potrzebują swoich rodzin, żeby ich kochały. Więc my nigdy nie zapomnimy Justina. Zawsze będziemy go kochać. – Zawsze będziemy go kochać – wyszeptała Julie. – Obiecuję. Potem pastor o bladej twarzy, stojąc po drugiej stronie otwartego grobu, odmówił Ojcze nasz, wykonał znak krzyża i polecił duszę Justina Bogu. Robert wziął Caroline na ręce i zaniósł z powrotem do auta. Jego matka poszła za nimi. Ojciec podniósł goździk, który spadł z trumny Justina. Nikt z dorosłych nie zauważył, że dziewczynki podeszły do pastora. – Zabrałam to dla mojego braciszka, żeby miał przyjaciela. – Lissa wyjęła z kieszeni małą żabkę. – Gdy Justin już będzie w niebie, czy może pan poprosić Boga, żeby mu ją dał? Odwróciły się, przebiegły obok trumny ze wzrokiem skierowanym w górę, nie chcąc widzieć ciemności na dnie otwartego grobu ich brata. Pogrzeb Justina był zakończony. Język sekretów 119 Caroline, Robert, dziewczynki i rodzice Roberta wrócili na Lima Street. W łazience na górze Caroline, wciąż jeszcze w płaszczu, stała przy umywalce, trzymając szklankę pod odkręconym kranem. Woda spływała kaskadami po zewnętrznych ścianach szklanki. Mankiet jednego z rękawów płaszcza nasiąkł wodą; ciężka i zimna wełna otulała jej przegub. W łazience unosił się zapach kremu do golenia Roberta i owsianego mydła, którego używały Lissa i Julie, kąpiąc się rano. Na żółtych porcelanowych haczykach dyndały krzywo powieszone wilgotne ręczniki. Caroline podniosła wolną rękę, chcąc je wyprostować. W tej chwili rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła. To szklanka wysunęła się jej z dłoni i rozbiła na dnie umywalki. Dźwięk ten rozbrzmiewał przez chwilę, a potem znowu zapanowała cisza. Caroline wzięła z szafki z lekarstwami fiolkę valium i wyszła z łazienki. Powietrze w sypialni było bardzo gorące i stęchłe, ale ona nie była w stanie pomyśleć o tym, żeby otworzyć okno. Upadła na niepościelone łóżko i leżała na brzuchu. Zobaczyła kilka włosów Roberta w szwie na krawędzi koca. Ich widok przyprawił ją o zawrót głowy i mdłości. Odwróciła się na wznak, wytrząsnęła z fiolki kilka pigułek valium i połknęła je bez popijania. Patrzyła w stronę otwartych drzwi bieliźniarki. Na dolnej półce, w głębi kulił się w ciemnościach okrągły kształt. Zanim wstała z łóżka, zanim sięgnęła po niego do bieliźniarki, wiedziała, co to jest. To był Bunny, ulubiony futrzak Justina. 120 Dianne Dixon Tego ranka, kiedy Robert zabrał Justina, chłopiec bawił się z dziewczynkami w chowanego. Bieliźniarka była jego ulubioną kryjówką i to właśnie tam Robert go znalazł i zabrał z domu na coś, co miało być ich pierwszą wspólną „męską” wyprawą. Po odkryciu prawdy płonął gniewem z powodu niewierności Caroline. Lecz potem nagle – dzięki czemuś, co wydawało się najwyższym aktem dobrej woli – stał się spokojny i troskliwy dla żony. Powiedział, że nie chce jej w nieskończoność zadręczać, i oświadczył, że zamierza wreszcie spędzić jakiś czas z Justinem. Zabierze go pod namiot. Caroline poczuła nieopisane szczęście. Przez kilka dni pakowała prowiant i sprzęt kempingowy, tłumacząc przy tym Justinowi, jaką świetną zabawę będą mieli z tatusiem. Robert też bardzo chciał, żeby wycieczka się udała; był tak skupiony na wszystkich szczegółach, że w noc poprzedzającą ich wyjazd obudził Caroline z głębokiego snu, żeby podpisała formularze dotyczące nagłej pomocy medycznej. Półprzytomna i szczęśliwa nabazgrała swój podpis pod podpisem Roberta; potem się kochali. Caroline podniosła Bunny’ego z podłogi i przytuliła do twarzy. Wdychała zapach Justina i z jej ust znowu wydobył się gardłowy skowyt, jak na cmentarzu. Na podwórzu Julie i Lissa szykowały się do zjazdu ze zjeżdżalni przymocowanej do huśtawki. Usłyszawszy wycie matki, popatrzyły w górę, w okno sypialni i wymieniły nerwowe spojrzenia. Julie zeszła ze zjeżdżalni. Język sekretów 121 – Nie chcę się tu już dłużej bawić. Chodźmy do parku. Lissa z wahaniem zerknęła na dom. – Nie powinnyśmy iść same do parku. Julie wybiegła już z podwórza. Kolejny przeraźliwy skowyt dobiegł z sypialni na piętrze. Lissa zeskoczyła ze zjeżdżalni i popędziła w kierunku otwartej bramy, pochylając się obok tylnych drzwi domu. Po drugiej stronie tych drzwi Robert i jego ojciec siedzieli przy kuchennym stole. Robert machinalnie zdzierał nalepkę z pustej butelki po piwie, układając strzępki w maleńką piramidkę na stole. Stłumione krzyki Caroline, dochodzące z sypialni, słychać było całkiem wyraźnie. Ojciec Roberta obracał w palcach goździk, który podniósł z grobu Justina. – Zobacz, jak się czuje twoja żona, Robercie. Robert odłożył butelkę po piwie, ale nie podniósł się z krzesła. – Pójdę. Za chwilę. Jego matka stała przy kuchence. Mieszała zupę w garnku starą drewnianą łyżką; jej solidny niegdyś uchwyt był teraz cienki, zniszczony wskutek przygotowywania setek posiłków, spożytych i dawno zapomnianych. Z góry dobiegł następny skowyt. Łyżka spadła na podłogę i pękła na dwie części. – Wszystko się rozpada. Wszystko umiera. Nie mogę tego znieść! – Matka Roberta była na skraju histerii. Ojciec objął palcami zwiędły goździk i zgniótł go. – Co ty sobie, do cholery, myślałeś, chłopcze? Jaki ojciec idiota zabiera trzylatka na pieprzony biwak? Riposta Roberta była błyskawiczna: 122 Dianne Dixon – Ty ciągle zabierałeś mnie i Toma na biwak! – Ale nie wtedy, gdy ledwie co wyrośliście z pieluch. I nie do przeklętej Nevady. Nie na przeklętą pustynię! – Dlaczego pojechałeś tak daleko, Robercie? – spytała wyraźnie zakłopotana matka. – Nie rozumiem. Jeśli chciałeś wziąć go na biwak, wystarczyło pojechać na Los Angeles Crest. Jest tam las. Ile czasu by wam to zajęło? Czterdzieści minut, może mniej. To były pytania, na które Robert odpowiadał z wielką ostrożnością. Wyjaśnił każdy szczegół tego zdarzenia, najpierw w telefonicznej wiadomości, jaką zostawił bratu, a potem w tej, którą zostawił rodzicom. Tom oddzwonił, powiedział, że rozmawiał już z Caroline, szlochał, składając mu kondolencje, lecz zadawał bardzo mało pytań. Z rodzicami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Ich pytaniom nie było końca. Teraz zrozumiał, że te pytania mogą powrócić, że będzie musiał odpowiadać na nie w nieskończoność. Zajął się więc sprzątaniem ze stołu butelki piwa i skrawków etykiety. Skończywszy, powiedział: – Mamo, powiedziałem ci, dlaczego pojechałem do Nevady. Mieszka tam jeden z moich przyjaciół. Nieraz zabierał swojego syna na biwak. Nie widzieliśmy się całe lata. Myśleliśmy, że to będzie frajda dla nas i dla naszych dzieci. Wiesz, taka ojcowsko-synowska przygoda. Przecież nie zabrałem tam Justina dlatego, żeby ugryzł go wąż. Tak się po prostu stało. – Jak coś takiego mogło się „po prostu stać”? – Kawałeczki zmiażdżonego goździka wypadły ojcu z pięści, kiedy ude- Język sekretów 123 rzył nią o stół. – Czemu na niego nie uważałeś? I dlaczego, na miłość boską, nie zawiozłeś go do szpitala?! – Już ci mówiłem. Czemu mnie, do cholery, nie słuchasz? – odparł Robert. – Byliśmy na kompletnym pustkowiu. Zanim znaleźliśmy szpital, było za późno. Matka otoczyła go ramieniem i wyszeptała: – Mój biedny Robert. – Jej przesłodzona bliskość przytłaczała go. – O czym ty mówisz, kobieto?! „Biedny Robert”?! – wrzasnął ojciec. – Gdyby „biedny Robert” nie spieprzył całej sprawy od początku do końca, twój wnuczek by żył! – To prawda – wypalił Robert. – Justin nie żyje przeze mnie. Przeze mnie. To wszystko moja wina. – Nie, Robercie. To nie jest twoja wina. To był wypadek. – Matka ponownie próbowała go dotknąć. On jednak popchnął ją na krzesło i pochylił się nad nią. Jego głos zamienił się w pełen wściekłości szept: – Zamknij się. Nie wiesz, o czym mówisz, do cholery. Odsunął się od niej, ale potem wrócił i przelotnie dotknął jej ramienia, głaszcząc je niezdarnie. Nic więcej nie mógł wyjaśnić. Justin był ucieleśnieniem niewierności Caroline i żywym dowodem niezdolności Roberta do powstrzymania jej przed tym. Robert był przekonany, że nie miał wyboru. Nie mógł sobie wyobrazić życia pod jednym dachem z Justinem, lecz zarazem nie mógł wyobrazić sobie, że odchodzi z Lima Street, pozostawiając tu swe córeczki. Lecz przede wszystkim nie mógł nawet pomyśleć o rozstaniu z Caroline.