Dziennik pokladowy
Transkrypt
Dziennik pokladowy
Dziennik pokładowy Setna rocznica śmierci Lwa Tołstoja to dobra okazja do lektury Wojny i pokoju. Latami całymi tkwiła ta książka na półce – nie czytana. Dwa razy brałem pierwszy tom do ręki, dwukrotnie rozpoczynałem żeglugę na falach tej powieści-rzeki i za każdym razem osiadałem na mieliźnie. Początkowo nurt jest bystry. Pierwsze rozdziały – kapitalne. Zbiera się śmietanka towarzyska w salonie Anny Pawłowny, która – wedle Tołstojowskiego porównania – przypomina majstra w przędzalni. Pani domu przechadza się wśród pytlujących gości jak wśród obracających się wrzecion. Tu się kłócą, tam rozmowa kuleje, trzeba zatem złotą rączką usunąć usterkę w tej lub tamtej maszynie do mówienia. W następnych rozdziałach nurt nie zawsze jest taki rwący. Niejeden raz w pocie czoła operowałem wiosłem, by zepchnąć swoją łódkę z piaszczystej łachy. Tołstoj to znakomity narrator, ale jako moralizator, historyk, strateg jest nudziarzem. A we wszystkim, co napisał na temat Napoleona, jest po prostu paszkwilantem. Gdy mowa o francuskim cesarzu, żegluga staje się nie tyle uciążliwa co przykra. Już nie natrafia się na mielizny, a tylko przepływa obok wystających z brzegu rur, z których leją się zatruwające powietrze ścieki. „Kat narodów”, „najnikczemniejsze narzędzie historii” – oto epitety pod adresem Bonapartego. Nie, Lwie Nikołajewiczu, to ty jesteś nikczemnym historykiem, skoro piszesz, że tylko miliony pomyślnych okoliczności zewnętrznych tudzież własna jego zdolność do zbrodni były podstawą kariery Napoleona, właśnie to, a nie owa osławiona genialność, która wedle ciebie jest mitem, fikcją, wymysłem dworaków, tworem ludowej wyobraźni. Gdyby wyłaniającej się z twojego opisu twarzy dorysować kwadratowy wąsik, mielibyśmy wierny portret Hitlera. Lecz oto milknie historyk, głos zabiera artysta. Przykra woń zostaje w tyle, fale toczą się żwawo, rzeka wije się, wciąż mamy przed oczami jakieś zakręty i powstaje w nas ciekawość, co będzie za tym najbliższym zakrętem, jaki widok. Co będzie? Czy księżniczka Maria przyjmie oświadczyny Anatola, tego cymbała, nicponia i dziwkarza?... Dała mu kosza, ach, co za ulga. A oto „oświadczyny” w wykonaniu Pierre’a Bezuchowa. Pierre i Lola długo siedzą obok siebie, podczas gdy w sąsiednim salonie czekają rodzice, gotowi udzielić błogosławieństwa. Niestety, epuzer – ani be, ani me. Podoba mu się ta krasawica, ale brać ją sobie za żonę? To wielkie ryzyko; Pierre czuje, że wpadłby jak śliwka w kompot. Ojciec Loli, do najwyższego stopnia zniecierpliwiony, wchodzi z otwartymi ramionami, wołając: „Drogie dzieci, mówiła mi żona, że właśnie doszliście do porozumienia, jakże się cieszę!” A gdy znów zostali sami, Lola zdjęła narzeczonemu okulary, by go pocałować. Pokażcie mi jakąś inną powieść z podobną sceną oświadczyn, to znaczy taką, w której mężczyzna byłby manekinem. Nie pokwapił się pocałować, nie otworzył ust, nie padło sakramentalne „kocham cię”. Wszystkie te trącące kiczem banalności zostały czytelnikowi oszczędzone. Albo Mikołaj i Sonia. On już nie był manekinem, zdecydował się co do niej, owszem, ale w jakże niebanalnych okolicznościach następuje pierwszy pocałunek – podczas zapustów, kiedy całe towarzystwo zamienia się w bandę przebierańców. Mikołaj paraduje w sukni balowej, Sonia w mundurze huzara. Przebrany za kobietę Mikołaj przywiera ustami do wargi... z wymalowanym wąsikiem. I – przeżywa szczytowy moment swojego życia. Co się tyczy żony księcia Andrzeja, jej górną wargę urozmaicał wąsik bynajmniej nie malowany. To jej dodawało wdzięku – jak kotce. Lecz ile razy, wprowadzając do akcji tę kobietkę, można o tym szczególe damskiej urody wspominać – ile? Każda kolejna wzmianka o wąsiku była progiem na rzece, grożącym wywrotką. Grożącym, że łódź się przewróci, czyli – mówiąc bez przenośni – książka zostanie z wściekłością ciśnięta o podłogę. Śmierć „małej księżnej” przyjąłem z ulgą: nie będę musiał więcej czytać o tej unoszącej się (zazwyczaj pleonazm: unoszącej się do góry), o tej odsłaniającej zęby wardze z czarnym puszkiem. Ostatnie rozdziały czwartego tomu okazały się już zupełnie nieżeglowne. Rozważania o życiu ludzkości, o władzy, o roli jednostki i masy, o wolnej woli, o wolności i konieczności – kto by przez to przebrnął. Więcej mułu niż wody. Do morza nie dotarłem.