Wtorek, 27 kwiecień 2010r. - Instytut Praw Pacjenta i Edukacji

Transkrypt

Wtorek, 27 kwiecień 2010r. - Instytut Praw Pacjenta i Edukacji
22
PARTNER
CYKLU
Wtorek 27 kwietnia 2010 Gazeta Wyborcza www.wyborcza.pl
+
+
LECZYĆ PO LUDZKU
Akcja społeczna „Gazety Wyborczej”
oraz Instytutu Praw Pacjenta i Edukacji Zdrowotnej
dr Moskal. – Czy stary, chory człowiek
może się nie denerwować? Społeczeństwo się nam starzeje, to i emocji
u lekarza coraz więcej. Tam na dole,
w rejestracji, równo babki obrywają!
Dostają po głowie za wszystkie niedostatki służby zdrowia. Ale jak chcą
pracować, muszą być cierpliwe. Wychodzimy z założenia, że pacjent ma
rację...
Płk Grzegorz Stoinski, komendant
szpitala wojskowego we Wrocławiu:
– Raz w roku spotykam się ze środowiskiem byłych żołnierzy zawodowych
i zbieram sporo krytycznych uwag
o bieżącej działalności szpitala. Po
ostatnim spotkaniu uznałem, że największy problem to rejestracja. Zwiększyłem zatrudnienie, a panie zaczęły
się szkolić z asertywności. I proszę sobie wyobrazić, że liczba skarg spadła.
Do niedawna rejestratorki oddzielał
od pacjentów tylko niewysoki murek.
Później zamontowano na nim dodatkowe plastikowe szyby. – To pierwsza
bariera zatrzymująca furię pacjenta.
Bez nich byłyśmy bezbronne – wspomina Teresa Podymkiewicz. – Długopisy nam wyrywali, teczki do rejestracji, pewna starsza pani laską przyłożyła.
Marzena Dulska: – Długa kolejka,
telefon się urywa. Rejestruję na zmianę: klient, telefon, klient, telefon. Nagle pacjent przechyla się przez ladę,
wyrywa mi słuchawkę z ręki. Krzyczy,
że mam go natychmiast obsłużyć, bo
nie będzie dłużej czekać. Teraz, gdy
jest szyba, to niemożliwe. I mogę być
bardziej asertywna.
Na pierwszej linii
DAMIAN NOWAKOWSKI
Krowa, idiotka, wariatka, franca. To te lżejsze obelgi. Z mocniejszych najczęściej
pada słowo na „k”. I jeszcze, że „ten burdel trzeba w powietrze wysadzić”. A ja mam
mu wytłumaczyć, że na wizytę u kardiologa poczeka pół roku lub nawet rok
Metoda zdartej płyty
i „na sierotkę”
Recepcjonistki ze szpitala wojskowego we Wrocławiu przeszły kurs asertywności, by radzić sobie z agresją pacjentów, którzy muszą czekać w długich kolejkach
MARZENA KASPERSKA
owiedział pan, że jestem
krową? Czy ja dobrze zrozumiałam? Naprawdę pan
tak uważa? Tymi pytaniami zaskakuję pacjenta i on
zaczyna wtedy myśleć – Elżbieta
Kuchta, szefowa rejestratorek polikliniki szpitala wojskowego we
Wrocławiu, pochyla lekko głowę,
robi duże oczy i patrzy znad okularów z niedowierzaniem. Cała sobą mówi: „To niemożliwe, żeby pan,
na oko porządny człowiek, tak
o mnie myślał”.
Po chwili wychodzi z roli i uśmiecha się już naturalnie. – Ten sposób,
zwany metodą parafrazy, jest czasami skuteczny. Chory, który przed
chwilą nazwał mnie krową, przytomnieje. Zaczyna rozumieć, że mnie
obraził.
Pani Elżbieta i jej cztery koleżanki
rejestratorki niedawno przeszły
szkolenie z asertywności i kurs „Komunikacja z pacjentem jako sztuka
porozumiewania się”. Fachowcy radzili im, co mówić choremu człowiekowi, który potrzebuje pomocy
lekarskiej, a musi długo na nią czekać, jak nie reagować na obelgi, jak
P
O
G
Ł
O
stanowczo, ale spokojnie powiedzieć
„nie”.
– W telewizji lub radiu pacjenci słyszą, jak pani minister zapewnia, że
w opiece zdrowotnej pacjent ma
wszystko i za darmo. Gdy więc słyszą,
że do kardiologa nie pójdą za miesiąc,
tylko za pół roku lub rok, wylewają na
nas całą żółć. Gdy pytamy, dlaczego
właśnie na nas, słyszymy, że tylko z nami mają kontakt – opowiada pani Elżbieta.
Odmawiać muszą codziennie. Przychodnia ma dobrą markę, jest furtką
do przyjęcia na oddział w jednym z najlepszych szpitali na Dolnym Śląsku,
więc pacjenci przyjeżdżają także spoza Wrocławia. Limity wyczerpują się
w mgnieniu oka.
Nie pogodzili się z reformą
W rejestracji telefon dzwoni kilkaset
razy dziennie. Każda z zatrudnionych
tu kobiet podnosi słuchawkę średnio
co trzy-cztery minuty. Jednocześnie
musi załatwiać pacjentów, którzy osobiście przyszli do przychodni. W sumie do lekarzy podstawowej opieki
zdrowotnej w poliklinice zapisało się
ok. 20 tys. wrocławian. Plus pacjenci
17 poradni specjalistycznych. W większości emeryci i renciści. Wielu żołS
Z
E
N
nierzy zawodowych, także wysokich
rangą oficerów, którzy przez lata mieli lekarzy na każde zawołanie.
– Pamiętają czasy, gdy zakładali
mundur i od ósmej do dziesiątej rano wchodzili bez kolejki do każdego
gabinetu – mówi dr Adam Moskal, kierownik przychodni. – Część rozumie,
że czasy się zmieniły. Ci są uprzejmi.
Ale niektórzy z reformą służby zdrowia sprzed 11 lat ciągle się nie pogodzili. Nie wiedzą, że książeczka wojskowa już nie wystarczy, że muszą
pokazać dowód ubezpieczenia, znać
swój PESEL, mieć skierowanie do
specjalisty. Przychodzą i żądają lekarza natychmiast. Czasami pytają
w nerwach, po co tego dziadostwa nabraliśmy.
– Dziadostwa?
– Cywilów – śmieje się lekarz. – Tłumaczę im wtedy, że bez nich szpital by
splajtował i że pieniądze za ich leczenie są nam bardzo potrzebne.
Dr Moskal kieruje przychodnią od
11 lat. Ma gabinet na trzecim piętrze.
– Wyzwiska są na porządku dziennym
– opowiada. – Wpada pacjent ze skargą i krzyczy od progu: ta małpa, ta k....,
ta idiotka, ta śmaka i owaka nie ma dla
mnie miejsca! A ja leczę się tu przecież od 50 lat!
I
E
B
Gdy obrażają
mnie tak standardowo,
to macham ręką.
Ale jak zranią
dogłębnie, to długo
telepie. Żaden kurs
asertywności
nie pomaga
Albo przychodzi chory i mówi, że
musi natychmiast do lekarza rodzinnego. Radzę mu iść do gabinetu i zapytać, czy lekarz go jeszcze przyjmie.
A on się obraża i krzyczy, że nikomu
nie będzie czapkował!
Za murkiem
i plastikową szybą
Dr Moskal pokazuje listę kolejkową do
specjalistów: laryngolog, onkolog, reumatolog – zapisy na maj, gastrolog, urolog i ortopeda – lipiec, okulista – wrzesień, neurolog i neurochirurg – październik...
– A kardiolog dopiero w grudniu?
– pytam.
– Na grudzień miejsc już nie ma.
Dopiero na przyszły rok – macha ręką
E
Z
P
Ł
– Pani Elżbieto, odegrajmy scenkę. Ja
będę pacjentką, która chce się dostać
do lekarza, a pani nie będzie miała dla
mnie miejsca – proponuję. Pani Elżbieta się zgadza.
– Chcę się zapisać do okulisty. Jak
najszybciej.
– Wolne miejsce mam dopiero we
wrześniu.
– Co? Pani chyba oszalała! Ja muszę dzisiaj, bo oko mi mocno łzawi.
– Jeśli to nagła sprawa, proszę iść
na ostry dyżur.
– Tu jest moja przychodnia, leczę
się u was od lat i nie będę nigdzie chodziła.
– Bardzo mi przykro, najbliższy termin mam we wrześniu.
– Czy pani wie, że mogę oko przez
panią stracić?
– Tak, ale naprawdę nie mogę pani
pomóc. Limity przyjęć do września są
już wyczerpane.
– Nie rozumie pani, co mówię? Oko
mam chore!
– Niestety, nie mam miejsca.
– To ja składki płacę na wasze pensje, a taki ktoś jak pani mnie odsyła?
– Rozumiem pani sytuację, ale wolne miejsce mam dopiero we wrześniu.
Pani Elżbieta wyjaśnia: – To metoda zdartej płyty, czyli powtarzanie
w kółko tego samego. Jest skuteczna
pod warunkiem, że nie dam się wyprowadzić z równowagi. Staram się
zachować kontakt wzrokowy z pacjentem. Powtarzam swoje „nie” i czekam, aż zrozumie, że nic nie wskóra.
Pani zrobiła coś, co robi też wielu chorych: manipulowała mną, obarczając
A
T
N
E
1
www.wyborcza.pl/leczyc poznaj prawa pacjenta (broszura PDF)
+
Nasza strona w internecie: Wyborcza.pl/leczyc
W banku witają cię z uśmiechem. W galerii handlowej dopytują, w czym mogą pomóc. W restauracji upewniają się, czy smakowało.
Czy u lekarza też tak może być? Sprawdziliśmy, jakie są standardy uprzejmości w prywatnych i publicznych szpitalach
Nasz e-mail: [email protected]. Pisz też na: „Leczyć po ludzku”,
„Gazeta Wyborcza”, ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Wracam do domu
i truję mężowi
Marzena Dulska, pielęgniarka i rejestratorka, pomyślała kiedyś, że pomoże chorym, którzy kiepsko orientują się w systemie opieki zdrowotnej.
Poszperała w internecie, przygotowała i wydrukowała listę wrocławskich
przychodni specjalistycznych.
– Żeby pacjent wiedział, dokąd iść,
gdzie zadzwonić i zapytać o szybsze
niż u nas terminy przyjęcia – wyjaśnia.
– Kiedyś podsunęłam ją choremu. To
był błąd. – Pani ma g... do tego, gdzie
ja pójdę! – wrzeszczał.
Inny przykład: przyszedł mężczyzna, żeby zarejestrować żonę do ginekologa. Proszę więc o jej PESEL
i słyszę, że żona już u nas była i numer
musi być w dokumentach. Cierpliwie
tłumaczę, że osób o tym nazwisku jest
wiele. On coraz bardziej wściekły
dzwoni w końcu do żony. I stojąc pół
metra ode mnie, mówi do słuchawki:
– Ta idiotka chce twój PESEL!
– Jak pani zareagowała?
– Zacisnęłam zęby.
– Nie jest łatwo – wzdycha pani Elżbieta. – Na szkoleniach uczono nas tak:
przychodzi chory, ja siedzę za biurkiem, on staje obok. Witam go, uśmiecham się, podaję rękę itd. Później pytam, w czym mogę pomóc. Ale rejestracja to nie sklep, w którym sprzedawczynie mają usta pełne frazesów
i na koniec zapraszają klienta do ponownego przyjścia. Wystarczy, że powiem: „nie ma miejsca”, i awantura
gotowa.
Teresa Podymkiewicz: – Najgorzej,
gdy ktoś nas zwymyśla, odwróci się
na pięcie i wychodzi z przekleństwami na ustach. – Niejedną zatrzęsie i tak zostaje z tą złością. Bo
nie pobiegnie za nim i nie powie, co
naprawdę myśli. Ja wracam potem
do domu i mężowi truję. Muszę się
wygadać.
Elżbieta Kuchta: – Wracam z pracy przez park i jeszcze w myślach rozmawiam z pacjentem. Zamiast ptaszków słuchać, dialogi układam. Nie codziennie oczywiście, bo gdy obrażają mnie tak standardowo, to macham
ręką. Ale jak zranią dogłębnie, to długo telepie. Żaden kurs asertywności
nie pomaga. 1
+
Czytaj jutro: Magiczne słowo: Proszę
E
Leczymy za sześć złotych
zapłacić. Dlatego kierownicy zatrudniają
tańszych amatorów, którzy wpisują ludzi do zeszytu jak leci i każą emerytowi
z zapaleniem płuc przyjść za 11 dni.
ROZMOWA Z
dr. Jackiem Kidoniem
pediatrą, szefem jednej z miejskich
przychodni w Łodzi
MARCIN STĘPIEŃ
odpowiedzialnością za swoje zdrowie. Próbowała pani wywołać poczucie winy. Niektórzy pytają nawet, jak
się będę czuła, gdy przeze mnie umrą.
Staram się nie reagować na takie uwagi, bo tak naprawdę nie mam na nic
wpływu.
– Jakie techniki są jeszcze skuteczne?
– Dobry jest sposób „na sierotkę”.
Wielu pacjentów chce się na nas wyżyć, wykrzyczeć, wyładować. Więc
trzeba osłabić atak. Jak? Staję się malutką, dobroduszną sierotką. Mówię:
„Ojej (takim przyjaznym tonem!), mam
miejsce dopiero na wrzesień, ale pacjentka przed panem mówiła, że
w przychodni, tu, całkiem bliziutko,
czekała na okulistę tylko tydzień”.
Niekiedy działa, bo biednych sierotek raczej się nie bije, prawda? Na
kursach, podczas warsztatów, odgrywałyśmy scenki. Ale przekonałyśmy
się, że nie zawsze da się uniknąć awantury.
R
Leczyć po ludzku 23
www.wyborcza.pl Gazeta Wyborcza Wtorek 27 kwietnia 2010
ADAM CZERWIŃSKI: Łódzka przychodnia
kazała 74-latkowi czekać na wizytę
u lekarza 11 dni. Pacjent miał lekarkę w rodzinie i poprosił ją o pomoc.
Okazało się, że ma obustronne zapalenie płuc. Dziwi to pana?
JACEK KIDOŃ: Tak i nie. Dziwi, bo coś ta-
kiego nie powinno się zdarzyć. Nie dziwi, bo przecież wiadomo, że do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej
(POZ) nie jest łatwo się dostać. Kiedy
np. panuje grypa, na wizytę czeka się
kilka dni. Ale 11 to przesada.
Dlaczego trzeba tyle czekać?
– Bo nie ma lekarzy. Zwłaszcza do
ciężkiej, niewdzięcznej pracy w przychodniach rejonowych. U mnie większość zespołu to weterani: jeden cukrzyk po wylewie, bez nogi, drugi ma
ponad 70 lat ijest po kilku operacjach.
Wszędzie jest podobnie. Średnia wieku polskiego pediatry dochodzi do 60
lat. Młodszych nie ściągnę, bo nie ma
chętnych na pracę za 2,5-3 tys. zł miesięcznie. Tyle zarabia się w POZ.
Przecież lekarze dostali podwyżki.
– W szpitalach tak. W przychodniach nie jest tak różowo. NFZ płaci za
jednego pacjenta około ośmiu złotych
miesięcznie, po zapłaceniu podatków
zostaje sześć złotych z kawałkiem. To
za mało na superpensje.
Oszczędzać trzeba też na personelu pomocniczym. Np. do rejestracji
można zatrudnić fachową pielęgniarkę, która potrafi ustawić kolejkę, żeby
wszyscy byli zadowoleni. Porozmawia
z pacjentem i zdecyduje, czy przyjąć
go od razu, czy zapisać na wizytę za kilka dni. Ale takiej osobie trzeba dobrze
KOMENTARZ
KOSZTOWNE
OSZCZĘDNOŚCI
NFZ
ELŻBIETA CICHOCKA
GAZETA WYBORCZA
Dziesięć lat temu znajoma studentka medycyny myślała o karierze
lekarza rodzinnego. Dziś kończy specjalizację z anestezjologii. Jej marzenia zweryfikowała proza życia.
K
Skoro jesteśmy umówieni na konkretny dzień i godzinę, to dlaczego wciąż
jeszcze musimy stać w kolejce pod gabinetem?
– Nie myśli się o pacjencie i jego potrzebach, do tego dochodzą złe nawyki
organizacyjne, i kolejka gotowa.
Pacjenci też nie są bez winy. Przychodzą zkażdym drobiazgiem – jest grupa, dla której chodzenie do lekarza staje się rodzajem rozrywki. Już o godz. 9
pod gabinetem siada starsza pani. Pielęgniarka mówi, że doktor będzie dopiero o 12. Pani odpowiada, że jej to nie
przeszkadza, itrzy godziny wpoczekalni dzierga na drutach. Apóźniej wgabinecie mówi, że coś strzyka. Ale nie pamięta gdzie.
A jak to się dzieje, że kiedy człowiek
w końcu wejdzie do gabinetu, to za każdym razem trafia na innego lekarza?
– To proste. Skoro jest mało pieniędzy, kierownik nie zatrudni dziesięciu
lekarzy. NFZ zgadza się, by jeden doktor miał prawie trzy tysiące podopiecznych. Tylko że żaden człowiek nie udźwignie takiego ciężaru. W sezonie grypowym musiałby przyjąć 50-60 pacjentów
dziennie. Oczywiście kierownicy przychodni o tym wiedzą, więc ratują się,
ściągając lekarzy, którzy nie wzięliby etatu wprzychodni, ale godzą się wpaść na
kilka godzin po pracy wsąsiednim ZOZie albo wszpitalu. Itak lekarza POZ wspomaga kilku kolegów. Jeden przychodzi
na dwie godziny we wtorek, następny
na cztery w środę i tak dalej.
To dlatego pacjenci nie mogą się doprosić jakiegokolwiek skierowania?
– Po co zlecać badania? Nie zobaczy
się wyników. Pacjent przyjdzie do kolejnego lekarza, aten będzie się tylko zastanawiał, po co poprzedni zlecał te badania. Ale to nie wszystko. Proszę pamiętać, że na pacjenta mamy około sześciu złotych miesięcznie. Tyle kosztuje
jedna morfologia. Skoro jest tak mało
pieniędzy, nie można nimi szastać. Musi starczyć na pensje, rachunki za światło, wodę, na to, że budynek stoi.
Większość lekarzy
w mojej przychodni
to weterani.
Młodszych nie ściągnę,
bo nie ma chętnych na
pracę za 2,5-3 tys. zł
miesięcznie
A co to obchodzi lekarza, że kierownik
musi coś płacić?
– Lekarz ma na pacjenta pięć minut,
bo na korytarzu czeka jeszcze 20 osób.
Dlatego trzeba pacjenta przyjąć jak najkrócej izlecić jak najmniej badań. Wpięć
minut nikt nie ma czasu, żeby zorientować się, co tak naprawdę człowiekowi
jest. Pyta się o podstawowe dolegliwości i serwuje leki objawowe. Nie ma myślenia perspektywicznego, profilaktycznego. POZ wygląda jak pogotowie:
„Dziś przyszedłeś, dziś cię ratuję, do widzenia, może cię więcej nie zobaczę”.
– Obchodzi. Przecież to kierownik go
zatrudnia i rozlicza. Najgorzej mają lekarze pracujący z doskoku. Kierownik
podpisuje z nimi umowę na czas określony. Lekarz wie, że jak poszaleje z badaniami, to szef mu powie: „Pan za drogo leczy”, i podziękuje za współpracę.
Jak wchodziła reforma, porównywano system do piramidy. Fundamentem miał być lekarz POZ, który zna pacjenta i rozwiązuje jego problemy. Dopiero jak kończą się jego możliwości, wysyła go do specjalisty albo do szpitala.
Dziś to piramida postawiona na głowie. Zamiast dużych kompetencji mamy wąski czubeczek – krótką listę badań,
które NFZ pozwala nam zrobić: USG jamy brzusznej irentgen klatki piersiowej.
Ale już USG tarczycy – nie. Z kardiologicznych badań mogę zlecić EKG. Ale
już nie próbę wysiłkową. Jak przychodzi do mnie dziecko, które kaszle przez
pół roku, to mogę podejrzewać, że wpłucach ma jakąś mykoplazmę albo chlamydię. Tylko że NFZ nie pozwala mi zweryfikować podejrzeń. Muszę to dziecko
skierować do specjalisty pulmunologa
Stopniowo, rok po roku, okazywało się bowiem, że lekarz rodzinny
wcale nie musi być rodzinny, wraca
do starej roli sprzed reformy, kiedy
to wypisywał receptę w razie infekcji albo skierowanie do specjalisty
przy podejrzeniu poważniejszej choroby.
11 lat temu na początek nowej drogi życiowej lekarze rodzinni dostali
korzystną stawkę za każdego pacjenta po to, by zachęcić ich do tworzenia
nowych gabinetów i poradni. Po trzech
latach nastąpiło ostre hamowanie finansowania, żeby im się w głowach
nie przewróciło. Ci, którzy mieli do
spłacania kredyty, poczuli się zagrożeni. Wybuchł strajk lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego.
Minister zdrowia, który musiał załagodzić strajk, ale nie miał pieniędzy,
po trudnych obradach odjął im część
obowiązków – wówczas nocną i świąteczną pomoc.
Wtedy nastąpił pierwszy krok do
minimalizowania roli lekarza rodzinnego. Iwkolejnych latach, jeśli NFZ nie
ma pieniędzy, odejmuje część obowiązków, np. badań, które ma wypisywać lekarz opieki podstawowej. Wprawdzie oszczędza na tym budżet lekarza,
ale też ogranicza jego kompetencje.
– NFZ zabiera nam kolejne badania,
a my mamy poczucie, że robi się z nas
bałwanów, którzy się na niczym nie znają – mówi dr Jacek Kidoń z Łodzi.
W rezultacie tych pozornych
„oszczędności” rosną dynamicznie
Wchodzimy do gabinetu, a doktor od
razu patrzy na zegarek.
L
A
idopiero on może je wysłać na badanie,
by sprawdzić, czy są te bakterie, czy nie.
NFZ zabiera nam kolejne badania,
a my mamy poczucie, że robi się z nas
bałwanów, którzy na niczym się nie znają. Tylko mogą sprawdzić OB imocz, ajak
coś więcej się dzieje, to mamy pisać skierowanie do specjalisty.
W szpitalach lekarze POZ też nie mają dobrej prasy.
– Często jest tak, że podejrzewamy
u pacjenta jakieś schorzenie. Muszę je
potwierdzić badaniem. Może je zlecić
specjalista. Na wizytę u niego czeka się
pół roku idrugie tyle na diagnostykę. Nie
każdego stać na zrobienie badań prywatnie, nie każdy może czekać. Dlatego
bywa tak, że jak już nie ma co z pacjentem zrobić, to mimo że można go leczyć
ambulatoryjnie, wysyła się go do szpitala. Z mojego punktu widzenia to działanie na korzyść pacjenta.
Biedni pacjenci.
– Biedni, bo to się wszystko kupy nie
trzyma.
A jak powinno być?
– W przychodniach powinni być
prawdziwi lekarze pierwszego kontaktu. Tacy, o których pacjent powie: mój
doktor. Na przykład ja mam pacjentów,
których leczyłem od urodzenia do 20.
roku życia. Oni później leczą umnie swoje dzieci. Przez lata poznałem całe rodziny. Ich zwyczaje i warunki, w jakich
żyją. Kiedy przyjmuję mojego pacjenta,
to łatwiej mi szybko podjąć sensowną
decyzję. Może nie wpięć minut, ale dziesięć wystarczy. Kiedy na przykład trafia
do mnie kaszlące dziecko, awiem, że ma
astmę i dziadek kopci papierosy, to zamiast faszerować je lekami, szurnę dziadka. Tylko żeby każdy lekarz tak pracował, potrzeba więcej pieniędzy.
Z roku na rok NFZ wydaje coraz więcej, a pacjentom się nie poprawia.
– Wiem otym. Tylko że ja nie chcę za
pacjenta trzy razy tyle, co dostaję teraz.
Przecież jesteśmy naprawdę zaradnymi i myślącymi ludźmi. 20 proc. załatwiłoby sprawę. Nie musielibyśmy się
denerwować, że jak zrobimy więcej badań, nie będzie premii przed świętami.
Agdyby jeszcze NFZ pozwolił nam wysyłać pacjentów na trochę więcej badań,
musiałoby się poprawić. łączne koszty leczenia, bo życie nie
zna próżni. Skoro chory nie może być
wyleczony na poziomie podstawowym, idzie wyżej – do specjalistów,
do szpitala. NFZ i tak za to płaci.
W przychodniach brakuje lekarzy, zarobki są nikłe w porównaniu
ze szpitalami, dorabiają w nich sobie
emeryci. To nie jest obraz dziedziny,
która się rozwija, ale która zanika.
Najwyższy zatem czas przemyśleć
od nowa rolę lekarza pierwszego kontaktu. Najpierw trzeba policzyć kadry i dostępne zasoby, sprawdzić, czy
koncepcja pasuje do realiów, a jeśli
nie – zmienić koncepcję. Udawanie,
że mamy świetną podstawową opiekę, tylko pacjentów do niczego, nie
rokuje sukcesu. M
A
29112384