Wtorek, 27 kwiecień 2010r. - Instytut Praw Pacjenta i Edukacji
Transkrypt
Wtorek, 27 kwiecień 2010r. - Instytut Praw Pacjenta i Edukacji
22 PARTNER CYKLU Wtorek 27 kwietnia 2010 Gazeta Wyborcza www.wyborcza.pl + + LECZYĆ PO LUDZKU Akcja społeczna „Gazety Wyborczej” oraz Instytutu Praw Pacjenta i Edukacji Zdrowotnej dr Moskal. – Czy stary, chory człowiek może się nie denerwować? Społeczeństwo się nam starzeje, to i emocji u lekarza coraz więcej. Tam na dole, w rejestracji, równo babki obrywają! Dostają po głowie za wszystkie niedostatki służby zdrowia. Ale jak chcą pracować, muszą być cierpliwe. Wychodzimy z założenia, że pacjent ma rację... Płk Grzegorz Stoinski, komendant szpitala wojskowego we Wrocławiu: – Raz w roku spotykam się ze środowiskiem byłych żołnierzy zawodowych i zbieram sporo krytycznych uwag o bieżącej działalności szpitala. Po ostatnim spotkaniu uznałem, że największy problem to rejestracja. Zwiększyłem zatrudnienie, a panie zaczęły się szkolić z asertywności. I proszę sobie wyobrazić, że liczba skarg spadła. Do niedawna rejestratorki oddzielał od pacjentów tylko niewysoki murek. Później zamontowano na nim dodatkowe plastikowe szyby. – To pierwsza bariera zatrzymująca furię pacjenta. Bez nich byłyśmy bezbronne – wspomina Teresa Podymkiewicz. – Długopisy nam wyrywali, teczki do rejestracji, pewna starsza pani laską przyłożyła. Marzena Dulska: – Długa kolejka, telefon się urywa. Rejestruję na zmianę: klient, telefon, klient, telefon. Nagle pacjent przechyla się przez ladę, wyrywa mi słuchawkę z ręki. Krzyczy, że mam go natychmiast obsłużyć, bo nie będzie dłużej czekać. Teraz, gdy jest szyba, to niemożliwe. I mogę być bardziej asertywna. Na pierwszej linii DAMIAN NOWAKOWSKI Krowa, idiotka, wariatka, franca. To te lżejsze obelgi. Z mocniejszych najczęściej pada słowo na „k”. I jeszcze, że „ten burdel trzeba w powietrze wysadzić”. A ja mam mu wytłumaczyć, że na wizytę u kardiologa poczeka pół roku lub nawet rok Metoda zdartej płyty i „na sierotkę” Recepcjonistki ze szpitala wojskowego we Wrocławiu przeszły kurs asertywności, by radzić sobie z agresją pacjentów, którzy muszą czekać w długich kolejkach MARZENA KASPERSKA owiedział pan, że jestem krową? Czy ja dobrze zrozumiałam? Naprawdę pan tak uważa? Tymi pytaniami zaskakuję pacjenta i on zaczyna wtedy myśleć – Elżbieta Kuchta, szefowa rejestratorek polikliniki szpitala wojskowego we Wrocławiu, pochyla lekko głowę, robi duże oczy i patrzy znad okularów z niedowierzaniem. Cała sobą mówi: „To niemożliwe, żeby pan, na oko porządny człowiek, tak o mnie myślał”. Po chwili wychodzi z roli i uśmiecha się już naturalnie. – Ten sposób, zwany metodą parafrazy, jest czasami skuteczny. Chory, który przed chwilą nazwał mnie krową, przytomnieje. Zaczyna rozumieć, że mnie obraził. Pani Elżbieta i jej cztery koleżanki rejestratorki niedawno przeszły szkolenie z asertywności i kurs „Komunikacja z pacjentem jako sztuka porozumiewania się”. Fachowcy radzili im, co mówić choremu człowiekowi, który potrzebuje pomocy lekarskiej, a musi długo na nią czekać, jak nie reagować na obelgi, jak P O G Ł O stanowczo, ale spokojnie powiedzieć „nie”. – W telewizji lub radiu pacjenci słyszą, jak pani minister zapewnia, że w opiece zdrowotnej pacjent ma wszystko i za darmo. Gdy więc słyszą, że do kardiologa nie pójdą za miesiąc, tylko za pół roku lub rok, wylewają na nas całą żółć. Gdy pytamy, dlaczego właśnie na nas, słyszymy, że tylko z nami mają kontakt – opowiada pani Elżbieta. Odmawiać muszą codziennie. Przychodnia ma dobrą markę, jest furtką do przyjęcia na oddział w jednym z najlepszych szpitali na Dolnym Śląsku, więc pacjenci przyjeżdżają także spoza Wrocławia. Limity wyczerpują się w mgnieniu oka. Nie pogodzili się z reformą W rejestracji telefon dzwoni kilkaset razy dziennie. Każda z zatrudnionych tu kobiet podnosi słuchawkę średnio co trzy-cztery minuty. Jednocześnie musi załatwiać pacjentów, którzy osobiście przyszli do przychodni. W sumie do lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej w poliklinice zapisało się ok. 20 tys. wrocławian. Plus pacjenci 17 poradni specjalistycznych. W większości emeryci i renciści. Wielu żołS Z E N nierzy zawodowych, także wysokich rangą oficerów, którzy przez lata mieli lekarzy na każde zawołanie. – Pamiętają czasy, gdy zakładali mundur i od ósmej do dziesiątej rano wchodzili bez kolejki do każdego gabinetu – mówi dr Adam Moskal, kierownik przychodni. – Część rozumie, że czasy się zmieniły. Ci są uprzejmi. Ale niektórzy z reformą służby zdrowia sprzed 11 lat ciągle się nie pogodzili. Nie wiedzą, że książeczka wojskowa już nie wystarczy, że muszą pokazać dowód ubezpieczenia, znać swój PESEL, mieć skierowanie do specjalisty. Przychodzą i żądają lekarza natychmiast. Czasami pytają w nerwach, po co tego dziadostwa nabraliśmy. – Dziadostwa? – Cywilów – śmieje się lekarz. – Tłumaczę im wtedy, że bez nich szpital by splajtował i że pieniądze za ich leczenie są nam bardzo potrzebne. Dr Moskal kieruje przychodnią od 11 lat. Ma gabinet na trzecim piętrze. – Wyzwiska są na porządku dziennym – opowiada. – Wpada pacjent ze skargą i krzyczy od progu: ta małpa, ta k...., ta idiotka, ta śmaka i owaka nie ma dla mnie miejsca! A ja leczę się tu przecież od 50 lat! I E B Gdy obrażają mnie tak standardowo, to macham ręką. Ale jak zranią dogłębnie, to długo telepie. Żaden kurs asertywności nie pomaga Albo przychodzi chory i mówi, że musi natychmiast do lekarza rodzinnego. Radzę mu iść do gabinetu i zapytać, czy lekarz go jeszcze przyjmie. A on się obraża i krzyczy, że nikomu nie będzie czapkował! Za murkiem i plastikową szybą Dr Moskal pokazuje listę kolejkową do specjalistów: laryngolog, onkolog, reumatolog – zapisy na maj, gastrolog, urolog i ortopeda – lipiec, okulista – wrzesień, neurolog i neurochirurg – październik... – A kardiolog dopiero w grudniu? – pytam. – Na grudzień miejsc już nie ma. Dopiero na przyszły rok – macha ręką E Z P Ł – Pani Elżbieto, odegrajmy scenkę. Ja będę pacjentką, która chce się dostać do lekarza, a pani nie będzie miała dla mnie miejsca – proponuję. Pani Elżbieta się zgadza. – Chcę się zapisać do okulisty. Jak najszybciej. – Wolne miejsce mam dopiero we wrześniu. – Co? Pani chyba oszalała! Ja muszę dzisiaj, bo oko mi mocno łzawi. – Jeśli to nagła sprawa, proszę iść na ostry dyżur. – Tu jest moja przychodnia, leczę się u was od lat i nie będę nigdzie chodziła. – Bardzo mi przykro, najbliższy termin mam we wrześniu. – Czy pani wie, że mogę oko przez panią stracić? – Tak, ale naprawdę nie mogę pani pomóc. Limity przyjęć do września są już wyczerpane. – Nie rozumie pani, co mówię? Oko mam chore! – Niestety, nie mam miejsca. – To ja składki płacę na wasze pensje, a taki ktoś jak pani mnie odsyła? – Rozumiem pani sytuację, ale wolne miejsce mam dopiero we wrześniu. Pani Elżbieta wyjaśnia: – To metoda zdartej płyty, czyli powtarzanie w kółko tego samego. Jest skuteczna pod warunkiem, że nie dam się wyprowadzić z równowagi. Staram się zachować kontakt wzrokowy z pacjentem. Powtarzam swoje „nie” i czekam, aż zrozumie, że nic nie wskóra. Pani zrobiła coś, co robi też wielu chorych: manipulowała mną, obarczając A T N E 1 www.wyborcza.pl/leczyc poznaj prawa pacjenta (broszura PDF) + Nasza strona w internecie: Wyborcza.pl/leczyc W banku witają cię z uśmiechem. W galerii handlowej dopytują, w czym mogą pomóc. W restauracji upewniają się, czy smakowało. Czy u lekarza też tak może być? Sprawdziliśmy, jakie są standardy uprzejmości w prywatnych i publicznych szpitalach Nasz e-mail: [email protected]. Pisz też na: „Leczyć po ludzku”, „Gazeta Wyborcza”, ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa Wracam do domu i truję mężowi Marzena Dulska, pielęgniarka i rejestratorka, pomyślała kiedyś, że pomoże chorym, którzy kiepsko orientują się w systemie opieki zdrowotnej. Poszperała w internecie, przygotowała i wydrukowała listę wrocławskich przychodni specjalistycznych. – Żeby pacjent wiedział, dokąd iść, gdzie zadzwonić i zapytać o szybsze niż u nas terminy przyjęcia – wyjaśnia. – Kiedyś podsunęłam ją choremu. To był błąd. – Pani ma g... do tego, gdzie ja pójdę! – wrzeszczał. Inny przykład: przyszedł mężczyzna, żeby zarejestrować żonę do ginekologa. Proszę więc o jej PESEL i słyszę, że żona już u nas była i numer musi być w dokumentach. Cierpliwie tłumaczę, że osób o tym nazwisku jest wiele. On coraz bardziej wściekły dzwoni w końcu do żony. I stojąc pół metra ode mnie, mówi do słuchawki: – Ta idiotka chce twój PESEL! – Jak pani zareagowała? – Zacisnęłam zęby. – Nie jest łatwo – wzdycha pani Elżbieta. – Na szkoleniach uczono nas tak: przychodzi chory, ja siedzę za biurkiem, on staje obok. Witam go, uśmiecham się, podaję rękę itd. Później pytam, w czym mogę pomóc. Ale rejestracja to nie sklep, w którym sprzedawczynie mają usta pełne frazesów i na koniec zapraszają klienta do ponownego przyjścia. Wystarczy, że powiem: „nie ma miejsca”, i awantura gotowa. Teresa Podymkiewicz: – Najgorzej, gdy ktoś nas zwymyśla, odwróci się na pięcie i wychodzi z przekleństwami na ustach. – Niejedną zatrzęsie i tak zostaje z tą złością. Bo nie pobiegnie za nim i nie powie, co naprawdę myśli. Ja wracam potem do domu i mężowi truję. Muszę się wygadać. Elżbieta Kuchta: – Wracam z pracy przez park i jeszcze w myślach rozmawiam z pacjentem. Zamiast ptaszków słuchać, dialogi układam. Nie codziennie oczywiście, bo gdy obrażają mnie tak standardowo, to macham ręką. Ale jak zranią dogłębnie, to długo telepie. Żaden kurs asertywności nie pomaga. 1 + Czytaj jutro: Magiczne słowo: Proszę E Leczymy za sześć złotych zapłacić. Dlatego kierownicy zatrudniają tańszych amatorów, którzy wpisują ludzi do zeszytu jak leci i każą emerytowi z zapaleniem płuc przyjść za 11 dni. ROZMOWA Z dr. Jackiem Kidoniem pediatrą, szefem jednej z miejskich przychodni w Łodzi MARCIN STĘPIEŃ odpowiedzialnością za swoje zdrowie. Próbowała pani wywołać poczucie winy. Niektórzy pytają nawet, jak się będę czuła, gdy przeze mnie umrą. Staram się nie reagować na takie uwagi, bo tak naprawdę nie mam na nic wpływu. – Jakie techniki są jeszcze skuteczne? – Dobry jest sposób „na sierotkę”. Wielu pacjentów chce się na nas wyżyć, wykrzyczeć, wyładować. Więc trzeba osłabić atak. Jak? Staję się malutką, dobroduszną sierotką. Mówię: „Ojej (takim przyjaznym tonem!), mam miejsce dopiero na wrzesień, ale pacjentka przed panem mówiła, że w przychodni, tu, całkiem bliziutko, czekała na okulistę tylko tydzień”. Niekiedy działa, bo biednych sierotek raczej się nie bije, prawda? Na kursach, podczas warsztatów, odgrywałyśmy scenki. Ale przekonałyśmy się, że nie zawsze da się uniknąć awantury. R Leczyć po ludzku 23 www.wyborcza.pl Gazeta Wyborcza Wtorek 27 kwietnia 2010 ADAM CZERWIŃSKI: Łódzka przychodnia kazała 74-latkowi czekać na wizytę u lekarza 11 dni. Pacjent miał lekarkę w rodzinie i poprosił ją o pomoc. Okazało się, że ma obustronne zapalenie płuc. Dziwi to pana? JACEK KIDOŃ: Tak i nie. Dziwi, bo coś ta- kiego nie powinno się zdarzyć. Nie dziwi, bo przecież wiadomo, że do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej (POZ) nie jest łatwo się dostać. Kiedy np. panuje grypa, na wizytę czeka się kilka dni. Ale 11 to przesada. Dlaczego trzeba tyle czekać? – Bo nie ma lekarzy. Zwłaszcza do ciężkiej, niewdzięcznej pracy w przychodniach rejonowych. U mnie większość zespołu to weterani: jeden cukrzyk po wylewie, bez nogi, drugi ma ponad 70 lat ijest po kilku operacjach. Wszędzie jest podobnie. Średnia wieku polskiego pediatry dochodzi do 60 lat. Młodszych nie ściągnę, bo nie ma chętnych na pracę za 2,5-3 tys. zł miesięcznie. Tyle zarabia się w POZ. Przecież lekarze dostali podwyżki. – W szpitalach tak. W przychodniach nie jest tak różowo. NFZ płaci za jednego pacjenta około ośmiu złotych miesięcznie, po zapłaceniu podatków zostaje sześć złotych z kawałkiem. To za mało na superpensje. Oszczędzać trzeba też na personelu pomocniczym. Np. do rejestracji można zatrudnić fachową pielęgniarkę, która potrafi ustawić kolejkę, żeby wszyscy byli zadowoleni. Porozmawia z pacjentem i zdecyduje, czy przyjąć go od razu, czy zapisać na wizytę za kilka dni. Ale takiej osobie trzeba dobrze KOMENTARZ KOSZTOWNE OSZCZĘDNOŚCI NFZ ELŻBIETA CICHOCKA GAZETA WYBORCZA Dziesięć lat temu znajoma studentka medycyny myślała o karierze lekarza rodzinnego. Dziś kończy specjalizację z anestezjologii. Jej marzenia zweryfikowała proza życia. K Skoro jesteśmy umówieni na konkretny dzień i godzinę, to dlaczego wciąż jeszcze musimy stać w kolejce pod gabinetem? – Nie myśli się o pacjencie i jego potrzebach, do tego dochodzą złe nawyki organizacyjne, i kolejka gotowa. Pacjenci też nie są bez winy. Przychodzą zkażdym drobiazgiem – jest grupa, dla której chodzenie do lekarza staje się rodzajem rozrywki. Już o godz. 9 pod gabinetem siada starsza pani. Pielęgniarka mówi, że doktor będzie dopiero o 12. Pani odpowiada, że jej to nie przeszkadza, itrzy godziny wpoczekalni dzierga na drutach. Apóźniej wgabinecie mówi, że coś strzyka. Ale nie pamięta gdzie. A jak to się dzieje, że kiedy człowiek w końcu wejdzie do gabinetu, to za każdym razem trafia na innego lekarza? – To proste. Skoro jest mało pieniędzy, kierownik nie zatrudni dziesięciu lekarzy. NFZ zgadza się, by jeden doktor miał prawie trzy tysiące podopiecznych. Tylko że żaden człowiek nie udźwignie takiego ciężaru. W sezonie grypowym musiałby przyjąć 50-60 pacjentów dziennie. Oczywiście kierownicy przychodni o tym wiedzą, więc ratują się, ściągając lekarzy, którzy nie wzięliby etatu wprzychodni, ale godzą się wpaść na kilka godzin po pracy wsąsiednim ZOZie albo wszpitalu. Itak lekarza POZ wspomaga kilku kolegów. Jeden przychodzi na dwie godziny we wtorek, następny na cztery w środę i tak dalej. To dlatego pacjenci nie mogą się doprosić jakiegokolwiek skierowania? – Po co zlecać badania? Nie zobaczy się wyników. Pacjent przyjdzie do kolejnego lekarza, aten będzie się tylko zastanawiał, po co poprzedni zlecał te badania. Ale to nie wszystko. Proszę pamiętać, że na pacjenta mamy około sześciu złotych miesięcznie. Tyle kosztuje jedna morfologia. Skoro jest tak mało pieniędzy, nie można nimi szastać. Musi starczyć na pensje, rachunki za światło, wodę, na to, że budynek stoi. Większość lekarzy w mojej przychodni to weterani. Młodszych nie ściągnę, bo nie ma chętnych na pracę za 2,5-3 tys. zł miesięcznie A co to obchodzi lekarza, że kierownik musi coś płacić? – Lekarz ma na pacjenta pięć minut, bo na korytarzu czeka jeszcze 20 osób. Dlatego trzeba pacjenta przyjąć jak najkrócej izlecić jak najmniej badań. Wpięć minut nikt nie ma czasu, żeby zorientować się, co tak naprawdę człowiekowi jest. Pyta się o podstawowe dolegliwości i serwuje leki objawowe. Nie ma myślenia perspektywicznego, profilaktycznego. POZ wygląda jak pogotowie: „Dziś przyszedłeś, dziś cię ratuję, do widzenia, może cię więcej nie zobaczę”. – Obchodzi. Przecież to kierownik go zatrudnia i rozlicza. Najgorzej mają lekarze pracujący z doskoku. Kierownik podpisuje z nimi umowę na czas określony. Lekarz wie, że jak poszaleje z badaniami, to szef mu powie: „Pan za drogo leczy”, i podziękuje za współpracę. Jak wchodziła reforma, porównywano system do piramidy. Fundamentem miał być lekarz POZ, który zna pacjenta i rozwiązuje jego problemy. Dopiero jak kończą się jego możliwości, wysyła go do specjalisty albo do szpitala. Dziś to piramida postawiona na głowie. Zamiast dużych kompetencji mamy wąski czubeczek – krótką listę badań, które NFZ pozwala nam zrobić: USG jamy brzusznej irentgen klatki piersiowej. Ale już USG tarczycy – nie. Z kardiologicznych badań mogę zlecić EKG. Ale już nie próbę wysiłkową. Jak przychodzi do mnie dziecko, które kaszle przez pół roku, to mogę podejrzewać, że wpłucach ma jakąś mykoplazmę albo chlamydię. Tylko że NFZ nie pozwala mi zweryfikować podejrzeń. Muszę to dziecko skierować do specjalisty pulmunologa Stopniowo, rok po roku, okazywało się bowiem, że lekarz rodzinny wcale nie musi być rodzinny, wraca do starej roli sprzed reformy, kiedy to wypisywał receptę w razie infekcji albo skierowanie do specjalisty przy podejrzeniu poważniejszej choroby. 11 lat temu na początek nowej drogi życiowej lekarze rodzinni dostali korzystną stawkę za każdego pacjenta po to, by zachęcić ich do tworzenia nowych gabinetów i poradni. Po trzech latach nastąpiło ostre hamowanie finansowania, żeby im się w głowach nie przewróciło. Ci, którzy mieli do spłacania kredyty, poczuli się zagrożeni. Wybuchł strajk lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego. Minister zdrowia, który musiał załagodzić strajk, ale nie miał pieniędzy, po trudnych obradach odjął im część obowiązków – wówczas nocną i świąteczną pomoc. Wtedy nastąpił pierwszy krok do minimalizowania roli lekarza rodzinnego. Iwkolejnych latach, jeśli NFZ nie ma pieniędzy, odejmuje część obowiązków, np. badań, które ma wypisywać lekarz opieki podstawowej. Wprawdzie oszczędza na tym budżet lekarza, ale też ogranicza jego kompetencje. – NFZ zabiera nam kolejne badania, a my mamy poczucie, że robi się z nas bałwanów, którzy się na niczym nie znają – mówi dr Jacek Kidoń z Łodzi. W rezultacie tych pozornych „oszczędności” rosną dynamicznie Wchodzimy do gabinetu, a doktor od razu patrzy na zegarek. L A idopiero on może je wysłać na badanie, by sprawdzić, czy są te bakterie, czy nie. NFZ zabiera nam kolejne badania, a my mamy poczucie, że robi się z nas bałwanów, którzy na niczym się nie znają. Tylko mogą sprawdzić OB imocz, ajak coś więcej się dzieje, to mamy pisać skierowanie do specjalisty. W szpitalach lekarze POZ też nie mają dobrej prasy. – Często jest tak, że podejrzewamy u pacjenta jakieś schorzenie. Muszę je potwierdzić badaniem. Może je zlecić specjalista. Na wizytę u niego czeka się pół roku idrugie tyle na diagnostykę. Nie każdego stać na zrobienie badań prywatnie, nie każdy może czekać. Dlatego bywa tak, że jak już nie ma co z pacjentem zrobić, to mimo że można go leczyć ambulatoryjnie, wysyła się go do szpitala. Z mojego punktu widzenia to działanie na korzyść pacjenta. Biedni pacjenci. – Biedni, bo to się wszystko kupy nie trzyma. A jak powinno być? – W przychodniach powinni być prawdziwi lekarze pierwszego kontaktu. Tacy, o których pacjent powie: mój doktor. Na przykład ja mam pacjentów, których leczyłem od urodzenia do 20. roku życia. Oni później leczą umnie swoje dzieci. Przez lata poznałem całe rodziny. Ich zwyczaje i warunki, w jakich żyją. Kiedy przyjmuję mojego pacjenta, to łatwiej mi szybko podjąć sensowną decyzję. Może nie wpięć minut, ale dziesięć wystarczy. Kiedy na przykład trafia do mnie kaszlące dziecko, awiem, że ma astmę i dziadek kopci papierosy, to zamiast faszerować je lekami, szurnę dziadka. Tylko żeby każdy lekarz tak pracował, potrzeba więcej pieniędzy. Z roku na rok NFZ wydaje coraz więcej, a pacjentom się nie poprawia. – Wiem otym. Tylko że ja nie chcę za pacjenta trzy razy tyle, co dostaję teraz. Przecież jesteśmy naprawdę zaradnymi i myślącymi ludźmi. 20 proc. załatwiłoby sprawę. Nie musielibyśmy się denerwować, że jak zrobimy więcej badań, nie będzie premii przed świętami. Agdyby jeszcze NFZ pozwolił nam wysyłać pacjentów na trochę więcej badań, musiałoby się poprawić. łączne koszty leczenia, bo życie nie zna próżni. Skoro chory nie może być wyleczony na poziomie podstawowym, idzie wyżej – do specjalistów, do szpitala. NFZ i tak za to płaci. W przychodniach brakuje lekarzy, zarobki są nikłe w porównaniu ze szpitalami, dorabiają w nich sobie emeryci. To nie jest obraz dziedziny, która się rozwija, ale która zanika. Najwyższy zatem czas przemyśleć od nowa rolę lekarza pierwszego kontaktu. Najpierw trzeba policzyć kadry i dostępne zasoby, sprawdzić, czy koncepcja pasuje do realiów, a jeśli nie – zmienić koncepcję. Udawanie, że mamy świetną podstawową opiekę, tylko pacjentów do niczego, nie rokuje sukcesu. M A 29112384