Działalność Antoniego Borowskiego w polskim podziemiu
Transkrypt
Działalność Antoniego Borowskiego w polskim podziemiu
Działalność Antoniego Borowskiego w polskim podziemiu (ZWZ, AK) w latach II wojny światowej została przedstawiona w jednym z epizodów książki Zbigniewa Porębskiego pt. „Szumią drzewa”. Została ona wydana w Warszawie nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej w 1955 r., na fali rosnącej „odwilży”. Antoni Borowski występuje w tym epizodzie pod pseudonimem Robert. Późniejsze losy bohatera epizodu nie były szczęśliwe. W związku z konspiracyjną działalnością został aresztowany w 1942 przez Gestapo, osadzony na warszawskim Pawiaku, a następnie więziony w niemieckich obozach koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau i Buchenwald. Po wyzwoleniu zatrudniony przez amerykańskie władze okupacyjne w Niemczech. Po powrocie do kraju we wrześniu roku 1945 organizował polską administrację na Ziemiach Zachodnich. Pełnił m.in. funkcje burmistrza Jastrowia (1945-1946) i Wałcza (1946-1947). Z uwagi na stan zdrowia zamieszkał w Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie pracował w administracji miejskiej. W 1950 odwołany z zajmowanego stanowiska z przyczyn politycznych. Niestety kulminacji „odwilży” w październiku 1956 nie dożył, umierając 26 kwietnia 1956 r. (…) Mogę pana prosić o ogień? — usłyszał lekko ochrypły głos. Stał przed nim mężczyzna w średnim wieku i przyglądał mu się uważnie. Przypalił papierosa i grzecznie uchylił kapelusza. — Czy daleko do apteki? — zagadnął przyjezdny. — Do apteki?... Poczekaj pan... no tak, dość blisko. — Trzeba pójść tą ulicą w górę — wskazał ręką w prawo — przy pierwszym placu na rogu będzie apteka. Informowany jak gdyby się zawahał, lecz tylko na moment. Skrzywił się w bolesnym uśmiechu, chwycił ręką za owiniętą twarz, podziękował i ruszył śpiesznie we wskazanym kierunku. Po chwili usłyszał, że ktoś za nim idzie. Czyżby ten sam?... Obejrzał się ukradkiem. Jakiś wysoki, nie zauważony poprzednio osobnik szedł za nim. Przyspieszył więc kroku, lecz i tamten uczynił to samo. Skręcił w pierwszą bocznicę po to tylko, by stwierdzić, że idący z tyłu skręcił również. Nie ulegało wątpliwości, że idzie w trop. Idący przodem żałował, że jest bez broni. Tak czy owak, sytuację należy wyjaśnić, a byłoby raźniej mając coś pod ręką. Zresztą albo... albo. Zatrzymał się zdecydowanie i udając obojętność zaczął zapalać papierosa. Mroźny powiew zgasił pierwszą zapałkę. Wolno, osłaniając ogień rękami, zapalał drugą... Intruz zbliżył się, minął go, potem zawrócił i poprosił o ogień. Zaczęła się dość dziwna rozmowa: — Czy daleko do apteki? — zapytał ten z podwiązaną twarzą. — Wszystkie drogi prowadzą do niej — brzmiała odpowiedź. — A którą pójdziemy? — Tą, którą pojedzie dyliżans. — Więc chodźmy. — Chodźmy. Uścisnęli sobie dłonie i poszli w mrok. Nieco dalej, na jednej z wąskich i pustych uliczek, ten, który przyjechał, zdjął chustkę z twarzy, wyprostował się i przestał kuleć. Od razu odmłodniał. — Dość maskarady — uśmiechnął się. — Zdziwiłby się zapewne poprzedni rozmówca, gdyby was teraz zobaczył. — Pomyślałby, że mi apteka, pomogła. Kto to był, szpicel? — Nie wiem, nie znam tej twarzy. Dlatego wolałem trzymać się początkowo z daleka, a dogonić was później. — A ja już myślałem, że jakaś wsypa. I jego, i was wziąłem za agentów. — Nie trudno się naciąć, psiakrew. . . — I ja też byłem ostrożny, bo, człowiek z owiniętą twarzą trafić się może niejeden. — I pytać się o aptekę? — To już logiczne. Kto jest chory, ten szuka apteki. — Tak, ale przyznacie, że musiałby to być szczególny zbieg, okoliczności. — Naturalnie. Ale splot okoliczności bywa niekiedy zdumiewająco niewiarogodny. Szli szybko. Mróz szczypał policzki i ciął w uszy. Buchali parą oddechów jak dymiące wrzątkiem garnki. — Wasz pseudonim „Szakal"? — spytał półgłosem prowadzący. — Tak jest. Niezbyt piękny, co?... — No; bohaterski to on nie jest, ale same lwy i orły nie wystarczą. Lisów nam trzeba, a nawet kretów. Szakal chętnie by się dowiedział, do jakiej kategorii należy jego towarzysz. Przyjrzał mu się dokładniej. Był to wysoki, smukły brunet lat około trzydziestu. Ubrany był w skromną, starą jesionkę i sportową czapkę, ale smagła o ostrych rysach twarz nie była pospolita. Chociaż wieczór nie był późny, przechodniów na ulicy spotykali niewielu. Zimno i obawa przed Niemcami zapędziły ludzi wcześnie do domów. Gdzieś na wieży stary zegar wydzwaniał ze zgrzytem godzinę. Ktoś zamykał głośno bramę na klucz. Na rogu w barze skrzypce zawodziły smętną, cygańską melodię. — Wstąpimy tutaj — rzekł przewodnik, kierując się w stronę knajpy. Przyzwyczajony nie dziwić się niczemu Szakal szedł za nim. posłusznie. Wraz z gorącym, zadymionym powietrzem buchnęło na nich wrzawą. Klientelę baru stanowili wojskowi Niemcy, kilku cywilów i kilka kobiet. Pijany skrzypek fałszował czardasza przy melancholijnym akompaniamencie garbatego pianisty i tęgiego, spoconego feldfebla, który uzupełniał „koncert" zachrypłym barytonem. Siedli w kącie sali, zamawiając wódkę i gorącą zakąskę. Stuknęli się szklankami. Wypili. Szakal, który nie jadł tego dnia wiele, poczuł w żołądku ciepło, a w głowie lekki szum. — Nie chciałbym się wstawić, póki nie załatwię sprawy — powiedział do towarzysza. — Sprawa jest już jakby załatwiona. - Poczekamy tutaj na kolegę, który was zaprowadzi na nocleg, a jutro rano dostaniecie dokładne instrukcje. Ja oczywiście również nie pragnę się upić, ale wiecie; całe popołudnie na mrozie. Pociąg wasz się spóźnił. Czekałem długo. Mój pseudonim — „Robert". Nie wiem na jak długo, bo tutaj często zmieniać trzeba. Wydaje mi się, że zobaczymy się niebawem w lesie i... miała czarne oczy — i nogi, mówię wam, nogi „cudo", szampańska kobieta. No, golniemy jeszcze po jednym. Szakal spostrzegł, że zbliża się do nich dwóch osobników, rozglądających się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Zrozumiał, dlaczego Robert zmienił błyskawicznie treść rozmowy. Sam również rozparł się na krześle i wyszczerzył do rozmówcy zęby w pijanym, bezmyślnym uśmiechu: — No, to pod te nóżki. Robert opowiadał trywialne kawały, ale znać było, że jest niespokojny i sili się na wesołość. W końcu wstał zataczając się umyślnie i podszedł do bufetu. Szakal udawał również pijanego, obserwował jednak nowoprzybyłych, którzy zajęli sąsiedni stolik. Rozmawiali po niemiecku. Nonszalanckie zachowanie, pozorna obojętność i bystre, zimne jak lód spojrzenia. Ani chybi, gestapo. Miał zdrowe nerwy, ale to sąsiedztwo nie było mu przyjemne. Wolałby spotkać tych panów gdzieś na uboczu, ze swoim „Mauserem" w kieszeni ale tutaj... Poszukał wzrokiem kolegi i wzdrygnął się. Robert rozmawiał z jakimś Niemcem, a ten wskazywał palcem w kierunku ich stolika. No tak, najwyraźniej na niego. Dziesiątki myśli wtłoczyło mu się nagie pod czaszkę, by odpaść po chwili jak odpędzone, natrętne muchy. Pozostała jedna, potworna.... Czyżby Robert? Zbliżali się do niego, więc odruchowo wstał. Napięte jak struny nerwy, sprężone do skoku mięśnie... Ze zdumieniem zobaczy ł przyjaźnie uśmiechnięte twarze. — Wyobraź sobie — mówił Robert wskazując na młodego podoficera feldżandarmerii — ten gość ubzdurał sobie, że jesteś kubek w kubek podobny do jego kuzyna, który zginął w Norwegii, no i chce się z tobą napić. — So, so... Kusin — cieszył się dobrze już podpity Niemiec. Szakal, który potrafił znaleźć się w każdej sytuacji, uścisnął wyciągniętą ku sobie rękę. Jednocześnie pomyślał: „Muszę poprosić o odpoczynek. Nerwy mi nie dopisują, ulegam im jak stara baba". Usłużny kelner nalewał już wódkę, podsuwał kanapki. Gestapowcy siedzący obok przestali zwracać uwagę na towarzystwo pijące w takiej komitywie z żandarmem i wynieśli się. Poznany Niemiec pochodził z Hamburga i nie omieszkał pokazać z rozrzewnieniem kilku rodzinnych fotografii. Szakal przedstawił mu się pod imieniem Johann i zełgał, że jedzie do chorej siostry. Byli już wszyscy trzej dobrze wstawieni, kiedy zjawił się oczekiwany kolega i zabrał Szakala na kwaterę. (…) Zbigniew Porębski, 1955, Szumią drzewa, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa, s. 9-11