Tajemnice metra CZYLI
Transkrypt
Tajemnice metra CZYLI
www.wogole.net wrzesień 2014 (1) Tajemnice metra czyli: zaskakujące fakty o systemie transportu, którego używasz na co dzień Dookoła świata: Dubaj od wioski rybackiej do miasta przyszłości Dla maturzysty: Autostrada Maturalna: Czy istnieją kursy inne niż wszystkie? Kalejdoskop: Paryż w Warszawie - francuskie kawiarnie w naszej stolicy + dodatek: powstaniE warszawskiE Słowo OD REDAKCJI Czy pięciotysięczna tradycja przetrwa XXI wiek? H istoria gazety rozpoczęła się już 3 000 lat przed naszą erą. Od tego czasu przechodzi nieustanne wzloty i upadki, w przeszłości często powodowane ograniczeniami technicznymi i szerokim analfabetyzmem wśród potencjalnych czytelników. Wydawać by się mogło, że skoro prasa przetrwała okres glinianych tabliczek i papirusu nic już nie może zatrzymać jej rozwoju. Obecnie obserwujemy jednak zupełnie inną tendencję. Okazało się, że w dobie tabletów, smartfonów i wszelkich przenośnych czytników tradycyjna gazeta nie jest już tak atrakcyjna. W dzisiejszych czasach niemal wszystkie dzienniki i czasopisma dostępne są w Internecie, a wiele z nich zupełnie rezygnuje z papierowego wydania. Jednym z takich przykładów jest brytyjski „Lloyd’s List”, który po 280 latach przestał ukazywać się w tradycyjnej formie. Inną gazetą, którą przeczytamy już tylko na elektronicznych czytnikach jest amerykańskie wydanie Newsweeka. Dlaczego po tylu latach, tak się dzieje? Odpowiedzialność za te wydarzenie ponosi szybki rozwój technologii oraz czytelnicy, którzy sami przyznają, że chętniej sięgają po prasę internetową. Ewydanie znacznie ogranicza koszty, a skoro ludzie wolą udać się do wirtualnego kiosku, druk po prostu przestaję się opłacać. Jednak, pomimo widocznego spadku zainteresowania prasą drukowaną, redakcja Warszawskiej Gazety Licealnej W ogóle postanowiła podjąć wyzwanie i rozpocząć swoją działalność właśnie od wydania papierowego. Jednocześnie, chcielibyśmy zaprosić Was do odwiedzania naszego portalu internetowego na którym znajdziecie wiele nieopublikowanych artykułów oraz... e-wydanie naszej gazety. Mamy jednak nadzieję, że Wy, nasi czytelnicy pomożecie nam podtrzymać odwieczną kulturę prasy drukowanej i nie pozwolicie ograniczyć W ogóle jedynie do wersji elektronicznej. Pamiętajcie! To od Was zależy czy pięciotysięczna tradycja przetrwa XXI wiek. Wydawca: Korespondencja: Redaktor naczelna: Zastępca redaktor naczelnej: Autorzy artykułów: Skład i grafika: Druk: Reklama: Dystrybucja: Paulina Sidor, redaktor naczelna Prenumerata: zajrzyj na www.wogole.net www.facebook.com/wgl WGL sp. z o.o. Pachnąca 32/3 02-790, Warszawa [email protected] Paulina Sidor [email protected] Michał Borek [email protected] Katarzyna Bajkowska Michał Borek Daniel Buśko Bartosz Cheda Pani Barbara Gancarczyk Diana Jaworska Wiktoria Kanownik Gabriela Łaskowska Katarzyna Malinowska Magda Marczyńska Paulina Markowska Patrycja Nasiadko Dominik Owczarek Łukasz Paziewski Karol Popow Paulina Sidor Joanna Szulc Hubert Taładaj Aneta Dworzyńska www.behance.net/anetadw JKB Print www.jkbprint.pl [email protected] Szkoły ponadgimnazjalne, kawiarnie, domy kultury, biblioteki oraz inne miejsca w Warszawie. Wersja elektroniczna dostępna również na www.wogole.net. Każda szkoła ponadgimnazjalna może otrzymywać darmową prenumeratę miesięcznika. Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem [email protected]. Wszystkie materiały chronione są prawem autorskim. Przedruk lub rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie i jakimkolwiek języku bez pisemnej zgody wydawcy jest zabronione. 3 | wogole.net Spis treści wrzesień 09/2014 Z innej strony: 6-9 10-13 14-15 tajemnice metra, czyli zaskakujące fakty o systemie transportu, którego używasz na co dzień - Bartosz Cheda NASA to nie wszystko - Joanna Szulc Generacja FIST - Patrycja Nasiadko iery r a K ń e i z D września 0 3 : e c s j Cz as i mie 0-14:00 godz. 10:0 go Ł a z arskie a i n l e z c U 43 adowsk a ul. Świer arsz awa 0 2 - 66 2 W Dokoła świata: 16-19 20-23 Kalendarz 09-10/2014 Dubaj od wioski rybackiej do miasta przyszłości - Gabriela Łaskowska Oczarowanie przeszłością, czyli o krótkiej wyprawie na Kubę - Diana Jaworska 19 „Miasto 44” Premiera filmu Start Festaiwalu Nauki w W-wie Start „Warszawskiej Jesieni” Dla maturzysty: 24-25 6 26-27 W biegu: 34-37 Stadion Skry relikt czasów lekkoatletycznej potęgi PRL-u - Hubert Taładaj Cena sukcesu przykład Swena Hanawalda - Dominik Owczarek Koncerty Chopinowskie w Starej Pomarańczarni 27 Sneakerness Warsaw 42-43 Koniec „Warszawskiej Jesieni” 40-41 44-45 Wybieg mody bez tajemnic - Wiktoria Kanownik Szukaj, odkrywaj, próbuj - Łukasz Paziewski Wszyscy jesteśmy graczami - Karol Popow 48 49 50 51 wywiad z Barbarą Gancarczyk - Paulina Sidor Pożar w katedrze św. Jana przy ulicy Świętojańskiej - p. B. Gancarczyk Recenzja galop 44 i mali powstańcy - P. Sidor i M. Borek Dzień w piekle - Paulina Markowska konkurs 28 Sneakerness Warsaw Sztuka „Nastazja Filipowna” Teatr Ateneum, godz. 19:15 29 Start Festiwal Skrzyżowanie Kultur 30 25 Verva Street Racing 26 Premiera filmu „Efekt domina” 01 02 Koncerty Chopinowskie w Starej Pomarańczarni Rynek myśli: 46-47 4 | wogole.net 24 30-31 Paryż w Warszawie francuskie kawiarnie w naszej stolicy - Kasia Bajkowska „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie” - Magda Marczyńska Nic nie jest czarne i nic nie jest białe - Katarzyna Malinowska Dodatek: Powstanie Warszawskie 28 23 Sztuka „Nastazja Filipowna” Teatr Ateneum, godz. 19:15 38-39 24 22 Start Warsaw Music Week 32-33 Autostrada Maturalna 21 Kalejdoskop: 28-29 16 Autostrada maturalna: Czy istnieją kursy inne niż wszystkie? - Michał Borek Maturalanż - Daniel Buśko 20 Zakończenie obchodów 70. rocznicy powstania warszawskiego DZIEŃ KARIERY Koniec Warsaw Music Week Koniec Festaiwalu Nauki w W-wie Koniec Festiwal Skrzyżowanie Kultur 03 Premiera „Fortepian pijany” Teatr Narodowy 04 One Music Festival Klub Palladium 05 Biegnij Warszawo 06 07 08 10 11 12 13 14 Premiera filmu „La strada” Warszawski Festiwal Filmowy Mecz Polska - Niemcy Stadion Narodowy godz 20:45 Światowa wystawa kotów Białołęcki Ośrodek Sportu Mecz Polska - Szkocja Stadion Narodowy godz 20:45 Temat numeru tajemnice metra Bartosz Cheda LXIV LO im. Stanisława Ignacego Witkiewicza Historia *Uwaga niniejszy artykuł dotyczy tylko I linii. 6 | wogole.net Gdyby metro warszawskie zostało zrealizowane według pierwotnego projektu, miałoby dziś siedem linii i byłoby ukończone od czterdziestu jeden lat – taką kolej rzeczy zakładał koncept opracowany już w roku 1925, a zmodyfikowany w 1938. Nie trzeba chyba dodawać, że wszelkie prace (które wówczas znajdowały się na etapie przygotowawczym) przerwał wybuch II wojny światowej – a szkoda, bo plany, choć dalekosiężne, były bardzo ambitne i zapewniłyby stolicy rozbudowany system szybkiej komunikacji. Do pomysłu budowy metra powrócono krótko po wojnie – paradoksalnie, sprzyjały temu ogromne zniszczenia miasta (spowodowane głównie Powstaniem Warszawskim), które znacząco ułatwiłyby konstrukcję tuneli metodą odkrywkową. Jednakże I Sekretarz PZPR, Bolesław Bierut, miał inną wizję odbudowy stolicy. Słynna jest anegdota, wedle której Stalin, chcąc przekazać Polsce dar od Związku Radzieckiego, umożliwił Bierutowi wybór: Warszawa na dowód zażyłej przyjaźni między narodami miała otrzymać monumentalny pałac, osiedle mieszkaniowe lub właśnie podziemną kolejkę. „Towarzysz Tomasz” odpowiedział wówczas: „Metro niepotrzebne, a osiedle możemy wybudować sami”. Dziwi zatem fakt, że już w 1951 roku rozpoczęto po prawej stronie Wisły prace, realizując podjętą rok wcześniej decyzję o budowie metra głębokiego. Projekty wykonano w iście moskiewskim stylu, który objawiał się zarówno w architekturze stacji, jak i strukturze całego systemu. Wystrój wnętrz, bogaty w marmury, kolumnady i łuki, miał zdobić stacje położone – ze względów strategicznych – na głębokości nawet 40 metrów. Obiekty, które udało się wówczas wybudować, spowite są mgłą tajemnicy. Dziś zamknięte dla zwiedzających i powoli niszczejące tunele oraz komora rozjazdowa na Targówku są jedynymi elementami Dzienna liczba pasażerów Łączna długość linii Liczba składów 6-wagonnych różnych typów Długość peronu na każdej stacji 36km/h 568000 23,1km 40 sztuk 120m systemu metra, które faktycznie powstały – inżynierowie napotkali znaczne trudności m.in. w postaci kurzawki. Rok 1953 przyniósł decyzję o zawieszeniu prac, jednak na Targówku kontynuowano je aż do 1957. Na wszelkie materiały dotyczące metra – jak na szczęśliwe państwo przystało – nałożono cenzurę, same zaś tunele zalano lub przeznaczono na piwnice winne. Ciekawe jest, że w wypadku kolejnej wojny metro miało spełniać nie tylko funkcję schronu dla ludności cywilnej. Tunele na Targówku były przystosowane do ruchu ciężkich wagonów kolejowych. Rozpoczęcie inwestycji na prawym brzegu Wisły nie było więc przypadkowe i najprawdopodobniej miało związek ze stworzeniem alternatywnej dla mostów trasy, którą Armia Czerwona mogłaby maszerować na zachód. Ostatecznie budowę metra takiego, jakim je dzisiaj znamy, rozpoczęto na Ursynowie 15 kwietnia 1983 roku. Uciążliwa dla mieszkańców była z pewnością praca prowadzona metodą odkrywkową, która doprowadziła do przeorania całej Alei KEN. Jednak czego się nie robi dla metra – w tamtym czasie Warszawa była jedną z dwóch (obok Sofii) ponadmilionowych stolic bloku wschodniego pozbawionych tego środka transportu. Metro wielofunkcyjne Trzeba pamiętać, że metro ma (lub mogło mieć) również kilka innych funkcji, które niekoniecznie wiążą się z transportem pasażerów. Pomimo zmiany podejścia do struktury systemu kolejki podziemnej (zapadła decyzja o budowie metra płytkiego na głębokości ok. 10 metrów) nie zrezygnowano z wyposażenia pierwszych ośmiu stacji (odcinek Kabaty – Wierzbno) w stalowe wrota oraz śródtunelowe śluzy, umożliwiające przekształcenie obiektów w schrony. Wraz ze zmianą ustroju państwa przestano się najwyraźniej obawiać nuklearnej apokalipsy i odstąpiono od montowania tych urządzeń na kolejnych odcinkach. Prawie dekadę temu pojawiły się, powracające jak bumerang jeszcze przez kilka lat, pomysły na zagospodarowanie przestrzeni powstałej między stacją Plac Wilsona (konkretnie systemem torów odstawczych biegnących pod ulicą Słowackiego) a powierzchnią ziemi – istnieje tam strefa zwana pustką technologiczną, czyli nieużywany, niewypełniony niczym obszar, do którego można dostać się jedynie kanałami wentylacyjnymi. Śmiały projekt zakładał budowę fot. Maria Szydłowska J ako domorosły varsavianista szczególną sympatią darzę dwa elementy współczesnego krajobrazu stolicy – nowoczesne, szklane wieżowce, które tworzą coraz przyjemniejszy dla oka skyline oraz ukryte pod ziemią metro. To właśnie ów system transportu, przecinający Warszawę z północy na południe niczym pulsująca tętnica, kryje więcej niespodzianek, niż przeciętny pasażer może sobie wyobrazić.* Prędkość handlowa wagonów Temat numeru Budowa I linii podziemnej kolei trwała ćwierć wieku, czyli o czternaście lat dłużej, niż przewidywała Generalna Dyrekcja Budowy Metra. Podczas uroczystości oddania do użytku ostatniego odcinka, Hannie Gronkiewicz-Waltz wręczono tort w kształcie żółwia z logotypem metra na grzbiecie. Faktem jest, że prace ciągnęły się ponadprzeciętnie długo, a w trakcie owych 25 lat obalono komunizm,wybrano ośmioro kolejnych prezydentów Warszawy i ukończono w stolicy 23 wysokościowce. na konferencji MetroRail w Kopenhadze. Ta żoliborska stacja uznana została wówczas za najładniejszą nowo wybudowaną placówkę tego typu w całej Europie! Metro nieodkryte Dociekliwi obserwatorzy na pewno zwrócili uwagę na fakt, iż w numerację stacji wkradł się pewien (pozorny) nieporządek. Po A-11 Politechnika następuje… A-13 Centrum. Ponowny przeskok pojawia się pomiędzy A-15 Ratusz Arsenał a A-17 Dworzec Gdański. W konsekwencji 21 końcowa stacja nosi numer 23. Wytłumaczenie jest dosyć proste – brakujące A-12 oraz A-16 to nic innego, jak oznaczenia stacji wyłączonych z projektu ze względu na (po raz kolejny…) cięcia kosztów. Były to odpowiednio Plac Konstytucji i Muranów. Co ciekawe, w roku 2006 Ratusz podjął uchwałę o wznowieniu zaniechanych prac. Jednak, przynajmniej na razie, zarządzenie to nie doczekało się realizacji. Wiele osób nierozerwalnie kojarzy warszawskie metro z charakterystycznymi zapowiedziami. Rozpoznawalny głos należy do Ksawerego Jasieńskiego – to on wysunął zresztą propozycję bezpłatnego nagrania komunikatów, twierdząc, że ówczesny lektor bardzo go drażnił (Jasieński nie był pierwszy). Uzasadniał to słowami: „Jeżdżenie metrem nie jest frajdą, jak się słyszy, że drzwi się zamykajom, a inne się otwierajom”. I chociaż opisana sytuacja miała miejsce w roku 1998, a więc trzy lata po otwarciu odcinka Kabaty-Politechnika, Ksawery Jasieński nagrał zapowiedzi wszystkich stacji, aż po Młociny. Metro warszawskie potrafi dostarczyć natchnienia artystom – choć prace inspirowane podziemną kolejką nie należą do tych najbardziej popularnych, warto zdawać sobie sprawę z ich istnienia. Już w 1997 roku grupa Elektryczne Gitary nagrała piosenkę „Stacja Wilanowska”; był to nota bene cover przeboju „Waterloo Sunset” brytyjskiego zespołu The Kinks, która również opowiada o metrze - tym razem londyńskim. Na kolejny utwór muzyczny o metrze musieliśmy trochę poczekać - w czerwcu poznaliśmy 29 finalistów konkursu „Szlagier dla Warszawy”. Jednym z nich jest Wojciech Dąbrowski, autor przezabawnego tekstu piosenki „Miłość w Metrze”. Na szczególną uwagę zasługuje ponadto praca Bartka Różalskiego pochodząca z 2012 roku - artysta zamknął śmiałą wizję 12 linii metra (w tym jednej okrężnej) w eleganckim schemacie, na którym Warszawa wygląda jak tkanina przeszyta kolorowymi nićmi. Próżno tam jednak szukać linii Kabaty-Młociny. Różalski przedłużył ją w obu kierunkach i w jego wizji ów odcinek nazywa się Piaseczno-Wólka Węglowa. podziemnego parkingu. W opinii wielu osób nie został on zrealizowany ze względu na zbyt wysokie koszty. W rzeczywistości obiekt zbudowano już w 2004 roku, jednak… bez wjazdu. Mało kto wie, że tunele przychodzą w sukurs samym pracownikom metra, ułatwiając im „parkowanie” zapasowych składów. Pozwala to, w razie potrzeby, na szybkie wyprowadzenie dodatkowych wagonów, bez konieczności wysyłania ich aż z Kabat. Spostrzegawczy pasażerowie mogą dostrzec wyłączony „pociąg-widmo” na torze odstawczym pomiędzy stacjami Marymont i Plac Wilsona. Warszawska kolejka podziemna ma swój niepowtarzalny charakter, który objawia się w kilku elementach. Na uwagę zasługuje przede wszystkim pierwsza stacja, czyli Kabaty. Obecne tam łuki świetlne, projektu Jasny Strzałkowskiej- Ryszki, miały być znakiem rozpoznawczym całej linii. Niestety, ze względów finansowych tego założenia nie spełniono nigdzie indziej. Jednak przykładów ciekawych rozwiązań architektonicznych jest więcej. Z moich obserwacji wynika, że jeśli już ktokolwiek zwróci uwagę na „lustro” podwieszone pod sufitem stacji Plac Wilsona (a takich osób jest niewiele), zazwyczaj poprawia sobie fryzurę lub jeśli podróżuje z towarzyszem, wskazuje palcem na ten niecodzienny przedmiot.. Umieszczenie owego nad peronem metra byłoby rzeczywiście dziwne pod warunkiem, że rzeczywiście byłoby lustrem. Niewielu pasażerów zdaje sobie sprawę, iż jest to szkło weneckie, za którym mieści się pomieszczenie Dyżurnego Ruchu i Stacji (po prawej stronie, patrząc od bramek, widać zresztą prowadzący do niego korytarz). Zawsze można więc pomachać do pracowników metra, aby uświadomić im, że nie kamuflują się tak dobrze, jak im się wydaje. Cała stacja Plac Wilsona jest zresztą obiektem wyjątkowo ciekawym. Pomijając osobisty sentyment (jedna z moich dwóch ulubionych na trasie I linii), należy przypomnieć o nagrodzie, jaką otrzymała w roku 2008 8 | wogole.net Tajemnica metra Centrum - walka o miejsce, czyli kto pierwszy ten lepszy! fot. Maria Szydłowska Metro błyszczy architekturą 9 | wogole.net Z innej strony NASA to nie wszystko Joanna Szulc Ogólnokształcąca Szkoła Sztuk Pięknych im. W. Gersona Na przemyśle astronautycznym można zarabiać na wiele sposobów. Tak naprawdę najwięcej pieniędzy otrzymują firmy od rządowych agencji kosmicznych. Od samego początku organizacje takie jak NASA zajmowały się raczej badaniami naukowymi, opracowywaniem planów i projektów, a nie produkcją części. O ile w dawnych czasach pojedyncze podzespoły do rakiet i stacji tworzyły potężne koncerny zajmujące się na co dzień czymś innym, jak na przykład firma aeronautyczna Boeing albo największy amerykański producent broni – Lockheed Martin, tak w dzisiejszych czasach rządowe agencje coraz bardziej polegają na prywatnych firmach, które z kolei specjalizują się coraz bardziej w astronautyce. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że obecnie wszyscy astronauci NASA oraz wszystkie zapasy, które docierają do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, są dostarczane na orbitę przez prywatną firmę Space X, która dostała za 12 lotów 1,6 mld dolarów z budżetu NASA. Space X jest obecnie niezaprzeczalnie największą i najaktywniejszą prywatną firmą poświęconą tylko i wyłącznie astronautyce. Jak ktoś kiedyś napisał – Elonowi Muskowi, dyrektorowi i założycielowi Space X, jest bliżej do Tony’ego Stark’a niż zwykłego biznesman’a. Musk dorobił się ogromnej fortuny jako pomysłodawca i dyrektor systemu PayPal oraz dyrektor Tesla Motors, po czym postanowił zrealizować swoje marzenie – dolecieć na Marsa. Szybko odkrył, że taniej i prościej będzie założyć firmę, która opracuje odpowiednie technologie niż zdawać się na innych. Tym samym Space X powstał w celu znalezienia jak najtańszych sposobów na odkrywanie kosmosu. 10 | wogole.net Swój sukces firma zawdzięcza przede wszystkim niezależności. Nie tylko od początku do końca finansuje się z realizowania zleceń, ale też produkuje wszystkie podzespoły i części sama. Dzięki temu zapewnia sobie zarówno najwyższą jakość, jak i kompletną kompatybilność między poszczególnymi częściami (z czym miewa problem NASA). Obecnie Space X testuje odzyskiwalne rakiety. Po odpaleniu rakieta wynosi w górę swój ładunek (w wypadku Space X głównie automatyczne, bezzałogowe kapsuły Dragon), po czym dzięki silnikom pomocniczym ląduje pionowo z powrAotem na pasie startowym, nieuszkodzona i gotowa do kolejnego lotu po zatankowaniu paliwa. Znacząco zmniejsza to koszty wystrzelenia. Agencje kosmiczne całego świata (również europejska ESA) płacą prywatnym firmom za elektronikę, rakiety, sondy, satelity, transport dla astronautów, dostawę zapasów do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a nawet rozwój konkretnych technologii poza daną agencją. Przewaga prywatnych firm wynika po prostu z niezależności od rządów i biurokracji. Człowiek, który ryzykuje własną fortunę zawsze będzie bardziej przedsiębiorczy w szukaniu oszczędności niż ktoś, kto po prostu musi rozdysponować pieniądze, które dostał z góry od rządu (i które, jeśli nie zostaną wykorzystane to przepadną w otchłaniach biurokracji). Drugim najbardziej intratnym interesem na orbicie jest budowanie i wystrzeliwanie satelitów komunikacyjnych i obserwacyjnych. Mapy google’a, prognozy pogody, szybki przesył danych, telefonie komórkowe, telewizja — każda z tych rzeczy wymaga całej sieci satelitów. Żeby zapewnić stały dostęp np. do danych pogodowych potrzeba od 8 do 24 satelitów. Nasza orbita jest cała zapełniona sztucznymi satelitami. Problem zaczyna być na tyle duży, że Lockheed Martin dostał 915 mln od amerykańskiego Departamentu Obrony Narodowej na obserwację „kosmicznych śmieci” składających się w większości z niedziałających i rozbitych satelitów. Ważną rolę w rozwoju prywatnych firm odgrywają badania nad nowymi technologiami kosmicznymi. Do pewnego stopnia wszystkie firmy pracujące w sektorze kosmicznym przyczyniają się do rozwoju technologii, ale niektóre takie jak Space X zostało stworzonym od samego początku z tą myślą. Ciekawostką wśród tych firm jest Ad Astra Rocket Company, która istnieje tylko i wyłącznie po to, by opracować napęd plazmowy. Pozwoli on skrócić fot. www.eso.org U danym lądowaniem na Księżycu NASA, amerykańska agencja kosmiczna, uczciwie zasłużyła sobie na stałe miejsce w ludzkiej świadomości. Smutną prawdą jest jednak, że miało to miejsce ponad 44 lata temu. Czy wraz z malejącymi ambicjami agencji kosmicznych finansowanych z rządowych pieniędzy znika szansa na podbój kosmosu? Na szczęście nie, gdyż, jak okazało się w ostatniej dekadzie, nie brakuje prywatnych firm inwestujących w technologie kosmiczne. Tylko na czym tak właściwie można zarobić w kosmosie? Kto i po co wydaje setki milionów dolarów i co chce osiągnąć? Kto w dzisiejszych czasach przejmuje pałeczkę, którą tak długo dzierżyło NASA i Roskosmos (pierwotnie radziecka, obecnie rosyjska agencja kosmiczna)? 11 | wogole.net „ Z innej strony Najbardziej znanym sposobem na zarabianie na kosmosie jest oczywiście turystyka. Kto by nie chciał poczuć przez chwilę stanu nieważkości lub obejrzeć Ziemi z perspektywy orbity? Turystyczne oferty wahają się od lotów suborbitalnych (lot na wysokość 100 km, widać stamtąd czerń kosmosu i zakrzywienie ziemskiego globu), przez wizyty na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, aż do kupienia dożywotniego „domku” na Marsie. Space Adventures zorganizowało (współpracując od strony technologicznej z Roskosmosem) już odwiedziny 7 kosmicznych turystów na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a w swojej ofercie ma również loty suborbitalne i przyszłą misję na Księżyc ( w 2017 roku używając rosyjskiej rakiety Sojuz, za jedyne 150 mln od miejsca). Inną firmą rozwijającą kompletnie nowe technologie w celach popularyzacji turystyki kosmicznej jest Virgin Galactic. Brytyjska firma chce w przyszłości prowadzić komercyjne loty suborbitalne. Posiadają dwa modele niezwykłego samolotu rakietowego – SpaceShipOne i SpaceShipTwo, który zostaje wyniesiony na wysokość kilkudziesięciu km na grzbiecie zwykłego samolotu, a potem po odłączeniu się wzbija się na wysokość 100 km. Tam pasażerowie mogą doświadczyć 6 minut stanu nieważkości, zanim zaczną drogę powrotną. Bilet kosztuje 250 tys. dolarów, a kupić go zdecydowało się już kilku celebrytów (m.in. Tom Hanks, Katy Perry i Angelina Jolie). Firma przeprowadziła już pierwsze testy silnika rakietowego i obecnie jest najbliżej zrealizowania regularnych lotów suborbitalnych. Ciekawy pomysł przedstawiła również firma Bigelow Aeorospace, której właściciel posiada sieć luksusowych hoteli między innymi w Las Vegas. Firma proponuje kilka nocy spędzonych na orbicie ziemskiej w kosmicznym hotelu. Projekt jak na razie jest w fazie testów. Bazując na nadmuchiwanych stacjach kosmicznych Transhab stworzonych przez NASA Bigelow Aeorspace wystrzeliło i przetestowało dwie stacje kosmiczne Genesis. Z niewielkiego cylindrycznego rdzenia, po wyniesieniu na orbitę, rozwija się dodatkowy moduł mieszkalny, który zostaje nadmuchany z zabranych z Ziemi zbiorników powietrza. Stacja zwiększa swoją kubaturę prawie trzykrotnie. Tutaj docieramy do wciąż odległego, ale już obecnego w planach celu – kolonizacji Marsa. Faktyczna sprzedaż nieruchomości na innych planetach będzie musiała jeszcze poczekać, ale bardzo istotny jest zaczynający się już dzisiaj proces tworzenia technologii potrzebnych zarówno do przetransportowania przyszłych kolonistów na inne planety, jak i ich przeżycia w niegościnnych warunkach. Projektem wywołującym wiele kontrowersji jest Mars One. Jest to komercyjna, załogowa misja na Marsa organizowana przez biznesmana Bas’a Lansdorp’a. Dzięki dotacjom, sprzedaży biletów na Marsa i zorganizowaniu reality show pokazującego przygotowania przyszłych kolonistów do lotu chce on zebrać pieniądze na stworzenie Żeby zapewnić stały dostęp np. do danych pogodowych potrzeba od 8 do 24 satelitów. „ podróż na Marsa z dwóch lat do 39 dni. Przydatny jest on jednak tylko w lotach międzyplanetarnych. Wszechświat to... niekończąca się praca 12 | wogole.net fot. www.spaceflight.nasa.gov stałej osady na Marsie. Ciekawostką jest fakt, że Mars One niczego nie produkuje, ani nie projektuje, chcą oni dostać się na Marsa korzystając tylko i wyłącznie z technologii innych firm. Pierwszy bezzałogowy lot jest zaplanowany na 2018 rok, a przybycie pierwszych kolonistów na 2024. Poza tym, jeśli ktoś wie gdzie szukać przestrzeń kosmiczna potrafi być pełna skarbów. Poza niezmierzonymi przestrzeniami znajdują się tam również ogromne ilości cennych minerałów i rud. Niedaleko Ziemi przelatują od czasu do czasu asteroidy złożone w większości z platyny i innych cennych rud. Operacja wydobycia ich z asteroid będzie niezwykle skomplikowana i kosztowna, lecz już teraz planuje ją NASA (przekłada ją nad załogową misję na Marsa) oraz prywatna firma Planetary Resources. Zupełnie pobocznym, ale równie ciekawym wątkiem są prywatne inicjatywy naukowe. Zazwyczaj przybierają one formę fundacji non-profit, które utrzymują się z datków i grantów naukowych. Jedną z największych inicjatyw tego typu jest Icarus Interstellar – fundacja mająca na celu wysłanie ludzi do innego układu gwiezdnego, zanim upłynie sto lat. Inny projekt – Copenhagen Suborbitals to mała duńska firma projektująca rakietę zdolną wynieść ludzi na suborbitę. Wszyscy pracują w jednym niewielkim hangarze, dokładnie tyle miejsca potrzeba, żeby zacząć podbój kosmosu, jeśli ma się odpowiednio dużo wiedzy i entuzjazmu. Szukanie nowych sposobów na tańsze i lepsze napędy kosmiczne przybiera naprawdę różne formy. Były astronauta Matthew Travis prowadzi projekt LunarSail, w którego ramach chce wysłać niewielką satelitę na orbitę Księżyca. Innowacyjność LunarSail tkwi w dwóch rzeczach – satelita dotrze do Księżyca z pomocą tak zwanych żagli słonecznych, a poza tym samo urządzenie jest obecnie budowane w garażu między innymi ze starych komputerów i pralek. Na koniec trzeba już wspomnieć o tym, że rządowe projekty kosmiczne nigdy do końca nie znikną, jednak z uwagi na koszty prawdopodobnie ograniczą się do operacji typowo wojskowych. Ostatnio coraz aktywniej zaczyna eksplorować kosmos Chińska Republika Ludowa, Japonia, a nawet Zjednoczone Emiraty Arabskie tworząc nową, prężnie rozwijająca się konkurencję dla NASA i ESA, które dla własnego bezpieczeństwa będą musiały inwestować w technologie kosmiczne, niezbędne do zachowania taktycznej przewagi. Jednak najwięcej energii, pieniędzy i szans na sukces ma w najbliższym czasie sektor prywatny. Pracujący szybciej, taniej i efektywniej. Nie muszą przejmować się budżetami ani biurokracją. Czasem niestety oszczędzają na bezpieczeństwie. Co najważniejsze jednak prywatny sektor jest napędzany przez ludzi, którzy są dość przedsiębiorczy, by dorobić się fortuny, którą mogą zainwestować w technologie kosmiczne i na tyle wizjonerskich, by planować przyszłość wedle własnej wizji. Wiele ryzykują wrzucając swoje fortuny w nowy, pionierski sektor, ale jak to zwykle bywa – tym więcej mogą wygrać pod koniec. 13 | wogole.net Z innej strony Patrycja Nasiadko IV LO im. Adama Mickiewicza GeneracjA FIST L eżę gdzieś pośrodku lodowatego oceanu. Na horyzoncie ni suchego lądu, ni żywej duszy. Nawet kawałka łódki, o którą mogłabym się oprzeć. Czuję, że fale robią się coraz wyższe, a wiatr – coraz silniejszy. Nie wiem, skąd u licha się tu wzięłam. Wierzę, że uda mi się wydostać. Jednak - co najgorsze - wiara maleje wraz z każdą chwilą. Jedyne co mi teraz pozostało to patrzeć w niebo. Na chmurę w kształcie smoka. Tak… To był smok ujeżdżany przez kobietę... o wyglądzie Skandynawki... Pod nimi ptaki przelatywały w kluczu przed siebie. Oby któryś mi nie wyrwał oka, pomyślałam. Ten widok to jedyne co mi w życiu pozostało. Nigdy bowiem nie miałam okazji na nie spojrzeć. Ciągle tylko biegałam w tą i z powrotem za ocenami. Potem studiowałam w Cambridge, a w końcu zostałam szefową jednego z największych banków świata. Mimo wszystko cel uświęcił środki: Jestem najlepsza! – w końcu to powiedziałam. I wtem nabrałam solidny łyk słonej wody. Nie mogłam oddychać, bo dostała się ona do nosa. Potwornie bolały mnie oczy. Wyłam z bólu. Może ktoś mnie usłyszy i uratuje, pomyślałam. Wspólnie popłyniemy gdzieś na bezludną wyspę… Ułamek sekundy i człowiek wpada w panikę. Bezmyślnie macham kończynami, ale wobec 14 | wogole.net natury jestem bez szans. Fala uderza z potężną siłą, wysyłając mnie pod wodę. Próbuję jeszcze wypłynąć, ale na próżno. Jakimś cudem udaje mi się otworzyć powieki. Widzę nad sobą abstrakcję na kształt obrazów z nieboskłonu. Jednak mrok kawałek po kawałeczku ją ucina. W końcu znalazłam się we wszechogarniającej ciemności. Czy to alegoria? Przecież tak samo odcinałam się od wszystkich. Przyjaciół z czasem zaczęłam uważać za głupców. Rodzina siłą wysłała mnie na te studia. W końcu pojęłam, że perspektyw dla takich ludzi jak ja nie ma żadnych. Ważniejsi od wykształcenia są ludzie, których napotkasz. Którzy dadzą Ci swoje doświadczenie. Jakiż to paradoks, że o pewnych rzeczach zdajemy sobie sprawę dopiero wówczas, gdy śmierć nad nami stoi. Niczego już nie naprawię. Zamykam oczy. Upadam powoli na dno. Umieram, bo nie zauważałam ludzi? Dobrze… - Ja rozumiem Kokoro, że to był sen, ale nie mogłaś tego zakończyć happy endem? – spytałam. - Śmierć jest ciekawsza dla widza, słuchacza, czy czytelnika, Rina. Poza tym, rozumie się to samo przez się, że gdyby przeżyła, to byłoby coś nie halo z prawami grawitacji i łańcuchem przyczynowo – skutkowym. Jak mogłaby stać się tak silna skoro była już zanurzona od kilku minut? - A nóż jakiś przystojny rybak złowił ją w sieć? - A nóż znajdziesz takiego przystojniaka na środku oceanu? – zapytała Kokoro przedrzeźniając mnie – Po pierwsze, nikt nie ma sieci o takim zasięgu. Po drugie, jej mózg przestałby działać na tak dużej głębokości. - Co do sieci – odparłam – to każdy jest w zasięgu jednej takiej... W tym momencie naszą dysputę przerwało powiadomienie w moim telefonie. Przypadek? - O wilku mowa – oznajmiłam nadal niekojarzącej faktów Kokoro. ‘Anaker dodał post: Cudownie tu. #great #coffee #love #sexi #girls – z użytkownikami Cormanle i Viia w miejscu Klubokawiarnia Kwadransik’ W załączniku - zdjęcie Latte w sepii. Wysłane 2 minuty temu. Czyli jeszcze tam jest... - pomyślałam. - Skoro Anaker jest w tej klubokawiarni, to możemy okraść jego mieszkanie. Co nie? -Co ma piernik do wiatraka? - nadal miała mnie za wariatkę, ale powoli rozumiała, do czego zmierzam. F – Facebook, I – Instagram, S – SnapChat, T – Tweeter - tym jest tytułowy FIST. Skojarzyliście z ‘pięścią’? To również prawda, ale po kolei.. W obecnych czasach nie można niczego ruszyć bez posiadania konta na portalach. Nawet bez smartfona nie ruszamy w dłuższą podróż niż z pokoju do pokoju. Sama pamiętam jak w czasie wakacji, kilka ładnych lat temu na Ukrainie, nie miałam łączności ze światem (nie było ogólnodostępnego, darmowego WI-FI). Gdy spojrzałam na kawiarenkę internetową, która znajdowała się na dworcu, (niedaleko mojego mieszkania) przystawiałam twarz do okna mówiąc: ‘Cywilizacja. Tam jest cywilizacja’. To takie samo uczucie jak wtedy, gdy mówisz: ‘Jedzenie. Tam jest jedzenie’ patrząc na kokosa – jedynego na całej bezludnej wyspie. Pochodne owej ‚cywilizacji’ to pewnie przedmiot zakładu Boga z Szatanem ‚Jak bardzo staniemy się ubezwłasnowolnieni dzięki wytworowi Szatana zwanym Internetem?’ Bóg oczywiście pomaga nam wiedzą, wiadomościami, kontaktem z ludźmi z najdalszych regionów świata, lecz Szatan - jako że jest jego panem - podarował nam pornografię, haterów oraz FIST-a. FIST, jakby połączyć wszystko w całość, wykorzystywany jest jako zbiór wszystkiego, co robiliśmy od początku istnienia naszych kont na społecznościówkach. Wszyscy widzą, co robisz, gdzie byłaś/jesteś/będziesz, jakiego (nie) masz chłopaka, co jadłaś, Ile w ciągu dnia zrobiłaś selfie i jakie masz zdanie o politykach (co najlepsze - nie wiesz nawet jakie są partie). Wszyscy wiedzą, że kochasz maltretować jednorożce czarną różdżką, jadąc na smoku (cóż... nie próbujcie tego zrozumieć), ale nienawidzisz słuchać heavy metalu, bo ‚ wokaliści mają głosy goryli’. (Załóżmy, że) I tak wszyscy mają to w głębokim poważaniu, a słowa zostają publicznym pamiętnikiem. I weź później powiedz, że to miała być tajemnica? -I mówi to ta, która dostaje za każdy post po 15 lajków, a na urodziny 109 życzeń - wtrąciła Kokoro. - 105 z nich było w stylu ‚100 lat’, albo ‚wszystkiego najlepszego’, albo ‚kup piwo, to oblejemy’. I wcale głupot nie mówię, bo tych ludzi widziałam tylko raz w życiu i to kątem oka. A w przeciwieństwie do ciebie, nie narzekam na wszystko, co żywe i martwe. Ty nic, tylko pykasz na klawiaturze. Zastanawiam się, skąd masz czas na wypisywanie tylu złych komentarzy na Facebooku? - A ja zastanawiam się skąd masz tyle czasu, by je czytać? Zdajesz sobie sprawę, że takimi tekstami nie zaskarbisz sobie sympatii. - Zdaję sobie sprawę jedynie z tego, że powinnam urodzić się 10 lat wcześniej. W tamtych czasach przynajmniej kolegowało się z ludźmi. Była prawdziwa wolność i szczęście z życia. Teraz mam depresję na zmianę z furią, gdy wchodzę i nie ma powiadomień. Nawet przez taką głupotę i to, że np.: jedni piszą obelgi, których za Chiny nie powiedzieliby prosto w oczy w rzeczywistości, drudzy ludzie nawet popełniają samobójstwa. Ważny jest człowiek, a nie system binarny. Ważne jest by był z nami w zasięgu dotyku, a nie tylko ‚dostępny w zielonym kółeczku’. - Rina, Ty chyba za bardzo bierzesz to wszystko do serca - powiedziała Kokoro - Po twoim zachowaniu widzę, że należysz do grupy przyszłych samobójców. Przecież robisz dokładnie to, co tak bardzo niechlubnie opisujesz. - Ale to wina czasów - warknęłam - Trzeba się dostosować by... - Jak tak obrażałaś to poduczyłam się niemieckiego wtrąciła - Gadasz takie farmazony, że wszystko jest od tego lepsze. Wyjdź na zewnątrz. Jak coś przeżyjesz, to pogadamy. Kilka chwil potem zaparzyłam melisę. Musiałam się uspokoić. Kokoro nad czymś myślała. Ciągle tylko przekręcała się z boku na bok. Gdy postawiłam szklanki na stole, zerwała się z fotela i stwierdziła: - Niezła interpretacja snu! Może ją zapiszemy, jak myślisz? 15 | wogole.net Dokoła świata Dubaj Gabriela Łaskowska V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego czyli od wioski rybackiej do miasta przyszłości Start do innej rzeczywistości Piątkowy poranek, warszawskie lotnisko, dookoła pełno ludzi spieszących w różnych kierunkach. Skupiona na samolotach poruszających się po pasie startowym tuż za przyciemnianym oknem, usłyszałam tak długo wyczekiwany kobiecy głos dochodzący z lotniskowych głośników, ogłaszający przylot samolotu mającego zabrać mnie do Dubaju. Podekscytowana wzięłam swój bagaż podręczny i ruszyłam w kierunku wejścia na pokład, by już za kilka godzin znaleźć się 4000 km stąd i rozpocząć moją arabską przygodę. Szklane miasto zbudowane na piasku Siedem godzin później stałam już na arabskiej ziemi, pośród ludzi ubranych w galabije (tradycyjne ubranie ludności arabskiej), a dookoła horyzont zasłaniały imponujące drapacze chmur. Pierwsze wrażenie? Upał, duchota i poczucie jakbym trafiła do innego świata. Wszystko było mi tak bardzo obce, a jednocześnie bliskie i fascynujące. Moje oczy nie wiedziały, na czym się zatrzymać, błądziły z powodu wielu bodźców oraz nowych obiektów do zarejestrowania. Jadąc z lotniska samochodem po gładkich sześciopasmowych ulicach patrzyłam z niedowierzaniem na mijane budynki. Niektóre z nich były średniej wysokości, masywne, z pewnością przeznaczone do użytku mieszkalnego, w piaskowym kolorze i z kontrastującymi kolorystycznie neonowymi nazwami restauracji znajdujących się na parterze. Były też biurowce i hotele, które wyglądem znacznie się różniły – wysokie, strzeliste i w większości zbudowane ze szkła, które codziennie o poranku odbijało promienie wschodzącego słońca i oślepiało przechodniów. Niesamowite, że miasto w ciągu dnia jest martwe. Ludzie chronią się przed panującymi tam upałami. Wybierając się rano na spacer, spotkać można jedynie biegających ludzi. Dopiero gdy słońce zachodzi, miasto ożywa. Co najbardziej zaskakuje turystów podczas pierwszej wizyty w Dubaju? Wszystko jest tam inne. Chociażby przystanki autobusowe, które 16 | wogole.net są klimatyzowane! Krążą różne stereotypy o ludności arabskiej – wiele osób twierdzi, że nie dbają o higienę, są niemili i natrętni, a inni w Arabach widzą tylko terrorystów. Nic bardziej mylnego. Nigdy nie spotkałam bardziej otwartych i gościnnych osób. Dystryktem Dubaju jest Dubai Marina. Podzielony na dwie części przez kanał wodny jest jednym z najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc w Dubaju. Kanał jest głównym szlakiem komunikacyjnym, zapełnionym w ciągu dnia różnymi wodnymi pojazdami. Posiada je większość mieszkańców – część z nich wykorzystuje je w celach rekreacyjnych, inni organizują nimi wycieczki wodne dla turystów, a niektórzy sprzedają swoje mieszkania, by w nich zamieszkać. Trudno sobie wyobrazić, że w nieodległej przeszłości miasto to niemalże w całości pokryte było pustynnym piaskiem, a wysokość budynków, znajdujących się w nim, nie przekraczała 10 pięter. Aby lepiej zrozumieć szybki rozwój Dubaju należy wrócić do poprzedniego wieku. Dubaj kiedyś i dziś Na początku swojego istnienia Dubaj słynął z rybołówstwa oraz handlu perłami. Dopiero w XX wieku miasto przeżyło swój rozkwit, kiedy w latach 60. odkryto i rozpoczęto eksploatować złoża ropy naftowej. Wówczas Dubaj zaczął stawać się potęgą ekonomiczną. I tak z małego miasteczka przerodził się w jedną z najnowocześniejszych i najbogatszych metropolii świata. Dubaj jako miasto kontrastów Dubaj jest miastem imigrantów, którzy stanowią 80% całej populacji. Rdzenni mieszkańcy nie byliby w stanie zapewnić potęgi miasta, dlatego opierają się na azjatyckiej sile roboczej. Najliczniejszą grupą etniczną są Hindusi (ponad połowa ludności imigranckiej). Czym to jest spowodowane? Odpowiedź jest prosta. W Indiach społeczność podzielona jest na kasty. Mimo, iż taki podział oficjalnie już nie obowiązuje, zostało to w ich tradycji powodując dalszą dyskryminacją. Hindusi, pochodzący z gorszych kast, emigrują do Dubaju, gdyż nie dotykają ich tam przejawy prześladowania. Spotkać też można Filipińczyków czy Australijczyków, jednak najbardziej zaskakująca jest liczba Rosjan mieszkających w Dubaju. Z tego względu w 7-gwiazdkowym hotelu w Dubaju Burj Al-Arab, tzw. żaglu, zatrudnio- fot. Gabriela Łaskowska P rażące promienie słoneczne, nowatorska architektura, mieszanka kultur i wyznań – to wszystko tworzy jedno wyjątkowe miejsce. Dubaj - miasto kontrastów, perła arabskiego świata. 17 | wogole.net nych jest wielu Rosjan, aby zapewnić rosyjskojęzycznym turystom odpowiedni poziom obsługi. Inny, łatwo zauważalny kontrast, widoczny jest na co dzień na ulicach w strojach spacerujących kobiet. Wybierając się na wycieczkę po Dubaju mijamy nierzadko kobiety ubrane zgodnie z tradycją – w czarnych czadorach (kobiecy strój arabski) i często z burkami na twarzach. Jednak nietrudno spotkać Arabkę ubraną w letni strój odsłaniający nogi i ramiona, a ponadto w żaden sposób niezakrywający twarzy. Czym spowodowane są takie różnice? Świat arabski bardzo szybko się zmienia. Wiąże się to również, a może przede wszystkim, z rolą i pozycją kobiet w społeczeństwie. Wiele się mówi na temat dyskryminacji płciowej, jednak wnioskując z obserwacji tutejszego życia, można uznać to za mit. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że kobieta dziś jest świętością w Dubaju, a co za tym idzie, posiada dużo więcej swobody niż kiedyś. Kontrast poza sferą społeczną zaznacza się silnie także na płaszczyźnie architektury i krajobrazu. Czasem pałace, czasem slumsy – tak w kilku słowach scharakteryzować można tamtejsze nietradycyjne budownictwo. Widok najwyższych budynków wykonanych w większości ze szkła, najdroższych hoteli i największych galerii handlowych otoczonych pustynią, jest niewątpliwie zaskakujący. 18 | wogole.net Battuta Centrum handlowe Natomiast kilka kilometrów od „wysokiego i bogatego” centrum, znajdują się uboższe dzielnice, w których zamiast wieżowców są zniszczone dwupiętrowe budynki, a zamiast autostrad ciągną się szutrowe drogi. Ludzie siedzą na schodkach wejściowych swoich domów ubrani w brudne i poszarpane szaty. Jak radzić sobie z upałami? Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest klimatyzacja, która znajduje się tak naprawdę wszędzie – w mieszkaniach, sklepach czy restauracjach. Innym sposobem jest możliwość darmowego korzystania z basenów umieszczonych obok większości apartamentowców przez wszystkich mieszkańców danego budynku. Śniegu w Dubaju nie ma, jednak jeśli w środku lata ktoś zechce poczuć zimowe szaleństwo na stoku narciarskim, będzie miał ku temu okazję. Największą atrakcją Mall of Emirates jest możliwość uprawiania w nim sportów zimowych, dzięki umieszczeniu ogromnego stoku narciarskiego pokrytego sztucznym śniegiem. S jak souki, czyli miejsce, gdzie kupić można wszystko Większość Dubaju błyszczy stalą i szkłem, lecz znajdzie się również coś dla tych, którzy chcieliby poczuć smak fot. Gabriela Łaskowska fot. Gabriela Łaskowska Dokoła świata Widok z Burj Khalifa arabskiej tradycji. Odnaleźć go można na soukach, czyli arabskich targach. „Zapraszam do mojego sklepu”, „Zechce pani przymierzyć ten pierścionek?”, „Piękne, tanie i najwyższej jakości burki” – w całym Dubaju tylko tam usłyszymy tego typu zachęty od natarczywych Arabów. Miejsce to ma jednak swój niepowtarzalny urok, którego nie są w stanie odtworzyć nawet najwyższe wieżowce. Swojskość, jaka tam panuje, tworzy unikalny klimat, którego nie odczujemy w żadnym innym miejscu Dubaju. Jedno miasto, wiele rekordów świata To globalna ikona, która będzie wzorem dla konstruowania budynków w przyszłości – tak opisali swoje dzieło architekci Burj Khalifa, najwyższego budynku na świecie, który mierzy 828 metrów. Wieżowiec zbudowano głównie ze względu na prestiż. Prawie nikt nie chce mieszkać w najwyższym budynku świata – informują dubajskie media. Potencjalni kupcy skarżą się na niedogodności wynikające z unikatowości tej budowli. Niecodzienność rozwiązań architektonicznych Dubaju ukazać można na przykładzie Infinity Tower. Ta najwyższa na całym świecie wieża skręcona o 90˚ wokół własnej osi wyróżnia się wśród innych budowli, choć mierzy zaledwie 330 metrów, co wydaje się niewiele porównując z są- siadującymi z nią wieżowcami. W Dubaju jest również szansa zamieszkania w najwyższym budynku mieszkalnym świata – Princess Tower. Wieżowiec posiada 107 kondygnacji. Jeżeli ktoś chciałby codziennie z okna podziwiać widok na „najwyższe miasto świata” i nie przerażają go równie wysokie ceny mieszkań, ten unikalny 414-metrowy wieżowiec usytuowany w Dubai Marina będzie doskonały. Oprócz najwyższych budynków, Dubaj posiada także zespół trzech największych na świecie sztucznych wysp – Dżazar an-Nachil (Wyspy Palmowe). Jak nazwa wskazuje, każda z nich jest w kształcie palmy. Obiekty mają charakter ekskluzywny, ze względu na znajdujące się na nich luksusowe hotele i apartamentowce. Dla kogo jest Dubaj, a dla kogo nie? Dubaj mogę polecić każdej osobie lubiącej przede wszystkim klimat zwrotnikowy – wysokie temperatury i praktycznie całkowity brak opadów. Również osoby, które chcą nacieszyć oczy monstrualną architekturą, tak różną od tej, która otacza nas na co dzień, odnajdą się tam. Jeżeli zaś jesteś wielbicielem zimowych spacerów i kolorowych kamienic Dubaj może być jedynie wariantem na kilkudniowe wakacje w celu doświadczenia innego świata na własnej skórze. 19 | wogole.net Dokoła świata Diana Jaworska XXXIII LO im. Mikołaja Kopernika Oczarowanie przeszłością czyli o krótkiej wyprawie na Kubę „ 20 | wogole.net „ Rum, cygara i stare samochody to swoiste symbole wyspy. Pełna paradoksów, zaskakująca i po prostu piękna – właśnie taka jest Kuba. B ędąc na Kubie, niezwykle trudno jest się w niej nie zakochać. Ten kraj porwie serce każdego, kto choć spróbuje zgłębić tajniki jego kultury. Rum, cygara i stare samochody to swoiste symbole wyspy. Pełna paradoksów, zaskakująca i po prostu piękna – właśnie taka jest Kuba. Jej stolicę – Hawanę, można nazwać wyspą w pigułce. Łączy ona w sobie wszystkie charakterystyczne cechy zarówno kraju, jak i jego mieszkańców. Już kilka chwil po wylądowaniu w Hawanie dostrzegłam pierwszą odrębność Kuby. Tam czas mierzy się inaczej. Pilot zakomunikował pasażerom, że na lotnisku wystąpiły pewne problemy techniczne, przez które musieliśmy pozostać w samolocie jeszcze „dziesięć kubańskich minut”. Oczywiście trwały one znacznie dłużej niż europejskie. Część ludzi przyjęła to ze stoickim spokojem, natomiast inni, łącznie ze mną, nie mogli usiedzieć na miejscu. Jak się później okazało, ci którzy pozostali opanowani, odwiedzali Kubę już wiele razy. Znali więc jej specyfikę, która z czasem również dla mnie przestała być irytująca, a stała się niezmiernie urokliwa. Hawanę pragnęłam poznać jak najlepiej, odkąd obejrzałam Dirty dancing 2. Miałam na to jedynie trzy dni, więc musiałam działać szybko. Postanowiłam wynająć taksówkę, aby zobaczyć najważniejsze miejsca w krótkim czasie. Początkowo, po dwugodzinnym czekaniu na pana taksówkarza, żałowałam tej decyzji, jednak wkrótce przekonałam się, że była ona słuszna. Zwiedzanie rozpoczęłam od Plaza de la Revolución, czyli rządowego centrum Kuby. Monumentalna, socjalistyczna zabudowa sprawia wrażenie przytłoczenia. Nie pasuje do kolorowych uliczek pozostałych części Hawany. Na budynku 21 | wogole.net Dokoła świata można oglądać jedynie przez okna. Poza meblami w klasycznym stylu znajduje się tam również bogaty księgozbiór, oryginalna maszyna do pisania oraz liczne myśliwskie trofea. Dom jest otoczony bujną, kolorową roślinnością, od której bije spokój. Cała posiadłość robi wspaniałe wrażenie. W pobliżu muzeum, na zbudowanym dla turystów straganie, można zaobserwować jak z trzciny cukrowej wyciskany jest sok, z którego po sfermentowaniu powstaje rum. W drodze powrotnej z muzeum zatrzymałam się przy ogromnej figurze Chrystusa. Znajduje się ona na wzniesieniu, z którego prezentuje się imponujący widok na całą Hawanę. Jest to idealne miejsce do robienia zdjęć. Ministerstwa Spraw Wewnętrznych widnieje ogromna podobizna Ernesto „Che” Guevary, która zwraca uwagę na kult kubańskich bohaterów. W centrum placu znajduje się pomnik Jose Marti, pisarza i przywódcy ruchu niepodległościowego, którego twórczość była inspiracją m.in. dla działań Fidela Castro. Szare budynki bez wyrazu, przypominają blokowiska rodem z PRL-u. Wizerunek tego miejsca idealnie wpasowuje się w obraz komunistycznego kraju. W takim przekonaniu utwierdziły mnie również przygotowania do hucznych obchodów 1-go maja, których byłam świadkiem. Kubańczycy co roku, tego dnia wychodzili na ulicę i cieszyli się świętem pracy. Taksówkarz wyjaśnił mi, że wielu z nich nie ma pojęcia o ideologicznym wydźwięku tej okazji, uznając ją jedynie za kolejny dzień wolny od obowiązków. Plac rewolucji to miejsce owiane tajemnicą. Nikt tak naprawdę nie wie, co dzieje się w rządowych budynkach. Działania polityków podlegają kontroli jedynie w teorii. Kubańska prasa jest cenzurowana, a mieszkańcy praktycznie nie mają możliwości korzystania z Internetu, ze względu na horrendalne sumy, jakie musieliby za to zapłacić. Kuba pozostaje więc zamknięta na świat zewnętrzny. Nie jest to w stu procentach złe, gdyż dzięki temu zachowała swoją wyjątkową kulturę, która jest głęboko zakorzeniona w mentalności całego narodu. Po obejrzeniu rządowych budowli postanowiłam odwiedzić jedną z wielu fabryk cygar. Po drodze przejechałam jeszcze obok Capitolio – siedziby prezydenta, do złudzenia przypominającej waszyngtoński Kapitol. Jest to przejaw amerykanizacji, powszechnej na Kubie przed zamknięciem się na kontakty handlowe z USA. Następnie dotarłam do fabryki cygar, która z zewnątrz niczym nie różniła się od innych budowli. W środku przywitała mnie oraz kilkunastu innych zwiedzających pani przewodnik, która zakazała robienia zdjęć. Opowiedziała nam, jak powstają luksusowe kubańskie cygara, po czym spróbowała sprzedać kilka „na czarno”. Nielegalny handel jest na Kubie niezwykle rozpowszechniony. Fabryki cygar są miejscem ciężkiej pracy, zwykle w prymitywnych warunkach. Duży wysiłek owocuje 22 | wogole.net niskim wynagrodzeniem, dlatego pracownicy szukają rozmaitych sposobów na polepszenie standardu życia. Moim kolejnym przystankiem była promenada Malecón, którą spacerowałam wzdłuż wybrzeża w kierunku Starej Hawany. Widoki zapierały dech w piersiach. Mijały mnie setki starych samochodów, którym nowsze modele nigdy nie dorównają. Auta „z duszą” to na Kubie codzienność. Ciężko dostać tam nowy samochód, dlatego są one tak rzadko spotykane. Podczas gdy Kubańczycy marzą o najnowszym modelu Mercedesa, Europejczycy nie mogą wyjść z podziwu patrząc na Chevroleta z 1950 r. Nie tylko Hemingway traktował Kubę jak swoją przybraną ojczyznę. Nazywany przez Kubańczyków Papá, czerpał natchnienie z piękna wyspy. pojazdy, ale też budynki i stroje Kubańczyków są jakby cofnięte o co najmniej kilkanaście lat wstecz. Kraj ten nie doświadczył jeszcze cywilizacyjnego zepsucia. Nie ma w nim miejsca na szaleńczą pogoń za pieniądzem. Jest natomiast miejsce na zabawę i pielęgnowanie rodzinnych więzi. Krewni i przyjaciele spędzają razem czas na ulicach, tańcząc przy dźwiękach salsy. Nie zamartwiają się mało istotnymi sprawami, cały czas cieszą się życiem. Ulice Hawany tętnią radością, którą powinien zarazić się cały świat. Po powrocie do hotelu, spytałam kelnera gdzie można skosztować tradycyjnej kubańskiej kuchni. W odpowiedzi zaprowadził mnie do restauracji, znajdującej się na dachu jednego z pobliskich domów. Dzięki niekonwencjonalnemu położeniu nie była ona widoczna z ulicy. Na tym samym dachu, obok stolików, rozwieszone było pranie, które miało dodatkowo ukrywać przeznaczenie tego miejsca. Tworzyło to niepowtarzalny klimat. Na Kubie własność prywatna praktycznie nie istnieje, dlatego mieszkańcy często decydują się na nielegalną działalność. Mojemu posiłkowi towarzyszyła tradycyjna kubańska muzyka grana na żywo. Zaserwowano mi chipsy z bananów pastewnych jako przystawkę. Na danie główne wybrałam kurczaka „po kubańsku” z fasolką szparagową. Wszystko smakowało wyśmienicie. W daniach czuć było serce i pasję, z jaką były przyrządzane. Domowa atmosfera nie mogła równać się z jedzeniem w żadnej innej restauracji. Wisienką na torcie mojego pobytu w Hawanie miało być to, co najlepsze, czyli zwiedzanie La Habana Vieja ( Starej Hawany ). Zarezerwowałam sobie cały dzień na spacery wąskimi, kolorowymi uliczkami. To właśnie w tym momencie Kuba skradła moje serce. Obdrapane budynki sprawiały wrażenie, że gdyby tylko były nieco bardziej zadbane, uczyniłyby Hawanę najpiękniejszym miejscem na ziemi. Moim zdaniem, właśnie dlatego, że nie były idealne, niosły za sobą tyle uroku. Architektura tej części miasta to w całości pomnik historii. Wiele z budynków nie było odnowionych, a mimo to potrafiły zachwycać wyjątkowością. Stanowiły idealne tło dla aut i motocykli z lat pięćdziesiątych. Małe, przydrożne sklepiki, w których poza souvenirami brakuje wszystkiego, dopełniają obrazu kraju pogrążonego w komunizmie. Jednak radość, jaka bije od przechodniów oraz ich dająca się ciągle zauważyć kulturowa odrębność, rekompensuje wszystko. Nieustannie przed oczami mam wizerunek Kubańczyka z cygarem, jadącego cabrioletem z 1960 r., podrygującego przy rytmach salsy, a w tle przebijające promienie palącego słońca. To po prostu zachwyca. Po trzech dniach w stolicy, przeniosłam się do nadmorskiego kurortu wzorowanego na Miami Beach – Varadero. Miasteczko zadbane, bardzo ładne, jednak to już nie jest Kuba. To po prostu Europejsko – Kanadyjski kurort relaksacyjny, który w żaden sposób nie reprezentuje kubańskiej kultury. To Hawana łączy w sobie sztandarowe cechy całego kraju. Podczas pewnej rozmowy z kelnerem usłyszałam od niego słowa : „ u nas wszystko jest stare ”. Powiedział to z pewną dozą żalu. Odpowiedziałam, że właśnie dlatego jest piękne i wyjątkowe. Po chwili zastanowienia przyznał mi rację. Kuba to kraj niemalże wyjęty z przeszłości. Dzięki temu kryje w sobie więcej magii, niż znajduje się w opowieściach dla dzieci. Mi wystarczyło trzy dni na miejscu, kilka książek i filmów, żeby zakochać się w tym państwie. Myślę, że wielu ludziom potrzeba jeszcze mniej czasu, aby stracić głowę dla Kuby, a szczególnie jej niezwykłej stolicy. Następnego dnia wybrałam się do Muzeum Hemingwaya, które znajduje się w podmiejskiej dzielnicy Hawany. Owo muzeum to dom pisarza, który wygląda dokładnie tak, jak za życia właściciela. Ernest Hemingway traktował Kubę jak swoją przybraną ojczyznę. Spędził tam ponad 20 lat. Nazywany przez Kubańczyków Papá, czerpał natchnienie z piękna wyspy. Jego dom znajduje się na końcu zarośniętego podjazdu. Sprawia wrażenie, jakby wyłaniał się z dżungli. Wnętrza pokoi 23 | wogole.net e si pi za s zy ur pr a k W OGÓLE 5% n o: sł Dla maturzysty ha Czy istnieją kursy inne niż wszystkie? a d a r t os t Au aln a r u t a M - Gościem pierwszego numeru „W ogóle” jest Michał Górny, założyciel Autostrady Maturalnej, start upu, który w ostatnim czasie zyskuje znaczące zainteresowanie maturzystów. Dziękujemy, że zgodziłeś się z nami porozmawiać. - To ja dziękuję za zaproszenie. Dobrze jest widzieć, jaką przedsiębiorczością wykazują się nasi absolwenci. - Nie jest pewnie dla Ciebie zaskoczeniem, że dla wielu osób jesteś inspiracją i motywacją do działania. Jesteś w końcu jednym z tych, który zaryzykował i mu się udało, a równocześnie jesteś w zasadzie naszym rówieśnikiem. Skąd w ogóle pomysł na Autostradę Maturalną? Kursów jest przecież dużo. Rynek jest pełen, a jednak zyskaliście popularność. - Ostatnio, powoli zaczyna do mnie docierać, to co udało się zrobić. Jest to zwyczajnie miłe, gdy po kursach Michał & Michał pochłonięci rozmową 24 | wogole.net licealiści zostają ze mną porozmawiać, dyskutujemy o ich pomysłach na własną firmę i o przyszłości. Zawsze byłem typem społeczniaka, lubiłem organizować wszystkim czas i dawać dużo od siebie. A skąd pomysł? Może dam tutaj uniwersalną receptę. Codziennie coś Ci się nie podoba. Zamiast narzekać, zrób to samo, ale lepiej niż inni. Autostrada powstała w mojej głowie właśnie na kursie maturalnym z matematyki w jednej z większych szkół. Dokładnie w momencie, gdy wykładowca, grubo po sześćdziesiątce, zapytał „czy Wy będziecie to mieć na maturze?”. Stopień jego oderwania od rzeczywistości był dla mnie motywacją do działania, chciałem zrobić to lepiej niż on. - Co to znaczy, że prowadzicie kursy lepiej niż inni? - Przede wszystkim bardzo ograniczyliśmy różnicę wieku między kursantami a prowadzącym. Gdy zakładałem autostradę, to wymarzyłem sobie kurs idealny. Uczniowie przychodzą wyluzowani, spędzają czas w swobodnej atmosferze, nawiązują nowe znajomości, a przede wszystkim przyswajają ogromną ilość wiedzy nie męcząc się. By to się mogło udać, musieliśmy przede wszystkim mocno ograniczyć ilość osób na zajęciach. Z naszego doświadczenia wynika, że najlepiej uczyć się w grupie 8-12 osób. Nikt nie śpi na tylnej ławce, ale jest też na tyle swobody, by na szybko spytać o coś kolegę/ koleżankę z ławki. Prowadzący i tak wychwyci problem i będzie go wyjaśniał, ale zapobiegnie to sytuacjom, w których ktoś się wstydzi powiedzieć, że czegoś nie Wydawać by się mogło, że matematyka to nie tak barwny przedmiot, jak chemia, jednak po kursie każdy zmieni zdanie. rozumie. Jednak i tak jest to problem tylko pierwszego miesiąca. Później relacje z prowadzącym są już naprawdę przyjacielskie i nie ma tego typu problemów. - No właśnie, mówisz o tym, że nie ma dużej różnicy wieku między prowadzącym a maturzystami. Mógłbyś opowiedzieć trochę naszym czytelnikom o osobach, które uczą? My już wiemy, że to wszystko faktycznie wygląda tak, jak mówisz, ale przekażmy tę wiedzę młodszym kolegom. a liczba osób w grupie jest tak mała? - Nasi wykładowcy to studenci kierunków powiązanych z przedmiotami, których uczą. To jednak nie wystarcza, by zostać nauczycielem w Autostradzie. Idealnymi przykładami są tutaj Oskar od chemii i Filip od matematyki. Oskar wygrał chyba wszystkie możliwe konkursy i olimpiady chemiczne od gimnazjum, jednocześnie będąc duszą towarzystwa. Jego barwne przykłady, błyskotliwe uwagi i anegdoty sprawiają, że w chemii zakochałby się każdy. Teraz studiuje na WUM-ie i tam odnosi kolejne sukcesy. Filip z kolei po prostu ma matematykę we krwi. Sukcesy, studia na Wydziale Matematyki UW. Wydawać by się mogło, że nie jest to już tak barwny przedmiot, jak chemia, jednak po kursie z nim każdy zmieni zdanie. Faktycznie potrafi przekazywać wiedzę i nawet najbardziej oporne głowy ją przyswajają. - Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Mam nadzieję, że przybliżyła ona naszym czytelnikom Autostradę Maturalną. Dla zainteresowanych informujemy, że do końca września można się jeszcze zapisywać na zajęcia. - Nie trzeba pewnie ukrywać, że dla wielu osób, gdy jeszcze nie byliście popularni, główną zachętą była cena. Jak to możliwe, że jesteście kilkanaście, czasem kilkadziesiąt procent tańsi od konkurencji, - To zasługa Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości, w ramach których działamy. Bardzo obniżyło nam to koszty stałe, więc mogliśmy zaproponować fajną cenę. Nie ukrywamy też, że nie jest to coś, z czego żyjemy. Jest to nasze dodatkowe zajęcie, pasja. Po roku ciężkiej pracy jedziemy na super wakacje i… czy nie po to człowiek pracuje cały rok? Rozmowę przeprowadził Michał Borek Od lewej: Michał Borek, Paulina Sidor (W ogóle), Michał Górny (Autostrada Maturalna) 25 | wogole.net Dla maturzysty J fot. Tomasz Piwowarczuk a naprawdę chciałem dobrze. Uczyłem się, wybierałem przedmioty, planowałem czas. Dostałem się na studia - takie, na jakie sobie życzyłem. Wygrałem. A jednak pojawił się niedosyt. Poczucie braku wartości, załamanie. Wyniki matury są momentem przełomowym, bo do tego wszyscy dążymy nie tylko jako licealiści, ale nawet wcześniej, na każdym etapie edukacji, często słysząc sakramentalne „egzamin dojrzałości”. Maturalanż Daniel Buśko Skąd więc poczucie braku wartości? Trudno to wytłumaczyć, lecz każdemu jest to bliskie - jestem niezadowolony ze swoich wyników. Czy wolno mi zadać pytanie o innych ludzi - nie wolno, bo prowadziłoby to do niepokojącego wniosku, że niezadowolenie jest dobre, bo wszyscy je znają i przeżywają. Nie jest dobre, ponieważ tegoroczna matura jest porażką wszystkich zaangażowanych w edukację. Egzamin, który ma różnicować dalsze losy młodzieży - stał się barierą nie do przejścia dla prawie trzydziestu procent maturzystów. Sierpniowa poprawka dla prawie dwudziestu procent może nieco łagodzić ten okrutny wyrok, ale nie dotyczy ona jednej dziesiątej wszystkich, którzy do egzaminu podeszli. W Waszej, licealnej klasie przypuszczalnie uczy się około 30 osób - czyli średnio 3 musiałyby powtarzać egzamin za rok. Kolejne 6 - w sierpniu! W mikroskali te liczby zaczynają przybierać monstrualne rozmiary. Ogłoszenie wyników wywołało niemałą dyskusję medialną na temat przyczyn tej porażki. Wypowiadali się najwięksi specjaliści z Ministerstwa Edukacji, smutno kiwając głowami i delikatnie zwracając uwagę na nadchodzącą reformę programu. Podawali oni kilka zatrważających statystyk, wybranych tak, aby jak najlepiej przedstawić sytuację. Może butnie, ale teraz zamierzam zrobić to ja. Jak już wspomniałem, ma to być egzamin różnicujący, czyli wyniki powinny zmieścić się w rozkładzie normalnym. Nie wnikając w szczegóły, matura powinna mieć średnią wyników około 50 procent, wytyczając mniej więcej przedziały, odrzucając tych, którzy są do niej nieprzygotowani. Tak też tegoroczny język polski zakończył się średnią wyników 51 procent, nie zdało go 6 procent maturzystów. Brzmi rozsądnie, wyniki odzwierciedlają rzeczywistą wiedzę, zdawalność jest dobra. Matematyka też uzyskała dobre 48 procent. Nie zdało jej jednak 25 procent maturzystów. Jak to się ma do rozkładu normalnego? Nie ma z nim nic wspólnego. Jak w tej sytuacji nie zadawać sobie pytania o to, kto jest winny? Na pewno nie nauczyciele, bo z roku na rok pozostają oni w składzie prawie niezmiennym. Z pewnością uczniowie. Ci jednak dobrze przygotowali się do języka polskiego i innych przedmiotów. Ciastko skradzione, oskarżonego brak. W tym jak dziwny rodzynek tkwi trzeci przedmiot obowiązkowy, najczęściej angielski. Dlaczego przy średniej 69 procent aż 8 procent odebrało wyniki ze smutkiem? Nauka języka obcego jest obowiązkowa przez wiele lat, więc jak to możliwe że ktoś tak nieprzygotowany trafia na tę maturę? Ciastko skradzione, oskarżonego brak. Na szczęście idzie reforma. Inny program pomoże uczniom zdobywać wiedzę w bardziej uporządkowany 26 | wogole.net sposób, a nowa matura ma skuteczniej sprawdzić, czego nauczyli się przez wiele lat edukacji. W tym wszystkim ja pytam, po co traktować to jako walkę o wtłoczenie jak największej ilości informacji w głowy młodzieży? Nauka to coś, co wychodzi ludziom świetnie. Dlaczego myśleć o niej jako o ciężkiej pracy, zakończonej Wielkim Sprawdzianem Wszystkiego? Reforma jest potrzebna, ale gruntowna i idąca w inną stronę, bo efekty tej widać będzie tylko w takich przedmiotach jak język angielski, które nadal będą szczycić się wysokim odsetkiem porażek, bo nauka języka ze słownika to katorga skazana na porażkę. A jednak, nie oddalamy się wcale od tego. Niewiele w moim gadaniu jest prawd objawionych, dążę raczej do jednej prostej rady dla Was, przyszłych „Bawcie się tym co teraz robicie! Nie zdawajcie przedmiotów, które nie sprawiają Wam przyjemności, bo to także wpływa na Waszą przyszłość. Nie uczcie się po nocach, raczej napiszcie sprawdzian tragicznie, a potem w wolny dzień nad jezioro z książką. Zostanie wam z tego nie tylko więcej wiedzy, ale też niezapomniane wrażenie tego, że możecie być wypoczęci po wielu godzinach nauki„ maturzystów, ode mnie, maturzysty byłego. Bawcie się tym co teraz robicie! Nie zdawajcie przedmiotów, które nie sprawiają Wam przyjemności, bo to także wpływa na Waszą przyszłość. Nie uczcie się po nocach, raczej napiszcie sprawdzian tragicznie, a potem w wolny dzień nad jezioro z książką. Zostanie wam z tego nie tylko więcej wiedzy, ale też niezapomniane wrażenie tego, że możecie być wypoczęci po wielu godzinach nauki. 27 | wogole.net Kalejdoskop Kasia Bajkowska XVI LO im. Stefanii Sempołowskiej swoją biało-fioletową kolorystykę kojarzy mi się jednak bardziej z Prowansją niż Paryżem. A skoro już o wystroju mowa, to trzeba przyznać - robi wrażenie. To prawda, można powiedzieć, że przesadzony, że przydałoby się odjąć kilka odrobinę kiczowatych elementów, ale przeciętnemu warszawiakowi nie powinno to przeszkadzać. No chyba, że ten warszawiak jest mężczyzną. W tak kobiecym i słodkim wnętrzu po pewnym czasie może być mu odrobinę słabo. W Croque-Madame nie ma już tak dużego wyboru pieczywa, to już nie jest piekarnia, a raczej małe bistro. Polecam kawę (choć cena, jak to bywa na Nowym Świecie, nie zachwyca) i croissanty. Paryż w Warszawie czyli francuskie kawiarnie w naszej stolicy C o tu dużo mówić, jestem frankomaniaczką i zdecydowanie się z tym nie kryję. Jednak muszę przyznać, że od niedawna takim osobom jak ja jest dużo łatwiej. Od pewnego czasu tutaj, w Warszawie, w zastraszająco szybkim tempie mnożą się francuskie kawiarnie, piekarnie czy kawiarnio-piekarnie i piekarnio -kawiarnie. Właściwie kawiarnia, piekarnia, to już passé, teraz mamy café i boulangerie. Spacerując Nowym Światem nietrudno zauważyć, po drodze kilka lokali stworzonych ewidentnie z myślą o Paryżu. Na, właściwie niedługim, odcinku od palmy do skrzyżowania ze Świętokrzyską naliczyłam ich cztery (ale uwaga - ta liczba wciąż rośnie). A jeśli komuś byłoby mało, to zapraszam dalej. Na Krakowskim Przedmieściu kawę po francusku wypijemy jeszcze w dwóch miejscach. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że mówimy o dwóch najczęściej odwiedzanych przez zagranicznych turystów ulicach w naszym mieście. Czy to nie paradoks, że będąc w Pol- 28 | wogole.net sce, często mogą liczyć jedynie na croissanty i bagietki? Zróbmy kilka kroków od ronda de Gaulle’a, a trafimy na pierwszą, typową przedstawicielkę popularnych kawiarnio-piekarni - Petit Appétit. Już na zewnątrz, zza szyby, zobaczymy poukładane jedna na drugiej pyszne bagietki - od pszennych na drożdżach lub zakwasie, po te z suszonymi pomidorami lub w wersji fitness. W środku, po lewej, znajduje się lada, a za ladą uwijają się kelnerki. Tam kupimy świeże pieczywo na wynos. W głębi kawiarni, za przeszkloną ścianą, możemy na własne oczy zobaczyć, jak piekarz wkłada do pieca kolejne chleby i pachnące bułeczki. Jeśli natomiast wolimy usiąść i spokojnie zjeść lunch w towarzystwie dobrej kawy, zachęci nas do tego nowoczesne wnętrze z francuską muzyką w tle lub wygodne wiklinowe fotele na zewnątrz. Idąc dalej, tą samą stroną ulicy z pewnością nie przeoczymy Croque-Madame. To miejsce przez Przejdźmy teraz na drugą stronę i wejdźmy do Vincenta. To chyba najstarsza i najpopularniejsza francuska kawiarnia w tych okolicach. Paryska do granic możliwości, o czym świadczą głównie: ekstremalne ceny, niedobra kawa i mało miejsca. Oczywiście, mimo tych drobnych wad, klientów nie brakuje. W mikroskopijnym wnętrzu na pewno zwrócimy uwagę na ladę zapełnioną wspaniałymi wypiekami. Za nimi, w koszach zarumienione bagietki swoją ukrytą mocą zmuszają, niczego nie świadomych gości, do wyjęcia portfeli. Jednak, chyba nawet nie to jest przyczyną tak dużego zainteresowania ludzi tym lokalem. Oni po prostu, zresztą tak jak ja, uwielbiają siedzieć na krzesłach wzorowanych na tych z Francji i tak jak w Paryżu - przodem do ulicy, obserwować ciekawych ludzi, których los, z różnych przyczyn, sprowadził w to miejsce. W takich okolicznościach można przymknąć oko na malutką kawę za niemalutką cenę i chłonąć chwilę. Jeśli jednak mamy skłonności klaustrofobiczne, polecam otwartego niedawno Vincenta na Chmielnej. Tam już z pewnością poczujemy przepływ powietrza. Na Krakowskim Przedmieściu chwilę wytchnienia znajdziemy w Saint-Honoré. Osób kojarzących Paryż ze wzruszającymi i romantycznymi filmami, raczej nie zachwyci nowoczesny, pomarańczowo-żółty wystrój tej kawiarni. To miejsce wygląda jak sieciówka, co - wbrew pozorom - zbliża je do Paryża, bo tam tego typu lokali jest dużo na każdym kroku. Przyjdziemy tutaj na kawę, na śniadanie, na lunch - zachęcają do tego wypieki z ciasta francuskiego, pieczywo, kanapki. Ceny być może trochę bardziej przystępne, jednak klimat już nie ten. Café Baguette mieszcząca się trochę dalej, niedaleko placu Zamkowego, trochę przypomina Vincenta. Małe i nieprzytulne wnętrze nakłania raczej do podziwiania kolumny Zygmunta z umiejscowionych po francusku krzeseł, na zewnątrz. Tutaj również znajdziemy przepyszne bagietki. Szeroki wybór deserów, wypieków i kanapek na niekoniecznie szerokiej ladzie potęguje wrażenie paryskości. A kawa...no cóż, kawa jak kawa, ale dobrze, że jest. Nową Café Baguette otwarto niedawno na Nowym Świecie, inna od jakiegoś czasu jest w Złotych Tarasach. Jednak w porównaniu z tą na Krakowskim Przedmieściu, tamte prezentują się raczej marnie. Nigdy nie zapomnę twardej jak kamień, przypalonej i prawdopodobnie przynajmniej dwudniowej bagietki kupionej właśnie w Złotych Tarasach. Polecam pragnącym mocnych wrażeń. Jest w Warszawie wiele placów, ale tylko jeden plac Zbawiciela. Znajduję się przy nim wiele kawiarni, ale tylko jedna Charlotte. Miejsce to budzi wiele emocji - od miłości do nienawiści, zupełnie jak stojąca tuż obok tęcza. Charlotte powstała około trzech lat temu. Od początku zawróciła w głowach Warszawiaków. Przychodzi tam warszawska elita i ci, którzy do bycia elitą aspirują. Przychodzą tam wszyscy, co jest mocno odczuwalne szczególnie w weekendy, w godzinach popołudniowych. Wnętrze jest proste, nieprzesadzone. Może niezbyt zadbane, ale dzięki temu trochę bardziej naturalne, klimatyczne, paryskie. Dominuje biel, stanowiąca idealne tło dla czerni i drewna. Przy ścianie znajdziemy ladę, a przy ladzie produkty na wynos - bagietki, croissanty, pains au chocolat, makaroniki. Punktem centralnym w kawiarni jest duży, drewniany stół, przy którym można usiąść z zamiarem integracji z innymi klientami. W sezonie wiosenno-letnim życie przenosi się jednak na zewnątrz. A tam - ubrane na czarno nastolatki, obowiązkowo z papieroskiem, typowi hipsterzy w koszulach w kratę, jeszcze bardziej typowi hipsterzy z brodą i w okularach, projektanci, blogerki, znani i lubiani. Jak już wspominałam - wszyscy. Ja, będąc tam czuję prawdziwą Warszawę - taką trochę fajną na siłę, ale stylową, imprezową. A przy tym spokojną, słoneczną i społeczną. Taką, która chce podnieść swoją pozycję wśród miast europejskich i moim zdaniem, dzięki takim miejscom, ma szansę. Ci, dla których zawsze i mimo wszystko, najważniejsze jest to, co wyczują kubki smakowe, również nie powinni być zawiedzeni. Kawa pyszna, menu oparte na pieczywie wypiekanym na miejscu również. Szeroki wybór deserów, wypieków i kanapek na niezbyt szerokiej ladzie potęguje wrażenie paryskości. Mogłabym wymienić jeszcze naprawdę dużo podobnych miejsc. Czasem zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście są to lokale francuskie. Bo wydaje mi się, że one są tylko Francją inspirowane. Znalezienie tak pięknego, klimatycznego i bogato zaopatrzonego miejsca w Paryżu nie jest zadaniem najłatwiejszym. U nas, proszę bardzo, wersja ulepszona, wygładzona, pozbawiona wszelkich niedociągnięć, trochę nienaturalna. A potem nic dziwnego, że gdy już uda nam się wybrać do oryginału, dotyka nas syndrom paryski i nie możemy pozbyć się wrażenia, że w filmach wygląda to jakoś tak fajniej. To wspaniałe, jak bardzo Warszawa jest otwarta na inne kultury, inne jedzenie, inne zwyczaje. Chłonie wszystko, co nowe, dzięki czemu rozwija się i staje wymarzonym miejscem dla młodych ludzi, miłośników miasta, gwaru ulicznego i kawiarnianego, miejscem na studia, do pracy, do mieszkania, do życia. Problem pojawia się jedynie wtedy, kiedy uczestnicząc w wymianie z francuską szkołą, chcielibyśmy zabrać swojego korespondenta do jakiejś ciekawej kawiarni, a jedyne co przychodzi nam do głowy to paryskie café/ boulangerie. Wtedy właśnie dochodzimy do wniosku, że brakuje nam czegoś prawdziwie warszawskiego, czegoś, co byłoby kojarzone tylko z nami. No cóż, Francja opanowała Polskę. Może czas opanować Francję? 29 | wogole.net Kalejdoskop Magda Marczyńska XXVIII LO im. Jana Kochanowskiego fot. www.chrzescijanskiegranie.pl Zamierzam przekonać Cię, że warto poznać dobre zespoły polskiej sceny rockowo - metalowej. Niektórym zdarza się mówić, że w naszym kraju nie ma porządnych formacji na miarę Metalliki. Stawiają oni taki osąd ze względu na własną niewiedzę, co jest skutkiem braku popularności takich grup muzycznych w Polsce. Przyjrzyjmy się trzem płytom polskich zespołów, które szczególnie zwróciły moją uwagę. Oceniłam każdą pozytywnie, ponieważ wywarły na mnie dobre wrażenie i pozwoliły przekonać się do polskiego rock’a i metalu. Uważam, że znajomość dorobku naszych rodaków, szczególnie dla zainteresowanych cięższymi brzmieniami, jest ważna, ponieważ m.in. reprezentują oni nasz kraj w tej sferze na arenie międzynarodowej. LUXTORPEDA „A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki” Płyta jest trzecią w historii zespołu i została wydana w 2014 r. Od razu zaskakuje nas oryginalnym, przykuwającym uwagę tytułem. Litza, wokalista zespołu, w jednym z wywiadów1 powiedział, że chciałby tworzyć razem z zespołem muzykę „od człowieka dla człowieka” spychając na drugi plan całą otoczkę tzn. reklamy itp. Płyta nie została poddana masteringowi, przez co prezentuje się wiarygodnie i prawdziwie. Luxtorpeda jest uniwersalna, a zarazem trafia do każdego z osobna. Brzmienie tego zespołu to szeroko pojęty rock, jednak nie znajdziecie tam progresywnych utworów lub rozbudowanych solówek. Piosenki są oryginalne oraz często zaskakujące przez częste zmiany tempa. Oprócz tego uważam, że bardzo łatwo wpadają w ucho, ponieważ autorzy tekstów stosują w nich gry słowne jak np. w piosence „Mambałaga”. Myślę, że utwory są wartościowe, ponieważ opowiadają o osobistych przeżyciach artystów, czasami bardzo bolesnych. Mimo tego muzyka jest łatwa w odbiorze, co nie oznacza jednak, że jest płytka. W twórczości Luxtorpedy jest dużo odwołań 30 | wogole.net do Pisma Św. Można zauważyć, że religia dla Litzy jest ważną częścią życia, czego daje świadectwo w swojej twórczości zarówno na płytach, jak i na koncertach oraz w rozmowach z innymi. Luxtorpeda to zespół jak najbardziej godny zainteresowania, dlatego polecam Wam posłuchać na początku utworu „Pusta Studnia”. Najnowsza płyta jest wydaniem dwupłytowym, gdzie na drugiej CD znajdziemy te same utwory tylko w wersji instrumentalnej. RIVERSIDE „Shrine of New Generation Slaves” Płyta warszawskiej grupy została wydana w 2013 r. jako ich piąty studyjny album. Przez dłuższy czas słuchałam muzyki tego zespołu, nie wiedząc o tym, że są z Polski... Nietypowe dla naszego kraju brzmienia, dźwięki oraz przekonujący akcent wokalisty śpiewającego w języku angielskim nie dał mi wskazówki, aby uznać Riverside za naszych rodaków. Tworzą oni muzykę z rodzaju rocka progresywnego. Utwory są w większości długie, odznaczają się podobnymi motywami, ale nie są jednakowe. Rozbudowane i różnorodne konstrukcje przedstawiane na początku płyty zachęcają nas do zapoznania się z Riverside oferuje nam muzykę, przy której będziemy się dobrze bawić na koncercie, jak i relaksować w domu resztą materiału. Riverside nie pozwala nam się rozczarować, ponieważ kolejne utwory oferują nam zawsze coś nowego. Spokojna i zrównoważona atmosfera piosenek daje nam chwile odpoczynku, równocześnie każąc nam czekać na dalszy rozwój. Całość jest przepełniona pomysłowymi solówkami. W przypadku „Shrine of New Generation Slaves” nie zwróciłam większej uwagi na znaczenie tekstów. Przyczyną tego może być język angielski, który wymaga ode mnie więcej skupienia, aby go zrozumieć niż polski albo może ze względu na wyjątkowo elektryzujący materiał ze strony brzmieniowej. Szczególnie polecam utwór „We Got Used to Us”, który jest spokojny i melancholijny. Jeżeli jeszcze nie znacie tego zespołu, zacznijcie właśnie od tej piosenki, ponieważ zachęci ona do dalszej eksploracji terenów Riverside. Wydawnictwo jest dwupłytowe, gdzie na drugiej płycie znajdują się jedynie trzy, ale bardzo długie piosenki. Różnią się one niewiele od pierwszej płyty. Jednak są bardziej eksperymentalne i awangardowe. Riverside oferuje nam muzykę, przy której będziemy się dobrze bawić na koncercie, jak i relaksować w domu.W podsumowaniu chciałabym jeszcze raz podkreślić, że nasza polska metalowa i rockowa muzyka tak samo dobrze może się prezentować, jak zagraniczna. Często napotyka jednak przeszkodę - brak możliwości rozwoju. Z własnego doświadczenia mogę ocenić, że atmosfera na koncertach wyżej wspomnianych zespołów jest naprawdę wyjątkowa. Różnica jest taka, że zazwyczaj wielkie gwiazdy przyjeżdżają do nas z gotowym planem i realizują go po kolei w każdym kraju, a mniej znane formacje dają nam występy o mniej anonimowym charakterze. Powyższe recenzje są subiektywną oceną i żeby samemu odkryć, co naprawdę Was zainteresuje powinniście sami przesłuchać płyty. Zachęcam, aby poznawać całe wydawnictwa, a nie pojedyncze piosenki. Również kolejność utworów często odgrywa dużą rolę w odbiorze całości. O gustach się nie dyskutuje, ale mam nadzieje, że jako Polska będziemy kiedyś bardziej rozpoznawalni za granicą od innej strony niż utwory Donatana i Cleo... Na koniec chciałabym wspomnieć cytat Franka Zappy, gitarzysty, który mówił, że pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury, dlatego zachęcam was do osobistego i bezpośredniego spotkania z tą częścią kultury. HUNTER „Królewsto” Płyta ukazała się w 2012 r. i jest piątą w historii zespołu, ale nie najnowszą. Zwróciła ona jednak moją uwagę najbardziej ze wszystkich ze względu na jej wyraźnie spójną strukturę. Hunter oferuje nam ostre, przejrzyste dźwięki, które klasyfikuje się bardziej do metalu niż rocka. Zespół reprezentuje cięższe brzmienie niż wspomniana wyżej Luxtorpeda. Utwory na płycie są ekspresywne, przepełnione energią i ciekawymi akcentami. W całej eksplozji słyszymy dźwięki skrzypiec, które idealnie korelują z gitarą elektryczną oraz wokalem Pawła „Draka” Grzegorczyka. Na początku znajduje się utwór pod tytułem „Rzeźnia nr 6”. Piosenka jest rytmiczna i bardzo bezpośrednia w swoim przekazie. Tuż za nią słyszymy „Dwie siekiery” oraz „Trumian Show”, które zazwyczaj znajdują się na koncertowej setliście zespołu. Ostatnim utworem jest „O wolności”, który spowalnia tempo płyty i pozwala na chwilę wytchnienia. Teksty na płycie opowiadają o życiu i problemach z nim związanych, a słowa są w większości mroczne oraz interesująco dobrane. Hunter zwraca naszą uwagę niecodziennymi tytułami, jak również grami słownymi np. w „Trumian Show”. Płyta tworzy zgraną, solidną konstrukcję, jednak jest dosyć krótka. Mimo tego, po przesłuchaniu wszystkiego pozostajemy z pozytywnym uczuciem niedosytu. Dla fanów metalu pozycja jest obowiązkowa, jeżeli jeszcze jej nie znają. fot. www.fantommedia.pl Jesteś fanem ciężkiego brzemienia? Lubisz wyszaleć się na dzikim koncercie? Albo po prostu gustujesz w takim rodzaju muzyki, ale nie identyfikujesz się z wyglądem artystów? A może preferujesz inne gatunki niż rock czy metal? Nie ważne, do której grupy się klasyfikujesz. fot. www.sonicabuse.com Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie 31 | wogole.net Kalejdoskop Nic nie jest Katar zyn a Malino ws L XIV LO im. Stanis ka ława Igna c ego Witkiewic za czarne i nic nie je białe st S in City 2: Damulka Warta Grzechu”. Według użytkowników filmwebu jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Od 5 września mamy okazję oglądać na dużym ekranie drugą część niesamowitej ekranizacji komiksów Franka Millera. Osobiście podchodzę sceptycznie do tak zwanych „dwójek”, ale w tym wypadku jest trochę inaczej, bo „Damulka...” to filmowa adaptacja powstałych już wcześniej komiksów, znanych i lubianych. To znaczy nie do końca. Film składa się z czterech części. Trzy pierwsze są swoistym prequelem do „Miasta Grzechu” i zostały oparte na opowiadaniach opublikowanych w Polsce pod tytułami „Damulka Warta Grzechu”, „Kolejna zwykła sobotnia noc” oraz „The Long Bad Night” stworzonym specjalnie na potrzeby filmu. Czwarty segment to sequel, oparty na komiksie, którego Miller nigdy nie wydał, ponieważ prace nad nim nie zostały przedtem ukończone. Wróćmy jednak do początku. Dlaczego „Sin City” nosi miano kultowego? Przede wszystkim dlatego, że same rysunki Franka Millera są genialne. Dla jego fanów „Miasto Grzechu” wyreżyserowane przez Roberta Rodrigueza („Desperado”, „El Mariachi”, „Mali Agenci”) we współpracy z autorem papierowej wersji (Quentin Tarantino także dorzucił swoje trzy grosze) jest pozycją obowiązkową. Osobę, która owej nie widziała powinna skusić gwiazdorska obsada (między innymi: Jessica Alba, Bruce Willis, Mickey Rourke, Benicio Del Toro), obiecujący trailer, czy nominacja do konkursu głównego festiwalu w Cannes. Warto ulec pokusie. Jest to bowiem film nietuzinkowy, który już od pierwszej sekundy wprawia widza w zachwyt warstwą wizualną. Zaliczany do gatunku neo-noir, który jest współczesną odpowiedzią na wywodzący się z filmu gangsterskiego nurt w kinie amerykańskim lat 40 i 50 ubiegłego wieku. Oznacza to, że film jest czarno-biały Wszystkie zbrodnie, których się dopuszczają, są odwetem za krzywdy wyrządzone damom ich serca. Jakie one są? Zniewalająco piękne i seksowne, ale równocześnie silne i wytrwałe. (tak samo, jak komiksowy pierwowzór), a ogromną rolę w obrazie grają światło i kontrast. Jednak, dla podkreślenia niektórych cech, pojawiają się elementy kolorowe – złote włosy kobiety-anioła imieniem Goldie, niebieskie oczy pozornie niewinnej Betty albo czerwona suknia samotnej kobiety spoglądającej na zepsute miasto. Kadry urzekają również perspektywą i geometrią przestrzeni. Nierzadko są to dokładne kalki z kart komiksu, co sprawia, że miejsce w którym rozgrywa się akcja nie jest ciągłe ani 32 | wogole.net spójne. Odnosi się wrażenie całkowitego odrealnienia, film momentami przypomina sen lub narkotyczną wizję. Ten efekt potęguje warstwa liryczna skopiowana wprost z komiksu. W takich warunkach seks i przemoc wydają się mniej brutalne, co jest zabiegiem celowym, jak mówi Rodriguez w wywiadzie z Rebeccą Murray. Mimo to w Stanach produkcja została okrzyknięta mianem niemoralnej i szokującej. Historia opowiedziana w „Sin City” skupia się wokół trzech opowiadań: „Miasto Grzechu, „Krwawa Jatka” i „Ten Żółty Drań”. W wersji reżyserskiej film jest podzielony na części, a każda z nich jest opatrzona tytułem. W wersji kinowej są one wymieszane; historie trzech bohaterów splatają się ze sobą, tworząc spójną całość. Basin City, które stanowi znakomite tło dla rozgrywających się intryg, to miejsce zepsute do cna. Stare Miasto okupowane przez najpiękniejsze i najbardziej wykwalifikowane w swoim fachu prostytutki, przedstawiciele duchowieństwa niemoralni i niebezpieczni, skorumpowana policja. Bohaterowie opowieści to typowi twardziele z zasadami. Bezwzględni, silni i brutalni - każdy na swój sposób. Jest w nich jednak coś, co wzbudza sympatię. Każdy z nich pod grubą skorupą skrywa wrażliwe serce, które bije dla jego kobiety. Wszystkie zbrodnie, których się dopuszczają, są odwetem za krzywdy wyrządzone damom ich serca. Jakie one są? Zniewalająco piękne i seksowne, ale równocześnie silne i wytrwałe. Przyciągają kłopoty – prawdziwe femme fatale. W „Sin City” nic nie jest czarne i nic nie jest białe (to zresztą typowe dla filmu noir). Moim zdaniem „Sin City” to produkcja najwyższych lotów. Klimat, na który składa się również skomponowana specjalnie na potrzeby filmu muzyka, jest niepowtarzalny i bardzo zaraźliwy. Oglądając „Miasto Grzechu” widz wchodzi w nie całkowicie, jedne postacie kocha, innych nienawidzi. Odczuwa dokładnie każdą emocję. Staje się częścią opowiadanej historii. Trzeba przyznać, że aktorzy stanęli na wysokości zadania. Oprócz tego, film jest oczywiście wart obejrzenia ze względu na nowatorskie efekty wizualne, które zostały w nim zastosowane. Tym, którzy jeszcze nie widzieli, gorąco polecam. Czy „Sin City 2” ma szansę przebić jakością część pierwszą? Wystarczy, że dorówna. Wiadomo już, że obsada aktorska delikatnie się zmieni. Dwight przeszedł operację plastyczną twarzy. W tej części zobaczymy go przed przemianą, dlatego zagra go inny aktor, nie Clive Owen, a Josh Brolin. Aktorka, która w pierwszej części wcieliła się w rolę Miho nie zagra z powodu ciąży. W mniejszej roli zobaczymy Juno Temple, bardzo utalentowaną i ostatnio modną aktorkę. Jako ciekawostkę dodam, że w filmie zagra również Lady Gaga. Estetyka z pewnością pozostanie taka sama. Film wciąż ma wiernie oddawać komiks. Niczego więcej nie zdradzę. Czy Rodriguez spełni oczekiwania fanów? Jedynym słusznym sposobem jest pójście do kina i przekonanie się na własnej skórze, do czego wszystkich zachęcam. 33 | wogole.net W biegu Hubert Taładaj LXIV LO im. Stanisława Ignacego Witkiewicza Stadion Skry relikt czasów lekkoatletycznej potęgi PRL-u Stara, grożąca zawaleniem wieża sprawozdawcza i puste, zardzewiałe trybuny straszą na stadionie. M fot. Maria Szydłowska amy rok 2014 - polski sport w wielu dziedzinach podupada, dla wielu dyscyplin w naszym kraju nie ma wsparcia finansowego, przez co powoli wymierają. Tylko kilka z nich, dzięki swojej atrakcyjności i popularności, może liczyć na duże zastrzyki gotówki, pozwalające im istnieć. Wśród takich dyscyplin znajdujemy nazywaną przez wielu „królową sportu” lekkoatletykę. Już od zarania, jest ona fundamentem istnienia kultury fizycznej na naszych ziemiach, a bez sukcesów w tej dziedzinie ciężko byłoby sobie wyobrazić historię polskiego sportu. Pierwszy złoty medal olimpijski dla Polski zdobyty został właśnie przez lekkoatletkę Halinę Konopacką w rzucie dyskiem w Amsterdamie w 1928 roku. Obecnie, polska lekkoatletyka nadal ma się dobrze, nasi najlepsi zawodnicy zdobywają medale największych imprez takich jak igrzyska olimpijskie czy mistrzostwa świata. Dzieje się to nie tylko dzięki sprawnej administracji prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Jerzego Skuchy, ale także za sprawą dużej ilości pieniędzy, jaką sponsorzy oraz Ministerstwo Sportu przeznaczają na polską „królową sportu”. Mamy gwiazdy na światowym poziomie i możemy być dumni z naszych idoli, jednak warto zwrócić uwagę, także na to, co dzieje się ze sportową infrastrukturą, która pozostawia wiele do życzenia. Nie trzeba długo szukać przykładów, bo już zaraz za oknem dostrzegamy obiekt, który kiedyś był jednym z najważniejszych stadionów w Polsce… Kiedyś było pięknie Obecne sukcesy polskiej lekkoatletyki bledną w porównaniu z wielkimi wiktoriami naszych sportowców w czasach poprzedniego systemu. Trudno było sobie wyobrazić igrzyska olimpijskie bez „worka medali” przywożonych przez naszych wspaniałych sportowców, którzy w latach 50. i 60. byli określani mianem „Wunderteamu”, czyli drużyny marzeń. Po okresie fantastycznej kadry Jana Mulaka przyszła kolej na niepodzielną dominację na światowej bieżni Ireny Szewińskiej, która swoją niezwykłą wszechstronnością zdecydowanie przeważała nad rywalkami z różnych stron świata. Te wydarzenia 34 | wogole.net mają wiele wspólnego z pewnym warszawskim stadionem, który przez wielu już jest zapomniany, mimo że starsze pokolenia głęboko kryją w swoich sercach marzenie, aby „Mekkę polskiej lekkoatletyki” - czyli Stadion Skry przywrócić do świetności. Wspaniałe wyczyny przy Wawelskiej Obiekt należący po dziś dzień do Robotniczego Klubu Sportowego Skra powstawał na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego stulecia, czyli w czasie wielkiej odbudowy zniszczonej przez wojnę stolicy. Dalsze lata dla stadionu to okres intensywnego rozwoju — obiekt na warszawskiej Ochocie zyskiwał nie tylko krajową, ale także światową renomę. Na Skrze warszawiacy byli świadkami wielu emocjonujących wydarzeń lekkoatletycznych, 35 | wogole.net W biegu Zaniedbana, legendarna bierznia, na której Marian Woronin ustanowił fenomenalny rekord dziesięciu sekund na sto metrów. fot. Maria Szydłowska fot. Maria Szydłowska Stadion w niczym nie przypomina tego sprzed kilkudziesięciu lat, mimo to został uznany za zabytek. 36 | wogole.net między innymi mistrzostw Polski, Memoriałów Janusza Kusocińskiego oraz bardzo popularnych w tamtych czasach meczów międzypaństwowych. Ludzie całymi rodzinami wypełniali trybuny przy Wawelskiej, zamieniając sportowe eventy w rodzinne pikniki. Nie należy jednak zapomnieć, że stadion Skry to przede wszystkim arena największych gwiazd polskiej lekkoatletyki na przełomie wielu dekad. Zaczęło się od wspomnianej już słynnej reprezentacji lekkoatletycznej pod wodzą szkoleniowca Jana Mulaka, który wychował wielu mistrzów olimpijskich oraz rekordzistów świata, których popisy mogliśmy podziwiać właśnie na stadionie Skry. Lata 60. i 70. to już liczne zwycięstwa Ireny Szewińskiej, które w większości przypadków były fantastycznymi rekordami. Mimo wszystko najbardziej pamiętnym wydarzeniem, które miało miejsce na bieżni na warszawskiej Ochocie, to historyczny dla polskiej „królowej sportu” bieg Mariana Woronina z 1984 roku, kiedy to polski sprinter przebiegł 100 metrów w równe 10 sekund, co było wtedy fenomenalnym rekordem Starego Kontynentu (utrzymał się przez cztery lata). Mało tego, dzięki temu rezultatowi, Woronin był najszybszym… białym człowiekiem na 100 metrów w historii i to na dodatek w wieku 26 lat. Dopiero w 2010 roku, kilkukrotny mistrz Europy oraz medalista światowego czempionatu, Francuz Christophe Lemaitre jako pierwszy sprinter o białej karnacji uzyskał czas poniżej 10 sekund. Stadion Skry tętnił sportowym życiem jeszcze przez kilka kolejnych lat, aż wraz z upadkiem komunizmu w Polsce rozpoczęły się problemy słynnego obiektu, których skutki są dzisiaj doskonale widoczne. Obraz nędzy i rozpaczy Kłopoty stadionu przy ulicy Wawelskiej uzależnione były od problemów, jakie miał klub, będący jednocześnie właścicielem obiektu oraz terenu wokół stadionu. Jednym z gwoździ do trumny tej kolebki polskiej lekkoatletyki była zmiana systemu gospodarczego. Czas po transformacji ustrojowej dla RKS’u Skra był wyjątkowo trudny. Klub popadł w długi, znalezienie sponsora dla klubu graniczyło z cudem, a stadion stał się istną ruiną. Krajobraz niczym po tornado nadal panuje na Skrze — powyrywane z trybun ławki, odpadający tynk ze ścian, mury przyozdobione przez grafficiarzy, zardzewiałe napisy i szyldy oraz stara wieża sprawozdawcza, cały czas grożąca zawaleniem. O dziwo, kilka lat temu stadion Skry został uznany za… zabytek. Żal patrzeć na tragiczny rozwój wydarzeń na obiekcie, na którym dzisiaj mogłyby się odbywać największe lekkoatletyczne mityngi w kraju, a może i w Europie. Obecna sytuacja może być nie tylko spowodowana długim impasem finansowym, ale także pewną powszechną niechęcią do tego, co stare, co pochodzi z poprzedniego systemu, nieprzystającego do nowych czasów. Większość z nas zapewne wolałaby chodzić na zawody sportowe na nowoczesne obiekty, a nie na PRL-owskie relikty. Postawmy się jednak teraz na miejscu naszych ojców, a nawet dziadków, którzy w naszym wieku przychodzili na te tętniące życiem stadiony, przy tym ciesząc się wspaniałymi osiągnięciami naszych sportowców. Jak teraz czują się poprzednie pokolenia, patrząc na przykry dramat tych miejsc, które obecnie są ruinami i nadają się tylko do rozbiórki? Nie bójmy się odważnych słów — choć te pachnące starością i pustką resztki warszawskiego stadionu RKS Skry są doskonale widoczne, to jednak łatwo można wyczuć, że gdzieś przepadła sportowa dusza tego miejsca. Nigdzie nie widać tłumów ludzi nadciągających na stadion, tego entuzjazmu, radości oraz autobusów z gwiazdami lekkoatletyki, nie mogących się doczekać startu na tej historycznej arenie. Dostrzegamy tylko hasła wskazujące, że niedaleko jest punkt wulkanizacji, a wstęp na stadion jest zakazany, gdyż grozi śmiercią lub kalectwem. To już nie ten legendarny stadion, a tylko jeden z wielu reliktów PRL-u. 37 | wogole.net W biegu cena sukcesu na przykładzie swena hannawalda J ednak dwa lata później wspaniale rozwijająca się kariera Svena Hannawalda została nagle przerwana. Psychiczna presja stała się nie do udźwignięcia. Diagnoza? Syndrom wypalenia. Powrót do normalnego życia trwał aż pięć lat. Niemiecki skoczek przedstawiany był zawsze jako największy rywal Adama Małysza, mimo iż obaj panowie nie mają nic przeciwko sobie. A sam Polak wystosował apel, w którym prosił o przywrócenie Svenowi w Polsce należytego szacunku, a z czasem nawet sympatii. Po wydaniu przez Hannawalda książki „Triumf, upadek, powrót do życia” we współpracy z Ulrichem Pramannem urósł do rangi sportowego herosa, jednocześnie pokazując, że ten kiedyś „nielubiany szwab” tak naprawdę jest wrażliwym człowiekiem, który musiał włożyć wiele trudu by wyjść ze szponów depresji i uratować własne życie. To zwycięstwo jest nawet cenniejsze, niż wygranie wszystkich czterech konkursów Turnieju Czterech Skoczni rozgrywanych w Oberstdorfie, Garmisch-Partenkirchen, Innsbrucku i Bischofshofen. Czas, gdy Sven Hannawald zaczął odnosić sukcesy, pamiętam jak przez mgłę ze względu na mój młody wiek. W chwili, gdy wygrał on Turniej Czterech Skoczni, liczyłem sobie zaledwie sześć wiosen. Jednak nie sposób nie zapamiętać jak bardzo na sile przybierała rywalizacja Niemca z Adamem Małyszem. Już po kilkudziesięciu stronach autobiografii Hannawalda , widać, że nie jest ona taka, jak inne, których pełno na rynku literackim. Fakty z życia przeplatają się ze wspomnieniami osób, które dołożyły swoją cegiełkę zarówno do sukcesu, jak i odbudowania Hannawalda. Przedstawiane są także ciekawe oraz istotne informacje z historii skoków narciarskich. Poświęcono również sporo miejsca na opisanie rozwoju zainteresowania tą dyscypliną w Niemczech, a nawet przedstawiono kilka anegdotek i dowcipów krążących na temat NRD, gdzie Hannawald się urodził. Opowieść o małym Svenie zaczyna się, gdy ten wygrywa najprzeróżniejsze konkursy sportowe, za które otrzymuje drobne upominki, a rozwój sportu w Niemczech wschodnich nie ma prawa kuleć ze względu na mocny 38 | wogole.net Sześć sekund rozbiegu, kluczowe 0,3 sekundy na wybicie, sześć sekund lotu, 131,5 metra, czwarte zwycięstwo w czwartym konkursie Turnieju Czterech Skoczni – oto przepustka do nieśmiertelności. fot. Aleksandra Kobiałka Dominik Owczarek XII LO im. Henryka Sienkiewicza nacisk kładziony przez władze tego państwa na poziom sportowy nowego pokolenia. W ten oto sposób wysnuwa się opowieść o małym chłopcu z wielkimi marzeniami, który dzięki determinacji i ciężkiej pracy wspiął się na sam szczyt, a później zaliczył bolesny upadek. Przeżywając stopniowo narastający dołek uświadomił sobie, że skoki narciarskie nie cieszą go już tak jak kiedyś, że sukces wypalił go zawodowo. Bankiety, na które był zapraszany, nie były dobrym kierunkiem dla sportowca, presja oczekiwań przytłaczała go coraz bardziej. Z czasem zaczął zostawać w swoim domu w Hinterzarten o powierzchni zaledwie 38 metrów kwadratowych, nie miał ochoty z nikim się spotykać. Sven latami był przekonany, że ma wszystko pod kontrolą, aż nagle całkowicie stracił orientację i nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie wytrzymał presji, a cena sukcesu okazała się zbyt wysoka. Przez pięć lat walczył z depresją, anoreksją, stanami lękowymi, problemami emocjonalnymi, a przede wszystkim z samym sobą. Powoli i mozolnie musiał układać życie na nowo przez „nowotwór” spowodowany sukcesem, prowadzący do wypalenia i depresji. Hannawald, który prywatnie jest fanem piłki nożnej i motoryzacji, od pięciu lat jest w szczęśliwym związku z piętnaście lat młodszą od niego Aleną. Co kilka tygodni widzi swojego siedmioletniego syna, Matteo. Moment, gdy przyszedł on na świat, był ciężkim okresem w życiu Svena; był wtedy zbyt zajęty samym sobą i swoimi problemami, więc nie mógł troszczyć się o niego tak, jak oczekuje się tego od ojca. Osobiście uważam, że spisanie autobiografii było dla byłego skoczka narciarskiego rodzajem terapii i wyrzucenia z siebie pewnych spraw. Jest ona dla mnie aktem odwagi, bo na pewno nie jest łatwo opowiadać o najintymniejszych sprawach, osobistych problemach, obawach i porażkach. Hannawald zyskał sympatię, szacunek i przede wszystkim podziw nie tylko fanów sportu, ale także przeciętnych czytelników. Jego książka jest warta przeczytania nie tylko przez osoby, które interesują się skokami narciarskimi. Warto po nią sięgnąć, żeby dowiedzieć się, jak cienka jest granica pomiędzy sukcesem a upadkiem. 39 | wogole.net Rynek myśli Wiktoria Kanownik XVI LO im. Stefanii Sempołowskiej Wybieg mody bez tajemnic Ś wiatła na sali gasną. Wokół zapada cisza. Za kulisami panuje jeszcze gorączkowy ruch. Projektant dokonuje ostatnich poprawek. Kierownik wybiegu daje znak i pierwsza modelka wychodzi na scenę... RAZ, DWA, TRZY! Dlaczego przemysł modowy stał się taki popularny? Gazety i blogi relacjonują pokazy mody, w telewizji powstaje coraz więcej programów na ten temat, a ludzie przestają być obojętni na to, w co są ubrani i zaczynają podążać za trendami. Możemy zadać sobie pytanie, skąd biorą się te trendy? Odpowiedź jest prosta: z pokazów mody! Każdy z nas na pewno widział, chociaż urywek pokazu mody i wie, że to środek, za pomocą którego projektanci przekazują idee, propagują swoją markę i jednocześnie wzbudzają zainteresowanie mediów i publiczności. Wybiegi mody stają się coraz bardziej kontrowersyjne, a modelki prezentujące ubrania, elektryzują publiczność. Dlaczego ten środek przekazu jest tak ważny w modzie? Zacznijmy od początku. Świat mody obrócił się o 180 stopni pod koniec XIX wieku za sprawą Charlesa-Fredericka Wortha. Anglik, pochodzący z biednej i patologicznej rodziny, przekroczył kanał La Manche i zaczął tworzyć nową aurę wokół szycia ustanawiając tym samym nowy status krawiectwa. Jako 20-latek odkrył Paryż i rozpoczął pracę jako subiekt w sklepie Gagelina. Poznawał kobiety, które były wrażliwe na wdzięk, eleganckie i bardzo bogate. Jego życie, tak samo, jak i cała historia mody, zmieniło się po ujrzeniu Marie Vernet, którą nazwał „najpiękniejszą kobietą Paryża”. Worth chcąc jej zaimponować, pewnego dnia zarzucił na jej ramiona materiał. Nigdy wcześniej takie sytuacje się nie zdarzały - pracownicy sklepów tylko trzymali i 40 | wogole.net pokazywali tkaniny, a klienci nigdy nie zakładali ich na siebie podczas wybierania. Ten sposób sprzedawania zdziwił zarówno ludzi - było wielu przeciwników, jak i wielbicieli „pierwszych pokazów”. Od tamtego czasu w sklepach co kilka dni kobiety zakładały na siebie materiały i prezentowały się w sklepie, zachęcając tym klientki do kupna. Oczywiście modelki nie wyglądały jak dziś- nie były ani szczególnie piękne, ani wysokie i szczupłe. Były to młode dziewczyny, które zarabiały na życie chodząc po sklepie. Pierwsze wybiegi mody nawiązywały do przedstawień teatralnych i rozpowszechniły się w tym samym czasie, co pierwsze kina. W 1910 r. paryski projektant Paul Poiret jako pierwszy zorganizował prezentacje wyłącznie dla prasy. Ten nowy trend zachwycił społeczeństwo i media. W okresie międzywojennym pokazy mody miały rangę ważnych wydarzeń towarzyskich. Odbywały się w salonach projektantów lub w domach towarowych. Pokaz prowadziła osoba, która komentowała każdy strój. Jeanne Paquin wypracowała nową strategie marketingową- organizowała pokazy pełne przepychu i wysyłała wystrojone w najnowsze kreacje modelki w miejsca, gdzie gromadziła się śmietanka towarzystwa- na przykład na wyścigi konne w Longchamp. Coco Chanel wymyśliła pozę, którą musiała wykonywać każda jej modelka. Punktem zwrotnym w historii mody był pokaz kolekcji „New Look” Christiana Diora w 1947 roku. Modelki emanowały namiętnością i dzięki zawrotnemu tempu ruchów ożywiały zaprojektowane przez niego ubiory. Wcześniej świat nie widział czegoś takiego- pokazy odbywały się w pełnej powagi atmosferze i ciszy. Od tamtego czasu pokazy stały się pełne kontrowersji i różnorodności. W 1995 roku, Walter van Beirendonck przekształcił wybieg w wirtualną przestrzeń, w której modelki wchodziły w interakcje z komputerowymi obrazami. Dziesięć lat później, Alexander McQueen otwierał W okresie międzywojennym pokazy mody miały rangę ważnych wydarzeń towarzyskich. pokaz hologramem ówczesnej topmodelki Kate Moss. Wszystko stawało się coraz bardziej unowocześnione. Projektanci zaczęli transmitować swoje pokazy na żywo w telewizji i internecie. Tygodnie mody ogarniają coraz więcej miast. Nadal najważniejszymi punktami na mapie pozostają oczywiście Nowy Jork, Londyn, Mediolan i Paryż. Wyjątkowa pozycja tych miast nie jest przypadkowa i wielu projektantów wyrusza na ich podbój, przywożąc tam swoje kreacje i marzenia. Jak zmienią się wybiegi mody w przyszłości? Tego nie wiemy. Niestety, obecny kryzys gospodarczy zmusił wiele znanych marek do ograniczenia inwestycji, co prowadzi do tendencji „powrotu do początku”. Technologia i media zmieniają nie tylko modę, ale także wszelkie inne dziedziny sztuki. Czy pokazy mody są jeszcze potrzebne, skoro widzimy to wszystko w internecie? Czy w pewnym momencie projektanci nie oszaleją wymyślając coraz bardziej udziwnione show? Czas pokaże. 41 | wogole.net Rynek myśli Łukasz Paziewski XXXV LO im. Bolesława Prusa szukaj, odkrywaj, próbuj M uzyka. W każdej głowie zaraz po przeczytaniu tego niewinnego słowa rodzi się niezliczona ilośćmyśli i skojarzeń, które są indywidualne dla każdego z nas. Ja przed oczami mam kolegów z zespołu oraz koncert The Black Keys. Bilet trzymałem w szafce już pare tygodni przed wydarzeniem. Wszyscy mamy inne skojarzenia. To naturalne, piękne i zarazem unikalne, ponieważ to jest to, co czyni nas wyjątkowymi. Możecie się już domyślać, że jestem fanem muzyki. 42 | wogole.net Uczęszczam na koncerty, gram na basie i fortepianie, założyłem zespół, a gdyby tego było mało, to zamierzam iść na studia. Tak. Muzyczne. Jednak moja droga w odkrywaniu różnych brzmień, którą podążałem tuż po zaczęciu pierwszej klasy podstawowej była zupełnie inna, niż można byłoby się spodziewać. Moja mama jest po średniej szkole muzycznej, a tata ma nienaganny słuch oraz uwielbia muzykę klasyczną, więc od dziecka byłem wręcz torpedowany właśnie takimi dźwiękami. Nazywałem je „muzyką dla starych” i trzeba przyznać, że po prostu nimi gardziłem. Były wszędzie. Od samochodu, przez kuchnię, po radio w łazience. Dochodziło do specyficznych sytuacji. Pewnego razu, chciałem iść na koncert AC/DC i poprosiłem ojca o zgodę. Tata odpowiedział, że jestem za mały. Następnego dnia na moim biurku dziwnym trafem znalazły się zbiory muzyczne Chopina. Muzyki poważnej miałem dosłownie po dziurki w nosie. Niestety nie było widać końca tej katorgi. Doszło do tego, że rodzice zapisali mnie do pobliskiej szkoły muzycznej na lekcje fortepianu. Spytacie się pewnie – Łukasz, dlaczego się na to zgodziłeś? Powiem szczerze, sam nie wiem. Do dziś zachodzę w głowę, jak to się stało. No cóż - chcąc nie chcąc, grałem. Trenowałem, mimo że za oknem rozgrywki w piłkę nożną były na porządku dziennym. Zmuszany odgrywałem wprawki czując się jak zrezygnowany niewolnik. Po pięciu latach nastał upragniony koniec. Skończyłem szkołę muzyczną, ostatecznie przeskakując o jedną klasę. Nie da się opisać szczęścia, jakie czułem tamtego dnia. Podczas powrotu z finałowego koncertu mogłem z uśmiechem na ustach powiedzieć ostateczne „Do widzenia!” pani sprzątaczce w szkole oraz ostatni raz uścisnąć dłoń mojej pani profesor. Wreszcie mogłem patrzeć na pianino bez odruchów wymiotnych, a dom uwolnił się od rozkazów: „Do pianina!”, „Trenuj!” i tym podobnych. Przyrzekałem sobie, że z tym pianinem to już definitywny koniec! Jednak teraz powstaje niejasność. Moglibyście pomyśleć - po co chłopak mówi, że gra na fortepianie, skoro tu dowiadujemy się, że skończył grać tuż po szkole podstawowej? Spokojnie. To jeszcze nie koniec mojej historii. Jakieś dwa lata po wyczekanym „Do widzenia!” moja mama powiedziała zaznajomionemu zespołowi, że jej synek gra na pianinie i chętnie zacznie przygodę jako klawiszowiec. Mina mi zrzedła. Owszem, po dwóch latach troszkę brakowało mi klawiszy pod palcami, ale mimo wszystko na „casting” szedłem pod lekkim przymusem. Okazało się, że pozapominałem wszystko. Nie wiedziałem co to c-dur (czyli tonacja muzyczna w skali durowej), a palce miałem dosłownie zdrętwiałe. Lider zespołu uśmiechnął się i bez słowa dał mi numer do gościa, który miał te wszystkie moje braki pouzupełniać. Znów nie wiem czemu, ale... zadzwoniłem. Pan mnie przesłuchał, załamał ręce nad moim poziomem gry oraz… postanowił natychmiast rozpocząć moją „klawiszową” rekonwalescencję. Uwierzcie lub nie, ale ten nauczyciel po paru miesiącach lekcji na nowo rozkochał mnie w muzyce fortepianowej. Gdy RHBlues (bo tak nazywał się tamten zespół) już grali z nowym klawiszowcem, ja siedziałem przy fortepianie i trenowałem – znów jak ten niewolnik, ale tym razem na własne życzenie. Zaczęliśmy od bluesa, przeszliśmy przez jazz i R&B, a skończyliśmy na koncercie e-moll Chopina. Gdy go wreszcie zagrałem, mój instruktor popatrzył na mnie i powiedział: „Łukasz... Przez dwa i pół roku dokonałeś niesamowitego postępu, ale teraz musisz znaleźć nowego nauczyciela, bo ja już Ciebie niczego nie nauczę”. Wręczył mi swój zbiór nut i pojechał do domu. Powiem szczerze, że mnie zatkało. Niesamowicie miło było usłyszeć te słowa, ale nuty odbierałem ze łzą w oku. Nikomu innemu nie zawdzięczałem w muzykowaniu tyle, ile jemu, ponieważ uprzedzenia kreowane w mojej głowie od tylu lat, zatarł dosłownie w parę miesięcy dając tak niesamowity efekt. Jednak trzeba było grać dalej. Natychmiast rozpocząłem poszukiwania nowego profesora. W końcu się udało. Obecnie uczęszczam na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina i przygotowuję się na studia muzyczne. Nie jestem w stanie nawet zliczyć gigabajtów muzyki klasycznej na moim komputerze ani ilości arkuszy z „Próbujcie, marzcie, dążcie do celu. (...) Poznawajcie i odkrywajcie, a odkryjecie samych siebie” nutami, które leżą u mnie w domu. Oczywiście nie słucham tylko muzyki klasycznej. Słucham dosłownie wszystkiego i uważam, że należy odkrywać muzykę w każdym możliwym gatunku. Jednak muszę przyznać, że muzyka poważna jest dla mnie obecnie najważniejsza. Proszę mi wybaczyć tę dość rozległą niemal autobiografię,ale opowiedziałem tę historię tylko dlatego, żeby udowodnić, że nawet ja, zatwardziały „hater” muzyki klasycznej w każdej postaci, pokochałem ją na nowo. Dzięki małemu impulsowi dosłownie z dnia na dzień przełamałem bariery zamurowane w mojej głowie. Również zacząłem zastanawiać się czemu w ogóle byłem tak bardzo uprzedzony do tej muzyki, czemu pianino chciałem spalić a z lekcji zrezygnować. Po przeanalizowaniu wszystkiego jestem obecnie pewien, że nie wyobrażam sobie mojego życia bez fortepianu. Muzyka klasyczna rozwinęła mój umysł, nauczyła mnie słuchać, rozmyślać oraz analizować. Wypełniła lukę, którą próbowałem wypełnić wszystkim innym, tylko nie nią. Moja historia to przykład jeden z wielu. Zwykłe słowa przelane na kartkę, owszem. Jednak chciałbym tą, można by rzec błahą historią, zachęcić wszystkich was do poznawania nowych, pozornie odległych rzeczy. Może tak, jak w moim przypadku, znienawidzonych rzeczy! Na przykład pójść na tenisa znienawidzonego przez głupiego trenera, zwiedzić jeszcze raz Mediolan znienawidzony przez skradzioną torebkę lub po prostu poprosić babcię o upieczenie sernika znienawidzonego przez zakalca. Wiem, że takie gadanie wydaję się banalne, ale uwierzcie mi, nie pożałujecie. Spróbujcie samemu odnaleźć impuls. Próbujcie, marzcie, dążcie do celu. Nie zamykajcie się w zardzewiałej puszcze, w jakiejś jednej dziedzinie życia, lecz szukajcie nowych i z pewnością piękniejszych doznań. Poznawajcie i odkrywajcie, a odkryjecie samych siebie. Tak, jak zrobiłem to ja. 43 | wogole.net Rynek myśli Wszyscy jesteśmy graczami Karol Popow IV LO im. Adama Mickiewicza C zy to się komuś podoba, czy nie, każdy z nas w swoim codziennym życiu coraz częściej spotyka się z procesem tak zwanej grywalizacji. Termin ten nie odnosi się tylko do gier wideo. Wpływ gamifikacji możemy zaobserwować w wielu momentach dnia powszedniego, jednak jej stała obecność w naszym życiu to w dalszym ciągu pieśń jutra. „Gryfikacja – z czym to się je?” Niewiele osób jest świadomych tego, że coraz większa część naszego świata jest oparta na mechanizmach znanych z gier. Gryfikacja zajmuje się właśnie implementacją tych procesów do sytuacji, które grą nie są. Najprostszym i najbardziej obrazowym przykładem, są programy lojalnościowe, wdrażane przez wiele firm. Punkty payback, pieczątki, rabaty czy karty stałego klienta to zagrania marketingowe wyjęte właśnie z gier wideo. Opierają się one na bardzo prymitywnych ludzkich instynktach. Zbieractwo towarzyszyło człowiekowi od zawsze. Od najdawniejszych czasów ludzie lubili kolekcjonować przedmioty oraz dostawać coś za darmo. Pozostałości tych nawyków wykorzystują dziś marketingowcy, aby manipulować technikami sprzedaży produktów. „Zbierz dziesięć pieczątek, a otrzymasz produkt gratis.”. Przecież to schemat znany bardzo dobrze wszystkim miłośnikom gier RPG – „przynieś pięć szczurzych ogonów, a otrzymasz ode mnie niesamowity oręż bohaterze!” Gamifikacja poza marketingiem dotyka coraz częściej bardziej istotnych sfer naszego życia. Ostatnim trendem w środowisku akademickim jest budowanie programu nauczania studentów na podstawie rozwoju swojego awatara. Po raz kolejny zauważamy zbieżność z grami wideo. Każdy student tworzy swoją wirtualną postać – poprzez zdawanie egzaminów, od- 44 | wogole.net dawanie projektów w terminie, a nawet obecność na wykładach zdobywa punkty doświadczenia. Za zdobycie ich określonej ich ilości awansuje na wyższy poziom, co przybliża go do zaliczenia semestru. Ja pokazują badania, metoda ta jest bardzo efektywna. Osiągnięcia studentów — graczy były zdecydowanie wyższe od ich kolegów uczestniczących w normalnym procesie kształcenia. System ten konstruowany jest, nie tylko bazując na motywacji wewnętrznej (chęć doskonalenia się, zdobywania wiedzy), lecz również o jej zewnętrzny odpowiednik – rywalizację między graczami, czy prosty system kar i nagród. Moda to podchwytywana jest przez coraz większą liczbę uczelni, korporacji oraz trenerów personalnych. Homo-gamers Stereotypy bywają krzywdzące, wiemy o tym wszyscy. Gdy mówimy, że ktoś jest graczem przed oczami staje nam pryszczaty nastolatek spędzający całe dnie przed komputerem. Statystyki mówią co innego. Średni wiek gracza to około 30 lat, w 53 procentach wypadków graczami są mężczyźni. Badacze obalili też stereotyp, jakoby gracze byli słabo wykształceni – większość z nich posiada przynajmniej wykształcenie średnie, a same gry nie wpływają negatywnie na poziom inteligencji odbiorcy. Wręcz przeciwnie, wiele znanych w świecie nauki osobistości uważa gry za czynnik rozwijający potrzebne w dzisiejszym świecie umiejętności. Współpraca w zespole, umiejętność szybkiego kojarzenia faktów, refleks, spostrzegawczość, rozwiązywanie wielopoziomowych, skomplikowanych problemów, to tylko niektóre umiejętności, jakie w odbiorcy rozwijają gry. Zatem czy słuszne jest stwierdzenie mówiące – „każdy z nas jest graczem”? Przedstawiciele pokolenia „z” – wychowani w epoce postinternetowej, posługujący się komputera- mi od urodzenia, nierozstający się ze smartfonami są najlepszym potwierdzeniem tej hipotezy. Każdy z nas JEST graczem, gdyż w życiu codziennym na każdym kroku spotykamy się z mechanizmami powstałymi w świecie gier komputerowych. Wystarczy przyjrzeć się bliżej facebookowi, który jest przecież elementem nierozerwalnie związanym z naszym życiem. Zbieranie „lajków” to forma rywalizacji ze znajomymi – kto wstawi śmieszniejszy, czy bardziej interesujący link. Sama idea portalu zrzeszającego ludzi, segregując i łącząc ich poprzez wspólnych znajomych to nic innego jak pierwotna potrzeba człowieka do życia w grupie. Same gry typu farmville, flappy bird czy sims online to przykłady aż nazbyt oczywiste. Z zainteresowaniem obserwuje ludzi, którzy grają w powyższe tytuły, przy jednoczesnym stwierdzeniu „nie, nie jestem graczem”. Moim zdaniem oznacza to tyle ze w naszym społeczeństwie stereotyp gier, jako rozrywki infantylnej, charakteryzującej osobniki niedojrzałe społecznie, pozostaje niezmienny. Granie w gry wciąż jest „obciachem”, zajęciem dla dzieci, które nie przynosi żadnych korzyści, zarówno materialnych, jak i duchowych. Branża gier warta miliardy. Przychody branży gier liczone są w miliardach dolarów, w 2008r przychody tego segmentu rynku przerosły wpływy branży filmowej. Oznacza to tyle, że w dzisiejszym świecie więcej wydaje się na produkcję i dystrybucję gier, niż filmów. Jest to również najszybciej rozwijająca się branża rozrywkowa. Mimo wszechobecnych negatywnych nastrojów rynkowych związanych z kryzysem, gry i ich twórcy mają się bardzo dobrze. Gamedev jest obecnie jedną z najbardziej dochodowych, a zarazem przyszłościowych gałęzi rozrywki. Gry to nie tylko producenci, lecz przede wszystkim – sami gracze. Większość z nas (z was również) gra w gry dla przyjemności, lecz są ludzie, którzy uczynili z tego sztukę. E-sport, bo tak nazywa się profesjonalne rozgrywki na poziomie światowym, cieszy się niesłabnącą popularnością. Konkurencji, czyli gier jest bardzo wiele. Poprzez zespołowe gry akcji (Counter –strike), przez logiczne gry strategiczne (Starcraft II), kończąc na symulatorach wyścigów samochodowych. Współzawodnictwo bywa zaciekłe, a o wygranej decydują prawdziwe umiejętności graczy. Również wygrane w najważniejszych rozgrywkach światowych niosą ogromne korzyści. Firmy produkujące sprzęt dla graczy, podpisują z zawodnikami kontrakty, dzięki którym sygnują swoje produkty ich imieniem. Poza prestiżem jest też aspekt materialny. Zbliżający się finał rozgrywek w stworzoną przez Valve grę D.O.T.A 2 jest pod każdym względem niezwykły. Pula nagród wynosi ponad 10 milionów dolarów i ciągle rośnie. Należy zaznaczyć, że jest to suma o połowę niższa niż pula nagród w amerykańskim turnieju tenisa US open, uważanym za jeden z najbardziej dochodowych. Słowo klucz – immersja Należy zadać pytanie: czemu gry komputerowe zyskują coraz większą popularność? Co sprawia, że ludzie spędzają przy grach długie godziny? Dlaczego coraz częściej porównują gry do współczesnych dzieł sztuki? Moim zdaniem odpowiedź na te pytania jest bardzo prosta i zawiera się w słowie „immersja”. Jest to termin, który charakteryzuje zacieranie granic pomiędzy światem realnym a wirtualnym. Gry pozwalają użytkownikowi zanurzyć się w świecie zupełnie inny niż ten, który zna. Pozwalają na doświadczenie zupełnie innych emocji, dzięki możliwości wpływania na wygląd i kształt rozgrywki. To sam gracz podejmuje decyzje, które mają przełożenie na fabułę gry. Niekiedy gra, sama dostosowuje się do gracza poprzez ocenę umiejętności gracza, dobranie mu odpowiednich przeciwników i poziomów trudności zagadek, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć. Właśnie dzięki olbrzymim możliwością kreacji świata przedstawionego, którego budowa ograniczona jest jedynie przez aspekty technologiczne, jak i wyobraźnie twórców, gry cieszą się niesłabnącą popularnością. Gamedev jest bezpośrednio związany z najnowszymi technologiami, które natychmiast uwzględniane są w tworzeniu nowych gier. Jednocześnie okres „żywotności” generacji urządzeń staje się coraz krótszy, co przyczynia się do szybszej rotacji rozwiązań przestarzałych z tymi zupełnie nowymi i rewolucyjnymi. Przemijającą już dziś modę na kontrolery ruchowe zastępuje technologia 3D oraz okulary, które po założeniu pozwalają na niemal całkowite przeniesienie się w świat wirtualny. Najnowsze gry mogą pochwalić się niemal fotorealistyczną grafiką, animacją rodem z hollywoodzkich filmów i ponad 300 godzinnymi scenariuszami. Powstają studia zajmujące się nowoczesną technologią motion capture – przeniesieniem ruchów aktorów na ekrany komputera. Znani pisarze i scenarzyści filmowi są coraz częściej zatrudniani przy produkcji największych hitów. Jutro zaczyna się dziś. Gry, takie, jakimi znamy je dziś, są technologią przyszłości. Mechanizmy, które nimi rządzą są coraz częściej obecne w naszym życiu. Od zarządzania firmą, poprzez marketing , a na edukacji kończąc. Popularne aplikacje, których używamy codziennie – jak Foursquare, Endomodo czy Snapchat powstawały przy pomocy specjalistów od gamifikacji. Nasze życie coraz częściej przypomina rozgrywkę, podejmowane przez nas aktywności, poddawane są ocenie przez szereg wirtualnych specjalistów, preferencje zakupów personalizowane przez inteligentne skrypty dobierające powiązane przedmioty. Musimy jednak zacząć uważać, aby technologia mająca ułatwić nam życie, nim nie zawładnęła. Przeglądając ostatnio portale z nowinkami technologicznymi natknąłem się na opaskę dla sportowców, która „nagradza” właściciela porażeniem prądem, gdy ten nie wykonuje ćwiczeń odpowiednio szybko. Pora się zastanowić, czy technologia, którą tworzymy, nie zmieni się wkrótce w niewidzialne kajdany. Bijmy więc brawo nad osiągnięciami technologii i nauki, lecz bacznie patrzmy na kierunek, w którym to zmierza, należy wszak pamiętać, że wszyscy jesteśmy graczami. 45 | wogole.net Powstanie Warszawskie Jak było naprawdę? Rozmowa z Panią Barbarą Gancarczyk Barbara Gancarczyk ur:18 kwietnia 1923 r. w Warszawie. W okresie Powstania oraz przed jego wybuchem należała do harcerskiego batalionu „Wigry” Armii Krajowej. Pełniła funkcje łączniczki oraz sanitariuszki, była znana pod pseudonimem „Pająk”. Miała Pani jedynie 21 lat, gdy wybuchło Powstanie. Jak Pani rodzina reagowała na zaangażowanie w konspiracyjną działalność? Wiązało się to przecież z ogromnym niebezpieczeństwem. Rodzicom towarzyszył ciągły niepokój, jednak zazwyczaj nie wiedzieli o naszej konspiracyjnej działalności. Ja miałam siostrę i też nic o niej nie wiedziałam. O ojcu także, nie wiedziałam, że się udzielał. Oczywiście domyślaliśmy się wszyscy, każdy gdzieś wychodził na jakieś spotkania, siostra przeszła szkolenie sanitarne. Jednak my między sobą o tym nie rozmawialiśmy, także ze względu na to, że po prostu lepiej było wiedzieć jak najmniej. Mama na pewno się domyślała, ale też nie pytała o nic. Kiedy dowiedziała się Pani o dokładnej dacie Powstania? Na ogół dowiedzieliśmy się wszyscy 1 sierpnia, byliśmy przygotowani na to, że się zacznie, ale nie wiadomo było kiedy. Ja dowiedziałam się w zasadzie 1 sierpnia około 15 od koleżanki Danki. Ona znała dokładną godzinę i miejsce koncentracji. I właśnie ona powiedziała mi, że mam się zgłosić na Kilińskiego pod numer pierwszy. Jaka atmosfera panowała na kilka dni przed 1 sierpnia 1944 roku? 46 | wogole.net Już na kilka dni przed Powstaniem był rozkaz, że jeśli ktoś mieszka po prawej stronie Wisły, musi już przeprowadzić się na drugą stronę. Trzeba było się liczyć z tym, że mosty zostaną zniszczone. Ja mieszkałam na Saskiej Kępie i myśmy z koleżankami były już przygotowane o tyle, że miałyśmy odpowiednie ubrania i buty spakowane w plecak. Te rzeczy wyniosłam już chyba na 3 dni przed pierwszym sierpnia. My też widzieliśmy, co się dzieje, był odwrót wojsk niemieckich przez mosty na Zachód. A na dworcu pociągami wywożono niemiecką ludność cywilną i urzędników. Oni pchali się do tych zatłoczonych wagonów, wchodzili przez okna, aby już jak najszybciej wyjechać. Pamiętam, że trzydziestego sierpnia byłam jeszcze w domu, wróciłam się pożegnać. Powiedziałam tylko, że będę na Starym Mieście i w zasadzie niewiele więcej. Jak wyglądało życie cywilów w czasie Powstania? Ja z cywilami nie miałam dużo do czynienia. Muszę powiedzieć, że byłam szczęśliwa, że nie muszę siedzieć w tych piwnicach, że cały czas miałam jakieś zadania i polecenia. Człowiek wtedy nie myśli, że może zginąć. Nie było we mnie tej beznadziei. W piwnicach było bardzo dużo ludzi, nieraz nie można było się położyć, ludzie koczowali na jakiś krzesełkach. Z jedzeniem też było ciężko, chociaż na starówce nie było źle, ponieważ Powstańcy zdobyli dobrze zaopatrzony magazyn. Jednak warunki bytowe były okropne, przede wszystkim nie było wody. Kopano studnie, ale kolejki były kilkugodzinne, stały dzieci i ludzie starsi, a co 15-20 minut były naloty. Było bardzo niebezpiecznie. Warunki tej ludności były bardzo ciężkie, wiele osób ginęło. Bomby rujnowały kamienice do samych piwnic. […] Jaki był stosunek cywilów do Powstańców? Na początku ludzie byli bardzo serdeczni i nadzwyczaj ofiarni. Otaczali nas wielką troską. Pamiętam, że w pierwszym tygodniu byłam w Śródmieściu […] i tam po podwórkach zbierałyśmy opatrunki, pościel i żywność. Ludzie naprawdę dawali co tylko mogli, potem to już się wyczerpało i trudno się dziwić skoro oni już sami nic nie mieli. Ja osobiście się nie spotkałam nigdy, nawet przy ewakuacji starówki, żeby ktoś nam wymyślał czy złorzeczył. Jednak słyszałam, że były takie przypadki, że ludzie mieli żal i pytali, co żeśmy zrobili… Jak zachowywali się Niemcy? Po tej tragedii, którą ja przeżyłam, w głowie mi się nie mieściło, że człowiek może drugiemu człowiekowi takie rzeczy robić. Zetknięcie się z takimi ludźmi bez uczuć, bez skrupułów to było dla mnie straszne przeżycie. Oni najczęściej byli bezwzględnymi mordercami, zabijali nawet bezbronnych ludzi, rannych. Jednak były takie momenty, że może nam i współczuli, wyrażali jakieś zachowania ludzkie. Była taka sytuacja, że Niemiec zostawił przy rannym 2 butelki wina, czy dawał nam papierosy i mówił, że to jest właśnie dla rannych. Takie rzeczy też się zdarzały. Jak my chodziłyśmy po piwnicach, to też nam raz Niemiec poświecił latarką i w ten sposób pomógł. Jednak to były rzadkie przypadki. […] Czy mieliście Państwo jakieś momenty wytchnienia? Takie, w których potrafiliście na chwilę zapomnieć o walce i ciągłym niebezpieczeństwie? Zdarzały się takie momenty, że było trochę luzu, wtedy potrafiliśmy się śmiać. Jeden z naszych instruktorów zorganizował takie ognisko harcerskie to i śpiewy były i chłopcy opowiadali kawały. Zapamiętałam taki szlagier przedwojenny, który w zestawieniu z tym, co się działo bardzo kontrastował: „I znów zakwitły kwiaty I znów ślą aromaty I znów Warszawa bawi się I znów swój uśmiech śle W te noc tętniącą wrzawą W te noc baw się Warszawo I ciesz się swoją sławą, bo my kochamy Cię” Pomimo tego, że się waliło, że pożary były i nieustannie ginęli nasi koledzy, to znajdowaliśmy takie chwile zapomnienia. W tym roku obchodziliśmy 70 rocznicę Powstania, jak Pani ocenia udział młodych ludzi w tym wydarzeniu? - Mamy stały kontakt z młodzieżą, głównie harcerską z hufca Praga Północ i oni już od dłuższego czasu pomagają nam w organizacji uroczystości i porządkowaniu grobów. W tym roku przy naszym wigierskim pomniku była też młodzież znad jeziora Wigry i grupa z Zielonej Góry, aż trudno było się pomieścić. Na cmentarzu, także bardzo dużo młodych ludzi. Powstańców było niewielu, ale były już kolejne pokolenia. […] Wszędzie też bardzo dużo wolontariuszy, jestem dla nich pełna uznania, wszyscy tacy bardzo życzliwi i pomocni. My byliśmy zdumieni i zadowoleni, że młodzież się tak interesuję, pamięta i chce uczestniczyć w uroczystościach. Szczególnie że dla nas Powstańców 1 sierpnia zawsze był ważnym wydarzeniem, a długo było tak, że na cmentarzu spotykaliśmy się sami, tylko z rodzinami poległych. Co Pani sądzi o filmach, które powstają na temat Powstania Warszawskiego? Czy to dobrze, że częściej dotyka się tej tematyki? W tych wcześniejszych filmach to nas bardzo dziwiło, że te dziewczyny są takie uczesane, czyste, mają białe kołnierzyki, a tak to było może na początku. Potem to my byłyśmy spocone, zmęczone, zziajane. Wszyscy byliśmy tacy szarzy, przysłonięci pyłem. Teraz te filmy są bardziej realistyczne. Jak kolorowali te autentyczne zdjęcia, to właśnie bardzo dobrze to wszystko było pokazane. Jednak były też takie sceny, które raziły Powstańców. Na przykład w jednym filmie chłopak informuje matkę, że idzie do Powstania i ona wpada w szał, rzuca talerzami i demoluje mieszkanie. Nie wiem, czy były takie zdarzenia, moim zdaniem ta scena nie była potrzebna. Nas żegnano inaczej, pytano czy na pewno musimy iść, czy mamy coś ciepłego, szykowano jakieś jedzenie na kilka dni. Czasem matki same brały udział, więc dobrze rozumiały, pomagały i wspierały. Mi też w takim filmie brakuje ciszy, tam jest scena w szpitalu gdzie słychać krzyki rannych, a my w zasadzie cierpieliśmy w ciszy. W filmie jest pokazana też scena wybuchu czołgu, ja byłam przy tym wydarzeniu i to był jedyny raz, kiedy podczas Powstania słyszałam takie krzyki i to było w filmie dobrze pokazane Jak wychodziłam z Warszawy, to myślałam, że ja już nie potrafię się śmiać. M yślałam, że w zasadzie nie powinnam mieć dzieci, wiedząc jaki ten świat jest okrutny. No ale potem przyszły dzieci i śmiać się też zaczęłam. Dziękuję bardzo za rozmowę. Pełny wywiad jest dostępny na naszej stronie internetowej: www.wogole.net. Rozmowę przeprowadziła Paulina Sidor. 47 | wogole.net Powstanie Warszawskie Barbara Gancarczyk Uczestniczka Powstania Warszawskiego Paulina Sidor, Michał Borek Pożar w katedrze św. Jana przy ulicy Świętojańskiej S zesnastego sierpnia rano razem z Teresą/Potulicką – Łatyńską/ docieramy z naszym plutonem bat. Wigry do Katedry od strony ul. Jezuickiej. Nie jest ona jeszcze zniszczona. Wprawdzie wybite okna i ściany ogołocone z cennych dzieł sztuki noszą wyraźne ślady ostrzeliwania, ale mury zewnętrzne i sklepienia są tylko nieznacznie naruszone. Nasi chłopcy obsadzają stanowiska w prezbiterium, zakrystii, na tzw. ‘galeryjce’ oraz na prowizorycznej barykadzie oddzielającej placyk Kanonii od ul. Jezuickiej. Posadzka kaplicy Literackiej wypełniona jest stosem cennych książek, wydawnictw i dokumentów Archiwum Diecezjalnego, przyniesionych tu przez księży i parafian z płonących budynków. Katedra w ciągu pierwszej połowy sierpnia 1944 paliła się kilkakrotnie, jednak zawsze udawało się ugasić ogień w zarodku. Pożar, który strawił ją doszczętnie, rozpoczął się 16 sierpnia. Niemcy skierowali pociski zapalające na dach katedry i okoliczne budynki. Na skutek silnego wiatru ogień przenosi się szybko na boczną kaplicę i prawą nawę. Zgromadzone książki, drewniane boazerie, ławki i obicia stopniowo padają ofiarą płomieni. Chłopcy opuszczają stanowiska w Katedrze, wycofując się do zakrystii, przedsionka i bramy budynku przy ul. Jezuickiej 1. Katedra jest najbardziej wysuniętym punktem obrony Starówki od strony placu Zamkowego. Ruiny Zamku i budynki pod Skarpą Wiślaną zajęte są przez Niemców i Własowców. Nieprzyjaciel podpalając Katedrę, przypuścił szturm podchodząc wypalonymi ruinami Kanonii i atakując jednocześnie barykadę na ul. Świętojańskiej. Nasi chłopcy w pośpiechu wzmacniają barykadę, ściągając m.in. worki cukru zgromadzone przez zapobiegliwych księży. Znoszą też różne sprzęty, meble i wszystko, co popadnie byle prędzej. Szamoczą się z jakimś leciwym dziadkiem kościelnym, któremu porwali pieczołowicie przechowywane piernaty. Por. „Andrzej” /Jerzy Kowalczyk/ kierujący akcją wyrywa komuś dywan: - „Co do cholery, powariowaliście? Dywan na barykadę? – przyda się na posłanie w tej bramie! Na gołym betonie chcecie spać?” Razem z Teresą, idąc do naszych stanowisk na Jezuickiej, musimy przejść przez płonącą Katedrę. Przyległe do niej małe podwórko, jest bezustannie obrzucane pociskami z granatników, dlatego przejście tamtędy jest tak niebezpieczne. Płonie prawa strona kościoła. Ogień dociera już do prezbiterium i z trzaskiem przenosi się na środkową nawę. Jest gorąco i duszno. Idziemy lewą nawą, a przed sobą mamy widok na kaplice Baryczków, poprzez snujący się dym dostrzegamy stojącego na ołtarzu księdza, usiłującego zdjąć z krzyża figurę cudownego Pana Jezusa. Podbiegamy do niego i chwytamy zdjętą z krzyża figurę. Jest duża i ciężka. Razem z księdzem przenosimy ją z kościoła do bramy domu na ul. Jezuickiej 1. Tam pomagamy odłączyć od korpusu rozkrzyżowane ręce, tak aby można było przenieść figurę zatłoczonymi piwnicami. Początkowo miała ona być złożona w Kaplicy Szarytek na ul. Starej. Droga od Katedry do Rynku Starego Miasta prowadzi przez spore podwórko na tyłach kościoła Jezuitów, a następnie przez piwnice sąsiadujących ze sobą kamieniczek. Zarówno Jezuicka, jak i Świętojańska są pod silnym ostrzałem. Podziemne przejścia są bardzo zatłoczone. Ciemno. Gdzieniegdzie tylko migocze światło świecy. Idę pierwsza, niosąc przed sobą ręce figury, proszę o zrobienie przejścia dla posuwającego się za mną księdza i kolegi. Ludzie na wieść, że niosę cudownego Pana Jezusa, rozstępują się, klękają i głośno modlą, niektórzy płaczą. Dochodzimy do ostatniej kamieniczki, gdzie poszerzone okienko piwniczne stanowi wyjście. Przekazuje ręce cennej rzeźby komuś z cywilów, który poniesie je dalej. Sama wracam do naszego oddziału do Katedry. W jej okolicach Niemcy znacznie wzmogli ostrzeliwanie. Tego dnia mamy liczne ofiary.Nocą nie ma bombardowania i nie nęka nas artyleria „szafy”, ale i tak nikt nie może zmrużyć oka. Tuż obok pali się wielkim płomieniem Katedra. Idę zobaczyć to widowisko... Całe wnętrze w ogniu migocze potężnym światłem. Bezustanny szum i trzask miesza się z hukiem walących się sklepień. Kiedy patrzę na to wszystko, ogarnia mnie żal i złość. Uświadamiam sobie całą, niemającą granic potęgę niszczenia, dla której nie ma nic świętego. Kiedy 17 sierpnia oddział „Wigier” przekazuje placówkę, pożar nadal trwa. Pamięć o powstaniu nie przemija recenzja książki Galop 44 i gry Mali Powstańcy Co roku 1 sierpnia o godzinie 17 cała Warszawa zatrzymuję się i przez jedną minutę wszyscy myślami jesteśmy w jednym miejscu. Przez cały dzień toczą się dyskusje i rozważania na temat tych, jakże ciężkich i trudnych 63 dni oraz ich konsekwencji. Jednak czy zastanawiamy się nad tym co byśmy zrobili, gdybyśmy przypadkiem naprawdę znaleźli się w bombardo wanej Warszawie sprzed 70 lat? Czy walczylibyśmy i ryzykowali własne życie w imię walki o niepodległą ojczyznę? Przed tymi pytaniami Monika Kowaleczko – Szumowska postanowiła postawić Wojtka i Mikołaja w książce Galop 44. Dwóch zupełnie różnych braci, poprzez replikę kanału, znajdującą się w Muzeum Powstania Warszawskiego, trafia do znanej jedynie z lekcji historii, ale obcej i przerażającej rzeczywistości. Są młodzi, wiekiem nie odstają od większości Powstańców. Przed nimi trudne wybory, śmiertelne zadania i nieustanne pytanie: zostać czy wrócić? Chłopcy poznają prawdziwą przyjaźń, miłość i odnajdują braterską więź, której wcześniej nie było w ich relacjach. Tym pięknym uczuciom towarzyszy jednak lęk, strach i ciągła walka o życie. Autorka w sposób bardzo przejmujący ukazuje czytelnikom atmosferę tamtych dni. Oprócz przedstawienia autentycznych wydarzeń historycznych, Monika Kowaleczko – Szumowska opisuje trudności i przeszkody z jakim Warszawiacy musieli borykać się każdego dnia. Galop 44 jest, więc pozycją wartą przeczytania, chociażby dla przypomnienia i poznania z innej strony, tak ważnych dla naszego miasta wydarzeń.Książka pomimo że przeznaczona jest raczej dla młodzieży, wartościowa będzie dla każdego. Przyczyną, dla której Wojtek i Mikołaj znaleźli się po drugiej stronie włazu, jest również przyczyną dla, której warto przeczytać tą pozycję. Nie zdradzę, o co chodzi, ale podpowiem, że warto uważnie śledzić słowa poczciwego Dziadunia. Gorąco zachęcam do zapoznania się z Galopem 44. Jest to lektura wzruszająca, przejmująca i zapewniam, że nie będziecie żałować, że po nią sięgnęliście. Warto też, samemu zadać sobie pytanie, jak my zachowalibyśmy się na miejscu chłopców? Osoby, które po przeczytaniu książki będą chciały na dłużej pozostać w walczącej Warszawie albo po prostu lubią w gronie przyjaciół pograć w gry planszowe, powinny zapoznać się również z Małymi Powstańcami. Jest to gra, w której wcielamy się w stołecznych harcerzy, a naszym zadaniem jest przekazywanie listów i rozkazów pomiędzy oddziałami powstańczymi. Od nas zależy czy poczta polowa zostanie dostarczona na czas i czy wróg nie zajmie całej stolicy. Czy to dobrze, że Powstanie Warszawskie nabrało komercyjnego kształtu? De facto to za sprawą książek, filmów, gier czy nawet współczesnych piosenek kolejne pokolenia warszawiaków będą pamiętały dzięki komu mogą mówić po polsku jeszcze, a w każdą kolejną rocznicę wybuchu Powstania wszyscy mieszkańcy Warszawy, niezależnie od wieku czy pochodzenia, wraz ze swoim miastem, o godzinie W staną w miejscu, w pełni świadomi dlaczego Warszawa nie zapomni. Zarówno książkę, jak i grę możecie wygrać w konkursie na str. 51. Zachęcamy do udziału! Książka pomimo że przeznaczona jest raczej dla młodzieży, wartościowa będzie dla każdego. W tekście wykorzystano fragmenty piosenki 63 dni chwały - Hemp Gru. 48 | wogole.net 49 | wogole.net konkurs Powstanie Warszawskie Paulina Markowska XVII LO im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego Dzień Zrób (z) W ogóle zdjęcie! Zrób zdjęcie z naszym logiem (może to być gazeta, vlepka, strona www,plakat czy każda inna forma zawierająca nasze logo), liczy się kreatywność i pomysłowość! Prace prosimy wysyłać na adres [email protected], w tytule maila musi znaleźć się dopisek Konkurs 1, a w treści Wasze imię, nazwisko oraz szkoła. Nagrodzimy 3 najlepsze fotografie! 1 miejsce: Książka „Galop 44” i gra „Mali Powstańcy” 2 miejsce: Gra”Mali Powstańcy” 3 miejsce: Książka „Galop 44” Sponsorem nagród jest Wydawnictwo Egmont. B Wojna to już nie zabawa, to rzeczywistość. Boję się, ale i wierzę. Wierzę, że przyjdzie taki dzień, że marzenie o wolności nabierze nowego znaczenia. 50 | wogole.net oję się. Siedzę tu w piwnicy, Starówka bombardowana. Ciągłe huki powodują, że ból przeszywa moją głowę. Wzbijają się tumany kurzu, latają odłamki gruzów.Wyglądam przez małe okienko. Staję na palcach. Próbuję wziąć oddech powietrza, przesiąkniętego zapachem prochu. Widok na podwórzu przeraża mnie. Widzę tylko grupę kobiet i dwóch Niemców. Po chwili słychać strzały. Tracę przytomność. Ktoś do mnie mówi. Otwieram oczy. Jakiś mężczyzna pochyla się nade mną. Podaje mi naparstek wody. Siadam pod ścianą. Wszyscy wrócili do swoich zajęć. Zajęć… Ludzie siedzą cicho, jakaś kobieta klęczy i z płaczem wznosi oczy do góry. Modli się. Tylko tyle nam zostało. Modlić się o wybawienie. Nagle młoda dziewczyna zaczyna krzyczeć. Podbiega do niej mąż. Zaczęła rodzić. Wyrysuj sobie kurs! Ból maluje się na jej twarzy. Ktoś daje koc. Ciekawe skąd go ma. Ktoś inny przynosi miskę. Nagle w całej piwnicy rozlega się płacz noworodka. Jest 1 września 1944 roku, około godziny piętnastej. Mały chłopczyk uśmiecha się do swoich rodziców. Oni też się uśmiechają. Przez łzy. Trudno będzie zadbać o tak małe dziecko tu, w piwnicy. Ktoś przyniósł garść sucharów. Biorę swoją porcję i przechodzę do pomieszczenia obok. Tu przebywa ciocia Mirka. Podaję jej suchary. Ręce jej drżą. Ledwo mówi. Niespodziewanie łapie mnie za rękę i daje różaniec. Zaczynam odmawiać. Przy trzeciej dziesiątce czuję jak jej ręka puszcza moją… Robi się coraz ciszej. Światła niemieckich latarek odbijają się w ciemności. Kończy się kolejny dzień. Co przyniósł? Śmierć i życie, smutek i radość... Ironia i humor nie są Ci obce? Potrafisz w kilku słowach komicznie przedstawiać świat? Wyślij nam swój obrazek satyryczny i wygraj miesiąc nauki rysunku w szkole Labirynt! Prace prosimy wysyłać na adres [email protected], w tytule maila musi znaleźć się dopisek Konkurs 2, a w treści Wasze imię, nazwisko oraz szkoła. Najlepszy rysunek nagrodzimy miesięcznym kursem rysunku w szkole Labirynt, a dwie wyróżnione prace nagrodą książkową! Biorąc udział w konkursie akceptujesz regulamin dostępny na stronie www.wogole.net. 51 | wogole.net 52 | wogole.net
Podobne dokumenty
Wersja HQ
Dominik Łuszczek Katarzyna Molak Ksenia Nowicka Dominik Owczarek Łukasz Paziewski Artur Stachyra Agata Serwińska Hubert Taładaj Aneta Dworzyńska www.behance.net/anetadw Invest Druk www.investdruk.p...
Bardziej szczegółowo