fragment - Sonia Draga

Transkrypt

fragment - Sonia Draga
fragment
Z języka hiszpańskiego przełożyła
Ewa Zaleska
I
Gorączka
N
igdy nie powinno się niczego opowiadać, dostarczać informacji czy przywoływać historii, ani powodować, by ludzie
snuli wspomnienia na temat istot, które nigdy nie istniały,
nie postawiły stopy na ziemi ani nie przemierzyły świata, a jeśli nawet przezeń przemknęły, teraz są już prawie bezpieczne w niepewnej i na poły ślepej niepamięci. Kiedy opowiadasz, to jakbyś dawał
prezent, nawet jeżeli opowieść zawiera truciznę, też jest więzią i wyrazem zaufania, a ten kto zaufał, rzadko nie doświadcza wcześniej
czy później zawodu, rzadko więź nie gmatwa się i nie zapętla tak
bardzo, że trzeba użyć noża lub brzytwy, żeby ją przeciąć. Iluż ludzi
nie zawiodło mego zaufania spośród wielu, którym je okazałem, ja,
tak ufny we własny instynkt, nie zawsze jednak dający mu wiarę
i zbyt długo naiwny? (Teraz już mniej, znacznie mniej, ale to mija
bardzo powoli). Nie zawiedli mnie dwaj przyjaciele, nadal im ufam,
w przeciwieństwie do dziesięciu innych, którzy to zaufanie utracili
lub roztrwonili; przetrwały resztki zaufania do ojca i, nie pozbawione
wstydu zaufanie, jakim obdarzałem matkę, uczucia bardzo do siebie
podobne, jeśli nie jednakie, w dodatku z matką to było krótko, już nie
może mnie zawieść, chyba że zza grobu, zakładając, że pewnego dnia
dokonam jakiegoś okropnego odkrycia i coś skrywanego wyjdzie na
jaw; nie przetrwało zaufanie do siostry, do dawnych narzeczonych,
kochanek ani do żadnej byłej, obecnej albo wymyślonej żony (siostra
bywa zazwyczaj pierwszą miłością z lat dziecinnych), bo zdaje się, że
w takich związkach niemal obowiązkowo to co się wie lub widziało,
zostaje w końcu wykorzystane przeciw ukochanej osobie czy współmałżonkowi – albo przeciw komuś, czyje ciepło i ciało liczyło się
tylko chwilowo – przeciw komuś, kto coś ci wyjawił, kto zgodził się
mieć cię za świadka własnych strapień i słabości i był gotów do zwierzeń, przeciw komuś, kto z głową na poduszce po prostu wspominał
głośno, pogrążony w myślach i nieświadomy ryzyka, nieświadomy
ani lustrującego go bezlitosnego oka, ani nadstawionego i wybiórczo
11
słuchającego ucha (często to nic poważnego, najwyżej do użytku domowego, kiedy jest się przypartym do muru lub w defensywie można to wykorzystać, by dowieść swojej racji podczas przeciągającej się
sprzeczki, wtedy niech służy za argument).
I to także oznacza zawieść zaufanie: nie tylko wyrządzić krzywdę
lub doprowadzić kogoś do zguby za sprawą własnej niedyskrecji, nie
tylko używać tej zakazanej broni, gdy osobie, która wcześniej opowiadała i wyjawiała sekrety – a teraz tego żałuje i zaprzecza, i plącze się,
i myli tropy, i chciałaby to wymazać, i milczy – wiatr zawieje w oczy
i los się od niej odwróci, lecz także uzyskiwać korzyści z przekazanych
nam w chwili słabości, nieuwagi lub wielkoduszności informacji,
bez szacunku i względu na okoliczności, w jakich weszliśmy w posiadanie tej wiedzy, którą teraz łatwo nam zmanipulować i sfałszować – czasem wystarcza samo powiedzenie czegoś na głos, by to coś
uległo przeinaczeniu: czy były to zwierzenia poczynione podczas miłosnej nocy albo w chwili rozpaczy, wieczorem w poczuciu winy lub
po przebudzeniu smutnym rankiem, w pijanym słowotoku bezsenności: jakiejś nocy albo jakiegoś dnia, gdy ktoś mówił tak, jakby po
tej nocy lub po tym dniu nie było już żadnej przyszłości (bądź jakby
jego nieokiełznany język miał umrzeć wraz z tą nocą i tym dniem),
nie wiedząc, że zawsze jest coś, co ma nadejść, zawsze zostaje coś jeszcze, minuta, włócznia, sekunda, gorączka, i jeszcze jedna sekunda,
sen – włócznia, gorączka, mój ból i słowo, sen – a także nieskończony czas, który nie zatrzymuje się ani nawet nie zwalnia tempa po naszym ostatecznym końcu, lecz nadal dopowiada, mówi, szepce i zadaje pytania, i opowiada, choćbyśmy nic już nie słyszeli i choćbyśmy
zamilkli. Pogrążyć się w milczeniu, tak, zamilknąć, to wielkie pragnienie, którego nikt nie spełnia, nawet po śmierci, a już na pewno
nie ja, który często opowiadałem, w dodatku na piśmie, w raportach,
i jeszcze gorzej: który patrzę i słucham, choćbym już o nic w zamian
nie pytał. Nie, nie powinienem niczego opowiadać ani słuchać, bo
nigdy nie zdołam sprawić, by nie zostało to powtórzone lub użyte
przeciwko mnie, na moją zgubę, albo co gorsza, żeby nie zostało powtórzone i użyte przeciwko tym, których kocham, aby ich zgubić.
A
potem jest nieufność. Jej również nie brakowało w moim
życiu.
To ciekawe, że wymiar sprawiedliwości bierze nieufność pod uwagę, a jeszcze dziwniejsze, że zadaje sobie trud, by nas
ostrzec: kiedy ktoś zostaje aresztowany, przynajmniej na filmach,
pozwala mu się zachować milczenie, ponieważ, jak zostaje natychmiast poinformowany, „wszystko co powie, może zostać użyte przeciwko niemu”. Jest w tym ostrzeżeniu jakiś dziwny – albo niekonsekwentny i sprzeczny – zamysł, by nie prowadzić zupełnie nieczystej
gry. To znaczy, informuje się więźnia, że od tej chwili reguły gry nie
będą czyste, komunikuje mu się i przypomina, że tak czy inaczej
zamierza się go dopaść i wykorzystać w tym celu wszystkie jego potknięcia, niekonsekwencje i błędy – już nie jest podejrzanym, lecz
oskarżonym, zamierza się dowieść jego winy, obalić alibi, nie może
już liczyć na bezstronność, w każdym razie od dzisiaj aż do dnia rozprawy – wszystkie wysiłki zostaną skoncentrowane na zdobyciu dowodów potrzebnych do jego skazania, cała inwigilacja, podsłuchy,
śledztwo i dochodzenie będą służyć zdobyciu dowodów obciążających go, potwierdzających decyzję o aresztowaniu. A mimo to daje
mu się możliwość milczenia, niemal żąda się od niego, by milczał;
w każdym razie powiadamia się go, że przysługuje mu takie prawo,
o czym mógł nie wiedzieć, i tym samym czasem wprost podsuwa mu
się taki pomysł: w ogóle nie otwieraj ust, nawet nie zaprzeczaj zarzutom, nie ryzykuj obrony na własną rękę; zachowanie milczenia jawi
się albo jest przedstawione jako ze wszech miar najbardziej roztropne
i jako coś, co może nas ocalić, nawet jeśli uważamy się za winnych
i jesteśmy winni, jako jedyny sposób na to, by ta zapowiedziana nieczysta gra nie przyniosła skutku albo nawet nie mogła mieć zastosowania w praktyce, a przynajmniej nie przy mimowolnej naiwnej
współpracy więźnia: „Ma pan prawo zachować milczenie”, w Ameryce nazywają to „formułą Mirandy”, nawet nie wiem, czy w naszych
13
krajach istnieje jej odpowiednik, kiedyś w Ameryce zastosowano tę
formułę wobec mnie, dawno temu albo nie bardzo, ale policjant nie
wyrecytował mi jej w całości, tak jak trzeba, gdy szybko wyrzucił
z siebie słynne zdanie: „Wszystko co pan powie, może zostać użyte
przeciwko panu”, zapomniał dodać „przed sądem”, byli świadkowie
tego pominięcia i z tej przyczyny zatrzymanie okazało się nieważne.
Ten sam dziwny obyczaj przesądza o innym prawie podsądnego, by
nie zeznawać na swoją niekorzyść, nie szkodzić sobie własnymi wypowiedziami, odpowiedziami, zaprzeczeniami albo własnym jąkaniem. Nie szkodzić sobie własną opowieścią (tak, to może wyrządzić
wielką szkodę); mieć tym samym prawo do kłamstwa.
Gra jest w istocie tak brudna i wyrachowana, że w tych okolicznościach żaden wymiar sprawiedliwości nie może uchodzić za
sprawiedliwy, a w takim razie może nie ma co liczyć na żadną sprawiedliwość nigdy, nigdzie – może sprawiedliwość to fantasmagoria
i fałszywe pojęcie. Bo oto mówi się oskarżonemu: „Jeżeli zeznasz coś,
co nam się nada albo posłuży naszym celom, damy ci wiarę, uwzględnimy to i użyjemy tego przeciwko tobie. I odwrotnie, jeżeli złożysz
zeznania na swoją korzyść i we własnej obronie, jeżeli powiesz coś,
co oczyści cię z zarzutów, a dla nas będzie niewygodne, nie damy ci
wiary i będą to słowa rzucone na wiatr, ponieważ przysługuje ci prawo do kłamania i przyjmujemy za pewnik, że wszyscy, to znaczy
wszyscy przestępcy z tego prawa korzystają. Jeżeli wymknie ci się
jakieś obciążające cię stwierdzenie albo uwikłasz się w jakąś wyraźną sprzeczność, albo wyznasz coś otwarcie, twoje słowa będą się liczyć i zadziałają na twoją niekorzyść: usłyszymy je, zarejestrujemy,
przyjmiemy do wiadomości, uznamy, że zostały wypowiedziane,
będą odnotowane, dołączymy je do akt twojej sprawy i będą stanowić zarzut przeciwko tobie. Każde zdanie natomiast, które pomoże ci
uwolnić się od zarzutów, będzie nieistotne i zostanie zlekceważone,
udamy, żeśmy go nie słyszeli, i nie zwrócimy na nie żadnej uwagi,
nie weźmiemy go w rachubę, będzie jak powietrze, dym, szkodliwe
opary i nie zadziała na twoją korzyść. Jeżeli przyznasz się do winy,
uznamy, że to prawda, i potraktujemy poważnie; jeżeli powiesz, że
jesteś niewinny, potraktujemy to jak żart z całym dobrodziejstwem
inwentarza”. Uznaje się za pewnik, że zarówno niewinny, jak i winny przyzna się do winy, a więc jeżeli się odezwą, nie będzie między
nimi różnicy, będą postawieni na równi albo potraktowani tak samo.
I wtedy właśnie się dodaje: „Możesz zachować milczenie”, chociaż to
14
też nie pozwoli odróżnić niewinnego od winnego. (Pogrążyć się w milczeniu, tak, milczeć, oto wielkie pragnienie, którego nikt nie spełnia
nawet po śmierci, a przecież właśnie to nam się doradza i do tego się
nas przekonuje w najważniejszych chwilach: „Milcz, nie mów ani
słowa, nie mów nawet, żeby się uratować. Trzymaj język za zębami,
połknij go, choćbyś miał się udławić, jakby ci go kot pożarł. Milcz
i wówczas się uratuj”).
W
kontaktach z innymi, w normalnym życiu bez niespodzianek, nie zdarzają się takie ostrzeżenia i może powinniśmy stale pamiętać o ich nieobecności lub braku czy
też, co sprowadza się do tego samego, o zawsze oczywistym i groźnym
powtarzaniu, dokładnym lub przeinaczonym, wszystkiego co mówimy i o czym rozmawiamy. Nic na to nie można poradzić, prędzej
czy później ludzie mówią wszystko, to co ciekawe i to co nieistotne,
to co osobiste i to co publiczne, to co głębokie i to co błahe, to co powinno pozostać ukryte i to co powinno zostać podane do wiadomości,
mówią o smutkach i radościach, i urazach, o pretensjach i uwielbieniu, o planach zemsty, o tym, z czego są dumni i czego się wstydzą,
o tym, co wydawało się sekretem, i o tym, co się dopominało, by sekretem pozostać, o tym, co powszechnie wiadome, i o tym, do czego
nie można się przyznać, i o tym, co okropne i co oczywiste, i o tym,
co istotne – że się zakochali – i o tym, co nieważne – że się zakochali.
Bez chwili zastanowienia. Ludzie mówią bezustannie i opowiadają,
nie zdając sobie z tego sprawy, zupełnie nieświadomi uruchamianych
przez siebie i nie poddających się kontroli mechanizmów intrygi,
dwuznaczności i chaosu, które mogą się okazać fatalne, rozmawiają
bez ustanku o innych i o sobie, a także o sobie, rozmawiając o innych.
To ciągłe mówienie jest czasem postrzegane jak transakcja, chociaż
chce się wydawać prezentem (w każdym przypadku ma w sobie coś
z prezentu), a często jest raczej łapówką albo wyrównaniem jakiegoś
rachunku, albo przekleństwem rzuconym pod adresem konkretnej
osoby, albo na chybił trafił, żeby ślepy los obrócił to na dobre lub na
złe, albo monetą, za którą kupuje się pozycję społeczną i przysługi,
i zaufanie, a nawet przyjaźń i oczywiście seks. A także miłość, kiedy
to co druga osoba mówi, zaczyna być nam niezbędne i staje się naszym
stylem bycia. Niektórym z nas za to płacą, za mówienie i słuchanie,
za wprowadzenie ładu i opowiedzenie. Za zachowanie w pamięci i za
spostrzeganie, i za selekcjonowanie. Za wyłudzanie wiadomości,
16
upiększanie, zapamiętywanie. Za interpretowanie i tłumaczenie,
i poduszczanie. Za ciągnięcie za język i przekonywanie, i przekręcanie. (Mnie płacili za opowiadanie o tym, czego jeszcze nie ma i czego
nie było, o tym co przyszłe i prawdopodobne albo zaledwie możliwe
– za hipotezę – to znaczy za przeczucie i wyobrażenie sobie, i wymyślenie; i za przekonanie do tego innych).
Potem większość zapomina, jak i od kogo dowiedziała się tego,
co wie, a niektórzy są nawet przekonani, że sami na to wpadli, cokolwiek to było, opowiadanie, pomysł, pogląd, plotka, anegdota,
kłamstwo, dowcip, gra słów, maksyma, tytuł, historia, aforyzm,
dewiza, przemówienie, cytat albo cały tekst – zawłaszczają to skwapliwie przekonani o własnym autorstwie, a może i wiedzą, że dokonują kradzieży, lecz wolą o tym nie myśleć i tym sposobem ukrywają to sami przed sobą. Zdarza się to dzisiaj coraz częściej, jakbyśmy
w naszych czasach niecierpliwie przesuwali wszystko do domeny
publicznej, jakby nie istniało już pojęcie autorstwa czy też, ujmując
rzecz mniej banalnie, jakbyśmy nie mogli się doczekać, by wszystko
zmienić w plotkę, greps, anegdotę, które biegną z ust do ust i z pióra
na pióro, i z ekranu na ekran, wszystko poza kontrolą, bez staranności, pochodzenia, przynależności i właściciela, wszystko podkręcone, bezwstydne i bez zahamowań.
Ja natomiast zawsze dokładam starań, by dobrze pamiętać swoje
źródła, być może to skrzywienie zawodowe, które mnie nie opuszcza,
ponieważ nadal wykonuję tę pracę (musiałem wyćwiczyć pamięć, by
odróżniać to co prawdziwe od tego co wyobrażone, to co się zdarzyło
od tego co domniemane, to co powiedziane od tego co zrozumiane),
i w zależności od źródła, od kogo coś wiem, staram się nie wykorzystywać tych informacji albo tej wiedzy, a nawet zabraniam sobie tego,
bo teraz zajmuję się tym tylko okazjonalnie, tylko wtedy, kiedy to silniejsze ode mnie i nie mogę się powstrzymać albo gdy proszą mnie
przyjaciele, którzy mi za to nie płacą bądź nie płacą pieniędzmi, a jedynie swoją wdzięcznością i niejasnym uczuciem, że są moimi dłużnikami. To marna zapłata, czasami bowiem się zdarza, wcale nie tak
rzadko, że starają się sprzedać to uczucie mnie, żebym to ja się z nim
męczył, a jeśli nie jestem chętny do takiej zamiany rolami, nie poczuwam się do zobowiązań i nie zachowuję się tak, jakbym zawdzięczał
im życie, zaczynają mnie w końcu uważać za niewdzięczną świnię
i stronić ode mnie: wiele osób żałuje, że prosiło o przysługi i wyjaśniło, na czym miały polegać, mówiąc tym samym zbyt dużo o sobie.
17
Jakiś już czas temu pewna znajoma nie poprosiła o uprzejmość,
tylko zmusiła mnie, żebym jej wysłuchał i – nie tyle dramatycznie,
ile ze strachem – wprowadziła mnie w szczegóły swego świeżo nawiązanego romansu, chociaż to z jej mężem jestem bardziej i dłużej
zaprzyjaźniony niż z nią. Wyświadczyła mi niedźwiedzią przysługę,
bo całe miesiące czułem się udręczony tą wiedzą – a ona ją poszerzała, dorzucała stale coś nowego, teatralnie i egoistycznie, coraz bardziej popadając w narcyzm – pewny, że wobec przyjaciela, jej męża,
powinienem zachować milczenie: nie z tego powodu, bym nie czuł
się w prawie powiadomić go o czymś, czego być może – skąd można
to wiedzieć – wolał pozostać nieświadomym; nie żebym nie chciał
wziąć na siebie odpowiedzialności za spowodowanie swymi słowami
działań bądź decyzji innych ludzi, lecz ze względu na to, jakim sposobem dotarła do mnie ta niewygodna informacja. Nie mogę swobodnie
dysponować czymś, czego nie odkryłem na własną rękę, wypełniając jakieś zlecenie lub prośbę, powiedziałem sobie. Gdybym natknął
się na żonę mego przyjaciela wchodzącą z kochankiem na pokład samolotu do Buenos Aires, mógłbym pewnie rozważyć jakiś neutralny
sposób ujawnienia tego, co wcale nie chcąc, zobaczyłem, owego faktu
poddającego się interpretacji, chociaż skądinąd bezspornego (przede
wszystkim nie wiedziałbym o jej związku z tym mężczyzną, nie mnie
zatem przyszłoby coś podejrzewać, lecz memu przyjacielowi), aczkolwiek czułbym się pewnie jak donosiciel albo intruz, w każdym razie
nie sądzę, bym się do tego posunął. Jednakże, powiedziałem sobie,
miałbym przynajmniej taką możliwość. Dowiedziawszy się zaś od
niej tego, co wiedziałem, nie miałem prawa użyć tego przeciwko niej
lub rozpowiadać o tym bez jej zgody, nawet gdybym żywił przekonanie, że działam w interesie mego przyjaciela, a bardzo mnie to kusiło
w chwilach większego wzburzenia, na przykład kiedy przebywałem
w towarzystwie ich dwojga albo kiedy jedliśmy we czwórkę kolację
(moja żona jako czwarta, nie kochanek) i znajoma wymieniała ze
mną porozumiewawcze spojrzenie z wyraźnym dreszczykiem emocji
(a ja wstrzymywałem oddech), albo kiedy mój przyjaciel wspominał
beztrosko o jakiejś wszystkim wiadomej zdradzie popełnionej przez
kogoś nam dobrze znanego, o czym współmałżonek tej osoby nie miał
pojęcia. (A ja wstrzymywałem oddech). Tak oto zachowywałem milczenie przez wiele miesięcy, wysłuchując o czymś i niemal temu asystując, co ani mnie nie obchodziło, ani mi się nie podobało, a wszystko pewnie po to, myślałem w najczarniejszych chwilach, by pewnego
18
dnia – kiedy cała sprawa wyjdzie na jaw albo zostanie wyznana bądź
dostrzeżona, bo zasłona spadnie wreszcie z oczu – okazać się biernym
świadkiem lub wspólnikiem czy też, jeśli ktoś woli, współkonspiratorem, i to przez osobę, której sekretu dotrzymuję i której wyłączną władzę w tej sprawie uznałem i zawsze szanowałem, nie mówiąc
nikomu ani słowa. Jej władzę i jej autorstwo, mimo że w sprawę są
jeszcze zamieszane co najmniej dwie osoby, jedna świadomie, druga nie mając o tym pojęcia, a może mój przyjaciel nie jest w to jeszcze zamieszany i stałby się dopiero wtedy, gdybym mu powiedział.
Może to ja jestem już zamieszany z powodu tego, co wiem, oraz dlatego, że wysłuchałem i dokonałem interpretacji – myślałem – moje
długie doświadczenie i długa lista obowiązków to mi właśnie podpowiadają i potwierdzają codziennie, każdego dnia, który mija i coraz
bardziej je zaciera, oddala ode mnie tak, że chwilami wydaje mi się,
iż musiałem o nich tylko czytać albo oglądać je w kinie, albo sobie
wyobrażać, że nie tak łatwo się z nich wyplątać ani nawet o nich zapomnieć. Albo że to w ogóle niemożliwe.
Nie, nigdy nie powinienem niczego opowiadać ani nigdy niczego słuchać.
P
rzez pewien czas słuchałem i czyniłem spostrzeżenia, interpretowałem i opowiadałem, wtedy to była moja praca, ale zawsze
tak robiłem i nadal robię, biernie i mimowolnie, bez wysiłku
i bez wynagrodzenia, widocznie nic na to nie mogę poradzić albo taki
mam sposób bycia, będzie mi towarzyszył aż do śmierci, dopiero wtedy od niego odpocznę. Nieraz mówiono mi, że mam dar, a Peter Wheeler zwrócił mi na to uwagę, zaalarmował mnie, objaśniając i opisując
ów dar, bo jak wszys­cy wiedzą albo przeczuwają, rzeczy istnieją dopiero wtedy, gdy zostaną nazwane. Ja natomiast czasem postrzegam
ten dar jako przekleństwo, mimo że teraz ograniczam się zazwyczaj
do trzech pierwszych czynności, które dokonują się bez słów i wewnętrznie, zachodzą tylko w mojej głowie i wcale nie muszą dotyczyć nikogo innego poza mną, a opowiadam coś komuś tylko wtedy,
gdy nie mam innego wyjścia albo ktoś usilnie o to prosi. Albowiem
w okresie mego zawodowego życia w Londynie, powiedzmy: życia za
wynagrodzeniem, nauczyłem się, że to co nam się po prostu przydarza, nie ma na nas szczególnego wpływu lub ma, lecz nie większy
niż to, co nam się nie przydarza, natomiast liczy się właściwie tylko
opowieść (również opowieść o tym, co się nie przydarza), jakkolwiek
nieprecyzyjna, zdradziecka, przybliżona i w gruncie rzeczy bezużyteczna, opowieść jest decydująca, wpływa na nasz stan ducha i sprowadza nas na manowce, i zatruwa nasze kroki, ona też niewątpliwie
utrzymuje w ruchu gnuśne, leniwe koło świata.
W działaniach szpiegowskich, konspiracyjnych czy przestępczych nie przypadkiem i nie dla kaprysu poszczególni uczestnicy akcji, spisku albo napadu – tego co skrywane, potajemne – znają tylko
pojedyncze, częściowe, fragmentaryczne i niewyraźne dane, każdy
wie, jakie ma konkretnie zadanie, ale nie zna zadania pozostałych
ani ostatecznego celu. Na filmach możemy zobaczyć, jak partyzant
przekonany, że zginie w następnej akcji, mówi, żegnając się z narzeczoną: „Lepiej, żebyś nic nie wiedziała, kiedy będą cię przesłuchiwać,
20
powiesz, że nic nie wiesz, powiesz prawdę, prawda jest łatwa, ma
większą siłę i jest bardziej wiarygodna, prawda przekonuje”. (Kłamstwo faktycznie wymaga umiejętności zmyślania i improwizacji,
pomysłowości, niezawodnej pamięci i ekwilibrystyki, wszyscy posługują się kłamstwem, lecz mało kto robi to umiejętnie). Albo jak
gangster, który zaplanował duży skok, pomysłodawca i mózg całej
akcji, poucza swego pomagiera: „Jak będziesz znał tylko swoją część
roboty, to choćby cię złapali albo choćbyś nawalił, plan się powiedzie”. (To prawda, można sobie pozwolić, by jeden z elementów planu nie wypalił lub żeby coś się nie powiodło, nie tak łatwo o szybką
definitywną klęskę, w każdym przedsięwzięciu, w każdym naszym
działaniu walczymy do upadłego, nim pogodzimy się z przegraną).
Albo jak szef tajnych służb szepce do agenta, wobec którego powziął
podejrzenia i któremu już nie ufa: „Twoja niewiedza zapewnia ci
najlepszą ochronę, o nic więcej nie pytaj, w tym twój ratunek i twoja polisa”. (Najłatwiej ustrzec się zdrady, gdy nie ma czego zdradzić
bądź kiedy w grę wchodzą tylko bezwartościowe plotki bez żadnego
ciężaru gatunkowego, puste opakowanie, figiel spłatany temu, kto
płaci). Albo jak ktoś, kto zleca zbrodnię lub grozi, albo jak ktoś, kto
wyznaje swoje niegodziwości i tym samym naraża się na szantaż, albo
jak ktoś, kto kupuje coś po kryjomu – kołnierz zawsze podniesiony,
twarz w cieniu, nigdy nie zapalaj papierosa – ostrzega wynajętego
mordercę bądź szantażowaną osobę, bądź potencjalnego szantażystę,
bądź kolejną kobietę, dawno zapomnianą namiętność, nadal jednak
powód do wstydu: „Pamiętaj, nigdy się nie spotkaliśmy, nie wiesz,
kim jestem, nie znasz mnie, nigdy z tobą nie rozmawiałem ani nic ci
nigdy nie powiedziałem, nie znasz mojej twarzy ani głosu, ani oddechu, ani imienia, ani pleców. Ta rozmowa ani to spotkanie nigdy się
nie odbyły, to co teraz widzisz, nigdy się nie wydarzyło, tego nie ma,
tych słów nie było, bo ich nie wypowiedziałem. Nawet jeżeli teraz je
słyszysz, ja ich nie wypowiadam”.
(Milczenie i wymazywanie, zatajanie, odwoływanie i milczenie
również w przeszłości: oto wielkie, acz nieosiągalne pragnienie świata i dlatego właśnie nie wystarczają żadne środki zastępcze, a dziecinadą jest wycofywanie tego, co się powiedziało, odwoływanie nic
nie pomoże; i także dlatego zapieranie się w żywe oczy jest takie irytujące – bo wbrew pozorom jedynie to może zaszczepić wątpliwość
i czasem być skuteczne – zaprzeczanie, że się powiedziało to, co się
powiedziało i co wszyscy słyszeli, zaprzeczanie, że się zrobiło to, co
21
się zrobiło i czego inni doznali, wprawia w rozpacz, że nieodwołalnie
i co do joty może spełnić się coś, co zapowiadają te wcześniejsze słowa, które mogły paść z tak wielu i z tak różnych ust, z ust podżegacza
i rzucającego groźby, kogoś, kto przeczuwa, że padnie ofiarą szantażu i płaci potajemnie za swoje przyjemności i korzyści, a także z ust
ukochanej osoby albo przyjaciela – i że tym słowom można wówczas
równie rozpaczliwie zaprzeczyć).
Wszystkie te kwestie zasłyszane w kinie wypowiedziałem ja
sam albo ktoś je do mnie skierował lub kiedyś usłyszałem je od innych w realnym życiu, które pozostaje w dużo większym związku
z kinem i z literaturą, niż to się zazwyczaj przyznaje i uważa. Nie
chodzi o to, że jak się twierdzi, jedno naśladuje drugie, rzecz w tym,
że nasze nieustanne fantasmagorie należą też do życia, poszerzają je
i komplikują, sprawiają, że staje się ono mniej przejrzyste i zarazem
łatwiejsze do przyjęcia, choć nie bardziej wytłumaczalne (a jeśli nawet, to bardzo rzadko). Cieniutka linia oddziela fakty od fantasmagorii i pragnienie od jego spełnienia, i to co wyobrażone od tego co
rzeczywiste, bo w gruncie rzeczy wyobrażenia są już faktami, a pragnienia są swoim spełnieniem i zdarza się to co wymyślone, choćby
nie działo się tak nigdy z punktu widzenia zdrowego rozsądku lub
prawa, które na przykład dostrzega przepastną różnicę między zamiarem i przestępstwem albo między popełnieniem przestępstwa
a jego usiłowaniem. Świadomość nic nie wie o ustawach, nie obchodzi jej także ani nie pociąga zdrowy rozsądek, każda świadomość ma
własny rozsądek i jak wynika z mojego doświadczenia, ta cieniutka
linia się rozmywa i znikając, niczego już nie rozdziela, toteż nauczyłem się obawiać wszystkiego, co przebiega przez myśl, a nawet tego,
co jeszcze nie przyszło na myśl, bo niemal zawsze się przekonuję, że
wszystko już gdzieś było, nim przeniknęło umysł, nim do niego dotarło. Nauczyłem się zatem obawiać nie tylko powziętej myśli, pomysłu, ale i tego, co jest wcześniej, co je poprzedza. I tak oto jestem
swoim własnym bólem i własną gorączką.
M
ój dar albo moje przekleństwo to nic nadzwyczajnego, chcę
przez to powiedzieć, że nie jest niczym nadnaturalnym,
nadprzyrodzonym, sprzecznym z naturą ani przeciwnym
naturze, nie ma nic wspólnego ze zdolnościami paranormalnymi
ani nawet z jasnowidzeniem, chociaż czegoś na kształt tego ostatniego oczekiwał w końcu mój przejściowy szef, człowiek zatrudniający
mnie przez pewien czas, który wydawał się bardzo długi, odpowiadał mniej więcej okresowi mojego rozstania z Luisą, kiedy wróciłem
do Anglii, by nie pozostawać w pobliżu żony, gdy ona powoli oddalała się ode mnie. Ludzie z godną uwagi częstotliwością zachowują
się idiotycznie ze względu na swoją skłonność, by wierzyć w powtarzalność tego, co im sprawia przyjemność: jeżeli raz zdarza się coś
dobrego, to powinno się zdarzyć ponownie, a przynajmniej ku temu
zmierzać. Wystarczyło, że przy jednej okazji udało mi się trafnie zinterpretować pewien związek, ważny (przejściowo) dla pana Tupry,
by Mr Tupra – w istocie tak zawsze się do niego zwracałem, dopóki
się nie uparł, żebym nazywał go Bertramem, a trochę później Bertiem, choć nie miałem na to wielkiej ochoty – zechciał wynająć moje
usługi, początkowo okazjonalnie, a wkrótce potem już na pełny etat,
powierzając mi teoretyczne funkcje tyleż nieokreślone, co rozmaite,
wśród nich rolę współpracownika czy też okazjonalnego tłumacza
podczas jego hiszpańskich i iberoamerykańskich eskapad. W rzeczywistości jednak, a raczej w praktyce, byłem dla niego interesujący, i w takim charakterze mnie przyjął, jako interpretatora ludzkich
losów, by przytoczyć jego pompatyczne sformułowanie i nadmierne oczekiwania. Byłoby lepiej powiedzieć po prostu „tłumacz” albo
„obserwator ludzi”: ich zachowań, reakcji, skłonności, charakterów
i wytrzymałości; ich podatności na wpływy i uległości, ich słabej lub
nieugiętej woli, ich niestałości, ograniczeń, naiwności, braku skrupułów i oporu; różnych stopni ich lojalności lub nikczemności oraz
ich szacunkowej ceny, ich trucizn i pokus; a także możliwych do wy23
dedukowania i będących ich udziałem historii, nie tych przeszłych,
lecz przyszłych, takich, które jeszcze się nie zdarzyły i dlatego można
im było zapobiec. Albo można je było stworzyć.
Poznałem go u profesora Petera Wheelera z Oksfordu, wybitnego emerytowanego już hispanisty i portugalisty, człowieka, który
wie więcej niż ktokolwiek na świecie o życiu księcia Henryka Żeglarza, jednego z najlepszych znawców Cervantesa, dziś już sir Petera Wheelera i pierwszego laureata Nagrody Nebrija przyznawanej
w Salamance największym sławom w swojej specjalności albo dziedzinie i – co trochę zaskakujące w świecie uniwersyteckim, skąpym
lub spauperyzowanym, w zależności od konkretnego przypadku –
związanej z pokaźną sumą pieniędzy, w związku z czym jego skąpi
albo klepiący biedę zagraniczni koledzy skierowali na niego zwężone
z zazdrości oczy po raz przedostatni. Jeździłem do niego co jakiś czas
z Londynu (godzina pociągiem w jedną i godzina w drugą stronę),
poznawszy go wiele lat wcześniej i mając z nim trochę do czynienia
jeszcze w swoich kawalerskich czasach – teraz byłem w separacji,
w Ang­lii zawsze samotny – kiedy przez dwa lata pracowałem jako
lektor języka hiszpańskiego na Uniwersytecie Oksfordzkim. Wheeler
i ja przypadliśmy sobie do gustu od samego początku, może z szacunku dla Toby’ego Rylandsa, profesora literatury angielskiej, który nas
sobie przedstawił, bliskiego przyjaciela Wheelera od czasów młodości, bardzo do niego podobnego pod wieloma względami, a także wiekiem i statusem przymusowego emeryta mimo woli. O ile Rylandsa odwiedzałem często, o tyle Wheelera nie spotkałem już do końca
mego ówczesnego pobytu, bo kiedy u nas trwały zajęcia ze studentami, on wykładał jako profesor emerytowany w Teksasie, w wakacje
natomiast ja wyjeżdżałem zazwyczaj do Madrytu lub podróżowałem,
tak więc nie nadarzyła się sposobność. Kiedy Rylands umarł, już po
moim wyjeździe, Wheeler i ja nadal darzyliśmy go szacunkiem, a ponieważ od tej chwili był to już szacunek dla wspomnienia lub bezbronnego ducha, przypuszczam, że będzie trwał w nieskończoność:
korespondowaliśmy i dzwoniliśmy do siebie od czasu do czasu, a jeżeli
przyjeżdżałem na kilka dni do Londynu, starałem się wykroić wolną
chwilę i odwiedzić go, sam albo z Luisą (Wheelera jako zastępcę lub
następcę Rylandsa albo jako spadek po nim: to szokujące jak łatwo
zastępujemy ludzi, którzy znikli z naszego życia, jak podejmujemy
starania, by zapełnić puste miejsce, jak nigdy nie godzimy się na to,
by zmniejszyła się obsada, bez której kiepsko sobie radzimy i ledwie
24
umiemy przeżyć, i jak równocześnie wszyscy jesteśmy gotowi zająć
w zastępstwie puste miejsca, które nam się przydziela, ponieważ
rozumiemy ten mechanizm stałej powszechnej substytucji i uczestniczymy w nim, on dotyczy wszystkich, nas zatem także, toteż zgadzamy się na rolę nieudolnych naśladowców i sami znajdujemy się
w otoczeniu coraz większej ich liczby).
Bawił mnie i wiele mnie nauczył swoją inteligentną, pozbawioną zatem okrucieństwa złośliwością i dziwną przenikliwością, tak
subtelną i wolną od ostentacji, że często trzeba się było jej domyślać
albo ją odgadywać z jego uwag i pytań pozornie nieszkodliwych, retorycznych bądź nieistotnych, ale dla kogoś dostatecznie czujnego zagadkowych jak hieroglify: trzeba go było słuchać „między słowami”,
podobnie jak czasem trzeba czytać między wierszami jego zapiski,
aczkolwiek ten sposób komunikowania się nie wprost nie przeszkadzał mu również – gdy znudzony niedopowiedzeniami postanawiał
odrzucić je nagle jak zbędny balast – być tak szczerym i bezlitosnym
w stosunku do osób trzecich, do życia albo do samego siebie (nie zachowywał się tak zazwyczaj wobec swego bezpośredniego rozmówcy)
jak żadna ze znanych mi osób, może z wyjątkiem Rylandsa i mnie,
lecz jako ucznia i wychowanka ich obu. Ja dostarczałem mu pewnie
rozrywki – nie ośmielałem się myśleć inaczej – i swoją nieskrywaną sympatią, łatwym zadowoleniem i pełnym admiracji śmiechem
podbijałem mu bębenka, do czego nie trzeba mnie zachęcać w obecności osób, które szanuję i podziwiam, a Wheeler wzbudza we mnie
oba te uczucia. (Ja nie byłem dla niego zastępcą ani następcą nikogo,
w każdym razie nikogo mi znanego, może kogoś z jego zamierzchłej
przeszłości, długo odwlekanym, a kto wie, czy nie wykluczonym już
zastępstwem jakiejś dawnej postaci, której odgłosu albo tylko cienia
lub odbicia już się wyrzekł).
Tak więc w czasie mego pobytu w Londynie, gdzie pracowałem
dla BBC Radio, dopóki nie wyciągnął mnie stamtąd Mr Tupra, odwiedzałem go w Oksfordzie, w jego domu położonym nad rzeką Cherwell, podobnie jak dom Rylandsa, jego dawnego sąsiada, robiłem to
z własnej inicjatywy, a bywało, że i z jego, gdy z jakiego bądź powodu
pragnął mieć świadków swoich występów lub teatralnych inscenizacji albo kiedy miał gości i chciał im zapewnić trochę urozmaicenia
– na przykład w postaci Hiszpana, który nie miał już nic wspólnego
z dobrze wszystkim znanym środowiskiem uniwersyteckim – albo
innych gości, na których temat miał ochotę ze mną porozmawiać na25
stępnego dnia, kiedy już będziemy sami. Odniosłem takie wrażenie
dwa albo trzy razy: jakby Wheeler, dobrze już po osiemdziesiątce,
przygotowywał sobie zawczasu rozmowy, które mogły mu dostarczyć
rozrywki lub pobudzić go do działania w niedalekiej, dla niego ciągle
przewidywalnej jeszcze przyszłości. A jeżeli przewidywał, że będzie
się dobrze bawił, rozmawiając ze mną potem o Tuprze, opowiadając mi jakieś niedyskrecje na jego temat, komentując jego przywary,
śmiesznostki czy tajemnice, to powinienem był wcześniej Tuprę poznać, a przynajmniej kojarzyć go z jakimś konkretnym głosem i konkretną twarzą i wyrobić sobie jakiś pogląd, choćby powierzchowny,
z którym on mógłby się potem zgodzić lub nie, a nawet wykłócać się
ze mną na ten temat z niepotrzebnym uporem, tylko wtedy bowiem
nasza rozmowa sprawiała mu przyjemność. Potrzebny mu był przeciwnik, kiedy perorował.
Zastanawiam się, czy zagadkowy kruchy czas starości nie na
tym właśnie polega, na paradoksalnym odkryciu – przez tych, którym udaje się go doczekać i przynależeć do niego – że jest tego kurczącego się czasu nadmiar i że niemałą jego część można poświęcić
na przygotowanie czy komponowanie wybranych momentów; albo,
powiedzmy, na wybieganie myślą w trakcie wielu pustych lub bezczynnych chwil ku kilku zawczasu wymyślonym scenom i zamierzonym dialogom, zapamiętawszy już wcześniej kwestie przeznaczone
w nich dla siebie: jakby starzy ludzie bardzo dbali, by ich czas – zarazem krótki i powolny, skąpy i obfity, czas przebiegłego starca – był
jak najlepiej zaplanowany, ukierunkowany i zarządzany, i jakby się
nie godzili – już dość, wystarczy: dość już bólu i dość gorączki; dość
słowa, włóczni, a nawet snu – żeby był sprawą zwykłego przypadku, tego co niewiadome i niezależne od nich, lecz chcieli zmienić go
w rezultat ich własnego działania, ich własnej dramaturgii i zamysłu. Albo, co sprowadza się do tego samego, jakby starali się ten czas
antycypować, nadawać mu kształt i jak najbardziej wypracować jego
zawartość: tego właśnie chcieli jako jedynego pewnego sposobu na
prawdziwe wykorzystanie czasu, który im pozostał, który zdaje się
płynąć bardzo wolno, ale przecież spada im z ramion jak śnieg, sypki
i niewzruszony. A śnieg zawsze topnieje.
W
odniesieniu do Tupry niewątpliwie miałem wrażenie, że
Wheeler chciał, żebym go poznał albo zobaczył, w przeciwnym bowiem razie zadzwoniłby tylko i powiedział:
„Zaprosiłem kilkoro przyjaciół i znajomych na bufetową kolację,
w sobotę za dwa tygodnie; może byś przyszedł, wiem, jaki jesteś samotny w Londynie”. Wcale nie wiedział, czy jestem trochę czy bardzo samotny, czy może uskarżam się na nadmiar towarzystwa, zwykł
jednak przypisywać innym własną sytuację, własne potrzeby, a nawet
zaniedbania, taki podstęp, ucieczka do przodu, bo wtedy trudno się
spodziewać, że ktoś wytknie mu coś podobnego albo czymś podobnym się zrewanżuje, byłoby to mało oryginalne ze strony rozmówcy,
infantylne. Ale chociaż użył takich mniej więcej słów, to kiedy z ochotą przyjąłem zaproszenie i zanotowałem sobie dzień i godzinę, nie
rozłączył się, tylko dodał z udawanym wahaniem (ale nie ukrywał,
że je udaje): „W każdym razie będzie ten gość, Bertram Tupra, dawny
uczeń Toby’ego”. („Fellow”, tego słowa użył, jest chyba mniej lekceważące niż „gość”, bo rozmawialiśmy po angielsku i po hiszpańsku,
a czasem każdy mówił w swoim języku). Nim zdążyłem zrobić jakąś
uwagę na temat tego niewiarygodnego nazwiska, uprzedził mnie, literując je na wszelki wypadek, i przyznał: „Tak, wiem, brzmi jak wymyślone i mogłoby takie być, istotnie, ale bardziej prawdopodobne, że
nieprawdziwe jest imię, Bertram, nie Tupra, takie nazwisko musi być
autentyczne, rosyjskie albo czeskie, nie wiem, może fińskie, a może
tylko tak się wydaje, bo brzmi trochę jak «tundra», nie sądzisz? Tak
czy owak, na pewno nie jest angielskie, jest aż nazbyt wyraźnie cudzoziemskie, może ormiańskie albo tureckie, pewnie uznał, że rozsądnie będzie zrównoważyć je imieniem godnym angielskich scen
teatralnych, sam wiesz, takie imiona jak Cyryl, Bazyli, Reginald,
Eustachy, Bertram pojawiają się we wszystkich starych dramatach.
Może dlatego je zmienił, bo gdyby się nazywał, czy ja wiem, Vladimir
Tupra albo Vaclav Tupra, albo Pirkka Tupra, nie mógłby się poruszać
27
tu swobodnie bez wzbudzania podejrzeń, wyobraź sobie, jeszcze kilka lat temu byłoby to dla niego bardzo niefortunne, zatrudniliby go
w balecie albo w cyrku, ale nie zrobiłby kariery w swoim fachu, jak
przypuszczam…”. Wheeler roześmiał się drwiąco, jakby przez sekundę ujrzał oczyma wyobraźni znanego mu Tuprę ubranego w ciemne
rajstopy, kostium z dekoltem w serek lub głębokim wycięciem, jak
pląsa po scenie na nogach o silnie umięśnionych udach i potężnych
żylastych łydkach; albo w ażurowym fosforyzującym dopasowanym
trykocie akrobaty. Milczał chwilę, nim na nowo podjął wątek, jakby
czekał jakiejś zachęty z mojej strony albo nie mógł się zdecydować,
czy wyjaśnić, co oznacza „w swoim fachu”. Nic nie powiedziałem,
więc nadal się wahał, zaczął mówić, ale zauważyłem, że nie zwraca
uwagi na to, co mówi, miałem wrażenie, że chce tylko zyskać czas na
podjęcie jakiejś decyzji: „Zastanawiam się, czy nie zainspirował go ten
legendarny księgarz z okolic Covent Garden, Bertram Rota, znasz to
miejsce, chyba był dwojga imion, Cyril Bertram Rota, dopiero teraz
uświadomiłem sobie, że ma bardzo ekscentryczne nazwisko jak na
właściciela lokalu przy Long Acre czy gdzieś w tamtej okolicy, pewnie
hiszpańskie, prawda? Znasz w Hiszpanii kogoś o nazwisku Rota, jak
ten skorumpowany trybunał kościelny? No więc może naprawdę mieć
na imię Bertram, mam na myśli Tuprę, pewnie jego ojcu, zakładając,
że to ojciec przyjechał tu z tundry albo ze stepu, przyszło do głowy,
żeby zrobić ze swego syna Brytyjczyka już przy urodzeniu, złagodzić
ten barbarzyński, niemal oskarżycielski efekt Tupry, w Hiszpanii
przez słowo „estupro”, gwałt, musiałby całkiem zmienić nazwisko,
co? Ale takie proste sztuczki zdają egzamin, weźmy przykład tego
Roty, do dzisiaj na to nie wpadłem, a od tylu lat wydaję fortunę na
kosztowne książki z jego katalogu; muszę zagadnąć Anthony’ego,
syna Roty, chyba jeszcze żyje…”. Wheeler zamilkł znowu, perorując,
rozważał w głębi ducha, czy mi coś powiedzieć, oznajmić albo w jakiejś sprawie się mnie poradzić. „A poza tym”, podjął natychmiast,
„mając na imię Bertram, Tupra może oczekiwać, że wszyscy będą
nazywać go prywatnie Bertiem, czuje się jak bohater utworów Wodehouse’a, kiedy jest wśród przyjaciół albo z narzeczoną, a właśnie,
narzeczona też przyjdzie, nowa narzeczona, chce nam ją przedstawić,
założę się, że jest bardziej dumny z jej wyglądu niż z inteligencji, której poziom łatwo przewidzieć…”. Przerwał po raz ostatni, ja jednak
nie byłem nazbyt komunikatywny, nie miałem też nic do dodania,
zrobił więc jeszcze jedną dygresję, żeby zakończyć w dobrym stylu,
28
i ta dygresja zaintrygowała mnie bardziej niż wszystkie poprzednie:
„Po angielsku mówi, rzecz jasna, jak rodowity niezbyt wykształcony Anglik z południowego Londynu, powiedziałbym. W istocie jak
się zastanowić, to może jest bardziej Anglikiem niż ja, bo przecież
urodziłem się w Nowej Zelandii i przyjechałem tu dopiero w wieku
szesnastu lat, w dodatku ze zmienionym nazwiskiem, choć z innych
naturalnie przyczyn, bez związku z patriotycznym brzmieniem albo
ze stepami. No tak, ale to wszystko już wiesz i nie ma to nic do rzeczy,
rozgadałem się. Liczę wobec tego na twoją obecność i do soboty”. A na
pożegnanie zwrócił się do mnie najmilszym tonem, który maskował
obecną zawsze ironię: „Czekam niecierp­liwie na twój przyjazd. Tam,
w Londynie, jesteś bardzo samotny. Nie wystaw mnie do wiatru”. To
ostatnie zdanie powiedział w moim języku: „No te me rajes”.