PRZEMYT - Wydawnictwo Orion Plus

Transkrypt

PRZEMYT - Wydawnictwo Orion Plus
Rozdział 1
PRZEMYT
Samolot powoli schodził do lądowania. Byłem zadowolony i podekscytowany, choć z pozoru nie miałem po temu istotnych powodów. Kiedy przed miesiącem wylatywałem do Egiptu w nadziei znalezienia tematu do kolejnego scenariusza, nie przypuszczałem, że
nie przydarzy się nic, ale to zupełnie nic, co mogłoby stanowić punkt
zaczepienia. Żadnego sensacyjnego lub nieco tylko pachnącego
sensacją przeżycia, żadnej pół-przygody, nadzwyczajnej rozmowy
lub choćby tylko intrygującej opowieści. Wszędzie ta sama zdawkowa uprzejmość pozbawiona typowej dla tamtego regionu ekspresji.
Jakby zmówili się, by nie dać mi nic poza obowiązkiem wynikającym
z dokonywanych opłat. W miejscowych barach (jeśli można je tak nazwać) podłogi wysypywane są piaskiem lub trocinami; siedzący przy
stołach raczą się jakimiś mało atrakcyjnymi mieszankami ryżu, soczewicy i czegoś tam jeszcze, i żywo gestykulując, przekazują sobie
jednocześnie jeszcze gorące, dopiero co upieczone kolejne odcinki
swoich życiorysów. Ślady niechlujnego jedzenia i spluwania od czasu
do czasu usuwa się miotłą, po czym podłogę zaściela kolejna warstwa piaskowej wykładziny. Stać mnie było nie tylko na każdą porcję ich paskudnej brei, jaką mieli na talerzach; mogłem kupić każdy
taki lokal – mimo to nie miałem dostępu do ich opowieści. Dałbym
7
wiele bodaj za resztki wątków wypadających im z ust. Kiedy jednak
usiłowałem zbliżyć się, głosy zamierały i tylko oczy wpatrywały się
w sposób rozmyślnie podtrzymujący dystans: Nie jesteś nasz… Nic
tu po tobie…Nie dostaniesz nic więcej ponad to, co ci się należy za
twe parszywe funty… Zdawało mi się, że dostrzegam w ich twarzach
satysfakcję wynikającą ze świadomości posiadania przewagi nad obcym. On wprawdzie ma ich pieniądze, ale oni mają jego marzenia
i nie sprzedadzą mu ich.
Doprowadzony do ostateczności, zatrzymywałem się nawet przy
ulicznych sprzedawcach brunatnej cieczy. Baniak będący jej zbiornikiem trzymali przymocowany pasem na plecach, drugim, grubszym
przewiązani byli wpół. W nim mieli zamocowane uchwyty, w których
znajdowały się szklanki; cztery, pięć, stanowiły całe wyposażenie. Nigdy
nie płukane – bo i czym? – nierzadko kołysały resztki zawartości niedopitej przez poprzedniego spragnionego. Łapiąc wystającą zza pleców
długą i cienką szyjkę baniaka i pochylając się do przodu niczym w ukłonie przed klientem, handlarz zgrabnym ruchem napełniał szklankę, po
czym podawał ją dłonią przypominającą kolorem samą ciecz. Żaden
Europejczyk przy zdrowych zmysłach nie korzystał z usług tych ludzi.
Ale ja byłem zdesperowany doznawanymi niepowodzeniami. Podchodziłem więc i usiłowałem zagadywać ich, od razu dając do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany napojem. Przyjmowali zwyczajowy
bakszysz bez zmrużenia oka, ale gdy dziękowałem za napój, natychmiast przestawali się mną interesować. Pierwszy raz spotkałem się z tak
bolesną zmową milczenia. I gdyby nie ów chłopak, którego spotkałem
w przeddzień wyjazdu, wróciłbym naprawdę z niczym. A tymczasem
mam puste ręce, a na sercu kamień. Kamienne serce – może to nawet
byłby dobry tytuł? Trzeba będzie się nad tym zastanowić. W każdym
razie to właśnie owemu egipskiemu dzieciakowi zawdzięczam niewielką satysfakcję z wyprawy i odrobinę ekscytacji.
Do sfinksa i piramid jedzie się asfaltową drogą. Urok postaci, majestat formy, świadomość „patrzących wieków” – wszystko to pryska
8
w bolesnym zderzeniu z wszędobylską komercją. Pocztówkowe ujęcia przedstawiają sztandarowe zabytki Egiptu niczym stojące samotnie wśród bezmiernych piasków pustyni. Tymczasem tuż obok kwitnie handelek wszelkimi pamiątkami. Chcesz „papirus” ze spreparowanych skórek banana z obrazkiem łodzi faraona – oto on; szukasz
Dekalogu – także do dyspozycji; portret Jezusa – na życzenie; papież
przy piramidzie – wszystko dla klienta. Podejrzewam, że gdybym
chciał ciupagę z pozdrowieniami z Gizy, nawet i tę wyciągnąłby z zaplecza wiecznie uśmiechnięty sklepikarz. Do tego chmara pokątnych
sprzedawców rzekomych staroci. Towarzyszą człowiekowi bez przerwy na ulicy, wykorzystując każdą chwilę zawahania na kolejny atak.
Stare garnki, skorupy talerzy, kamienie, kawałki drewna – wszystko
może przynieść zysk, jeśli tylko zostanie odpowiednio zareklamowane. Wiedziałem o tym dobrze, dlatego ignorowałem zaproszenia
do kupna owych „zabytków” – oczywiście zawsze wyjątkowych, zawsze autentycznych i sprzedawanych zawsze po okazyjnej cenie. Raz
dla zabawy zacząłem dogadywać się z pewnym człowiekiem, który
wciskał mi kamień pochodzący ponoć z grobowca Ramzesa II. Do
„oryginału” dołączony był równie oryginalny certyfikat poświadczający wiarygodność znaleziska. Faktyczna wartość znaleziska została
obniżona specjalnie dla mnie do ośmiuset funtów z uwagi na konieczność pokrycia kosztów leczenia chorej żony. Wkrótce okazało
się, że ostatecznie mogę nabyć je za siedemset funtów, przy czym
jest to cena niepodlegająca zmianie. Po kwadransie mogłem już stać
się właścicielem unikatu za pięć funtów, ale i tak nie skorzystałem
z oferty. Godzinę później, przechodząc koło kolejnego sklepu z pamiątkami, zobaczyłem na wystawie identyczny kamień za trzy funty.
Wiedza o tamtejszych zwyczajach uczyniła mnie nieczułym na błagalne spojrzenia i przemowy opisujące potworne męki śmiertelnie
chorych wszystkich członków rodziny. Dlaczego więc potraktowałem
poważnie tego chłopca? Nie wydawał się bardziej natarczywy ani też
bardziej przekonujący od innych ulicznych oszustów. Nie był też bar-
9
dziej przymilny ani bardziej elokwentny. Może to dlatego, iż spod jego
przeciętności wyzierał strach. Tarmosił mnie za rękę, usiłując wciągnąć mnie do pobliskiej bramy. Rozglądał się nerwowo i prosił wręcz
błagalnie, jak gdyby od tego zależało jego życie. Nie było w tym nic
z lizusostwa obliczonego na zmiękczenie serca, ale obawa przed
czymś nieznanym, a nieuchronnie zbliżającym się. Sam nie wiem, dlaczego uległem. Po chwili znaleźliśmy się w chłodzie i mroku pobliskiej
sieni. Obejrzał się, sprawdzając, czy nikt z przechodniów nie zamierza podpatrzyć jego tajemnicy. Szybkim ruchem odsłonił zawieszony
na piersiach kamień, wielkością zbliżony do kartki szkolnego zeszytu.
Nieregularne obrysy świadczyły, iż stanowił fragment większej całości.
Pewnie znowu przyjdzie mi słuchać o wyjątkowej okazji nabycia części
płyty sarkofagu jakiegoś faraona – pomyślałem.
– Coś szczególnego dla pana. Pan tego nie znajdzie nigdzie. Tylko
u mnie – zaczął kiepską angielszczyzną.
– A dlaczego tylko u ciebie? – zapytałem, odkładając określenie
rodzaju znaleziska.
– Nie pyta pan, tylko kupi. Pan nie będzie żałował. Nie ma tego
w żadnym muzeum. Może pan być sławny i mieć dużo, dużo pieniędzy. Tylko teraz szybko kupić.
– Dlaczego szybko? – wciąż interesowałem się sprawami drugorzędnymi. Rozmyślnie przedłużałem misterium uzgadniania ceny;
miałem dość czasu. Wiedziałem, że nie sprawia im satysfakcji szybko
sprzedany towar, nawet gdy uzyskują zań wygórowaną cenę. Długotrwałe targowanie się z klientem podnosi wartość transakcji w ich
oczach. Dlatego skłonni są do znacznych upustów, byle tylko nie
pozbawiać się przyjemności dochodzenia do zgody. Tym razem
jednak zwlekałem wcale nie z powodu chęci zadowolenia chłopaka.
Pragnąłem tylko uczynić zadość własnej potrzebie przekomarzania
się, jaka mną nagle owładnęła. A poza tym liczyłem na to, że może
wreszcie na koniec los uśmiechnie się do mnie i dostarczy czegokolwiek, co będę mógł wykorzystać w pracy.
10
Mój rozmówca stawał się jednak coraz bardziej nerwowy, jak gdyby rzeczywiście zależało mu na możliwie najszybszym zakończeniu
transakcji. Nieustannie spoglądał to na mnie, to na ulicę, a w oczach
miał strach ściganego zwierzęcia.
– Oni mogą mnie dopaść. Oni wiedzą o kamieniu. Są wszędzie. Ale
pan bezpieczny. Pan wielki człowiek; będą się bać. Pan kupi. Tylko
pięćset funtów.
– A właściwie, to co mi oferujesz? Fragment klapy muszli klozetowej Amenchotepa?
– Pan żartuje, ale to poważne. Oni mają już wszystkie kawałki prawie. Widziałem. Zdążyłem zabrać tylko jeden, ale zobaczyli mnie
chyba i teraz szukają. Pan kupi; tylko trzysta funtów.
– A któż to są ci „oni”? Mafia? Masoneria? Służba ochrony zabytków?
– Dłużej nie mogę, naprawdę. Sto funtów, ostatnia cena.
Zdjął z szyi kamień, owinięty w kolorową chustę i zawieszony
w koszyczku uplecionym z włókna palmowego. Pospiesznie wcisnął mi całość do rąk. Gorączkowo przestępował z nogi na nogę.
Strach zdawał się przejmować nad nim całkowitą kontrolę. Jeśli to
tylko gra sprzedającego towar, to jest świetny w swej roli – pomyślałem. – Kupię kamień w uznaniu dla jego aktorstwa; dam mu nawet
dwadzieścia funtów. Ale jeżeli istotnie temu chłopcu grozi jakieś niebezpieczeństwo… Zaczynałem się wahać, lecz nadal udawałem niezainteresowanego.
– Wciąż nie powiedziałeś mi, co to za cudo.
– Fragment Dekalogu; pan wie, tego od Mojżesza na pustyni. Pan
przeczyta napis.
Dopiero teraz przyjrzałem się kamieniowi. Rozwinąłem go całkiem.
Grubości pięciu, może siedmiu centymetrów, o brzegach nieregularnych, z ostrymi krawędziami i widocznymi śladami odłupania. Jedna
powierzchnia była równa, nieco chropawa; znajdowały się na niej
wgłębienia mogące odpowiadać starohebrajskim literom, ale to na-
11
leżało ocenić w innych warunkach. Druga powierzchnia wykazywała
liczne ślady dłuta, starannie skuwającego napis.
– To przeciętny fragment spisu inwentarza, dostarczanego w ramach podatku – powiedziałem, starając się nadać głosowi pewność
eksperta. – Nic nadzwyczajnego.
– Pan pójdzie z tym do uczonych, kiedy pan wróci do swojego kraju. Oni powiedzą. Tylko nie tutaj, nie w Egipcie, bo nie wyjedzie pan
żywy. Oni są wszędzie.
– Jacy oni?
– Pan da dziesięć funtów. Nie mogę dłużej. Szukają mnie na pewno.
– Za taki kamień mogę ci dać najwyżej jednego funta.
– Pan zawiesi go na szyi; nie do torby. Tak bezpieczniej. Będzie
pana chronił, bo przynosi szczęście. Pięć funtów.
– Trzy i nic więcej.
Po przeciwnej stronie ulicy przystanął policjant i spojrzał w stronę naszej bramy. Widać, coś go zaintrygowało, gdyż zaczął wpatrywał się w jej mrok. Chłopiec zobaczył go i natychmiast rzucił się
w głąb sieni, wybiegł na podwórko, przeskoczył przez płot i zniknął
za kurnikami. Policjanta musiał zaniepokoić ruch, gdyż zdecydował
się przejść przez ulicę. Przystanął na chwilę przed przejeżdżającymi właśnie czterema rowerzystami wiozącymi na głowach olbrzymie
kosze wypełnione pieczywem. W tym czasie zdążyłem schować kamień do plecaka i założyć ciemne okulary. Minęliśmy się w drzwiach
bramy, nie okazując sobie zainteresowania. Przeszedłem na drugą
stronę ulicy i, udając zainteresowanie biżuterią wyłożoną na wystawie, spoglądałem na odbicie w szybie. Policjant zatrzymał się chwilę
w sieni, potem obejrzał podwórko i wrócił na ulicę. Wydawało mi
się, że przez chwilę, dłuższą niż należało, zatrzymał na mnie wzrok,
po czym oddalił się wolnym krokiem. Spacerowałem jeszcze przez
kilka minut, upewniając się, czy nie pojawi się ponownie. W końcu
znów wszedłem do bramy. Miałem nadzieję spotkać dzieciaka. Nie
chciałem pozbawiać go zarobku. Ostatecznie, zapracował na niego.
12