przysŁuga

Transkrypt

przysŁuga
przysŁuga
przysŁuga
Co­py­ri­ght © Anna Karpińska-Plaskacz, 2014
Projekt okładki
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© solominviktor/Fotolia
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Re­dak­cja
Ewa Charitonow
Ko­rek­ta
Anna Żółkiewska
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7961-062-4
Warszawa 2014
Wy­daw­ca
Pró­szyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Drukarnia Tinta
13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22
www.drukarniatinta.pl
Prolog
Jeszcze jeden. – Mężczyzna przy barze popchnął pusty
kieliszek w stronę barmana.
Na wypolerowany blat wjechała setka wódki. Facet
za ladą, z zaangażowaniem godnym dobrego właściciela
knajpy, przetarł ją ponownie, nie zapominając o strzepnięciu niewidocznych okruszków po niedojedzonych przez
klienta chipsach.
Zawartość literatki w okamgnieniu znikła w gardle
nieznajomego.
–Jeszcze jeden! – zamówił, zapatrzony w lustro naprzeciwko, odbijające kształtne sylwetki butelek dumnie
prezentujących procentową zawartość.
Mimo wczesnej godziny pub nie świecił pustkami. Przy
stolikach, w zakamuflowanych, oddzielonych przepierzeniami zakątkach, goście sączyli kawę ze śmietanką,
zagryzając jabłecznikiem na ciepło (zwanym z francuska
szarlotką) lub pojadali sałatkę à la Cesar, która dawała im
doskonałe alibi, żeby napić się wina w środku dnia. Takie
kultowe danie bez wina? Mowy nie ma! Brak trunku byłby
profanacją, na jaką kulturalny i bywały w świecie człowiek
5
nie mógł sobie pozwolić. Dostojne panie i kulturalni panowie, grzebiąc w swoich sałatkach, zręcznie unosząc
na widelcach kawałki grillowanego kurczaka, wkładając
do ust listki rukoli z roszponką, zamawiali kolejne kieliszki, spoglądając z niesmakiem na siedzącego przy barze
mężczyznę, który bez jakiejkolwiek zagrychy pochłaniał
kolejne wódki. Niestety, stawał się coraz głośniejszy.
Nie obchodziły go dyskretne, pełne zgorszenia spojrzenia kulturalnych pań i dostojnych panów, którzy przecież
odwiedzili pub nie po to, żeby się napić…
–Jakiś problem? – Postanowił wreszcie odezwać się
barman. – Może pan czegoś potrzebuje?
–Nalej pan jeszcze jeden.
–A może mała przerwa?
–A może nie?
–Proszę.
Do kieliszka trafiła kolejna porcja wódki.
Barman spod oka przyglądał się klientowi, przecierając szkło, jak gdyby nie dostrzegał, że jest wypolerowane
na glanc. Profesjonalna cierpliwość się opłaciła; mężczyzna
w końcu postanowił się odezwać i nie było to związane
z zamówieniem następnej kolejki. Faza, w jakiej się znajdował, usprawiedliwiała przejście z obsługą na ty.
–Co byś zrobił, gdybyś znienacka znalazł się w szponach dwóch kobiet? – Powstrzymał gestem ewentualną
ripostę. – Karol jestem. – Wyciągnął dłoń. – Łatwiej nam
się będzie gadało. – Poprawił się na wysokim stołku, który
nagle przestał być stabilny.
–Mat. Mateusz. Cóż, gratuluję. Nie każdy facet…
–Gówno wiesz! – Klient podniósł głos. – To nie są
6
żadne laski! To są kobiety, człowieku! Matki moich dzieci!
Rozumiesz? – Żachnął się i omal nie spadł z siedziska,
które zakołysało się niespodziewanie i odchyliło w stronę
baru.
Barman podniósł ręce do góry.
–Sorry, sorry, nic nie mówiłem! Spokojnie, Karol.
Jasne. Masz dwie laski, nie wiesz, którą wybrać. Okej.
Wszystko dobrze.
–I obie w jakiś sposób skrzywdziłem. Z obiema mam
dzieci.
–Pewnie. Trochę ciszej, inni goście…
–Goście… – Karol obsunął się na stołku. – Klienci i barmani, wszyscyście siebie warci! – Machnął ręką.
Na Mata, na bar, na te dwie godziny, które tutaj spędził.
– I tak mi nie pomożesz. Elwira, Natalia, Agnieszka, Jagoda,
Wojtek. Kołowacizna. Nie wiem, co się dzieje, nie wiem,
o co chodzi… – zawiesił głos. – Snuję się po uliczkach
Torunia przed południem i czuję się dziwnie. Próbuję nie
pamiętać, że czekają na mnie dwie kobiety. Będę musiał
coś z tym zrobić. Rozumiesz?
–Pozwól, że jednak ci pomogę, bo za chwilę spadniesz.
– Barman pokiwał głową ze zrozumieniem.
Powstrzymał nieźle pijanego gościa przed dosłownym
upadkiem, a później wyprowadził go na Stary Rynek.
Karola oślepiło wrześniowe słońce.
–Jeszcze dojdziemy do siebie… – mamrotał, nieudolnie
próbując zapiąć guziki kurtki.
Do postoju taksówek było kilkaset metrów. Do hotelu,
w którym się zatrzymał, cztery minuty jazdy taksówką.
Do Jagody kilka minut. Do Elwiry kilka godzin.
7
Mętlik w głowie zapowiadał potężnego kaca. Dobrze,
że do numeru też można zamówić połówkę.
Podbudowany Karol zatrzymał taksówkę i zamówił
kurs do najlepszego hotelu w mieście.
1.
Jagoda
Siedziałam na lewo od trumny, obok Wojtka, który
zwiesił głowę i zapatrzył się na czubki swoich butów.
Uroczystość pożegnania Dariusza miała się rozpocząć
za chwilę. Miejsca po przeciwległej stronie katafalku powoli
zajmowali członkowie uniwersyteckiego senatu, siadając
w ciszy na krzesłach. Co chwila któryś z profesorów posyłał
mi, czyli owdowiałej małżonce wybitnego, przedwcześnie
tragicznie zmarłego uczonego Różańskiego, spojrzenie
pełne uszanowania, nie podchodząc jednak, by nie zakłócać
mojej kontemplacji. W przeciwieństwie do Wojtka, wciąż
oszołomionego śmiercią ojca, trzymałam głowę prosto.
Przyglądałam się przybyłym, zerkając, czy aby z trumny
nie zsuwają się wiązanki. Zastanawiałam się nad tym, co
wydarzyło się w kościele…
Koszmar ostatnich dni trwał. Może już niepodlewany
rzęsistymi łzami, może na nieco mniejszej ilości tabletek
uspokajających niż garść, ale nadal dotkliwy, dołujący.
Bolesny.
9
Kiedy wsiadali do helikoptera, wcale nie miałam złych
przeczuć. Kiedy Dariusz przyszedł do domu z wiadomością o planowanym kilkudniowym wyjeździe w Bieszczady
w celu przeprowadzenia badań nad środowiskiem którejś
z połonin (przyznam szczerze, że nie uznałam za stosowne
zapytać o szczegóły), gdzie nagle pojawiła się chmura
zanieczyszczeń, pomyślałam wyłącznie o przypadającej
na początku września rocznicy naszego ślubu.
–Pamiętasz? Na sobotę zaprosiłam już gości – skwitowałam, zastanawiając się, do kogo zadzwonić najpierw,
żeby odwołać imprezę.
W sprawach badawczych Dariusz był nieugięty. Znałam
go wystarczająco długo, by zdawać sobie sprawę z priorytetów. Nauka zawsze była na pierwszym miejscu.
–Wiesz, kochanie, że chciałbym zostać – tłumaczył się
z miną zbitego psa. – Ale jedziemy we czterech. Mamy
nawet załatwiony śmigłowiec.
Jakakolwiek dyskusja była z góry skazana na niepowodzenie.
–Kto jedzie? – zapytałam, pozwalając, by wyrzuty sumienia odpuściły nieco.
–Nie licząc pilota, trzech kolegów z Warszawy.
–Lecisz z Warszawy?
Zaprzeczył.
–Mamy w Toruniu spotkanie, więc ruszamy stąd. Za dwa
dni. Wrócę w poniedziałek.
Mimo tego zapewnienia byłam zła. Znów to samo!
Jego badania, jego praca. Jego Bardzo Ważne Sprawy.
–Wynagrodzę ci to, kochanie. – Mój mąż przygarnął
mnie do siebie. – Może przywiozę ci z Bieszczad coś ładnego? Chciałabyś?
10
–Jasne! – nadąsałam się, sprzątając talerze po kolacji. – Mógłbyś raczej więcej czasu poświęcić Wojtkowi.
Ostatnio zrobił się jakiś dziwny.
–Dojrzewa, Jagódko. W końcu ma już niemal siedemnaście lat – podsumował odkrywczo. – Ale dobrze – dodał,
zanim zdążyłam zareagować na unik przed odpowiedzialnością za wychowanie naszego syna. – Obiecuję, że z nim
porozmawiam. Dalej się zobaczy.
Tak oglądało się od jakiegoś czasu. Wojtek z chwilą
pójścia do gimnazjum poczuł się dorosły. Zaczęły się nocne
eskapady, najpierw kończone przed dwudziestą czwartą, potem przeciągające się do późnych godzin nocnych.
Na szczęście, mimo niezbyt wielkiego zainteresowania
nauką, nasz syn dawał sobie radę w szkole, choć dochodziły mnie sygnały o zaległościach z różnych przedmiotów.
Na pierwszych miejscach listy priorytetów znajdowała się
„kapela” i „ludzie”, z pewnością fajniejsi i lepiej znający
życie od rodziców. Ziomy, kumple i kumpele.
Byłam dla niego miękka. Zbyt miękka. A Dariusz?
Uciekał w pracę, bojąc się podjąć zadania ojca karzącego,
walącego ręką w stół, stawiającego warunki.
Spróbowałam spojrzeć na twarz Wojtka, wciąż skierowaną w stronę czubków butów.
Dziecko, jak my sobie damy radę? – pomyślałam
ze strachem.
Łzy napłynęły mi do oczu. Jednak jeszcze wszystkie
nie wyschły…
Za trumną ustawił się sześcioosobowy szpaler tworzący
wartę honorową. Ciszę przerwał głos rektora.
–Wybitny naukowiec, studiował, zrobił doktorat,
11
habilitował się jako trzydziestopięciolatek, członek stowarzyszenia…, stowarzyszenia…, stowarzyszenia… – wymieniał (nie miałam pojęcia!). – Miał dokonania, położył zasługi, wychował tylu magistrów, tylu doktorów,
opublikował tyle artykułów, prowadził kilka programów
badawczych, był dyrektorem instytutu, prodziekanem,
dziekanem, wspaniałym kolegą, doskonałym opiekunem
naukowym, mężem, ojcem…
Wojtek płakał. Próbowałam go objąć, ale strząsnął
moje ramię.
–Chcesz wyjść? – szepnęłam cicho, żeby nie zakłócać
tyrady rektora.
Pokręcił przecząco głową, pozwalając płynąć łzom.
Razem, a jednocześnie osobno, przebrnęliśmy przez
kilka kolejnych wystąpień. Mówił dziekan, dyrektor
instytutu, przedstawiciel kolegów naukowców. Kiedy
za trumną ustawiło się grono w togach, domyśliłam
się, że pożegnanie w uniwersyteckiej auli dobiega końca. Zaraz wyjdziemy i odprowadzimy Dariusza w jego
ostatnią drogę.
Na cmentarz.
Gorzej być nie może, pomyślałam, wstając z krzesła.
Czym prędzej chciałam opuścić pomieszczenie, nagle
duszne i klaustrofobiczne.
Było. Gdy zgromadzeni zaczęli podchodzić z kondolencjami.
–Dziękuję, dziękuję, dam sobie radę, też mi przykro,
oczywiście, gdybym potrzebowała pomocy… – odpowiadałam jak automat ukierunkowany na przyjęcie fali współczucia.
12
Wycierałam nos i dzielnie próbowałam powstrzymać
wodospad łez. Dariusz patrzył na mnie z portretu ustawionego przy trumnie.
Jedyną realną pomoc zaoferował mój szef, kolega Dariusza, profesor Działdowski.
–Pani Jagodo, niech pani posiedzi w domu – szepnął.
– Instytut się nie zawali, a pani odpocznie. Jeśli będzie
pani czegoś potrzebować, jestem do dyspozycji.
–Dziękuję – wykrztusiłam nieswoim głosem, podnosząc
na niego czerwone oczy. – Jeżeli pan profesor przyjmie
zaproszenie, organizuję stypę…
Pogładził moją rękę.
–Dziękuję. Proszę nie myśleć o mnie. Trzymaj się,
Jagódko.
Chociaż jeszcze kilka dni temu miałam wątpliwości,
czy zgodzić się na oficjalny pogrzeb, wychodząc z auli
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, pozbyłam się ich dokumentnie. Czyjeś pomocne ramiona wprowadziły mnie
i Wojtka do autobusu, dowiozły na cmentarz, pomogły przetrwać dalszy ciąg ceremonii. Moja najlepsza przyjaciółka
Mariola zadbała, żeby na stoły w restauracji wjechał rosół,
a po nim schabowe i zrazy. Po kawie i cieście, zaopatrzona
w resztki jedzenia, wsiadłam do jej samochodu i pozwoliłam
się zawieźć do domu. Domu, który dzisiejszego wieczoru
zaludnił się przyjaciółmi, a od jutra miał zamilknąć nie
wiadomo na jak długo.
–Usiądź sobie, Jagódko. – Mariola wymościła mi miejsce w fotelu. – Zaraz coś przygotuję.
Usiadłam, umęczona nieszczęściem. Słyszałam słowa,
ale nie miałam siły otworzyć ust.
13
Podała mi kieliszek koniaku. Tego, który Dariusz przywiózł niedawno z Francji.
–Nie płacz. Jeśli nie chcesz, nie musisz pić. – Mariolka
wyciągnęła rękę po kieliszek.
–Gdzie Wojtek? – Zignorowałam uwagę, zaniepokojona brakiem syna. Bałam się stracić go z oczu.
–Siedzą z Kacprem w drugim pokoju – uspokoiła mnie
Mariola. – Jeśli chcesz, możemy z Kacprem zostać z wami
na noc – zaproponowała.
–Może – zgodziłam się odruchowo. – A Kacper nie
musi iść jutro do szkoły? – zapytałam.
Nie było źle. Mimo wszystko nie straciłam kontaktu
z rzeczywistością.
–To już załatwione. Niczym się nie martw.
Goście wypili kawę i ulotnili się jak kamfora, porzucając zadżumiony dom. Dom naznaczony śmiercią. Dom
smutku. Wrócili do mieszkań, gdzie czekały ich normalne,
pełne rodziny, być może z problemami, z jakimś drobnym
nieszczęściem, ale bez tchnienia śmierci.
–Dziękuję, że przyszliście – żegnałam Marcinów. – Też
mi przykro. – Całowałam na pożegnanie Mańkę. – Wiem,
że będzie dobrze – zgodziłam się z Marzeną.
Nareszcie same.
Nasi chłopcy pogrywali w sąsiednim pokoju w jakąś
mocno hałaśliwą grę.
Siedziałam w fotelu Dariusza, bezmyślnie zagapiona
w obramowanie okna. Z kuchni dochodziły dźwięki kapiącej
z kranu wody, otwieranej lodówki, wyrzucanych śmieci.
Po chwili Mariola skierowała się do sypialni Wojtka.
–Zrobiłam im kanapki – obwieściła i puściła oko.
14
– Zaraz do ciebie przyjdę. Zjesz i ty? – Wyrwała mnie
z odrętwienia, podsuwając pod nos pachnące krakersy
z resztkami wszystkiego, co znalazła w lodówce.
–A jest majonez? – spytałam irracjonalnie.
Nie było siły, musiałyśmy się roześmiać.
–Naleję jeszcze po lampce. Nie będziesz już płakać?
Nie płakałam.
–Cieszę się, Jagoda, że trochę ci lepiej. – Zamknęła
mnie w podwójnym nelsonie.
–Boli! – krzyknęłam.
–Ma boleć! Przynajmniej wiesz, że żyjesz!
–Po co?
–Nie rycz! Pamiętasz? Mamy coś do wyjaśnienia.
Natychmiast zrozumiałam, do czego pije moja przyjaciółka, i przeszedł mnie dreszcz.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
–Opowiedz mi dokładnie, co widziałaś.
–Klnę się na wszystkie świętości, że to był Darek! Stał
za filarem w kościele. Naprawdę!
–Nie żartuj sobie.
–On tam był! – Mariolka nie dawała za wygraną.
– Przecież go znam! To był on! I tyle!
–Darek nie żyje. Miałaś halucynacje. Choć nie ty jedna…
–Naprawdę? – wykrzyknęła.
–Ja też go widziałam. Jak odjeżdżał sprzed kościoła
superczarnym audi.