Cuando de Chile (fragmento)

Transkrypt

Cuando de Chile (fragmento)
Chile
Cuando de Chile (fragmento)
Oh Chile, largo pétalo
de mar y vino y nieve,
ay cuándo
ay cuándo y cuándo
ay cuándo
me encontraré contigo,
enrollarás tu cinta
de espuma blanca y negra en mi cintura,
desencadenaré mi poesía
sobre tu territorio.
Hay hombres
mitad pez, mitad viento,
hay otros hombres hechos de agua.
Yo estoy hecho de tierra.
Voy por el mundo
cada vez más alegre:
cada ciudad me da una nueva vida.
El mundo está naciendo.
Pero si llueve en Lota
sobre mí cae la lluvia,
si en Lonquimay la nieve
resbala de las hojas
llega la nieve donde estoy.
Crece en mí el trigo oscuro de Cautín.
Yo tengo una araucaria en Villarrica,
tengo arena en el Norte Grande,
tengo una rosa rubia en la provincia,
y el viento que derriba
la última ola de Valparaiso
me golpea en el pecho
con un ruido quebrado
como si allí tuviera
mi corazón una ventana rota.
Pablo Neruda
(poema completo en http://www.poemasde.net/cuando-de-chile-pablo-neruda/)
un precioso documental sobre Chile de Televisión Española:
http://www.rtve.es/alacarta/#842003
unos videos de la seccion "El viajero" del periodico El Pais:
http://elviajero.elpais.com/video/riqueza-valle-colchagua.html?
video=20100712elpviavje_2.Ves
http://elviajero.elpais.com/video/parque-nacional-huerqueue.html?
video=20070717elpviavje_3.Ves
http://elviajero.elpais.com/video/historia-artesania-mapuche.html?
video=20070717elpviavje_1.Ves
lectura:
http://www.chile.com/a_la_chilena/acerca_de_chile_ver/1659/chile-en-pocaspalabras/
Ryszard Kapuściński, "Wojna futbolowa":
"Jesienią roku 1967 wyjechałem na pięć lat do Ameryki Łacińskiej. Moim
pierwszym
miastem
było
Santiago
de
Chile ,
dziwaczny
twór
architektoniczny , składający się z miniatury Manhattanu , otoczonej morzem
kamieniczek w stylu przewrotnej i kapryśnej secesji hiszpańskiej , z
komfortowych i ekskluzywnych dzielnic w rodzaju Los Leones, Apoquindo i
Vitacury, oraz nie kończących się drewnianych, szałasowych przedmieść
zwanych tutaj callampas, a zamieszkanych przez proletariat, biedotę, a także
wszelkie lumpiarstwo. Miałem zawsze Chilijczyków za ludzi spokojnych,
łagodnych, a nawet zniewieściałych (w mieście jest mnóstwo zakładów
kosmetycznych dla mężczyzn, w których panie robią panom pedicure i malują im
paznokcie), dopóki nagle, w dzień po śmierci Salvadora Allende, nie okazało się,
że wiele z tych paznokci było wilczymi pazurami. Po przyjeździe do Santiago
zgłosiłem się do biura wynajmu mieszkań , w którym otrzymałem plan
miasta i odpowiedni spis adresów. Zacząłem teraz wyszukiwać wskazane mi
domy i oglądać oferowane do wynajęcia mieszkania. W ten sposób odkryłem
zupełnie nie znany mi świat . Właścicielkami tych mieszkań były wiekowe
damy, wdowy, rozwódki, stare panny, w czepkach, w etolach, w bamboszach. Po
przywitaniu pokazywały nieprawdopodobnie zagracone pokoje , potem
wymieniały jakąś fantastyczną sumę pieniędzy, którą należało im się wpłacać
jako komorne, a wreszcie podsuwały kontrakt, zawierający, poza warunkami
umowy, spis rzeczy znajdujących się w mieszkaniu. Była to gruba księga, opasły
tom, który w ściśle paranoicznym sensie mógł stanowić pasjonujący,
psychologiczny dokument o tym, do jakiego szaleństwa może doprowadzić
człowieka chciwość i żądza posiadania zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Strona
po stronie ciągnął się spis setek, a dalej już tysięcy bezsensownych
drobiazgów, kotków, figurek, podstawek, makatek, obrazków, dzbaneczków,
oprawek, ptaszków ze szkła, z pluszu, z mosiądzu, z filcu, z plastiku, z marmuru, z
wiskozy, z kory, stearyny, satyny, lakieru, papieru, z orzechów, z wikliny, z
muszelek, z fiszbinu, z entliczek-pentliczek, z bomby, trąby, hektabomby. Każde z
tych mieszkań było szczelnie, pod sufit zapełnione składem tych rupieci,
ugniatanym, upychanym kłębowiskiem bubli, gadgetów, hocków-klocków, przy
czym najmniejsza nawet bzdurka, mówiły panie, była bezcenną, prześliczną i
wzruszającą. Później już zaobserwowałem, że w tych mieszczańskich
dzielnicach trwa nieustający obieg nikomu niepotrzebnych rzeczy , że
przy każdej okazji otrzymuje się nikomu niepotrzebną rzecz, a zwyczaj nakazuje,
aby natychmiast zrewanżować się prezentem w postaci nikomu niepotrzebnej
rzeczy, która zostanie postawiona (położona, powieszona) obok innych nikomu
niepotrzebnych rzeczy, co po latach zapobiegliwego zbierania (kupowania,
zdobywania) zamieni każde mieszkanie w wielki magazyn nikomu
niepotrzebnych rzeczy . Później również zauważyłem, że połowa sklepów w
tych dzielnicach zajmuje się wyłącznie sprzedażą wszelkich bibelotów, maskotek i
chichotek i że jest to wspaniały interes przynoszący krociowe dochody. Po latach
wśród Afrykańczyków, dla których [...] jedyną własnością była drewniana motyka,
a jedynym pożywieniem zerwany banan, ta absurdalna lawina rekwizytów,
która zwalała się na mnie po otwarciu każdych drzwi, miażdżyła mnie i
zniechęcała. Ratowałem się myślą, że jest to fałszywe wejście w tamten
świat, który – tłumaczyłem sobie – musi wyglądać inaczej .
[...] W rzeczywistości jednak mieszkania tych staruszek były tylko chorobliwie i
kiczowato wynaturzoną manifestacją tego, co jest kluczem do Ameryki
Łacińskiej – a jest nim powszechnie tu rządzący barok. Barok nie tylko jako
styl tworzenia i myślenia, ale również jako ogólna nadmierność
eklektyzm. Wszystkiego tu dużo i wszystko przybiera postać przesadną,
wszystko chce się nam narzucić, zaszokować i przytłoczyć. Jak gdybyśmy mieli
słaby wzrok, słaby słuch, słaby węch i coś, co wystąpiłoby w formie
umiarkowanej i skromnej, zostałoby po prostu nie zauważone . Jeżeli
dżungla – to olbrzymia (Amazonia), jeżeli góry – to gigantyczne (Andy), jeżeli
równina – to bezkresna (pampa), jeżeli rzeka – to największa na świecie
(Amazonka). Ludzie wszelkich możliwych ras i odcieni skóry – biali, czerwoni,
czarni, żółci, Metysi, Mulaci. Wszelkie kultury – indiańska, anglosaska, hiszpańska,
luzytańska, francuska, hinduska, włoska i afrykańska. [...]Nadmiar bogactwa i
nadmiar nędzy. Przez ten świat nie można przejść ze spokojną głową i
obojętnym sercem [...]."
***
Mój pierwszy pobyt w Ameryce Południowej również zaczęłam od Santiago. Nie
był to, jak u Kapuścińskiego, pobyt pięcioletni, ale również zdążyłam
zaobserwować parę typowych zjawisk charakterystycznych dla tych spokojnych i
łagodnych ludzi. Co prawda nigdy nie natknęłam się na salon kosmetyczny dla
mężczyzn, dlatego na pewno nie nazwałabym Chilijczyków zniewieściałymi, ale
wszelkiego rodzaju bibeloty zbombardowały mnie zaraz po przekroczeniu progu
chilijskiego domu w dzielnicy Providencia. Nie została ona wymieniona przez
Kapuścińskiego w szeregu ekskluzywnych dzielnic, bo w rzeczywistości do nich
nie należy, lecz zachowuje jeszcze pozory luksusu, a jej mieszczański klimat unosi
się w powietrzu i daje wyczuć w grzecznie poustawianych domach
jednorodzinnych z wykrochmalonymi firankami w oknach. A za tymi
wykrochmalonymi firankami czai się, tak jak pisał Kapuściński, rój niepotrzebnych
nikomu rzeczy (ale tylko z naszej perspektywy są one nikomu niepotrzebne).
Pokój, w którym mieszkałam, pełen był porcelanowych lalek :
Każdy pakunek ma swoją opiekunkę – porcelanową lalkę z ludzkimi włosami.
Na pierwszym planie: koszyk z wielkanocnymi pisankami
były to lalki-Mulatki, lalki-Murzynki, lalki-anglosaskie arystokratki, lalki-Indianki,
lalki wszelkiej maści i we wszystkich rozmiarach. Pani domu najbardziej była
jednak dumna z prawdziwych ludzkich włosów, którymi mogły się te lalki
pochwalić oraz z tego, że każda sukienka była dla nich specjalnie szyta na miarę.
Kiedy nastały święta Bożego Narodzenia, lalki wyprowadziły się ode mnie z pokoju
i zaludniły przedpokój pilnując świątecznych prezentów. Każdy pakunek miał
swoją opiekunkę – porcelanową lalkę z ludzkimi włosami. I była to rzeczywiście
barokowa kompozycja, w której obok lalek pani domu poustawiała figurki pana
Jezusa (peruwiańskie) , figurki Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków
(kupione w Australii) , a nawet koszyk z wielkanocnymi pisankami
przywiezionymi z Polski .
Peruwiańska figurka pana Jezusa
Figurki Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków
Tak mniej więcej wyglądała bożonarodzeniowa kompozycja w pewnym
mieszczańskim domu w Providenci. Od wspomnianego przez Kapuścińskiego
sześćdziesiątego siódmego roku (a minęły już cztery dekady) niewiele się
zmieniło w mentalności pewnych mieszkańców Santiago. Króluje idea baroku,
przepychu, nadmiaru, pomieszania z wymieszaniem i chomikowania wszelkiego
rodzaju bibelotów.
Ale myślę sobie, że musi być dla tego jakieś wytłumaczenie.
Jeśli kilka razy do roku w Chile trzęsie się ziemia albo jeden z wielu drzemiących
wulkanów dostaje niespodziewanej czkawki, wypluwając z siebie zabójcze popioły
to może takie obsesyjne i paranoiczne zbieractwo jest swego rodzaju zaklęciem,
demonstracją tego, że nawet w obliczu grożących niebezpieczeństw, człowiek nie
chce żyć prowizorycznie i “na chwilę” , chce akumulować wszelkie
niepotrzebne rzeczy, żeby oddalić od siebie widmo opuszczania w pośpiechu
swojego dobytku. Chowa się za parawanem uzbieranych gratów, żeby
zakląć siły natury?
Można też tak sobie to tłumaczyć...
Język nasz powszedni
Tak szczerze mówiąc, to przed moim pierwszym wyjazdem do Chile nie bardzo
wiedziałam w co się pakuję. W ramach przygotowań do podróży przeczytałam
parę
książek,
przestudiowałam
mapy,
wykonałam
parę
długich
międzykontynentalnych rozmów telefonicznych z “ ludźmi stamtąd”, intensywnie
uczyłam się hiszpańskiego i ogólnie rzecz biorąc byłam gotowa na spotkanie z
Nową Kulturą. Ale kilka spraw stanęło mi na przeszkodzie.
Po pierwsze: co mi po nauce hiszpańskiego? Pierwsze dni w Santiago ukazały mi
całą śmieszność tego półrocznego przedsięwzięcia. Na każdym kroku potykałam
się o jakieś dziwaczne słowa. Któregoś dnia w metrze usłyszałam taki dialog
dwóch chłopaków: “Me dejó mi polola, ¿cachai huevón?”. Załamałam się:
zrozumiałam tylko pierwszy wyraz… Co oznacza “polola”, “cachai”, “huevón” –
nie miałam zielonego pojęcia. Ironio, po co wydawać skrzętnie uzbierane
pieniądze na jakiś kurs językowy, po którym nie jest się w stanie zrozumieć
codziennej błahej rozmowy w Chile? Skąd nagły atak zupełnie nieznanych słów?
Uzmysłowiłam to sobie dopiero wtedy, gdy w bibliotece w Santiago natknęłam się
na trzytomowy słownik chilenizmów, czyli słów, które rozumie jedynie piętnaście
milionów mieszkańców tego kraju na końcu świata.
To, co powszechnie mówi się na ich temat, nie jest żadną tajemnicą: język
mieszkańców Chile uważa się za najmniej poprawną wersję języka
hiszpańskiego . Może równie niepoprawną, co argentyńską. Słowa pourywane
gdzieś na przedostatniej sylabie, końcówki koniugacyjne jakieś wypaczone… Tak
na przykład zamiast poprawnego pytania “dokąd idziesz?” - “¿dónde vas?”,
Chilijczycy zapytają “¿dónde vai?”, a obcokrajowiec może tylko pokornie
zaakceptować taki stan rzeczy, eliminując z pamięci wszelkie formuły i wystukane
na blachę reguły. Trzeba się przecież jakoś zaadopotować w Nowej Kulturze i w
nowej sferze języka.
Analogicznie
będzie
więc
wyglądało
pytanie
“pamiętasz?”
–
“¿te
acordai?”(brzmi co najmniej bluźnierczo w uszach filologów), zamiast
hiszpańskiego “¿te acuerdas?” lub “rozumiesz” – “¿cachai?” etc. Z tym że
czasownika “cachar” w ogóle nie znajdzie się w słowniku hiszpańskim. Bo
hiszpańska
wersja
brzmiałaby:
entender,
comprender.
Trochę
to
skomplikowane.
Przez pierwsze dni uczyłam się więc zastępować nauczone zwroty, które w Chile
na nic mi się przydawały, nowymi dziwolągami. Skoro więc znalazłam się już za
tym językowym zakrętem, pokuszę się o napisanie paru praktycznych rad.
Jadąc do Chile zapomnij o swoim “novio”! To znaczy, nie porzucaj swojego
dotychczasowego chłopaka, tylko zapamiętaj, że w Chile to “pololo”!
“novio” to już wyższa szkoła jazdy, oficjalny narzeczony).
(Tutaj
Do dobrego znajomego zamiast “tío”, wołaj “huevón” (ale wpierw upewnij się,
czy wasze stosunki są naprawdę mocno braterskie, bo jeśli nie, to jeszcze się na
ciebie obrazi za zbytnie spoufalenie).
Jeśli masz bardzo dużo pracy, to możesz powiedzieć “tengo harta pega”, z tym
tylko zastrzeżeniem, że już na przykład w Argentynie nikt cię nie zrozumie.
Jeśli masz o kimś bardzo dobre zdanie, uważasz, ten ktoś byłby dobrym kumplem,
a oprócz tego ma wiele pozytywnych cech, powiesz o nim, że jest “buena
onda”, czyli dobra fala. Może po prostu odbieracie na tych samych falach.
“Un rato” – to krótka chwilka, dlatego możesz powiedzieć “vuelvo en un rato
más” (wrócę za chwilkę) lub “vuelvo al tiro”. “Al tiro” to też przykład kolejnego
chilenizmu: zwracając się tak do Hiszpana spotkałam się tylko z podniesionymi ze
zdziwienia brwiami oraz z komentarzem, że w Hiszpanii nie ma tak wojskowego
żargonu (“al tiro” znaczy tak szybko jak wystrzał pocisku, czyli natychmiast).
Jeśli twój znajomy jest chytrusem, to nazwiesz go “manos de guagua ” – czyli
“dłonie niemowlaka”. Na początku nie mogłam pojąć skąd w ogóle Chilijczykom
przyszło do głowy, żeby faszerować niewinne maleństwa negatywnymi
konotacjami. Szybko znalazłam odpowiedź: kiedy na świat przychodzi noworodek,
zazwyczaj ma bardzo mocno ściśnięte piąstki – tak jak prawdziwy chytrus, który
nie wypuści ze swych rąk ani grosza. Zatem “guagua” to niemowlak, bobas, a
“cabro chico” lub “lolo” to młodzieniaszek.
Jak już z takiego bobasa zrobi się młodzieniaszek, i do tego ten młodzieniaszek
nie będzie “manos de guagua ”, to często będzie zapraszał swoich znajomych
na “el carrete” (imprezki) i serwował wszystkim “los copetes” czyli napoje
wyskokowe. No i będzie się również starał, żeby jego carretes nie były nudne,
żeby nikt następnego dnia nie skomentował: “El carrete fue más fome que la
chucha” (imprezka była bardzo nudna). Taki cabro wolałby usłyszeć: “Mijito
rico, el carrete fue muy entrete y tu casa es realmente chora ”
(Chłopcze, imprezka była fajna, a twój dom jest naprawdę wypasiony).
Tak naprawdę to tylko kilka najczęściej używanych chilenizmów, ale można by ich
tu mnożyć bez końca. Tym, którzy się wybierają do Chile radzę również
zapamiętać, że 1000 pesos w Chile określa się mianem “una luca”. Czyli jak
będzie coś kosztować 10 000 pesos (ok. 50 PLN), to można powiedzieć “diez
lucas”.
A tak na marginesie dodam tylko, że sposób w jaki mówią poszczególni ludzie,
może również zdradzić ich status społeczny . I tak na przykład niezamożni
Chilijczycy zamieniają “ch” na “sh” (wymawiając “Shile”, a nie Chile,
“shiao” a nie “chao”), zamożniejsi natomiast lub ci, co aspirują do tej rangi,
wymawiać będą “tsch” w miejsce “ch” (“Tschile”).
Świetny ten język chilijski. Bawi mnie tylko to, że czasem rozmawiając z
mieszkańcami innych krajów hiszpańskojęzycznych niekiedy brak nam wspólnego
języka - wtedy, gdy ja nieświadomie właduję gdzieś takiego chilijskiego dziwoląga.
Chile en el corazón
fotografia Louisa Stettnera
“Chile w sercu” – taki jest tytuł albumu zdjęć Louisa Stettnera , fotografa
urodzonego w Stanach Zjednoczonych, dziś mieszkającego w Paryżu.
Podczas swoich dwóch podróży do Chile, w latach 2000 – 2001, Stettner
udokumentował na kliszy codzienność w Santiago i w Valparaiso, pozostawiając
inspirujący obraz zwykłych ludzi, czyścibutów, ulicznych sprzedawców,
pracowników przydrożnych barów czy psów śpiących w cieniu kamiennic.
Dokument nie upiększający rzeczywistości, lecz pokazujący ją w swojej zwykłości,
w której kryje się cały naturaly urok tego naszego monotonnego życia. Żaden
Photoshop, żadne wypudrowane modelki, tylko taka brzydota dnia codziennego –
i
właśnie
ta
brzydota
wydaje
się
piękna.
Antonio, czyścibut, Plaza
de Armas, Santiago
Dwóch kucharzy, Alameda, Santiago
Valparaiso
Portret studenta, Plaza de
Armas, Santiago
Pies śpiący w pobliżu sprzedawcy gazet, Santiago
Zamiatacz ulic, Santiago
Stettner zagląda głeboko w oczy ludziom, których fotografuje. Jego obiektyw z
empatią patrzy w twarz Antonia, czyścibuta, który niezliczoną ilość razy widział
swe odbicie w pucowanych lakierkach eleganckich mieszkańców Santiago; w oczy
studenta, w których można dostrzec nieporzucone jeszcze ideały i młodzieńczy
entuzjazm; w bezzębny uśmiech dziewczynki. Uwielbiam te zdjęcia, ich prostotę i
gdzieś głęboko ukrytą w nich afirmację prozy życia.
Wszystkie fotografie pochodzą z albumu “Chile en el corazón”,
wydanego przez LOM Ediciones, Santiago 2001.
Kubizm na cenzurowanym
Paląc zakazane książki
Pamiętacie jak rok temu w Polsce chcieli powstrzymać emisję Teletubisiów w
telewizji, ponieważ
dopatrzono się w treści tej bajki
podtekstów
homoseksualnych?
Coś w podobnym stylu miało miejsce ponad trzydzieści lat temu w Chile, kiedy
podczas akcji palenia książek zakazanych przez doradców Pinocheta, żołnierze
spalili również albumy poświęcone sztuce kubistycznej . Dlaczego?
Ponieważ myślano, że kubizm to rewolucyjna ideologia kraju Fidela
Castro…
Śmieszna jest czasem historia…
Niebezpieczeństwo nadchodzi!
(w Polsce i w Chile)
Body painting z Ziemi Ognistej
Kobiety pomalowane z
okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain, 1923
Idzie wiosna, cieplej się robi, rozbieramy się z płaszczy i swetrów. Można powoli
trochę ciała wystawić na spotkanie ze słońcem! Mniej, wciąż mniej warstw się na
siebie zakłada. Już niedługo zacznie się na dobre – słońce, długie dni, opalanie, no
i ciało, kult ciała!
A ciało przecież trzeba jeszcze ozdobić, żeby coś wszem i wobec zakomunikować:
własną tożsamość, status socjalny, czy przynależnośc do danej grupy. Tak, jak
robili to na przykład przed stu laty Indiane Selk’nam i Yámanas na Ziemi
Ognistej.
Rytualne malowanie twarzy
O paru grupach etnicznych zamieszkujących dzisiejsze Chile pisałam już
wcześniej. O mieszkańcach wyspy Chiloé, Williche, o Indianach Mapuche z
Araukanii, o zamieszkujących północne krańce kraju Atacemeños i Aymara.
Ludzie tych etnii żyją po dziś dzień, w przeciwieństwie do Indian Selk’nam,
Aónikenk, Kawéskar czy Yámanas , po których pozostała tylko garść
fotografii i parę rozpraw naukowych .
Ci ludzie, którzy przez parę tysiącleci żyli spokojnie w tym bardzo nieprzychylnym
człowiekowi klimacie na południowym krańcu kontynentu, zostali nazwani przez
dziewiętnastowiecznych podróżników i naukowców z Europy “kanibalami”,
“dzikimi gorszymi od zwierząt ” (Darwin), “najbardziej nędzną grupą
ludzką istniejącą na ziemi ” (Cook).
Obszary zamieszkałe
niegdyś przez Indian
Selk’nam (zwanych również Ona),
Aónikenk, Kawéskar,Yámanas.
Dopiero wiele lat później, ksiądz i antropolog Martín Gusinde, rozpoczął swoje
badania na temat tych etnii, odkrywając ich kosmologię , wysłuchując legend i
wierzeń oraz dokumentując ich rytuały.
Jedną z ważniejszych ceremonii była ta związana z inicjacją seksualnych młodych
mężczyzn. Podczas tego rytuału, zwanego Hain wśród Indian Selk’nam (a
Chéjaus wśród Yámanas) mężczyźni malowali się na różne kolory ,
wcielając się w ten sposób w duchy przodków . Zamykano wówczas
chłopców w specjalnym namiocie i tłumaczono przyczyny dominacji mężczyzn
nad kobietami w ich społeczeństwie.
Mężczyźni z plemiania Selk’nam
pomalowani z okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain,
zdjęcia z lat dwudziestych XX w.
Ale taka plastyczna dekoracja ciała nie zawsze wiązała się ze świętowaniem czy
ceremoniałami. Wśród niewielu zdjęć, które przetrwały do dziś, można zobaczyć,
że wiele kobiet i dzieci z plemienia Yámanas malowało swoje ciała i
twarze na co dzień .
Rodzina Selk'nam, 1929.
Z 11 000 Indian zamieszkujących Patagonię dziś nie ostał się nikt. Istnieje jeszcze
trochę osób, które znają języki rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej (np. w
języku Kawéskar mówi dziś 20 osób, a w języku Yagán – 7. Dane pochodzą z
Conadi – Corporación Nacional Indígena).
W bardzo szybkim czasie europejscy misjonarze i kolonizatorzy doprowadzili do
całkowitej zagłady rdzennych mieszkańców Tierra del Fuego: jedną z przyczyn ich
wyginięcia była na przykład chęć “ucywilizowania tych dzikich plemion” poprzez
zmuszanie ich do noszenia zasłaniających to, co trzeba ubrań przywiezionych z
Europy, w kontakcie z którymi Indianie, przyzwyczajeni do smarowania się
zwierzęcym tłuszczem, zarażali się nieznanymi wcześniej chorobami.
Główną przyczyną wyginięcia rdzennej ludności był jednak narastający konflikt
między nimi, a ludźmi przybyłymi z Europy, którzy postanowili założyć rozległe
hodowle owiec na Ziemi Ognistej.
Rozbieżność interesów obu stron doprowadziła do poważnej walki, w której
przegrali Indianie (za każdą przyniesioną parę obciętych uszu europejscy
"biznesmeni" płacili pewną stawkę).
Inne “okazy” Indian kolonizatorzy przywozili do Europy i wystawiali w muzeach
jako żywe eksponaty.
Podczas rytuału Hain
mężczyźni malowali się na różne kolory,
wcielając się w ten sposób w duchy przodków.
Wyobrażacie sobie, że któregoś dnia ktoś zabiera Was jako “okaz” do muzeum za
to, że zrobiliście sobie np. tatuaż na przedramieniu…?
A to taki nasz współczesny
body painting.
Biskup pozwoli na wyjazd do Chile
Portret Inés de Suarez
autor: José Mercedes Ortega Pereira
Wyobraźcie sobie, że o Waszym wyjeździe do Chile miałyby decydować nie wolny
czas ani fundusze, tylko autoryzacja biskupa... Koszmar, a jednak tak było.
Mniej więcej pięćset lat temu, w czasach podboju Nowego Świata.
Historia konkwisty Ameryki Południowej jest napisana językiem mężczyzn.
Bohaterami są dzielni hiszpańscy żołnierze, którzy bez cienia strachu, krok po
kroku, zdobywają kolejne, co raz to bardziej rozległe tereny Nowego Świata. Ani
słowa o kobietach , oczywiście z wyjątkiem opisów pięknych i dzikich Indianek,
które wpadają w szpony konkwistadorów jak śliwki w kompot. Konkwista, walki,
marzenia o El Dorado, zbroje, konie, napady, gwałty i krew - w taki scenariusz w
ogóle nie wpisują się kobiety, które czekają cierpliwie w swych domach na
wojujących i niewiernych mężów, haftując i mieszając w garnkach.
Ale jest jedna kobieta, która zaistniała w tym męskim świecie,
założyła spodnie, dosiadła konia i ruszyła na podbój Chile. I choć
podobno historycy tamtych czasów nie poświęcili jej wiele uwagi, wspominając o
niej w dwóch czy trzech linijkach swoich kronik, to jednak ostatnio Inés de
Suarez wyszła z cienia i z postaci marginalnej stała się postacią z
okładki. A to za sprawą przedostatniej książki Isabel Allende “Inés del
alma mía” .
Jej mąż opuścił spokojną wioskę na zachodzie Hiszpanii w poszukiwaniu złota,
wyruszył do Panamy, po czym słuch o nim zaginął. Inés wkrótce znudziła się
czekaniem i również wyruszyła w podróż, lecz nie w poszukiwaniu złota, lecz
zaginionego męża. Nie znalazła go ani w Panamie ani w Wenezueli, a po paru
miesiącach znalazła się w Cuzco. Tam dowiedziała się, że jej mąż zginął w bitwie,
a wkrótce potem poznała bardzo ambitnego wojownika, jej przyszłego kochanka i
założyciela Santiago, Pedro de Valdivię.
Aby móc wyjechać wraz z Pedrem na podbój Chile, Inés musiała
uzyskać pozwolenie na piśmie od Francisca Pizarra oraz od biskupa .
Prosząc o pozwolenia na wyjazd musiała zadeklarować, że jest wdową po
hiszpańskim żołnierzu oraz ma zdolności wykrywania wody płynącej pod ziemią,
co było bardzo istotne w perspektywie konieczności pokonania najbardziej suchej
pustyni na świecie – Pustyni Atacama. Pizarro i biskup łaskawie wyrazili
zgodę: Inés wyruszyła z Pedrem w kierunku dzikich i prawie
nieznannych ziem dzisiejszego Chile . W 1541 roku dotarli do doliny
Mapocho i tam założyli Santiago de Nueva Extramadura.
O tym głównie opowiada Allende w swojej książce.
Pedro de Valdivia, kochanek Inés de Suarez i założyciel Santiago
Nie mogę się doczekać, kiedy zostanie ona przetłumaczona na polski... Bardzo
chciałabym zobaczyć kampanię reklamową “Inés del alma mía” w naszym kraju.
Jeśli polscy wydawcy nie zdecydują się na zmianę okładki, może na naszych
ulicach zawisną takie ocenzurowane plakaty , jak miało to miejsce w przypadku
promocji książki Paolo Coelho “Czarownice z Portobello”.
Od lewej: oryginalna
okładka książki
oraz jej reklama na przystanku tramwajowym we Wrocławiu.
Kiedy przetłumaczą Allende na język polski…
Taka jest chyba specyfika naszego kraju. Pruderyjność i lęk przed poruszaniem
niewygodnych tematów. I taką mamy już opinię, nie tylko w Europie, ale nawet w
Chile, w którym może raz na rok pojawi się w gazecie jakaś pospiesznie napisana
notka o Polsce, która nie przyciągnie uwagi większości czytelników. No, pod
warunkiem, że nie będzie to notka o zakazie rozmów na temat homoseksualizmu
w polskich szkołach i na polskich uniwersytetach.
Tak się akurat składa, że niedawno natknęłam się na pewien artykuł, który pojawił
się w marcu zeszłego roku w chilijskiej prasie. Polska jawi się w tym artykule jako
kraj, w którym pali się na stosie czarownice i książki zakazane przez inkwizycję. W
takiej atmosferze mogę się tylko cieszyć, że przed wyjazdem do Chile
nie musiałam prosić o pozwolenie biskupa .
"La Tercera" z 21 marca 2007
Kliknij, żeby powiększyć i przeczytać, co o nas piszą…
Chile od kuchni
Zdjęcie z portalu Memoria
chilena
Zawsze byłam przekonana, że kuchnia chilijska nie ma może wybitnie czym się
pochwalić (a w porównaniu z argentyńską po prostu” wymięka”), ale ostatnio
zaczęłam liczyć co niektóre smaczniejsze typowo chilisjkie dania i aż sama się
zdziwiłam, że zabrakło mi palcy u rąk. Bo przecież jemy tu takie potrawy jak:
cazuela, empanadas, humitas, pastel de choclo, sopaipillas, curanto,
choripán, palta rellena, ensalada chilena , które popijamy, w zależności od
nastroju i pory roku, szklanką coli de mono , pisco albo chichy , ewentualnie w
ramach orzeźwienia w upalne dni serwujemy sobie mote con huesillos . Więc
nie jest tego tak mało.
Choć na wstępie uprzedzam, że o większość wymienionych tu potraw będą tu
kłócić się ze sobą przy stole Argentyńczycy, Peruwiańczycy i Boliwijczycy, którzy
na równi z Chilijczykami są święcie przekonani o tym, że to właśnie oni są
ideatorami tych potraw, a wszyscy inni po prostu zaadoptowali ich narodowy
patent gastronomiczny.
Ale od początku, czyli kilka słów na temat chilijskiego rosołku, który zwie się tu
CAZUEL A. Oczywiście nie ma w tym wiele filozofii: gotuje się wywar na
wołowinie lub drobiu. Do tego dorzuca się warzywa, w zależności od pory roku:
cukinie, kukurydzę (lecz nie w ząbkach, tylko kawałek pokrojonej kolby),
ziemniaki, czasem można dodać ryż i inne warzywa (np. dynię).
Taką cazuelę zaserwowali nam w San Pedro de Atacama
Większość mieszkańców Ameryki Południowej mogłaby się również pokłócić o to,
skąd pochodzi TA JEDYNA i ORYGINALNA EMPANADA.
Chilijczycy oczywiście uważają ją za swoją, a jedzą ją na wiele sposób: z mięsem,
cebulą, jajkiem, oliwkami, a czasami nawet z rodzynkami ( empandada de pino ,
osobiście rzadko się na nią kuszę), z serem ( de queso ), z owocami morza (con
mariscos ) lub rybami (de pescado ). Istnieją też jej wersje warzywne, a nawet
owocowe. Empanadę de pino spożywa się o każdej porze roku, a szczególnie we
wrześniu, który dla Chilijczyków jest wyjątkowym miesiącem: to właśnie wrzesień
nazywany jest Miesiącem Narodu: dni świąteczne w kalendarzu wyskakują jeden
za drugim, jest początek wiosny, a po ulicach Santiago i całego Chile maszerują
defilady, ludzie tańczą narodowy taniec cueca, na świeżym powietrzu je się
empanady i pije takie napoje jak chicha lub czerwone wino.
Empanadas de pino
UWAGA! Empanady nie je się widelcem ani nożem! Według chilijskiego
przysłowia empanady i kobiety bierze się gołymi rękoma.
Po empanadzie czas na kolejny lekkostrawny posiłek, czyli HUMITAS (słowo
wywodzi się z języka Indian Quechua). I one znowu mają przynajmniej kilku
właścicieli: jedzą je mieszkańcy większości andyjskich krajów, czyli oprócz
Chilijczyków, mieszkańcy Ekwadoru, Peru, Boliwii i Argentyny . Po
zjedzeniu jednego talerza z humitas człowiek natychmiast rozumie sens
serwowania tylko jednego dania.
Jest to po prostu masa zgniecionej i ugotowanej kukurydzy o konsystencji
gęstego budyniu, do której dodaje się olej i trochę listków bazylii, a następnie
zawija w duże liście kukurydzy (“chalas”) . Takie zawiniątka przewiązuje się
sznurkiem i gotuje w garnku z wodą. Można je podawać na słono lub na słodko. W
smaku trochę bez charakteru, ale przynajmniej po ich zjedzeniu nikomu nie grozi
głód aż do następnego dnia rano.
Zawinięta w liściu
kukurydzy humita
Kolejnym specjałem kuchni krajów andyjskich jest PASTEL DE CHOCLO . “El
choclo” to popularna nazwa kukurydzy, którą nazywa się również “el maiz”,
jednak w Ameryce Południowej częściej używa się tej pierwszej wersji. Czyli znów
potrawa na bazie kukurydzy, znów “lekkostrawnie” i “dietetycznie”. Moje
pierwsze spotkanie z pastel de choclo było wielkim zaskoczeniem: jak można
jeść mięso na słodko??? A jednak można, w Chile można .
Ale od początku: przygotowuje się masę zgniecionej kukurydzy, która może (choć
nie musi) być ugotowana (z mlekiem lub odrobiną masła) przed późniejszym
wstawieniem jej do pieca. Następnie dodaje się trochę aromatycznych liści
bazylii. Do ceramicznego naczynia nakłada się kawałki mięsa (może być
wołowina albo kurczak), cebulę, jajko na twardo, oliwki , trochę czosnku i
innych aromatyzatorów. Na to nakłada się wcześniej przygotowaną masę
kukurydzianą, a całość wkłada się do pieca dopóki z wierzchu się nie przyrumieni.
Ale najlepsze na koniec: przed podaniem posypuje się to wszystko
cukrem. Dla mojego podniebienia było to wyzwanie.
Na wyspie Chiloé skusiłam się na typową wyspiarską potrawę, jaką jest
CURANTO . Poznałam w Ancud pewną Hiszpankę, która zarzekała się, że nie
opuści wyspy dopóki nie spróbuje słynnego curanto. Uległam jej namowom i
zamówiłyśmy jedno curanto na spółkę. I to było dobre rozwiązanie, bo każda z
nas jadła to, co lubiła, a było w czym przebierać, bo w typowym curanto
można znaleźć: ryby wszelkiej maści, owoce morza, ostrygi, mięso
wołowe, wieprzowe, kurczak, kiełbaski, placki mączne, ziemniaki i tak
dalej... Jednym słowem wszystkiego po trochu.
Tradycjne curanto przygotowuje się w dość osobliwy sposób, a w
przygotowaniach bierze udział większa grupa ludzi: wykopuje się wtedy w
ziemi głęboki dół, którego dno wypełnia się kamieniami . Kamienie
rozgrzewa się do czerwoności, a następnie wrzuca się po kolei różne produkty.
Najpierw owoce morza i ryby, potem mięsko, warzywa, ziemniaki i różne
ziemniaczane wyroby. Każdą warstwę przykrywa się wielkimi liśćmi rośliny o
nazwie pangue, ewentualnie można do tego również użyć liści kapusty. Na koniec
wszystko się szczelnie przykrywa w taki sposób, by składniki poczuły się w
tym rozgrzanym dole jak w garnku ciśnieniowym . Słyszałam, że kiedyś
podczas takiego zbiorowego przyrządzania curanta ktoś przez nieuwagę wpadł do
głębokiego i rozgrzanego dołu pełnego gotujących się specjałów i nieźle się
poparzył.
Takie zbiorowe przygotowywanie wspólnego posiłku jest kolejnym przykładem na
to, że ludzie zamieszkujący wyspę Chiloé żyją w głębokim poczuciu
solidarności i wzajemnej pomocy . O innym przykładzie chilotańskiej mingi
(czyli zgodnego i bezinteresownego działania na rzecz wspólnoty) pisałam
również tutaj.
Tradycyjne Curanto, zdjęcie z portalu Memoria chilena
Po curanto przychodzi czas na CHORIPÁN, czyli chilijskiego hot doga .
Choripány je się zazwyczaj przy okazji grillowania, serwuje się je wówczas jako
przystawkę, w oczekiwaniu na “wielkie żarcie”, którego przygotowanie może
zająć więcej czasu. Dlatego na wstępie podaje się takie malutkie bułeczki, w
których środku znajduje się gorąca, dopiero co przygrillowana
kiełbaska w kolorze ciemnoczerwonym. Naprawdę dobre i pikantne!
O słynnym AS ADO DE CARNE nie będę wspominać, bo zwolennicy Argentyny
zarzucą mi, że się mieszam w ich specjalność. Ale tylko zaznaczę, że grillowanie
w Chile też cieszy się wielką popularnością!
Na południu Chile jadłam z kolei SOPAIPILL AS. To tak jakby nasze smażone
naleśniki, z tą różnicą, że np. w Chile ich głównym składnikiem jest cukinia, a w
Argentynie mówi się na nie “torta frita” lub Kreppel. Takie sopaipillas mogą być
przyrządzane na słodko lub na słono, w drugim przypadku można je polać
musztardą lub sosem czosnkowym. Najczęściej serwują je uliczni kucharze lub
przydrożne bary.
Tłuściutkie sopaipillas
O napojach (głównie tych wyskokowych) na razie nie będę pisać, bo to też dość
szeroki i głęboki temat. W każdym razie wykazują się Chilijczycy pomysłowością.
Na przykład: jak domową metodą wyprodukować kopię irlandzkiego
Bayleis’a i jaką jej nadać nazwę? Wystarczy COL A DE MONO, czyli małpi
ogonek. Po prostu pycha!
Comida en el Mapocho,
zdjęcie z portalu Memoria chilena
Mi Chile querido pagina sobre la cultura de Chile en polaco -http://mi-chile-querido.blogspot.com/
Chile położone jest w Ameryce Południowej i rozciąga się pasem na zachodnim wybrzeżu
Oceanu Spokojnego pomiędzy Andami a Wybrzeżem Pacyfiku. Do Chile należy także około
300 przybrzeżnych wysp, wśród których najpopularniejsza jest Wsypa Wielkanocna oraz
Juan Fernandez, Sala Y Gomez, San Ambrosio oraz San Felix i Ziemia Ognista.
Klimat Chile jest bardzo zróżnicowany. Na północy panuje klimat gorący, a na południu
polarny. Temperatury w północnej części kraju są najwyższe w lutym i wynoszą wówczas
około 27°C.
Północna część Chile zdominowana jest przez wyżyny i góry: Kordyliera Nadbrzeżna i
Kordyliera Główna. W północnej części kraju znajduje się także pustynia Atakama.
Głównym kierunkiem wycieczek last minute do Chile jest Santiago de Chile- stolica i
zarazem największe miasto kraju, składające się w zasadzie z kilku miast. Na wakacje
przyciąga turystów skupieniem zabytków, muzeami, katedrami, kościołami, ratuszami,
pałacami oraz bliskością gór i atrakcyjnego wybrzeża. Santiago de Chile jest pełne zieleni
także za sprawą czterech ogromnych parków, z których można podziwiać malownicze widoki
na Andy. Sercem miasta jest Plaza de Armas otoczony przez najważniejsze zabytki i
cieszące się dużym zainteresowaniem wśród przybywających tu na wakacje turystów.
Ważnym punktem jest również deptak Paseo Ahumada oraz Pałac Mennicy, Kościół św.
Franciszka, Klasztor Franciszkanów, Kościół św. Dominika i Mercado Central. Centrum
nocnego życia jest dzielnica Bellavista. Jest to największe skupisko klubów nocnych, barów,
dyskotek i restauracji.
Turyści bardzo często jako cel wakacji w Chile wybierają wakacje na magicznej Wyspie
Wielkanocnej. Wyspa Wielkanocna, znana także pod nazwą Rapa Nui, to wyspa
wulkaniczna położona w centrum Oceanu Spokojnego. W całości uznana została za Park
Narodowy oraz narodowy pomnik historii i wpisana została na Listę Światowego Dziedzictwa
Kultury. Wspaniały krajobraz Wyspy Wielkanocnej tworzony jest przez stożki wulkaniczne
opadające do morza w postaci klifów oraz przez rzeźby z drewna Aku Aku i bardzo liczne
kamienne posążki moai znajdujące się w znacznej liczbie przede wszystkim w południowowschodniej części wyspy.
Wycieczki do Chile często łączone są także z wakacjami na wyspie Juan Fernandez, która
pełna jest unikatowej zieleni i niespotykanych gatunków zwierząt. Do Juan Fernandez należą
trzy wyspy: Robinson Crusoe, Alexandra Selkirka i Santa Clara. Wszystkie objęte zostały
ochroną jako park narodowy i rezerwat biosfery UNESCO.
Chile jest najdłuższym krajem świata. Zamieszkiwany jest w znacznej mierze przez
Metysów, którzy mają silne poczucie tożsamości. Natura, malownicze zabytki oraz atmosfera
przyciągają na wakacje do Chile turystów pomimo tego, iż temperatury nie są tu upalne.
Szczyty wulkanów pokryte śniegiem, skaliste szczyty Andów, głębokie wąwozy, pustynie,
błękitne lodowce, piaszczyste plaże i turkusowe jeziora tworzą bardzo atrakcyjny dla
turystów zróżnicowany krajobraz, a liczne hotele gwarantują spokojny wypoczynek i szeroki
wachlarz usług.
Stolica: Santiago de Chile
Powierzchnia: 756.9 tys. km2
Języki: urzędowy: hiszpański
Waluta: 1 peso chilijskie = 100 centavos
Ludność: 15.9 mln. mieszkańców
Czas miejscowy:
Główne miasta: Santiago, Vińa del Mar-Valparasio, Concepción-Talcahuano, Temuco, Anto
Ustrój: republika
Głowa państwa: prezydent Ricardo Lagos Escobar
Gęstość zaludnienia: 35 osób na km2
Skład etniczny: Metysi – 90%, Indianie – 5%, ludność pochodzenia europejsk
Podział administracyjny: 13 regionów:Aisen del General Carlos Ibanez del Campo,
Antofagasta, Araucania, Atacama, Bio-Bio, Coquimbo, Libertador General Bernardo
O`Higgins, Los Lagos, Magallanes y de la Antartica Chilena, Maule, Region Metropolitana
(Santiago), Tarapaca, Valparaiso
Muzyka w Chile waha się od folklorystycznym muzyka, muzyka popularna, a
także do muzyki klasycznej. Jej duża geografii generuje różne muzycznego wyrazu
na północy, centrum i południe kraju, w tym również Wyspa Mapuche i muzyki
[73]. Krajowych taniec jest cueca. Inną formą tradycyjne chilijskie piosenka, choć
nie jest taniec, jest tonada. Wynikających z muzyką przywiezione przez
hiszpańskich kolonistów, jest odróżnić od cueca przez punkt pośredni melodyjne i
bardziej znanych melodii. Pomiędzy 1950 i 1970 pojawia się w odrodzenie muzyki
ludowej przez wiodących grup, takich jak Los de Ramon i Los Huasos Quincheros
między innymi [74] z kompozytorów, takich jak Raul de Ramon, Violeta Parra,
Nicanor Molinare i inni . W połowie lat 1960-native form muzycznych były
ożywiona przez Parra rodziny z Nueva Cancion Chilena, co było związane z
działaczy politycznych i reformatorów takich jak Victor Jara, a przez śpiewaczki
ludowej i badacz i chilijską na folklor etnografia, Margot Loyola.
Gospodarka Wyspy oparta jest głównie na turystyce. Co roku wyspę odwiedza ok. 30 tys.
turystów. Średni okres pobytu to ok. 3-4 dni, wydatki - ok. 500 USD na osobę, co daje
przychód z turystyki w kwocie ok. 15 milionów USD rocznie. Wyspa jest strefą "Tax Free" co
oznacza, że jej mieszkańcy nie płacą podatków. Główną atrakcję stanowią kamienne figury
moai.
Mieszkańcy trudnią się także rolnictwem, rybołówstwem, hodowlą drobiu i owiec. Uprawia
się banany, taro, kukurydzę, warzywa (w minimalnych ilościach), trzcinę cukrową, figowce i
bataty. Hodowane są również konie oraz bydło. Większość żywności sprowadzana jest jednak
drogą lotniczą z kontynentu, w związku z czym jej ceny są 2-3 krotnie wyższe niż w Chile.
Przez lata rozwinęło się również rzemiosło. Wyrabia się głównie naszyjniki z muszli, drewna
i ptasich piór, rzeźby moai - zarówno kamienne jak i drewniane oraz wiele innych
przedmiotów takich jak misy i ozdoby nawiązujące zdobnictwem do motywów
mitologicznych.

Podobne dokumenty