Tatry
Transkrypt
Tatry
Tatry słowackie (sierpień 2003) Tatry ciągną jak miód misie, a wiadomo co misie lubią najbardziej. I tak jakoś się znowu złożyło, że pojechaliśmy, tym razem w dziwnym składzie: 5 osób : wera, paula, manek, małpa i ja oczywiście. Że były z nami dziewczyny, więc oczywistym było, że ekstremy nie będzie, ale można było liczyć, że będzie sympatyczniej i że ktoś inny niż ja będzie zmywał naczynia :) PKP oczywiście był naszym usługodawcą komunikacyjnym i tym razem wszystko był by ok. gdyby nie to, że nad ranem była tak piździca, że piwo zamarzało. Chcieliśmy iśc na kawę, ale pociąg przyjechał tak nieprzyzwoicie punktualnie, że wszystko było jeszcze pozamykane. Kupiliśmy chleba i na łysą polanę sie udaliśmy, bo zamiarem naszym były słowackie tatry. Przejście okazało się całkiem sympatyczne, bo kantor jest i kibel i kawomat, bez problemu dostaliśmy się na ich stronę i ruszyliśmy asfaltem do Tatranskiej Javoriny, tam skręciliśmy w Javorowej doliny i tak szliśmy i szliśmy, przez większość czasu sami, było wprawdzie wcześnie jeszcze, ale jak na tak ładną dolinę, to naprawdę zachwyciła mnie cisza i spokój jaki nam towarzyszył. Idąc dalej (zadnia Javorowa dol.) było coraz bardziej stromo i ładniej, a pogoda idealna, nie za ciepło, ale słonecznie. Kulminacją tego dnia było Sedielko (2372). Podejście nie za ciekawe bo nie wiadomo skąd nagle się znalazło 100 milionów osób, które schodziły a szło się po ohydnym żwirze, i małych kamyczkach, na których bardzo łatwo się było poślizgnąć. Widok zabójczy. Moja pomoc przy wnoszeniu plecaków okazała się konieczna i przy znoszeniu zresztą też, tak więc w rezultacie na tę przełęcz wchodziłem i schodziłem 3 razy :) Zejście też nie było najlepsze, a wręcz paskudne, bo rumowisko było jeszcze większe niż przy podejściu, zajeło nam to trochę czasu. Dalej był już z górki i po fajnych kamieniach. Mijając całkiem blisko kozice dotarliśmy do Teryho chaty (coś ponad 2000, moja mapa pod tym względem kłamie). Fajne schronisko, malutkie, bez prądu oświetlane lampami naftowymi, wody też ledwo co tam leci. Spanie na podłodze w wypełnionej po brzegi. sali (głównie Polacy) kosztowało 240 Sk, ale za to ze śniadaniem, którym powiedzmy, dało się zaspokoić pierwszy głód. Genialną herbatę tam podają (czaj), za wrzątek też chcą jakąś kasę. Fajnie tam było i tyle. Rano, postanowiliśmy się podzielić na dwie grupy, bo co niektórzy wymiękali. Reszta poszła do Starego Smokowca najkrótszą drogą, a ja z małpą najdłuższą :) Trochę się cofnęliśmy i skręciliśmy żółtym szlakiem na Czerwoną Ławkę (2352), ponoć najdłuższy łańcuch w Tatrach, podejście owszem wymagało trochę siły (psychicznej głównie) bo szło się po ładnie eksponowanych półkach, a czasem wciągało po łańcuch po zupełnie gładkich blokach :) Fajnie było, widok też ładny, a pogoda cały czas wypasiona. Ruszyliśmy dalej do Zbojnickiej Chaty. Po drodze widzieliśmy gromadkę świstaków (z 5 ich było) bawiących się na śniegu w głębokiej dolince :) też fajnie się bawiły. A ludzi raczej bardzo mało, to też bawiły się beztrosko. W zbojnickiej chacie wypiliśmy kawę, i ruszyliśmy dalej na Rohatkę chyba (akurat mam to na zgięciu mapy i się starło coś 2288). Też niezłe podejście, widok zabójczy jeszcze bardziej niż zwykle. Zejście też ciekawe, sporo łańcuchów i pionowych uskoków, a dalej rumowisko. Ale nigdy z korkiem na łańcuchach się nie spotkaliśmy i chwała za to.Przed wejściem na Polski hrbiet 2200, widzieliśmy kolejną kozicę, która dostojnie się przyglądała, bezsensownym wędrówkom ludzkim. Na Polskim hrbiecie, sami Polacy, bez ściemy, nie wiadomo czemu, ale w sumie w całych górach może 30-40% to byli Polacy. Dalej już było z górki, wstąpiliśmy do Sliezkiego domu (hotel), wypiliśmy dwa piwka, pogadaliśmy z panem ? o górach, bardzo sympatyczny Polak, i ruszyliśmy z nim w dół do Starego Smokowca, narzucił ten koleś (z 50-60 lat) takie tempo, że nam prawie nogi z dupy pourywało, ale za to szybko byliśmy na dole. Pozdrowienia dla tego Pana, nie pamiętam jak na imię miał. Jakoś udało się nam spotkać z resztą nas i udaliśmy się do naszej noclegowni w Nowej Leśnej. za 200 sk mieliśmy pokój u romskiej rodziny (tam sami romowie mieszkają) z jednym dużym łóżkiem (3 osoby) jednym małym i jednym pół (popsute), prysznic prawie czysty, ale woda ciepła, i prawie kuchnia. Piwo tańsze to i szybko zasneliśmy :) Dnia tego pojechaliśmy do Strbskiego Plesa. Mają tam taką kolejkę, żelaźnicę, która za małe siano dowiezie cię we wszystkie wypadowe miejsca [stbskie pleso stary smokowiec - tatranska lomnica , stary smokowiec - poprad] znowu nastąpił podział, tym razem małpa z dziewczynami szedł na spacer a ja z mankiem, Mlynicką doliną na Bystre sedlo (2314). pomijając krwotok z nosa, to było fajnie. Idzie się i idzie, w miarę łagodnym podejściem, które wygląda tak, długi płaski taras, krótka strona wspinaczka. Na samym końcu jest sama stroma wspinaczka, ale bez przesady, łańcuchów jest może z 10m. Widok ładny na Krywań. Później na dół Furkotską dol, przez chatę pod Soliskom i w dół wzdłuż wyciągu, na piwo mieliśmy ochotę, a schronisko miało dziwne ceny. Spotkaliśmy się na dole, wypiliśmy piwko, zjedliśmy placki ziemniaczane i wróciliśmy genialną kolejką do nowej leśnej (kolejka gada w 3 językach, najlepszy jest niemiecki). Dnia 3 postanowiliśmy zmienić lokal i ruszyliśmy do Tatranskiej lomnicy, skąd doliną kezmarskiej bielej wody, doszliśmy do chaty pri. zelonom plese (1555) Okropna droga, się idzie i idzie i kurwa nic nie widać, straszliwa męczarnia i zgubiłem moją ulubioną chustę na głowę (sic!). Schronisko w prawdzie pięknie położone, naprawdę pięknie, ale ceny też mieli fajne 300sk bez śniadania, w pokoju 4 os. wzięliśmy, był za to prysznic z ciepłą wodą i duża sala, gdzie wieczorem nie jedno piwo skończyliśmy :) Rano ruszyliśmy dalej w stronę Polski, pogoda się psuła, tak że na prednim kopskim sedlu (1780) było nie ciekawie to ruszyliśmy czym prędzej na dół i koło 16 byliśmy w zakopcu ( z łysej busem). Długa debata co robić, decyzja zostajemy w domu turysty, ceny i obyczaje się nie zmieniły, portier też i pani w recepcji. Następnego dnia kolega nasz manek, zaniemógł i stwierdził, że dziś się nigdzie nie ruszy, to go zostawiliśmy, a my z małpą i dziewczynami pojechaliśmy do Chochołowskiej dol. Doszliśmy do schroniska, nieprzyzwoicie, gorzej w porównaniu ze Słowacją (więcej ludzi, więcej śmieci), dalej na Grzesia (1653) i dalej długim upłazem na Rakoń (1879) i dalej na Wołowiec (2064). Widoki w sumie całkiem fajne, ale dziwnie się czułem wśród tłumu (nawet zakonnice) na tym szczycie, w dodatku zabraliśmy za mało wody i był problem). Kawałek z powrotem i na dół Wyżnią dol. Chochołowską po nieprzyjemnych dla stawów kamieniach do schroniska, i dalej w dół do zakopanego. W sumie też całkiem ciekawy dzień, tylko że takie trochę Bieszczady to były. Dnia ostatniego, postanowiliśmy się rozstać, ja z małpą mieliśmy jeszcze zostać dzień, a reszta wracać. Mieliśmy plan dojść do Murowańca i stamtąd zastanowić się nad Orlą Percią. Niestety dojście do Murowańca okazało się dla nas wycieńczającą mordęgą i tak naprawdę nikt nie wie czemu, mnie coś leżało na żołądku i co chwilę mnie jakieś bule łapały, małpa szedł z przodu i coś mu też nie stykało, bo było ciężko, nasze plany się rozmywały, po pewnym czasie dogoniła nas reszta ekipy która bez plecaków robiła sobie spacer przed wyjazdem. Z powodu zdrowotnych postanowiliśmy wracać razem, poszliśmy jeszcze na Kasprowy przez Liliowe i dalej przełęcz pod Kondracką Kopą i na halę kondracką. Było nieznośnie gorąco, zero wiatru, a do tego siadały mi baterie. No i wróciliśmy do domu. Jeszcze przez kilka dni mnie męczył ból brzucha, więc w sumie dobrze że wróciliśmy, ale szkoda, że nie weszliśmy na Kozie. :( Będzie trzeba jechać jeszcze raz. :)