Człowiek jak część samochodu
Transkrypt
Człowiek jak część samochodu
Anatol Ulman Człowiek jak część samochodu Nie posiadam samochodu i mam nadzieję, że zarówno moje dochody jak i namiętności uchronią mnie od bycia właścicielem pojazdu. Nie wiem również, co powoduje, że samochód jedzie, chociaż go nikt nie ciągnie i kto lub co siedzące pod tajemniczą maską pije benzynę lub oleje napędowe przetwarzające to żarcie na ruch oraz smród. Taka deklaracja mogłaby sugerować, że nie zaznawszy wrażeń posiadacza czterech kółek (co za infantylne określenie) czuję się lepszy od nieszczęśników, którzy się w blaszane, samojezdne pudło zaopatrzyli. Ale obojętny stosunek do samochodu nikomu nie dodaje wartości, chociaż niektórzy sądzą, że właśnie gdy się go ma, zwłaszcza rzadkiej marki, wzrasta prestiż i pozycja człowieka w społeczeństwie. Kiedy jednak przypatruję się znajomym właścicielom samochodów, ogarnia mnie poczucie wolności i beztroski. Bo to ani martwi mnie, gdzie go zaparkować, ani że go mogą ukraść czy wykręcić antenę radiową. Nie muszę też przyjaźnić się z osobami mającymi chody w częściach zamiennych, co niejednego trzeźwego kierowcę doprowadziło do alkoholizmu. Odpada mi też wiele kłopotów, że zaczynam podejrzewać, iż brak pieniędzy oraz znajomych, od których zależy nabycie pojazdu, jest nagrodą za porządne życie. Całe to moje szczęście nie jest jednak zupełne, gdyż jako tzw. pieszy zostałem przymusowo wprzągnięty w pewne problemy masowej motoryzacji. Coraz bardziej jestem przekonany, że samochody za ten brak miłości do nich nienawidzą mnie i prześladują. Może nie tyle samochody, ile siedzące w nich sterujące automaty. Szczególnie na pozbawionych sygnalizacji świetlnej przejściach przez ulice. Jeśli droga jest przelotowa i duże nasilenie ruchu, zgarbiony wątły człowiek nie ma żadnych szans na jej przekroczenie. Ostatnio stałem tak równo czterdzieści minut prawie zahipnotyzowany białymi pasami, na które nie ośmieliłem się wkroczyć w ryku i miganiu dziesiątków pojazdów. Podniosłem nawet dłoń, dając do zrozumienia, że muszę się znaleźć po drugiej stronie ulicy, ale samochody brały to za gest błogosławieństwa współczesnej cywilizacji i rwały niby tabuny dzikich koni po prerii. Zacząłem je więc kląć, a repertuar mam w tym względzie niewąski jako żem z natury wulgarny, a wychowany na przedmieściu. Po pół godzinie stanęła obok mnie bardzo stara babcia parająca się metafizyką, gdyż stwierdziła, że soczyste zwroty niczego nie załatwią, natomiast mogą mnie doprowadzić do potępienia wiecznego. Przy tym przedstawiła piekło jako bezmierną plątaninę autostrad, po których z wyciem mkną szatany posiadające gumowe koła zamiast tradycyjnych kopytek. Wypuszczają one trujące związki siarki, ołowiu i smoły nie powiem skąd. Należy więc raczej pomodlić się w określonej intencji. Zrobiliśmy to wspólnie prosząc los o nagłe uszkodzenie któregoś pojazdu i wstrzymanie przezeń piekielnej kawalkady. Kto chce, niech wierzy, ale pomogło: wymijający na zebrze malucha oliwkowy polonez rąbnął w śmieciarkę, prysnęło szkło i wszystko zatrzymało się. Nie było żadnych ofiar w ludziach, a babcia i ja przeszliśmy wreszcie spokojnie przez ulicę. Zawiadamiam więc zmotoryzowanych, że odtąd dysponuję skutecznymi środkami w sytuacjach konieczności przekroczenia jezdni pieszo. Aby dać im szansę, będę czekał tylko kwadrans, potem zaczynam działać. Rozpoznać mnie łatwo: mam brzydką, bezmyślną twarz z bezczelnym uśmiechem i czarny parasol z dwoma dziurami. Będę bezwzględny, choć wiem, że kupienie nowego reflektora na miejsce zniszczonego jest niemożliwością, podobnie jak nabycie lakieru, gdy się już zdoła namówić kogoś do wyklepania pogiętych blach. W związku z tym pomówmy o pozornie dziwnym zjawisku. Otóż okazuje się, że sterujące niektórymi samochodami automaty lekceważące pieszych po wyjściu z pojazdu okazują się zwykłymi ludźmi. Powiem więcej: kiedy już zaparkują swój kochany wóz i sami muszą przekroczyć jezdnię (oczywiście w miejscu dozwolonym) uzyskują świadomość człowieka pieszego i to wyostrzoną przez znajomość przepisów drogowych i zasad kultury na jezdni. Wiedzą doskonale, jak powinny zachować się siedzące za kierownicami roboty i nie przebierając w słowach udzielają im krzykliwych porad. Znam to z autopsji. Dociekając przyczyn tego stanu rzeczy dochodzę do wniosku, że kierowcy nie ponoszą żadnej winy za dokonującą się w nich przemianę. I to wcale nie dlatego, że działa tu jakieś prawo psychologiczne, które w człowieku odgrodzonym od świata szklano-blaszanymi ścianami ruchomego pudła uzewnętrznia jego egoistyczną pierwotność i poczucie bezkarnej siły. Przyczyna tkwi bowiem w samych samochodach, które traktują człowieka jako jeden ze swych licznych zespołów. Bez człowieka samochód wprawdzie nie ruszy, ale nie pojedzie też bez paliwa, silnika, kół itp. Stąd kierowca jest niezbędny (do czasu, bo kiedyś zastąpi go elektronika), ale tylko jako część pojazdu. Jest więc po prostu taką maszynką jak np. prądnica. Czy taka prądnica zastanawia się, co sądzą o niej ludzie, zwłaszcza piesi? Ot i cała tajemnica. Przypuszczam natomiast, że samochód jako całość jest zainteresowany, żeby się nie uszkodzić, bo lubi sobie pojeździć, gdyż taką ma naturę i po to został stworzony. Dlatego można go nastraszyć ewentualnością przykrej kolizji, powodowania której nauczyła mnie babcia. Lepiej niech pojazdy na mnie uważają. Oczywiście istnieją wśród kierowców ludzie z charakterem, którzy nie dali się podporządkować maszynie i zachowali ludzką osobowość. Można ich poznać po kulturze jazdy, po ich stosunku do pieszych. Zbliżenia, nr 31/1980, 31 VII 1980