Krzysztof Herdzin symfonicznie - Hi

Transkrypt

Krzysztof Herdzin symfonicznie - Hi
Wywiad
Krzysztof
Herdzin
symfonicznie
i producentem muzycznym
Tak. Pomysł dojrzewał aż pięć lat, ale
w końcu się zmaterializował. Kiedy rozmawialiśmy, miałem już gotowy najdłuższy utwór z płyty „Symphonicum”, czyli
„Concertino” na fortepian i orkiestrę. Pozostałe kompozycje są młodsze. Wybrałem wszystko, co najlepiej mnie ukazuje
jako kompozytora. Zależało mi też, żeby
na płycie zgromadzić solistów o dużym
dorobku. W efekcie można tu usłyszeć
saksofony Jerzego Główczyńskiego i Piotra Barona, głos Jacka Kotlarskiego, fortepian Waldemara Malickiego oraz Sinfonię
Varsovię.
To świetny pianista, choć ostatnio faktycznie pochłonął go łatwiejszy repertuar.
Dwa lata temu spotkaliśmy się na cyklu
koncertów świątecznych. Któregoś wieczoru, przy winie, opowiedziałem mu
o pomyśle na płytę. Bardzo się zapalił
i sam zaproponował, że coś zagra. Jeszcze
większego entuzjazmu nabrał po wysłuchaniu demo „Concertina” zrealizowanego na samplach. Gdy wchodziliśmy do
studia, mieliśmy już wszystko dopracowane. Efekt bardzo mnie cieszy.
106
Trzy dni. Pewnie by można nagrywać
dłużej, ale czas to pieniądz, a cały projekt
finansowałem sam. Szukałem pomocy
sponsorów oraz wsparcia Ministerstwa
Kultury, ale jakoś nie miałem szczęścia.
Sinfonia Varsovia to zapracowany zespół,
a od miesięcy trzymali dla mnie termin.
Miałem też zamówione studio – nie było
wyboru. Wierzę, że dobrze zainwestowałem 135000 zł.
Muzyka nie jest komercyjna, więc szanse
na osiągnięcie miejsca na listach przebojów są żadne. Na szczęście nie o to mi chodziło. To inwestycja w siebie z nadzieją,
że komuś się moja muzyka spodoba i da
mu tyle radości, ile mi dawało jej wykonywanie.
Nagrywaliśmy w S2 na Woronicza. Może
lepsze byłoby S1, ale tam akurat ktoś
pracował. Zgrywanie odbyło się w Sound
and More i tam poprawiliśmy niedoskonałości sali.
Może nie jest to płyta audiofilska, ale na
tle polskich nagrań orkiestrowych wypada bardzo dobrze. Może dodaliśmy z Tadeuszem Mieczkowskim trochę za dużo
pogłosu, który on bardzo lubi, ale gdybyśmy nagrywali w S1, to naturalny pogłos
również byłby spory.
Problem stanowi kilka składów tej orkiestry. To nie jest ten sam zespół co 10 czy
15 lat temu. Zostało niewielu muzyków,
którzy grali w Polskiej Orkiestrze Kameralnej pod Maksymiukiem. Zastąpili ich
ludzie ambitni, ale często jeszcze mało
doświadczeni. Nie znają się też wzajemnie tak, jak stara gwardia. Wymienność
składów nie służy spójności brzmienia
zespołu.
Większość dobrze znam. Nieraz pracowałem z nimi a to jako pianista, a to jako
aranżer. Nasze relacje opierają się na wzajemnym szacunku, uczciwości i życzliwości. Nigdy nie próbowałem zadzierać
nosa, ale też jako dyrygent nie mogę sobie
pozwolić wejść na głowę. Tę równowagę
udało się zachować.
Wziąłem kilka prywatnych lekcji, ale
generalnie jestem w tym zakresie samoukiem ukierunkowanym na konkretne
działania. Nigdy nie zdecydowałbym się
dyrygować utworów innych niż własne.
Zauważyłem natomiast, że żaden dyrygent nie czuje dokładnie tak jak ja i nie
poprowadzi tego, co napisałem, idealnie.
Kompozytorzy powinni sami dyrygować
swoimi dziełami, o ile wiedzą, czego chcą.
Moją ambicją jest ułatwianie muzykom
pracy. Jestem tam także po to, żeby pokazać zmiany tempa, wydobyć napięcia i panować nad dynamiką. Dyrygencką ekwi-
Wywiad
librystykę ograniczam do minimum, więc
dla publiczności nie jestem szczególnie
interesujący wizualnie. Mam za to nadzieję, że nikt się ze mnie nie śmieje, że robię rękoma wiatrak i większy bałagan niż
gdybym po prostu taktował. Sam ze znajomymi symfonikami nieraz nabijałem się
z tego typu „mistrzów” dyrygentury.
Wielu znanych dyrygentów z racji swojej
„nadpobudliwości ruchowej” nie cieszy
się szacunkiem orkiestr.
Bardziej klasyki niż jazzu. Na końcu płyty
są dwie miniatury, w których zostawiłem
wykonawcy miejsce
na improwizację, oraz
partie improwizowane w „Narracjach” na
saksofon. Wszystko
inne zostało zapisane.
Słychać tam echa stylu
Rachmaninowa, Bartoka, Szymanowskiego czy Szostakowicza.
Wiele elementów, które uznawałem za ważne. Nie mówię, że moja
muzyka to naśladownictwo, ale nie ukrywam, że czuję się w pewien sposób niewolnikiem wpływów. Wszystko już kiedyś
zostało napisane i wymyślone, więc świadomie lub nieświadomie chadzamy dziś
tymi ścieżkami. Nie widzę potrzeby bycia
awangardzistą, bo co jeszcze dziś może być
awangardą? Nie umiałbym zresztą tworzyć czegoś, co do mnie nie przemawia,
a wiele muzyki (i sztuki w ogóle) powstałej
w drugiej połowie XX wieku budzi mój
wewnętrzny sprzeciw. Zwyczajnie jej nie
lubię. Mam skłonność do pastiszu i zabawy muzyką podobnie jak francuscy kompozytorzy, których bardzo cenię, jak zresztą całą francuską kulturę.
Nie. W muzyce najważniejsze są melodia,
harmonia i pewien rodzaj ładu, równowagi. Jeśli tego nie odnajduję, to takie dzieło
do mnie nie dociera. Wojciech Kilar powiedział kiedyś: „Wartościowa muzyka to
taka, którą muzycy chcą grać, a publiczność słuchać”. Jestem za tym.
Na szczęście nie jestem w tym odosobniony. Istnieje wielu kompozytorów tworzących podobnie, ale bez pisania banalnych
melodyjek w typie Karla Jenkinsa. Niedawno odkryłem koncerty – klarnetowy
i fortepianowy – Anglika Christophera Gunninga, oraz fantastyczne utwory
Amerykanina – Stephena Paulusa. To
właśnie tacy współcześni neoromantycy
w najlepszym znaczeniu.
Myśmy też mieli takich kompozytorów,
choć niestety dziś mało o nich słychać.
Jeszcze niedawno tak pisali Mykietyn,
Szymański, albo – dawniej – Małecki.
Lubiłem też wcześniejsze rzeczy Hanny
Kulenty. Myślę, że w ogóle źle się stało, że
odcięliśmy się od polskiej szkoły kompozytorskiej istniejącej przed końcem lat 50.
Tego, co pisał Baird, Palester, Szałowski,
Szabelski, Serocki,
Szeligowski. Oni
potem otwierali
się na nowe trendy,
ale te dawniejsze
utwory to kilogramy fascynujących
organizowany przez miasto Warszawa.
Wygrali go... raperzy.
utworów, których dziś nikt nie gra w imię
parcia na awangardę. Przypominamy sobie o nich tylko przy okazji ważnych jubileuszy. Tak było choćby z Grażyną Bacewicz. Wielu moich kolegów usłyszało jej
muzykę dopiero w ubiegłym roku.
łem duszę na ramieniu, gdy parę miesięcy
temu rozdzwoniły się telefony z prośbami
o koncerty z okazji jubileuszu. Z oporami
się zgodziłem. Daliśmy dziewięć występów, od plenerów po klub Palladium czy
pałac w Radziejowicach. Na szczęście ludziom się podobało.
Powoli mam dość. Przeraża mnie, jak
wiele można zrobić bezsensownych rzeczy i jak dużo pieniędzy wyrzucić w błoto, jeśli tylko podpisze się to nazwiskiem
Chopina. Nawet ciekawe projekty zostały
zmarnowane. Choćby konkurs na nieszablonowe spojrzenie na muzykę Chopina
Tyle że ten projekt nie został stworzony
z myślą o roku jubileuszowym, ale 15 lat
temu. Wziąłem wtedy udział w cyklu wydawniczym Stanisława Sobóli, zapoczątkowanym przez Jagodzińskiego. Wtedy
także było to koniunkturalne; ukazała się
seria kontrowersyjnych płyt. Wydawało
mi się jednak, że ten rozdział zamknąłem.
To było nawet ciekawe doświadczenie:
moja pierwsza autorska płyta i możliwość
przepuszczenia twórczości Chopina przez
własną wrażliwość. Potem przypominałem ten program na koncertach w klubach
jazzowych albo filharmoniach, zawsze
przy aplauzie publiczności. Mimo to mia-
W „Idolu” zastąpiłem Adama Sztabę,
który akurat zrezygnował po dwóch edycjach, bo przechodził do „Tańca z gwiazdami”. Szukano szefa muzycznego, a ja
poczułem, że to ciekawe wyzwanie. Praca
107
Wywiad
108
nie była łatwa i wymagała żelaznej samodyscypliny. W ciągu tygodnia trzeba było
zaaranżować 20-30 utworów, napisać nuty,
odbyć próby, zorganizować wszystko. To
była praca non stop, ciekawa, ale wyczerpująca. Nie dla każdego. Dlatego po jednej
edycji wolałem zrezygnować, ceniąc sobie
własne zdrowie.
W „Jak oni śpiewają” uczestniczyłem
w pierwszej edycji. Oglądaliśmy fragmenty
angielskiej wersji, żeby wiedzieć, jak to ma
wyglądać. Wiedząc, że sprawa jest nie do
jakie wtedy zdobyłem. Lepiej planuję czas
i potrafię lepiej pracować pod jego presją.
Niczego nie żałuję.
zrobienia w pojedynkę, wziąłem do spółki
Jacka Piskorza. Wszystko szło dobrze, ale
niestety wśród zarządzających znaleźli się
ludzie, którzy traktowali mnie i moją pracę czysto instrumentalnie. Ponadto pierwotna idea programu wkrótce okazała się
manipulacją i stałem się pracownikiem
fabryki, generującej oglądalność za wszelką cenę. Nie tego oczekiwałem i stąd rezygnacja po jednej serii programów. Do dziś
jednak korzystam z wiedzy i doświadczeń,
i inne oznaczenia. Ołówek to przeżytek,
choć zdaję sobie sprawę, że w przyszłości trudne będzie odtworzenie procesu twórczego. Za sto lat nikt nie będzie
mógł analizować, jak wiele kreśliłem i ile
pomysłów wyrzuciłem do kosza. Zostanie dzieło skończone.
Nie wyobrażam już sobie innej metody
zapisywania moich kompozycji. Przy
pomocy skrótów klawiaturowych mogę
pracować podobnie jak stenotypistka.
Od razu wypełniam partyturę nie tylko nutami, ale dodaję artykulację, łuki
Skromną i pracowitą. Nigdy nie rozpychała się łokciami, robiła swoje i naprawdę się
cieszę, że i ją teraz trochę szczęścia spotkało. Ma zresztą nosa do pianistów. Jeśli
o Wakarecym mówiła, że chłopak ma potencjał, to ja jej wierzę.
Włoszki, Leonory Armellini. Bardzo mi
się spodobała. Niezły był też Rosjanin,
Mirosław Kultyszew. Kilkoro zaskoczyło mnie nieprawdopodobną egzaltacją.
Nawet któregoś wieczora dla porównania sięgnąłem do nagrań Paderewskiego.
On walca cis-moll grał właśnie w taki
nieznośny sposób, z niezrozumiałymi dla
mnie rubatami i udziwnieniami. Nie dało
Wywiad
się tego słuchać, ale wcale się nie dziwię,
że dzisiejsza młodzież, widząc znane
nazwisko, może traktować te dziwactwa jako normę. Tymczasem są bardziej
pokorni mistrzowie, jak choćby Hofman,
który nigdy nie przesadzał z oddalaniem się od esencji Chopinowskiego
tekstu.
To prawda. Na jego ostatnim koncercie
najchętniej wyjąłbym toporek i jednym
celnym ciosem zakończył tę żenadę. Sinfonia Varsovia mi opowiadała, że na próbach też działy się dantejskie sceny i mieli
go serdecznie dość. Kiedyś był rewolucjonistą, dziś to po prostu chory człowiek,
który najwyraźniej nie zdaje sobie z tego
sprawy.
Niestety tak. Coraz mniej osób ma odwagę powiedzieć, że król jest nagi. Nieraz
rozmawiałem z kolegami, którzy mają
duży autorytet i pewnie mogliby wskazać
hochsztaplerów robiących ludziom wodę
z mózgu. Ale się boją, nie chcą problemów w środowisku. Panuje więc zmowa
milczenia, rzadko przerywana przez co
odważniejszych, których głos jest wołaniem na puszczy.
Publiczność chodzi na koncerty dla nazwisk, a nie muzyki i dlatego taki owiany legendą Pogorelić może odstawiać
tu swoje szopki. Wiele złego można mówić o czasach komuny, ale wtedy działało trochę wykształconych i kompetentnych ludzi, którzy potrafili poszukującej
publiczności wskazywać drogę. Dziś panuje samowolka i co z tego, że w sklepach
leżą setki płyt czy książek, skoro szary
człowiek nie wie, co wybrać. Stąd te nachalne indoktrynacje niektórych dziennikarzy w stylu: „kultowe”, „genialne” itd.
Mam już nagrany materiał na kolejną
płytę, która ukaże się w kwietniu 2011.
Zebrałem fantastyczny skład, na czele
z najlepszym harmonijkarzem świata
jazzu – Gregoirem Maretem. Do tego
orkiestra Sinfonia Viva, Piotr Baron,
Marek Napiórkowski, Robert Kubiszyn
i Czarek Konrad. Zarejestrowaliśmy
suitę zatytułowaną „Lookin’ for Balance”, którą skomponowałem jako most
łączący jazz, muzykę filmową i poważną.
Gregoire prezentował już to nagranie
kilku swoim kolegom – Marcusowi Millerowi, Pathowi Metheny i wszyscy są
zachwyceni. Jeśli chodzi o pracę kompozytorską, to piszę teraz kwintet dla
Prima Visty i siebie. Mamy go wykonać
w przyszłym roku na festiwalu w Sandomierzu. To będzie muzyka w pełni klasyczna.
109