Szkoła moich marzeń… Ciepły wiatr, wpadający przez otwarte okno

Transkrypt

Szkoła moich marzeń… Ciepły wiatr, wpadający przez otwarte okno
Szkoła moich marzeń…
Ciepły wiatr, wpadający przez otwarte okno, rozwiewa delikatnie moje długie włosy.
Liście rytmicznie wybijają rytm, muskając się nawzajem. Wiązka wiosennego słońca pada
na blat ławki i odbijając się od niego, razi mnie w oczy. Gdzieś z boiska dochodzi krzyk
chłopaków, rozgrywających mecz piłki nożnej. Odcinam się od trwającej lekcji matematyki.
Nie lubię bezsensownego dodawania niewiadomych, mnożenia ich przez pierwiastki,
potem dzielenia wyniku przez ułamek, a na samych końcu podstawianie pod wzór tylko po to,
by wiedzieć, ile wynosi przekątna ostrosłupa trójkątnego. Dobrze wiemy, że i tak nie przyda
nam się to w życiu. Wolałabym uczyć się, jak radzić sobie z rzeczywistością. Przecież nikt
z nas nie będzie budował piramid. Taka jest prawda. Uczą nas w szkole rzeczy, które i tak
będą zbędne w codziennym funkcjonowaniu. Oczywiście nie wszystko, bo jednak dobrze jest
wiedzieć, jak wygląda pompa tłocząca krew, która płynie w naszych żyłach lub że Polska
znajduje się w Europie, a nie w Azji czy jeszcze gdzie indziej. Ale czemu nie uczą nas
istnienia na tym świecie? Jak radzić sobie z kłamstwem, ze zdradą albo nawet jak postępować
w czasie tak zwanego „złapania kapcia”? Może to nie ma zbyt wielkiego sensu, ale na pewno
ma większy niż wyliczanie drogi przebytej przez rower, którego obwód koła wynosi sto
dwadzieścia centymetrów, a w czasie jazdy obróciło się ono tysiąc pięćset razy. Oceny?
Właściwie, po co one? Nasza przyszłość zależy od cyferki wpisanej w odpowiedni kwadracik.
Może po prostu ktoś nie miał czasu, siły albo miał ważniejsze sprawy niż nauczenie się
na pamięć trzech zasad dynamiki. Egzaminy? To, do jakiej szkoły się dostaniemy, jest
uzależnione od ilości punktów zebranych na testach. Jedna źle zamalowana krateczka
na karcie odpowiedzi i szkoła, która dawałaby nam szansę na dalsze realizowanie marzeń,
odchodzi w zapomnienie. Czy nie mogłoby być łatwiej? Czy nie można by odłożyć ocen,
sprawdzianów i egzaminów na margines? Czy szkoły nie mogłyby być otwarte dla
wszystkich ludzi? Tych niekoniecznie urodzonych Einsteinów i tych z wiedzą niesamowitą.
Jeżeli ktoś chce się uczyć, to będzie to robił, nie ze względu na to, by zadowolić nauczyciela
oceną bardzo dobrą, lecz dla samego siebie.
Chciałabym po prostu, aby szkoła uczyła uczuć, szacunku, tolerancji. Aby uczyła nas
żyć, a nauczyciele nie byli naszymi wrogami. Wręcz przeciwnie. By byli naszymi
przyjaciółmi wyciągającymi w naszą stronę dłoń, chcąc nam pomóc coś w życiu osiągnąć.
Na dzień obecny ilość zadawanych prac, zapowiedzianych kartkówek i sprawdzianów
przerasta nas do tego stopnia, że czasem nie zasypiamy, lecz siedzimy z nosem w książkach.
A gdzie czas dla przyjaciół, rodziny? Brak go. Szkoła staje się przymusem każdego
człowieka. Powinna być miejscem, do którego przychodziłoby się z chęcią poznania świata.
Jak wyglądałaby szkoła moich marzeń? Nie byłaby wcale tak bardzo inna od mojej
obecnej. Mimo wszystko lubię moje gimnazjum, bo samo w sobie stanowi jedną wielką
rodzinę. I to nie ludzie chodzący do niego sprawiają, że mam go dość. To nauka. Zakres
wiadomości, które powinniśmy mieć w małym paluszku sprawia, że człowiekowi brak siły
na spokojne zjedzenie obiadu z rodziną, o ile w ogóle znajduje się czas na zjedzenie
czegokolwiek.
Dzwoni dzwonek na przerwę. Biorę haust powietrza w płuca. Koniec bujania
w obłokach. Znów trzeba mierzyć się z szarą rzeczywistością i kolejną nadchodzącą lekcją
na temat dysocjacji jonowej kwasów…