Akrobatka - MOK Legionowo
Transkrypt
Akrobatka - MOK Legionowo
Akrobatka Wobec gościa z bogatych Niemiec nie wypada wystąpić z byle czym, toteż na stoliku ląduje kawa ze śmietanką, ciasto, bakalie, lody i drinki. Ola, przybysz zza zachodniej granicy, opowiada o swojej drugiej ojczyźnie, mówi rzeczy niezmiernie interesujące, nie mogę jednak dobrze się skupić z powodu kota: nasza Dziuńka wciąż wychodzi na balkon i potem, ryzykując upadek z czwartego piętra, wskakuje na zewnętrzny parapet okienny. Co pewien czas staję na progu balkonu i wabię kotkę. Wziąwszy ją na ręce niosę do pokoju, rzucam na wersalkę: „Śpij!” Po paru minutach nieznośna Dziuńka znowu wymyka się na balkon. Zabieram ją stamtąd raz, drugi i trzeci, w końcu daję za wygraną. A jest zbyt gorąco, żeby zamykać balkonowe drzwi. Ola opowiada, jak się żyje w Niemczech. Po dziesięciu latach spędzonych w tym kraju mówi już z obcym akcentem, twardo wymawiając „r”. Z jasnymi włosami i krótkim prostym nosem jawi się moim oczom jak jakaś Gretchen. Swoje spostrzeżenie wyrażam słowami: „Chyba tam nikomu, kiedy patrzy na panią, nie przychodzi na myśl, że ma przed sobą cudzoziemkę?” „Niemki – słyszę w odpowiedzi – mają twarze raczej pociągłe, węższe.” Zaczyna mówić o swoim mężu, Manfredzie. Przyjaciel zwierząt, koty wprost ubóstwia. Odpowiada mu kuchnia polska, kiełbasa, kartofle. Rozumie po polsku, gdy rozmawiać z nim powoli, oddzielając wyrazy. Potrafi nawet napisać parę słów w naszym języku, a ponieważ Ola koresponduje z matką, on czasem korzysta z okazji, by dopisać przed zaklejeniem koperty: „Pozdrowienia od Manfred” (użycie dopełniacza to jeszcze dla niego za trudne). Taki jest niemiecki mąż Oli, a Niemcy w ogóle? Kobiety siedzą bokiem do okna, ja natomiast mam okno na wprost. Słucham, co mówi Ola, lecz co rusz odrywam wzrok od jej twarzy, by patrzeć przed siebie i obserwować widok za szybą. Dziuńka coraz śmielej wypuszcza się ścieżką wzdłuż parapetu. Jest już późny wieczór, ciemno, o szybę obijają się ćmy dążące do elektrycznego światła. Dziuńka staje na tylnych łapach chcąc pochwycić ćmę, gdy zaś owad wznosi się wyżej, ona podskakuje. Tymczasem ciągnie się wypowiedź o Niemiaszkach: – Oni o nas, Polakach, pojęcia najmniejszego... Było zapisane w górze, że to zdanie na temat Germanów pozostanie nie dokończone. – Jezu miłosierny! – z tym okrzykiem zrywam się z krzesła. – Kot zleciał! Nie mam odwagi wyjść na balkon. Czasem widuje się leżące na skraju szosy zwłoki kota potrąconego przez samochód. Jestem pewien, że wychyliwszy się z balkonu zobaczyłbym w dole ten sam widok. Na balkon wychodzą kobiety. – O, jest! – słyszę głos mojej żony. – Chodzi! A więc Dziunia żyje, a nawet chodzi. Trochę ciężaru spada mi z serca. Zbiegam po schodach, a wraz ze mną mój małoletni syn, uzbrojony w latarkę. Nie od razu udaje nam się odszukać Dziuńkę. Na trawniku pod balkonem – pusto. Chłopak, rzucając tu i ówdzie snop światła, dostrzega ją pierwszy – pod murem. Oszołomiona, przytłoczona sytuacją zupełnie dla niej nową, tkwi nieruchomo, na sztywnych, wpół zgiętych łapach, podkuliwszy ogon. Jej dotychczasowy świat to trzyizbowe mieszkanie na czwartym piętrze. Przez całe życie nie wychylała różowego nosa poza tamte ściany, aż do dnia dzisiejszego, kiedy to nastąpił ten niesamowity lot, po którym wylądowała jakby na obcej planecie. Nie pozwala się wziąć na ręce, drapie. Wiele mitręgi wymaga przeniesienie jej do klatki schodowej. Biegnie po schodach w górę, zatrzymując się na każdym piętrze, przed obcymi drzwiami, przekonana, że to już tu. Parter, piętro pierwsze, drugie, trzecie – za każdym razem musimy wyprowadzać ją z błędu i popędzać wyżej. Docieramy wreszcie do czwartego piętra i przygoda kończy się. Dziuńka, Wariatka, Artystka, Pińdzia, Bździągwa, Modelka – do tych wszystkich imion, jakimi ją dotychczas obdarzała pańcia, przybyło nowe miano: Akrobatka.