Dryfująca Tożsamość

Transkrypt

Dryfująca Tożsamość
Jan Kieniewicz
OD WISŁY DO LENY*
27 marca 2010
Postanowiłem pisać wam o tożsamości. Na razie nie wiem jak podejść do kwestii jej
dryfowania. Zacznę od siebie. Od własnego doświadczenia z tożsamością. Jak wiecie, jestem
przekonany, że budowanie relacji z Innymi wymaga
świadomości własnej odrębności. Zwłaszcza wtedy, gdy
różnią nas przynależności cywilizacyjne. Tym bardziej,
gdy łączą nas więzi przyjaźni. Jednym słowem, potrzeba
pewności siebie, by spotkać się z Obcym. Używam
pojęcia spotkanie zgodnie z nomenklaturą wypracowaną
we „Wprowadzeniu do historii cywilizacji Wschodu i
Zachodu”. Ta pewność własnej identyfikacji pozwala
nam na dostrzeganie Innego i zmniejsza obawy przed
obcością.
Znaczenie przypisane tożsamości nie oznacza
egocentryzmu,
skupienia
uwagi
na
sobie
i
podporządkowania sobie otoczenia. Nie jestem
Gombrowiczem. Doskonale jednak rozumiem stojący
przed nim problem. To Ja pozwala zidentyfikować
otoczenie, określić okoliczności towarzyszące relacjom z
Innymi. Ja uczłowiecza świat, o ile nie jest wbiciem się
w pychę. Z tym może być kłopot, ponieważ mój własny
świat jest bardzo mały a ja przez to dość osobny. Ale my mamy zbudować program
badawczy, to zadanie skromniejsze od stworzenia świata.
Jestem znad Wisły, choć mój świat wyobrażony istnieje gdzieś nad Prypecią dawno
temu. Ale piszę znad Leny, choć mój pobyt tam trwał krócej niż mgnienie oka. Patrzymy na
Lenskije Stołby, na świat całkowicie obcy dla przybysza z nizin Europy Wschodniej. Tu na
brzegu Leny jestem wyrwany z moich okoliczności. Tym bardziej ważna jest dla mnie
identyfikacja. Moja zdolność do istnienia.
Patrzę na ten świat z pokładu „Demiana Biednego” wiozącego międzynarodową
konferencję „Circumpolar Civilization In the World Museums: Yesterday, Today,
Tomorrow”.
Jest
gorące jakuckie lato
roku 2009. Dokładnie
czwartek 30 lipca. To
są okoliczności ważne
dla mojej refleksji. W
konwencji konferencji
naukowej zagadnienie
tożsamości schodzi na
plan dalszy. Wszyscy
uczestniczymy
w
konwencjonalnym
wydarzeniu o znanych
regułach. Oznacza to
w istocie izolację od
otaczającej
rzeczywistości. Możliwość postawienia pytania o tożsamość powstaje dopiero wtedy, gdy
wyłamujemy się z konwencji.
28 marca 2010
Możliwość rozłamania konwencji konferencyjnej pojawia się z chwilą, gdy docieramy
do rezerwatu Lenskije Stołby. Mamy w programie wycieczkę na dość stromo wznoszącą się
ścianę skalną. Trasa jest wytyczona, wygodna. Trochę się zadyszałem i nieźle zmachałem
podczas godzinnej wspinaczki, ale to nie ma nic do rzeczy. Ma natomiast towarzysząca temu
refleksja. Patrząc z tarasu widokowego na Lenę widziałem statek ciągnący barkę w dół rzeki.
Gdybym płynął tędy przed siedemdziesięciu laty, nie podziwiałbym cudu natury. Z setkami
innych zeków tkwiłbym stłoczony pod pokładem barży całkowicie nieświadomy otoczenia i
zgoła na nie obojętny. Mój status zrównywałby różnice kulturowe a zarazem pozbawiał
tożsamości. Byłbym częścią systemu izolującego mnie od rzeczywistości. Moja tożsamość
byłaby naznaczona walką o przetrwanie, w której zresztą nie miałbym większych szans. Myśl
o tej niezliczonej rzeszy niewolników, którzy tędy i innymi szlakami zdążali w głąb Syberii,
towarzyszy mi natrętnie. Dzieje się tak, ponieważ jako uczestnik konferencji nie musiałem się
troszczyć o tożsamość. Tak jak wszyscy miałem zawieszoną na szyi plakietkę informującą o
mej tożsamości. Dopiero wśród skał, patrząc na ten niezwykły świat trwający od milionów
lat, mogło do mnie wrócić pytanie o to kim jestem?
Byłem w Jakucji dobrowolnie i obracałem się kręgu życzliwych i przyjaciół. Mieliśmy
do rozwiązania ważny problem identyfikacji
wspólnot ludzkich zamieszkujących strefę
wiecznej zmarzliny. Musieliśmy się tym
zajmować
w
ramach
konwencji
obowiązujących w trakcie konferencji
naukowych. Wydawało mi się jednak, że ze
względu na przeszłość, której mi los
oszczędził, oraz z szacunku dla ludzi, którzy
mnie zaprosili, muszę wyjść z ram
konwencji. Miałem taki zamiar, ale mógł on
pozostać
niezrealizowany
z
powodu
naturalnych przeszkód w komunikacji. Nasze
zadanie wymagało dialogu. Byliśmy chętni i
pełni dobrej woli. Obawiałem się jednak, że nie mamy dużo większych możliwości niż ci
nieszczęśni nasi poprzednicy w żegludze Leną.
Problem ten był zapewne różnie rozwiązywany przez uczestników. Mnie jednak
wydawało się, że właśnie tu i teraz muszę dokonać bardzo jednoznacznego określenia się.
Tym bardziej, że zgodnie z życzeniem Uljany Vinokurovej miałem przejść trzydniowy proces
przekształcenia się w Jakuta. Rozumiałem to, jako zaproszenie do wniknięcia w świat
miejscowy, wniknięcia naturalnie powierzchownego, sentymentalnego. Chcę rozumieć to
zaproszenie niebywale serio, ale właśnie w ten sposób, że uzyskuję zaproszenie na spotkanie.
Nie ma mowy o przekraczaniu granic. Wyłamując się z konwencji, powracając do własnej
tożsamości, nawet nie usiłuję się zbliżyć do granicy dzielącej mnie od świata ludzi Saha.
Proces identyfikacji i uświadomienie równocześnie przyzwoleń i ograniczeń miało
miejsce podczas wspomnianej wycieczki. Było to wydarzenie turystyczne, całkowicie
skonwencjonalizowane. Także obrzęd szamański mający nam zjednać przychylność duchów
tych skał wydawał się należeć do standardu serwowanego turystom. Nie uczestniczyłem w
kole, uważałem to za niestosowne. Szamanizm jest istotną częścią dziedzictwa Saha, czy
szerzej tradycji ludów syberyjskich, ale trudno mi się zorientować, kiedy mam do czynienia z
rzeczami poważnymi, a kiedy tylko z folklorem. Nie uchylałem się od przyjęcia na czoło
plamki z popiołu spalonego podczas szamańskiego obrzędu. Byłoby to jakieś odcinanie się.
Gdzie zatem biegnie granica między sferą sacrum a sferą grzeczności?
Na brzegu Leny układam z Uljaną niewielki krąg z mącznych placuszków mający mi
zapewnić przychylność duchów rzeki Leny. Czuję się do tej ceremonii zaproszony, jako
przyjaciel do czynności domowej, respektuję
więc obyczaj. Mimo to nie zdecyduję się na
kąpiel. Dzielne jakuckie dziewczęta śmiało
rzucają się w lodowatą wodę. W
zachodzącym słońcu widok ten sprawiał
wrażenie całkiem swojskie. Nie poszedłem
ich śladem nie tylko z rozsądku. Chyba
także z obawy przekroczenia jakiejś granicy.
Znad Wisły dotarłem nad Lenę. Niby
nic z tego nie wynika. To jednak skały
Lenskich Stołbów uświadamiają mi, że
uzyskane zaproszenie zobowiązuje. Przede
wszystkim do tego, od czego zacząłem, do
wyraźnego określenia własnej tożsamości.
29 marca 2010
Zastanawiam się nad tym, co napisałem. Trzeba mocno podkreślić, że poszukiwanie
własnej tożsamości traktuję jako konieczny warunek nawiązania relacji z otoczeniem. Ze
swoimi, czyli ludźmi tej samej kultury, tworzącymi ze mną ten sam system społeczny. Dzięki
tej świadomości mogę uczestniczyć w formowaniu wspólnoty. Dzięki niej mogę we
wspólnocie zajmować pozycję outsidera, mogę się nawet izolować dzięki temu, że istnieję i
odczuwam wspólnotę. Moja tożsamość, świadomość zakorzenienia, pozwala mi na relacje z
Innymi, z ludźmi odrębnych
kultur. Rozumiem ją jako
zdolność
przekazania
im
komunikatu o sobie i mojej
wspólnocie, zarazem zdolność
do
przyjęcia
takiegoż
komunikatu.
To
stwarza
możliwość dialogu. Jednak o
występowaniu
relacji
dialogicznej między ludźmi
nie rozstrzyga uzdolnienie,
potrzeba wiele więcej. Ale
określenie siebie i świadomość
zasobu do przekazania jest
koniecznym
warunkiem
zaistnienia relacji dania siebie
innym w słowie. To dla mnie
ważny temat, ale poprzestanę
na tym odsyłając do autorów,
którzy mnie inspirują (Grygiel, Tischner, Panikkar, Morin, Ellul). Utrzymuję dalej, że ta
zdolność do określenia się wobec ludzi i świata ma zasadnicze znaczenie dla naszej
problematyki. Tam bowiem, gdzie występują granice cywilizacyjne, pewność swej
tożsamości warunkuje spotkanie. Ale czy to przekonanie wystarczy?
W naszym projekcie zamierzamy postawić sobie trudne pytania o tożsamość, a
zwłaszcza o możliwość tworzenia wspólnot. W tym zadaniu kryje się poważna trudność,
którą najczęściej pomijamy w naszych debatach intelektualnych. Poruszamy się we wspólnym
nam obszarze doświadczeń, w jednej zrozumiałej narracji. Mamy świadomość powstających
w efekcie ograniczeń, ale alternatywą wydaje się rozpad komunikacji. Chcemy się
porozumiewać, to jest także pozostawać w sporze, ale to oznacza akceptację języka, jaki
ukształtował się w świecie nauki. Świat pojęć nas więzi, ale wydaje się jedyną szansą
przekazania sobie czegoś, co uważamy za istotne.
Nacisk położony na własną tożsamość jest uzasadniony przekonaniem, że w podjętym
projekcie istotną rolę odegra refleksja o naszych własnych postawach. Wobec Swoich, Innych
i Obcych. Zawsze podkreślam znaczenie autorefleksji, ale szczególną rolę przypisuję jej
wtedy, gdy rozważamy zagadnienia komunikacji. Refleksje o własnych postawach,
zachowaniach i odczuciach odegrają znaczącą rolę, gdy zdecydujemy się podjąć zagadnienie
transferu doświadczeń. A to będzie zasadniczy obszar naszych poszukiwań.
2 kwietnia 2010
Zależy mi nie tylko na zrozumieniu procesu powstawania i utrzymywania się takich
więzi między ludźmi, które kształtują wspólnotę narodową. Zastanawiam się także nad
możliwościami i konsekwencjami przekazywania doświadczeń pomiędzy takimi
wspólnotami. Uważam, że przekaz doświadczeń między wspólnotami jest procesem
przekraczania granic. Dzieje się to w dowolnych okolicznościach kontaktu, podboju,
eksploatacji, spotkania. Czy jednak wyłącznie wtedy? Podkreślam, że w relacjach następuje
przekaz doświadczeń nagromadzonych w postaci kultury. Rzecz w tym, jakie są następstwa
tych transferów. A jeszcze zastanawiamy się nad wpływem okoliczności, jakie towarzyszą
przekazywaniu informacji. A także jakie były czy są nie zamierzone konsekwencje
transferów. Szczególną wagę przypisuję zjawisku nazwanemu opresją cywilizacyjną, o czym
szerzej piszę w książce Silent Intelligentsia. Chcę powiedzieć, że rozpatrywać powinniśmy
nie tylko stany związane ze świadomym dążeniem do przekazania Innym naszego
doświadczenia. Także konsekwencje niechciane czy nieprzewidziane. Rozróżniając przy tym
przekazanie mające na celu podporządkowanie od wszelkich innych postaci wymiany. W
konwencji właściwej dla badań ekspansji uwagę skupia transfer wymuszony, w kategoriach
postkolonialnych rozpatrujemy raczej reakcję wspólnot podporządkowanych. W naszym
badaniu zwracamy uwagę na szczególną postać transferu wynikającą z poszukiwania wzorów
poza przestrzenią dominacji/podległości. Staram się wykazać, że sięganie po doświadczenie,
przejmowanie wzorów, poza układem bezpośredniej dominacji, nie gwarantuje powodzenia.
W sensie takim, że nie wyklucza kolonializmu. To właśnie pokazuje doświadczenie polskie
XIX/XX stulecia.
Co z tego wynika? Najpierw trzeba byśmy dostrzegli, że nasze własne postępowanie,
praktyka badawcza, wysiłki poznawcze i trud pokonywania ograniczeń, stanowią istotną
część zasobu danych, które powinniśmy poddać analizie. Następnie potrzeba nam
sumiennego wglądu we własną tożsamość, rozpoznania zasobów własnej kultury. Dopiero
wtedy moglibyśmy się zająć kwestią możliwości przekazywania i pozyskiwania,
przydatnością i ograniczeniami, zasobów uznawanych za istotne dla formowania i utrzymania
więzi społecznej. Z tych zastrzeżeń można wyprowadzić przesłanki dla określenia warunków
transferu następujących poza przestrzenią ekspansji i dominacji. O ile takie przestrzenie
realnie występują.
12 kwietnia 2010
Miałem zamiar kontynuować to pisanie w czasie świąt, ale czas okazał się mało
sprzyjający. Uwagę skupia Zmartwychwstanie, potrzeba osobistego zmierzenia się z tym
faktem. To ma związek z moją tożsamością. To jest związane z dziedzictwem mojej kultury.
Wreszcie trudno mi ująć wymiar cywilizacyjny w oderwaniu od tego podstawowego faktu, że
Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci. Nie można udawać, że ten
wymiar nie istnieje, zapominać, że wpływa bezpośrednio na moje rozumienie kwestii
tożsamości. Nie należy ukrywać, że to osobiste przekonanie wpływa także na pojmowanie i
wyrażanie podjętego przez nas zagadnienia. Próba odizolowania tej sfery od języka nauki,
próba wypowiedzenia się w kategoriach kodu intelektualnego, wcale nie ułatwia zadania. Kod
ten jest również częścią cywilizacji europejskiej i narzędziem dominacji. A nam chodzi
przecież o poszukiwanie przestrzeni dialogu.
Przed ponad trzydziestu laty padły w Warszawie słowa mające siłę gromu. W słynnej
homilii na Placu Zwycięstwa w dniu 2 czerwca 1979 roku papież Jan Paweł II powiedział:
„Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak
straszliwie trudną – bez Chrystusa.” Zacytowałem to zdanie we „Wstępie” do Historii Polski
wydanej w Paryżu w 1986 roku, a więc poza zasięgiem cenzury (s.12). Pamiętam, ile to
wzbudziło kontrowersji! Szykując w 2003 rosyjską edycję uznałem, że „Wstęp” należy
napisać na nowo. Nie było w nim potrzeby tak emocjonalnych deklaracji. A jednak myślę, że
wyrażone wtedy poglądy pozostają aktualne także dzisiaj. Właśnie w związku ze stawianymi
sobie obecnie zadaniami. Należy przynajmniej podjąć próbę uświadomienia sobie wpływu
owego wymiaru na kształtowanie okoliczności dialogu. Wspomniany tekst (sygnowany od
autorów, ale mojego pióra) jest umieszczony na stronie internetowej IBI – na razie tylko w
wersji oryginalnej.
13 kwietnia 2010
Te wątpliwości powstały oczywiście pod wpływem emocji, jakie wzbudziła katastrofa
pod Smoleńskiem.
Wydaje się konieczne wskazanie także na to, jak emocje kształtują moje myślenie o
naszym zadaniu. To znaczy, trzeba zapytać: w jakim stopniu polski patriotyzm wywiera
wpływ na dziedzictwo. A zwłaszcza na zdolność jego przekazania. Czy mamy traktować
emocje jako ograniczenie, czy też dostrzegać w nich użyteczny stymulator procesów
przekazu? Jak mam pisać o polskiej tożsamości w kontekście śmierci prezydenta Lecha
Kaczyńskiego?
Wydaje mi się, że najważniejszą przesłanką będzie zwrócenie uwagi na możliwość
wpływania emocji na komunikację społeczną, na zdolność do przekazywania doświadczenia.
W przeszłości kładłem nacisk na słabnącą więź narodową a w konsekwencji na utrudnienie
procesu określania własnej przynależności cywilizacyjnej Polaków (poświadczają to teksty
zgromadzone w zbiorze Ekspansja, kolonializm, cywilizacja, 2008). Dzisiaj skłaniam się do
korekty, w tym sensie, że ładunek emocjonalny może okazać się twórczy w budowaniu więzi
między narodem i państwem. Byłaby to ważna okoliczność w rozważaniu kolonialnych
aspektów naszego dziedzictwa a więc i zdolności do „oferowania” własnych doświadczeń w
dialogu.
19 kwietnia 2010
Rozważając okoliczności formowania i wyrażania mojej tożsamości chcę skupić
uwagę nie tylko na zagrożeniach, jakie dostrzegam współcześnie dla więzi narodowej. Jestem
oczywiście przeświadczony, że dalsze badania nad procesem formowania się narodu mogą się
okazać użyteczne dla refleksji o jego trwaniu. Pozostaję przy tezie o związku zachodzącym
między procesem przyjmowania świadomości narodowej a zdolnością do wybierania
przynależności europejskiej. Otwieram jednak przestrzeń refleksji nad okolicznościami
formowania się nowych transformacji. Nasz system społeczno-kulturowy (w tym naród jako
element jego struktury) był od bardzo dawna silnie obciążony niezdolnością do
autonomicznych kreacji zasad dokonywania koniecznych przekształceń. To skłania do
rozważań nad kolonialnym aspektem procesu. Teraz do czynników politycznych i
ekonomicznych wypada dodać czynnik emocjonalny. Miał on swój wpływ, gdy
wspomnianego 2 czerwca został wezwany do zstąpienia Duch. Nie można lekceważyć
wpływu emocji na próby podejmowania autonomicznych transformacji w okresie pierwszej
Solidarności. Dostrzegałem jednak blokady i ograniczenia. Dziś szczęśliwie nie jesteśmy
ograniczeni, dysponujemy swoimi decyzjami i wyborami, możemy przyjąć za nie
odpowiedzialność. Nie wykluczam wpływu emocji na ukształtowanie nowych transformacji
w Polsce. To zaś skłania do dalszego pogłębienia zestawu pytań, jakie należałoby postawić
przed naszymi próbami zbadania perspektyw dialogu między ludźmi różnych cywilizacji.
26 kwietnia 2010
Piszę po pogrzebie Janusza Krupskiego, jednej z ofiar katastrofy z 10 kwietnia. Był to
prawy i odważny człowiek, patriota integralny, od młodości zaangażowany w działania
budujące tożsamość Polaków. W latach siedemdziesiątych jeden z twórców wydawnictwa
Spotkania, w którym w 1986 wydaliśmy Historię Polski. Wracają do mnie wspomnienia
emocji stanu wojennego, drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, śmierci księdza Jerzego
Popiełuszki. Tamte przeżycia zbiorowe ujawniały nasze zdolności do identyfikowania się ze
wspólnotą narodowa. Pamiętam jednak, że te spontaniczne i podniosłe demonstracje
patriotyczne wzbudzały moje pytania, czy w ten sposób poświadczamy trwałość więzi
narodowej? Czy zdolność do współczucia, okazanie zbiorowej identyfikacji, zapewnia o
naszym istnieniu jako Polaków? Bo to więź uzdalnia wspólnotę do spełnienia w przestrzeni
rzeczywistej zbiorowych projektów na przyszłość.
Zaniepokojenie o stan więzi narodowej było istotnym motywem wydania niezależnej
Historii Polski. Pisaliśmy ją w latach 1984-1985, kiedy mój niepokój uzasadniały rozliczne
wydarzenia i świadectwa świadczące o słabnięciu tej więzi. Dlatego uznałem za celowe
przywołać tu „Wstęp” do tej książki. W następnych latach wyraziłem swój niepokój w kilku
tekstach wygłaszanych i ogłaszanych gdzieś na obrzeżach jawności, w każdym razie poza
zasięgiem cenzury (np. Zagrożenia polskości w ramach Konwersatorium historii kultury w
parafii Św. Trójcy na Solcu w 1986). Niepokój był też przyczyną różnych zaangażowań.
Wspominam o tym, ponieważ w tamtym czasie sądziłem, że emocje ujawniane w
demonstracjach patriotycznych (a przecież i ja nie tylko w nich uczestniczyłem, ale je
organizowałem) nie są tożsame ze świadectwami trwałości więzi narodowej.
Wspominając Janusza Krupskiego chcę podkreślić znaczenie związku zachodzącego
między przeżyciem emocjonalnym a działaniem. W ten sposób uwydatniam znaczenie
kształtowania więzi stanowiącej fundament wspólnoty. A więc, biorę pod uwagę także
zbiorowe doświadczenie przekładania emocji wyrażających tożsamość na relacje strukturalne
systemu społecznego. Identyfikacja tego doświadczenia ma zasadnicze znaczenie dla
rozważanego problemu transferu doświadczeń.
1 maja 2010
Identyfikacja ta nie jest sprawą tak oczywistą jak się wydaje. Staje się to oczywiste
właśnie w czasie wzniesienia się fali emocjonalnej. Nie chodzi tylko o wspomnianą
wątpliwość, czy zbiorowe podniesienie uczuć może posłużyć jako wskaźnik stanu więzi
narodowej. To oczywiste, że bez uczuć (bez serc, bez ducha – rzekłby poeta) trudno sobie
wyobrazić wspólnotę narodową. Wbrew wielu znawcom tematu naród nie jest ufundowany na
kontrakcie. Ale też nie da się zbudować więzi, a tym bardziej jej utrzymać w trudnych
czasach, tylko uczuciem. To miał moim zdaniem na uwadze Norwid, gdy się zżymał, że
jesteśmy wielkim sztandarem narodowym a żadnym społeczeństwem. W każdym razie, gdy
ujawniają się emocje bardzo potrzeba cierpliwego rozsądku. Nie podobna bowiem prowadzić
badań w atmosferze nadmiernej ekscytacji, a tym bardziej pod napięciem powstającym w
konsekwencji patriotycznej licytacji. Co podkreślam ze względu na konieczność przejścia do
sprawy okoliczności, jakie towarzyszą transferom pomiędzy społeczeństwami.
Wielokrotnie stwierdzałem, że we wszystkich problemach tożsamościowych (czyli
tam, gdzie w grę wchodzi istnienie systemu społecznego, a w szczególnym sensie jego
trwanie) zasadniczą rolę odgrywa autonomia tworzenia i wprowadzania Nowych
Transformacji. Mówiąc prościej chodzi o zdolność systemu społecznego (wspólnoty ludzkiej)
do samodzielnego przekształcania informacji z otoczenia (przychodzącej czy pobieranej) w
zbiór zasad decydujących o dokonywaniu zmian. Zmian o charakterze regulacji i adaptacji.
Muszę to wyjaśnić bez względu na trudności wynikające z używanego języka. Samodzielne
konstruowanie zbioru reguł kierujących procesami zmiany jest kluczem do traktowania
systemu jako autonomicznego, czyli do postrzegania wspólnoty jako suwerennej. Zarówno w
kształtowaniu tożsamości jak i jej obronie, społeczeństwa posługują się własnymi zasadami,
czyli stałymi wzorami postępowań. Nazywam je Transformacjami. Gdy więc wspólnoty chcą
lub muszą odwołać się do wzorów obcych, ważne jest czy mogą i potrafią postępować
samodzielnie. Co to znaczy, samodzielnie? Mam na uwadze dobrze znany fakt przyswajania
czyjegoś doświadczenia według zasad właściwych temu społeczeństwo. W zgodzie
przyjętymi w nim wartościami. Nie jest dla społeczeństwa problemem szukanie nowych
rozwiązań, tak by sprostać nowym wyzwaniom. Niczym dziwnym jest odwoływanie się do
cudzych wzorów czy doświadczeń. Dla losu wspólnoty budowanie Nowej Transformacji
wedle zasad zewnętrznych może się okazać sprawą zasadniczą. Jest ważne, czy zasady te
zostały narzucone siłą, czy też tylko zapożyczono je bezwolnie. W każdym takim przypadku
powstaje uzależnienie. Trzeba o tym zawsze pamiętać, gdy rozważamy okoliczności transferu
doświadczeń.
6 maja 2010
Przekazywanie dowolnego zasobu między społeczeństwami związane jest z
poważnymi naruszeniami struktur. Nic nie dzieje się bez konsekwencji. By to ogarnąć
refleksją trzeba zauważyć charakter przestrzeni spotkania dwu systemów, rozważyć granice
jakie mają do przekroczenia ludzie tworzący te wspólnoty. Zwracam też uwagę na, nazwijmy
to, zawartość oferowanego czy przekazywanego zasobu. Mówiąc o tożsamości, czyż nie
powinniśmy zauważać nacjonalizmu?
Nacjonalizm nie wydaje się być najlepszym produktem, jaki moglibyśmy oferować w
spotkaniu. Ale nie możemy go nie brać pod uwagę. Musimy skonfrontować kwestię własnej
polskości z wyrazem ideologicznym polskiej wspólnoty narodowej.
Trudno wejść w dowolną relację społeczeństwu bez tożsamości. Brzmi to dziwacznie,
skoro brak tożsamości oznacza zwyczajnie nie istnienie. Wiemy o ryzyku, jakim jest
narzucenie się Innym z własną tożsamością. Dostrzegamy też stan tożsamości nazwany przez
nas dryfowaniem. Musimy zatem przyjąć dwa wstępne założenia. Najpierw o tym, że
społeczeństwa objęte naszym badaniem występują realnie i potrafimy je zidentyfikować.
Następnie przyjmiemy, że społeczeństwa te nie należą do tego samego kręgu wytworzonego
przez przynależność cywilizacyjną. Dodatkowo powinniśmy dostrzec, że dla prowadzonych
rozważań ma znaczenie stan relacji tych społeczeństw z otoczeniem.
Eksponując własną tożsamość chcę wskazać, że Polska istnieje wyłącznie jako efekt
woli ludzi identyfikujących się jako Polacy. Polska tożsamość narodowa nie jest wytworem
nacjonalizmu i nie wywodzi się od istnienia państwa. Wola istnienia właśnie jako wspólnoty
narodowej została potwierdzona w czasach, gdy państwo polskie nie istniało (w wieku XIX) i
w warunkach zagrożenia jego egzystencji i suwerenności (w wieku XX). Doświadczenia z
polskością należą do naszego (tj. polskiego), ale też nie naszego (czyli nie polskiego) zasobu
używanego w formowaniu więzi, zasad transformacyjnych oraz wzorów relacji z Innymi. Z
tej racji polskość jest ważna nie tylko dla Polaków (jako wyraz ich istnienia jako takich), ale
też dla wielu Innych (np. jako element własnej identyfikacji narodowej). Z tego również
powodu polska tożsamość narodowa wpisuje się w zasób cywilizacyjny Europy. Jest to
szczególnie ważne w procesach formowania się Europy jako przestrzeni cywilizacyjnej na
obszarach wschodnich kontynentu. Tu bowiem Polacy doświadczali własnej spójności w
konfrontacjach ze wszelkiego charakteru Innymi i Obcymi. To właśnie doświadczanie
należało do istoty określania przynależności cywilizacyjnej Polaków. To znaczy tyle, że
swoją polskość uważali za tożsamą z europejskością. Nawiązując do wcześniejszej refleksji o
transformacjach w tym właśnie wyrażała się samodzielność.
Zagadnienie to, czyli postacie identyfikacji narodowej w relacjach z Innymi oraz
wybory cywilizacyjne jako formy kreacji Europy, ma znaczenie podstawowe w naszych
dążeniach do określenia perspektywy spotkania międzycywilizacyjnego.
Dziś właśnie trzeba zwrócić myśl ku istocie naszych wyborów. Zaczynając od
określenia, cóż znaczy mój własny wybór Polski? Pozostawiam na boku ojczyźnianą idolatrię.
Była ona zrozumiała w czasach rozpaczliwego braku nadziei na odzyskanie państwowości. W
czasach trudnych, których nie brakło w wieku XX ocenianie mnie (czy kogokolwiek) przez
przydatność dla Polski uważam za co najmniej ryzykowne. Tylko krok dzieli taką propozycję
od nacjonalizmu, religii wynoszącej naród na ołtarz. Dziś właśnie należy się więcej uwagi
moim wyborom. Czy swoim działaniem szukam Polski otwartej na wspólnotę wielu etni,
wielu religii, wielu kultur? Czy moje działania ograniczam do Polski zamkniętej w wymiarze
jednej etni, jednej religii, jednej kultury? Ta pierwsza to mój wybór dziedzictwa
Rzeczypospolitej stanowiącej między Bałtykiem a Morzem Czarnym Europę swych czasów.
Ta druga to moja zgoda na rzeczywistość PRL odciętą od Europy naszych czasów.
Mocarstwowe fumy Jagiellońskich wizji przeciwko racjonalnej kalkulacji Romana
Dmowskiego? Nie tylko. Wiek XX był czasem przyjmowania przez Polaków nowoczesnej,
monochromatycznej postaci narodu. To ona oswoiła Polakom komunizm. Rządząca partia
wkupiła się w Polskę pod kamuflażem narodowym. Wybory nie były takie trudne przed 25
laty jak są dziś. Polska pozostaje państwem suwerennym na tym samym terytorium
oktrojowanym decyzjami zapadłymi w Teheranie i Jałcie. Ale stała się państwem, w którym
decyzje o przyszłości podejmuje dziś suwerenny naród. I nie jest obojętne, co i jak wybierze
ze swego dziedzictwa. Co ja wybieram.
7 maja 2010
Staram się zapisać coś istotnego o stojącym przed nami zadaniu. Widzę jego ogromną
trudność. W dążeniu do sprecyzowania mojej myśli odrywam się od konkretnych zjawisk,
kieruję w stronę abstrakcji. Tymczasem doświadczenie polskie w zakresie ukształtowania
tożsamości narodowej, jej trudnych losów w ostatnich dwu stuleciach, jest zapisane w
ogromnie bogatej historii. Jak ją przedstawiać? W jaki sposób wydobyć z narracji jakąś logikę
systematyzującą? Nie mogę tu odwołać się do historii Polski w czasach rozbiorowych, w
epoce odbudowy państwa, w czasach katastrofy a wreszcie w epoce współczesnej.
Doświadczenie, o które nam chodzi, jest zawarte nie tylko w historii. Ważne jest
odczytywanie dziedzictwa i jego wykorzystywanie. Historia w danym przypadku to także
czas przeszły wyliczony moją pamięcią. Można powiedzieć, że obejmuje czas do mojej
pełnoletniości. Czyli do 1956 roku. Następne półwiecze to żywa pamięć a nie historia.
Tymczasem w tym właśnie okresie miały miejsce procesy o decydującym znaczeniu. Były to
konfrontacja z systemem totalitarnym, zagrożenie więzi, nagła zmiana przywracająca
suwerenność i odpowiedzialność za państwo. To są istotne elementy doświadczenia
wymagające opisu.
Współczesność, ta obejmująca ostatnie lat dwadzieścia i lat pięćdziesiąt, jest
przedmiotem zainteresowania wielu nauk. Napisano o niej ogromnie wiele dzieł, z których
tylko drobną część poznałem. Zasadnicze pytania nadal czekają na odpowiedź. To ośmiela
mnie do szukania ich we własnym doświadczeniu. Czego szukam w historii, a co usiłuję
odnaleźć w pamięci? Są to zjawiska i procesy decydujące o trwaniu. A zatem jak opisać
strukturę polskiej wspólnoty narodowej? Co składało się i co tworzy zasoby doświadczeń
decydujące o niezbędnych dla jej trwania regulacjach i adaptacjach? Jak ująć stosunek między
polskim wyobrażeniem o zachowaniach społecznych a analizą tego zjawiska w kategoriach
systemowych? Wszystko to oczywiście wymaga określenia własnej postawy wobec
rzeczywistości jaką jest naród oraz wobec wyobrażenia o jego istocie. Można powiedzieć, że
potrzebny jest obraz polskiego losu. Dopiero jego przedstawienie pozwoliłoby na
wykreowanie czegoś na kształt interpretacji umożliwiającej bezpieczne przeniesienie naszych
narodowych doświadczeń. Piszę ponieważ tylko w ten sposób potrafię myśleć.
8 maja 2010
Wracam jeszcze do kwestii ciśnienia wynikającego z podniesienia się fali emocji.
Odnosi się wrażenie, że towarzyszy temu polaryzacja postaw wobec narodu. Nagle staje
przed nami wizja Polski podzielonej między patriotów o przeciwstawnych znakach. Zaczyna
się już nie tylko licytacja uczuć, ale wręcz konfrontacja postaw. Za chwilę usłyszę, że istnieją
dwie Polski. Skrajne postawy sprowadzone do karykatury wywierają rodzaj moralnego
szantażu. Tradycyjny patriota (Święta miłości kochanej Ojczyzny…) jakim się czuję staje
bezradny wobec wykluczających się opcji i eskalujących oskarżeń. A przecież nie może
pozostać obojętny. Mam na to dwie propozycje postaw. Najpierw warto przypomnieć, że
skrajne czy konfrontacyjne postawy wobec polskości nie są niczym nowym. Można by nawet
dowodzić, że należą do powszechnego zestawu emocji towarzyszących objawieniu
tożsamości narodowej. To przecież skłania wielu do odrzucania koncepcji tożsamości jako
postawy wykluczającej. Jest druga racja, by te radykalne przeciwstawienia potraktować
wyrozumiale. Pisząc przed ćwierć wiekiem o zagrożeniach polskości wskazałem na budzący
niepokój brak sporu. Polskość w ciągu pokoleń budziła spory i swary. Spór z Polską należał
do zasadniczych postaw. Bo rywalizacja o kształt Polski, czyli o to jakie będzie ułożenie
życia we wspólnocie, to tylko jeden z aspektów bycia wspólnotą. Aspekt naturalny, choć jak
każdy konflikt niosący zagrożenia. Inną natomiast sprawą jest wadzenie się z Polską. Zawsze
było szczególnie wyraziste wśród twórców, którzy od czasów niewoli przyznawali się do
duchowego przywództwa w narodzie. Uznałem, że zanik tego sporu, brak namiętności w
relacjach z Polską, wskazuje na osłabienie tożsamości. Obojętność wobec polskości
wydawała się wskazywać na rozpad więzi narodowej. Obecna faza nasilenia emocji może
zatem powinna być odebrana pozytywnie? Spór z Polską jest świadectwem naszej siły.
Rywalizacja o Polskę to część naszego losu. Ważne więc, byśmy w tych konfrontacjach
Polski nie zgubili.
11 maja 2010
Ciśnienie okoliczności jest bardzo wyraźne i chciałbym się już od niego wyzwolić.
Jest to o tyle trudne, że to emocje zwracają uwagę na rozbieżności w ujmowaniu polskości.
Wynikają z tego kontrowersje co do zasobu stanowiącego o tożsamości. Mówiąc krótko,
spieramy się o polskość pojmowaną jako dowolnie konstruowany zestaw cech czy
właściwości. Tymczasem problem tkwi w pytaniu, jakie mianowicie zmienne można uznać za
konieczne i wystarczające dla identyfikacji Polski jako narodu.
* Blog prowadzony w 2010 r. na stronie „Drifting Identity”