Jan Krenz w Białymstoku
Transkrypt
Jan Krenz w Białymstoku
Nr 93, 19 X 1083 Jan Krenz w Białymstoku - Honorowy kompromis Kiedy pojawiły się w Białymstoku afisze z nazwiskami JANA KRENZA i WADIMA BRODSKIEGO, w muzycznym światku zawrzało. Takich asów nie powstydziłyby się przecież pierwsze estrady filharmoniczne świata. Już na kilka dni przed koncertem nie było śladu po biletach, a załatwienie (najlepszy polski sposób osiągnięcia czegoś) wejścia, nawet w trybie wyjątkowym, nie było rzeczą łatwą. Jednym słowem w Filharmonii powiało sensacją. Zanosiło się także na dreszczowiec, gdyż bardziej wtajemniczeni przeżywali coś na kształt grozy. Jakim wynikiem skończy się ta konfrontacja znakomitego dyrygenta z naszą orkiestrą? Jan Krenz był przecież wieloletnim szefem najlepszej polskiej orkiestry symfonicznej — katowickiej Wielkiej Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji. Codzienna praca z mikrofonem, setki godzin nagrań radiowych i płytowych musiały ukształtować szczególną wrażliwość na bezwzględną precyzję gry, do której — co tu ukrywać — daleko orkiestrom lepszym od naszej. Rodził się zatem uzasadniony niepokój: czy nastąpi cud w postaci "płytowej" gry białostockiego zespołu, czy dyrygent z dziką pasją połamie batutę (na szczęście jej nie miał) nie mogąc osiągnąć swojej wizji dźwiękowej partytury, czy też "odfajkuje" koncert szybko zapominając o Białymstoku w kraju kwitnącej wiśni. CuD na Podleśnej nie nastąpił, nie można również mówić o rozczarowaniu. Wyszedł raczej honorowy kompromis wielkiej indywidualności z możliwościami orkiestry. Indywidualność Krenza dostrzegliśmy jeszcze przed jego pojawieniem się na estradzie — w samym usytuowaniu orkiestry bardziej skoncentrowanym niż zazwyczaj wokół podium dyrygenta. Każdy z muzyków był więc bliżej władzy. A władza ta wiedziała dobrze, co czyni w każdej sekundzie jej sprawowania, gdyż cały scenariusz wydarzeń miała w głowie. Nie dostrzegliśmy zatem na estradzie pulpitu dyrygenta. Krenz bowiem zawsze uważał (powiedział to niegdyś Jerzemu Waldorffowi), iż symfoniczną orkiestrę winno się prowadzić z pamięci nie tylko w czasie publicznych występów, ale już na etapie prób. Wówczas orkiestra wie, że każda wskazówka, każde żądanie mają swój sens, bo wynikają z dogłębnego poznania intencji kompozytora. Taka wiedza staje się wiarą w piękno zamysłu interpretacyjnego. A taka wiara to połowa ostatecznego sukcesu, orkiestra musi przede wszystkim dyrygentowi wierzyć. Krenz zamierzał przedstawić w Białymstoku program beethovenowski: Koncert skrzypcowy i V Symfonię. Ponieważ jednak renomowany solista w ostatniej chwili zerwał kontrakt przedkładając zachód Europy nad wschód Polski, do Białegostoku zjechał artysta nie gorszy, tyle że z Koncertem Brahmsa. W sumie zmiana nawet korzystna, bo Brahmsa słuchaliśmy ostatnio rzadziej niż Beethovena. W interpretacji Koncertu Brahmsa uderzyło najsilniej nader wolne tempo części pierwszej (w rezultacie o kilka minut dłuższej niż zazwyczaj się ją wykonuje). Takie odczytanie partytury zabarwiło ją bardzo lirycznie, przydając śpiewności, a ujmując nieco masywnego symfonizmu. Przy takiej koncepcji śpiewne Adagio (znowu śliczne solo obojowe Anny Kisielewskiej) stawało się niejako kontynuacją części pierwszej, a jedyną kulminację całości odnajdywaliśmy dopiero w finale. Orkiestra pokazała, że stać ją nie tylko na miażdżące forte, lecz także nadzwyczaj subtelne piano o wielu odcieniach dynamicznych. Gra Wadima Brodskiego, budząca dotąd same zachwyty, tym razem wzbudzała uczucia z rodzaju mieszanych. Dawało się odczuć, głównie w I części Koncertu, pewną ostrość i surowość brzmienia, brak powiązania pięknych szczegółów w logiczną, spójną ekspresyjnie całość. Wydaje się, iż albo znakomici artyści nie do końca się porozumieli, albo skrzypek jest jeszcze za młody na Brahmsa, wymagającego szczególnej dojrzałości. Niektórzy znawcy twierdzą wręcz, że przed czterdziestką nie należy do tego arcydzieła w ogóle się zabierać. Może mają rację. Natomiast słynną Piątą Beethovena Krenz poderwał białostocką publiczność do "stojącej owacji". Istotnie było to wykonanie najlepsze ze wszystkich prezentowanych do tej pory na Podleśnej. Pięknie wyprowadzone łuki dynamiczne różnych rozmiarów, konsekwentnie rozwijana dramaturgia dzieła i naprawdę duża precyzja gry zespołowej (znać ogromną pracę dyrygenta). wzbudziły uzasadniony entuzjazm sali. Na koniec pozostaje tajemnica, w jaki sposób udało się sprowadzić Krenza do Białegostoku. Nie zdradzając jej, liczymy na częstsze stosowanie takich tajemnych sposobów. STANISŁAW OLĘDZKI