Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Co­py­ri­ght © Jadwiga Czajkowska, 2013
Projekt okładki
studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© Fot. Cultura/Luc Beziat, Getty Images
Re­daktor prowadzący
Konrad Nowacki
Redakcja
Ewa Charitonow
Ko­rek­ta
Anna Sidorek
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7839-453-2
Warszawa 2013
Wy­daw­ca
Pró­szyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
MORAVIA BOOKS
www.cpi-moravia.com
Spotykacie je prawie codziennie, o różnych porach
i pod każdą szerokością geograficzną. W osiedlowym
sklepie kupują bladym świtem czekoladowe płatki
śniadaniowe. Na wywiadówce szkolnej z wypiekami
na twarzy wysłuchują relacji o ostatnich wybrykach
„klasowego sreberka”, za którego wychowanie czują
się odpowiedzialne. W poczekalni u dentysty spocone
z emocji pocieszają drącego się wniebogłosy malucha.
Na wyprzedażach w markecie polują na promocyjne
opakowania dziecięcych skarpetek. Na basenie nie
wierzą ratownikowi i dla pewności same czuwają nad
każdym ruchem potomka. W aptece proszą o najskuteczniejszy środek na zbicie gorączki u dziecka poniżej
lat dwunastu… Jednak nie dajcie się zwieść! Tylko
z pozoru wyglądają i zachowują się jak matki, a wcale
nimi nie są. To zakamuflowane macochy! Brr! Gdy taką
zdemaskujecie, od razu spojrzycie na nią inaczej. Będzie
na cenzurowanym, bo przecież zgodnie z bajkowymi
regułami, którymi nas karmiono w dzieciństwie, jej
życiowym celem jest gnębienie przybranych dzieci.
5
W baśniowej fikcji panuje porządek i wiadomo, kto jest
dobry, a kto zły. Jak świat światem wszystkie przedstawione w nim macochy są podłe, próżne, podstępne,
fałszywe i tylko marzą o unicestwieniu pasierbów.
Rodzona matka to samo dobro, ale macocha… Ucieleśnienie wszelkich negatywnych cech i chodząca
niegodziwość!
Poznajcie historię Izy, która w swoich dziewczęcych fantazjach nie widywała siebie w roli macochy
(czy marzy o tym jakakolwiek kobieta?). Jednak Amor
jest marnym strzelcem – wypuszcza strzały na oślep
i nigdy nie wiadomo, kogo trafi tym razem. Potem
już tylko wystarczy powiedzieć sakramentalne „tak”
i świat staje na głowie.
Sama jestem macochą i historię Izy napisałam z potrzeby serca. Nie dopatrujcie się w niej jednak szczegółów z mojego życia, ponieważ absolutnie wszystkie
postaci i wydarzenia są wytworem mojej wybujałej
wyobraźni.
Usiadłam na krawędzi łóżka i spojrzałam na zegarek. Przymknęłam oczy i policzyłam w pamięci.
Od sakramentalnego „tak” minęło czternaście godzin
i siedem minut. Miałam ochotę westchnąć z ulgą, ale
nie byłam w stanie – suknia opinała moje ciało jak
pancerz. Oddychałam płytko, pozostawiwszy sobie
luksus swobodnego zaczerpnięcia powietrza na później.
Kreację wybrałam w wypożyczalni na dwa dni przed
6
ceremonią. Od razu wpadła mi w oko. Jednoczęściowa, w stylu hiszpańskim, lekka i zwiewna; najbardziej spodobały mi się tiulowe falbany, uformowane
w kaskadę opadającą od połowy ud do samej ziemi.
Piękna, ale z mankamentem, bo nie na moją miarę.
Presja czasu i przeświadczenie o najtrafniejszym pierwszym wyborze sprawiły jednak, że po krótkiej chwili
zadowolona opuściłam wypożyczalnię z odfajkowaną
w terminarzu kolejną sprawą do załatwienia. W salonie
zaproponowano mi wykonanie poprawek krawieckich
i dopasowanie sukni do sylwetki, pod warunkiem że
chodzi o zwężenie. Odwrotnej możliwości nie było.
Obsługująca mnie starsza pani zniżyła głos, pogładziła pocieszająco po ręce i stwierdziła, że wprawdzie suknia nie jest na moją sylwetkę, ale z pewnością
uzupełnia mój charakter i temperament. Oczywiście
hiszpański, zaznaczyła. Na odchodnym dodała, że nie
pamięta, by kiedykolwiek klientka tak szybko podjęła
decyzję. Z wyrozumiałym uśmiechem mówiła o dziewczynach przychodzących z mamami, przyjaciółkami,
siostrami, sąsiadkami i całymi tabunami doradców
podobnego pokroju, ale nigdy w pojedynkę. Szperały, marudziły, zwlekały, zmieniały zdanie, wypijały
hektolitry darmowej kawy, przymierzały, zdejmowały,
odkładały i przekładały. Oceniła mnie jako „szalenie
optymistyczny przypadek i wulkan energii w jednej
osobie”. I poradziła jeszcze, konspiracyjnym szeptem,
abym w przypadku kolejnej potrzeby (a różnie w życiu
bywa) zarezerwowała sobie więcej czasu. Ona mnie
7
zapamięta i być może znajdziemy coś, co bardziej
zamaskuje krągłości i optycznie wysmukli sylwetkę.
Nawet do rozmiaru trzydzieści osiem. A poza tym intuicja jej podpowiada, że nie kieruję się zasadą: „Warto
wcześniej pomyśleć, a dopiero potem zrobić”, raczej
odwrotnie… Nie, nie próbowała być złośliwa. Jej słowa
brzmiały jak wskazówki dobrotliwej cioci.
Na przyjęciu weselnym nie tknęłam niemal niczego, żeby nie narazić się na ryzyko pęknięcia szwów
w najbardziej niespodziewanym momencie, i teraz
kiszki grały mi marsza, więc byłam szczęśliwa, że
już po wszystkim. Usadowiłam się na tyle wygodnie,
na ile pozwalały mi bardzo ograniczone możliwości,
i wzięłam do ręki ślubny bukiet. Dopiero teraz miałam
chwilę, żeby mu się uważnie przyjrzeć. Misternie ułożona kulista kompozycja w bladoróżowych odcieniach
lekko już przywiędła, lecz wciąż jeszcze była pełna
uroku. Sięgnęłam po komórkę i zrobiłam kilka pamiątkowych zdjęć, a potem wpadłam w niszczycielski
zapał. Jeden po drugim obrywałam płatki róż, gerbery,
storczyków i jakichś nieznanych mi roślin, i rozrzucałam je na wszystkie strony. Na krótko wznosiły się
w górę, ale siła ciążenia ściągała je na łóżko, komodę,
podłogę oraz kilka kartonów z nierozpakowanymi jeszcze rzeczami z przeprowadzki. No właśnie, storczyki, pomyślałam. Ktoś kiedyś mówił, że w wiązance
ślubnej przynoszą pecha. I zwiastują nieprzychylność
losu. Ale były jeszcze róże! Symbol wielkiej miłości
i pożądania. Policzyłam. Trzy storczyki i osiem róż.
8
Kurczowo trzymać się tej myśli! Może nie będzie tak
źle? Róż jest zdecydowanie więcej, więc statystycznie
wzrasta prawdopodobieństwo wersji optymistycznej.
Nie znałam symboliki pozostałych kwiatów i liści,
i nie zamierzałam zawracać sobie nią głowy. Zresztą
lubię wyzwania, niespodzianki i wielkie niewiadome.
Nadają życiu smak, jak sól zupie.
Nagle drzwi sypialni otworzyły się z impetem i stanął w nich Piotr. Wreszcie bez marynarki, ale jeszcze
w spodniach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami,
rozpiętym kołnierzykiem i poluzowanym krawatem.
W jednej ręce trzymał butelkę szampana, a w drugiej
dwa smukłe, przezroczyste kieliszki. Na widok tego, co
robię, na chwilę zamarł, ale zaraz spokojnie wszystko
odstawił, przykucnął obok i przyglądał się zaciekawiony.
–Misia, odbija ci? – zapytał z troską, jak krewny
odwiedzający pacjenta w szpitalu psychiatrycznym.
–Pomóż mi! – śmiałam się, wyrywając przyklejone
do bazy bukietu cekiny i perełki. – Przynajmniej z tym
żelastwem!
–A to ma jakiś sens? – dociekał, szarpiąc druty.
–Chcę, żeby było pięknie i romantycznie. To po
pierwsze. Po drugie nie będę suszyła bukietu, bo to
podobno może zniszczyć naszą miłość. W zasadzie
powinnam go spalić, ale nie mam pomysłu gdzie.
W każdym razie trzeba go unicestwić raz na zawsze!
–Co za bzdury! – stwierdził z udawaną dezaprobatą w głosie i postukał znacząco w moje czoło. – Nie
spodziewałem się po tobie przesądów. Kto jak kto, ale
9
ja powinienem o nich wiedzieć. Poza tym, jak świat
światem zasada jest jedna: prawdziwej miłości nie
można zniszczyć. Nie ma takiej opcji. – Zadowolony
zmiażdżył w dłoniach ostatnie druciki, uformował je
w kłębek i rzucił obok łóżka. – A teraz możemy zająć
się wyłącznie sobą. – Z czułością odgarnął mi kosmyki z czoła. – Włączymy sobie grecką muzykę? Takie
sentymentalne skojarzenia?
Poznaliśmy się w Grecji. Z zawodu jestem chemikiem i pracuję w Beauty of Nature, firmie produkującej
kosmetyki na bazie naturalnych składników, więc wysłano mnie do Aten, do doktora Kazandzakisa – guru
bezpiecznego, a zarazem spektakularnego upiększania,
prowadzącego badania na jednym z greckich uniwersytetów – na konsultacje receptury nowego kremu. Miał
mi pomóc wyważyć proporcje pomiędzy organicznymi
a chemicznymi komponentami, zapachami i barwnikami nowatorskiego specyfiku, którym nasza firma
zamierzała podbić rynek. Wydelegowano mnie na tydzień, jednak doktora tak absorbowały przygotowania
do międzynarodowej konferencji, że nie poświęcił mi
zbyt dużo czasu.
Zaledwie dzień. Przez kilka godzin dyskutowaliśmy
w jego klimatyzowanym gabinecie, popijając gazowaną
lemoniadę, a ja doskonale zdawałam sobie sprawę, że
Kazandzakis jest rozkojarzony. Co chwila odbierał telefon, wydawał dyspozycje, wyciągał jakieś dokumenty
z kompletnego rozgardiaszu na biurku, podpisywał
pisma podsuwane mu przez sekretarkę, nie przestając
10
się do mnie uśmiechać i demonstrować szpary pomiędzy górnymi jedynkami. Do dziś mnie zastanawia, czy
jego krótka końcowa ocena receptury, ograniczona
do perfectly and excellently, to skutek chęci pozbycia
się mnie i zainkasowania niebotycznego honorarium
czy pochwała kilkumiesięcznej pracy naszego zespołu.
Tak czy inaczej, opinia dodała nam skrzydeł. Zaczęliśmy wierzyć w możliwość sięgania do gwiazd,
a skrajni optymiści przewidywali nawet progresję
sprzedaży szybszą niż w branżowych koncernach.
Nie, do tego stopnia nie byłam naiwna. Wiedziałam,
że nie jesteśmy gorsi, ale mniejsi i mamy mniej kasy. Przemysł kosmetyczny to po prostu gigantyczny
biznes. Renomowane firmy z reklam telewizyjnych
i billboardów przeznaczają potężne fundusze na mamienie klientek sloganami typu: „Ten żel stworzyliśmy
w trosce o ciebie”, by te uwierzyły, że jest wyjątkowy.
A tak naprawdę kosmetyki różnią się wyłącznie ceną…
W każdym razie te siedem dni w Grecji zmieniło
nie tylko moją firmę, ale i moje życie.
Doktor Kazandzakis, podając mi przy pożegnaniu
porośniętą grubymi, czarnymi i poskręcanymi włosami
dłoń, powiedział, że poznał wczoraj jakiegoś Polaka. Nazwiska nie zapamiętał, a nawet gdyby, nie byłby w stanie
go powtórzyć. Podobno to etnograf, który przyjechał
na uniwersytet, aby wygłosić cykl wykładów o Republice Południowej Afryki. Czy znam kogoś takiego?
Oczywiście nie znałam i szczerze mówiąc, nie miałam
zielonego pojęcia o jego dziedzinie, zainteresowana
11
wszystkim, co ścisłe, wymierne i techniczne. Nauki
humanistyczne były według mnie pseudonaukami,
a wywody specjalistów – jałowym ględzeniem przyprawiającym o mdłości. Traktowałam je gorzej, bez
serca, jak nocną zmorę, czyli… po macoszemu. Później
zmieniłam poglądy, a określenie „po macoszemu” z wielkim hukiem na zawsze odprawiłam ze swego słownictwa. Doktor odprowadził mnie do drzwi i na widok
przechodzącego akurat mężczyzny aż się roześmiał.
Zagrodził mu drogę.
–Co za zbieg okoliczności! Właśnie o panu mówimy! – wykrzyknął, aż po długim, wysokim i pustym
korytarzu poniosło się echo.
Podobno sens życia polega na odnalezieniu drugiej
połowy własnej duszy, która ukryta jest w ciele innego
człowieka. Jesteśmy spełnieni i kompletni, jeśli uda
nam się ją zlokalizować i z nią połączyć. Jeżeli jednak
nie potrafimy zaufać intuicji… Cóż – zostaniemy pokonani i zmarnujemy jedyną w życiu szansę.
Wystarczyło, że spojrzałam na Piotra, a w ułamku
sekundy wiedziałam, iż dotychczasowe miłostki, romanse i wszelkie inne warianty znajomości z płcią
przeciwną przestają mieć znaczenie. Teczka z recepturą,
obliczeniami, wynikami badań i notatkami wyśliznęła
mi się z obezwładnionych nieznanym uczuciem rąk,
a zawartość rozsypała się po marmurowej posadzce
greckiego uniwersytetu. Stałam jak zahipnotyzowana, wpatrując się w ciemnobrązowe oczy, z policzkami płonącymi jak u zakochanej po raz pierwszy
12
gimnazjalistki. Wystawiliśmy swoje spojrzenia na próbę
czasu. Nie spuszczaliśmy z siebie wzroku przez wieczność. W końcu, speszona, przykucnęłam i zaczęłam
zbierać papiery. On rzucił się na pomoc. Nasze dłonie się zetknęły, wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł
dreszcz. Poczułam jednocześnie spokój i szczęście,
jakbym odnalazła zagubiony cenny przedmiot. Jakby
tego było mało, okazało się, że w Polsce mieszkamy
w tym samym mieście, choć na przeciwnych jego
krańcach. Była w tym i magia, i czary, i konstelacja
gwiazd. I podszept intuicji, że tak miało być. Że nasze
spotkanie zostało ukartowane. Zawsze uważałam się
za osobę pragmatyczną i odrzucałam wszystko, co
nieracjonalne. Sądziłam, że to ja decyduję o tym, co
robię, i jak przebiega moje życie. Nie ma guseł, zaklęć
i uroków.
Nie było. Przez dwadzieścia osiem lat.
Dwie godziny później, przyciągana tym „czymś” jak
magnesem, siedziałam na prowadzonym po angielsku
wykładzie Piotra. Bałam się nieco, ale ani nie zasnęłam, ani nie dostałam palpitacji, choć nie słuchałam
z zapartym tchem. Byłam raczej zaskoczona nową
sytuacją. Ja i etnografia! Takie bla, bla! Dwa różne bieguny. Wolałabym, żeby Piotr był chemikiem i mówił
na przykład o elektroforezie kapilarnej, ale widocznie
aż takie szczęście w życiu się nie zdarza.
Wykład ilustrowały fragmenty filmu dokumentalnego
nakręconego przez Piotra, a potem odbyła się dyskusja.
Tematem okazały się dogorywające wierzenia i kult
13
przodków plemienia Tswana z południowej Afryki.
Na początku, otumaniona, nie mogłam się skupić. Cieszyłam się bliskością Piotra. W jego oczach i głosie
było coś mistycznego i charyzmatycznego. Starałam
się choć odrobinę poskromić emocje, aby cokolwiek
zrozumieć i nie wyjść na totalną kretynkę, gdy mnie
później o coś zapyta. Najlepiej szło mi podczas projekcji, bo aulę zaciemniono, więc po prostu go nie
widziałam. Serce zabiło mi mocniej, gdy na jednym
z filmów stara Murzynka o mocno poskręcanych i sterczących na wszystkie strony włosach demonstrowała
amulety, a Piotr objaśniał ich znaczenie. Te małe magiczne przedmioty mają ponoć cudowne właściwości.
Jedne wzmacniają potencjał życiowy, drugie chronią
przed reumatyzmem czy zakażeniem dróg moczowych.
Od jeszcze innych, jak od tarczy, odbijają się klątwy.
Bywają i takie, które dają wskazówki na dalszą drogę
życia albo nagradzają za wszystko, co zrobiło się dobrze.
Ale najbardziej zaciekawiły mnie te rzucające uroki
miłosne. Zapalono światło, a ja z wyciągniętą szyją
dokładnie przyglądałam się Piotrowi, szukając w jego
stroju jakiegoś pierścienia, łańcucha czy ptasiego pióra… Jasny gwint! Na pewno coś schował w kieszeni,
pomyślałam.
Podczas dyskusji wyłączyłam słuch i skupiłam się
na własnych myślach. Ostatecznie stwierdziłam, że
strzała Amora ugodziła mnie mocno i że skutków trafienia nie jest w stanie odwrócić żadna siła. Czułam
się bezbronna. Raz jeszcze otaksowałam Piotra. No
14
tak, trzeba sporej wyobraźni, by dostrzec w nim cechy
charakterystyczne dla Jamesa Bonda. Może z wyjątkiem oczu. Skąd wobec tego to nieznane wcześniej
uczucie? Czyżby ciągnął swój do swego? Tylko czemu
myślę o podobieństwie, skoro tak mało o nim wiem?
A może jesteśmy odmienni, a różnice – jak wiadomo
– się przyciągają? Czyżby dopasowanie genetyczne?
Czy odbiór sygnałów przenoszonych przez feromony,
tajemnicze substancje, dzięki którym zapach konkretnego mężczyzny staje się atrakcyjny dla konkretnej
kobiety? Jasny gwint! Wszystkiego nie da się rozłożyć
na czynniki pierwsze! Życie jest nieprzewidywalne,
a ludzka natura nierzadko wymyka się analizom. Poza
tym jeszcze to imię… Piotr, czyli skała, opoka, pewność,
spokój. Innymi słowy: mężczyzna, na którym można
polegać. Wsparcie w komplikacjach, zmartwieniach
i udrękach.
Następne kilka dni delegacji okazało się greckimi wakacjami. Ze względu na lokalizację uniwersytetu nie mieliśmy dostępu do morza, przebywaliśmy z dala od letnich
kurortów i ich rozrywek, od komercji, gwaru i rozgrzanego
piasku. Nie licząc dwóch wykładów Piotra, na których
oczywiście pojawiłam się jako słuchaczka, mieliśmy czas
tylko dla siebie. Spędzaliśmy leniwe godziny w tawernach, kawiarenkach z ogródkami i malowniczych miejskich zakamarkach. Próbowaliśmy naśladować Greków,
którzy nie znają pośpiechu (zwłaszcza podczas godzin
największego skwaru), zawsze mają czas na zrealizowanie zamówienia, doniesienie zapomnianego widelca czy
15
wymianę hotelowych ręczników. Spokój, senna atmosfera
i my. Nastrój prawdziwie greckiej sielanki potęgowało
słońce, zapach potraw, wina i oczywiście muzyka.
Kosztowaliśmy tradycyjnych dań, no może z wyjątkiem tych z owocami morza… Nie byliśmy w stanie
ich przełknąć. Woleliśmy gołąbki z siekanego mięsa
i ryżu, zawinięte w liście winogron, sałatki z ogórków,
pomidorów i fety, polane pachnącą słońcem oliwą,
a zwłaszcza wszystko co z grilla: mięso, bakłażany,
papryka, cukinia. A do tego tzatziki. Pycha! No i te desery: ciasteczka z migdałami, pistacjowa chałwa, jogurty
z miodem i kandyzowanymi owocami. Arcysłodkie,
ciężkie, tłuste, czyli… po prostu pyszne. Wieczorami
w wolnych od turystów tawernach z muzyką na żywo
popijaliśmy anyżkowe ouzo, słodkie miejscowe wino,
i tańczyliśmy zorbę. A ściślej mówiąc – uczyliśmy się
jej od Greków. Piotr objaśnił mi, że zorba to tradycyjny taniec ludowy, prawdopodobnie część obrządku
składania bogom ofiar ze zwierząt, więc nie dziwiło
mnie, że podczas zabawy tworzyliśmy rytualny krąg.
Fantastyczna atmosfera, uśmiechy, improwizowany,
ale całkiem równy krok, nasze na początku nieudolne,
ale z czasem coraz bardziej rytmiczne ruchy i rosnąca
pewność siebie sprawiały, że wychodziliśmy z ostatnimi gośćmi. Przeżyłam jedne z najcudowniejszych
chwil w życiu. Nie nudziliśmy się ze sobą; odnosiłam
wrażenie, że znamy się od zawsze, a teraz tylko się
sobie przypominamy, wreszcie odnalezieni po wielu
latach w pojedynkę… Warto było czekać.
16
–Misia, czy ty mnie słyszysz ? Chodź do mnie!
– Piotr chwycił mnie za rękę i zdecydowanie przyciągnął do siebie. Ocknęłam się z zamyślenia i powróciłam
z greckich wspomnień do sypialni. – Spałaś już? Może
być ta muzyka? Pamiętasz? Zorba i ty… Pomogę ci
ściągnąć suknię. Gdzie się ją rozpina?
Zapięcie na plecach składało się z kilkudziesięciu
maleńkich guziczków. Teoretycznie można się było
z niej uwolnić (a wcześniej włożyć) po rozpięciu kilku
u góry. Teoretycznie i praktycznie, ale mogła to zrobić
szczuplejsza osoba, nie ja. Pomagając mi się w nią ubrać,
moja siostra klęła jak szewc. Po pierwsze na mnie, że
nie byłam chyba przy zdrowych zmysłach, wybierając coś takiego, i w ogóle – za dużo podjadam, a po
drugie na suknię – że nieelastyczna, a guziki nie są
przyszyte rozciągliwą nicią, dzięki czemu połączenie
dwóch brzegów na plecach byłoby o wiele łatwiejsze.
Ze zmarszczonym czołem i czerwonymi z wysiłku
policzkami radziła: „A może pójdziesz w rozpiętej,
a na górę założysz sweter? Każdy pomyśli, że to trendy.
No, ewentualnie w żakiecie albo krótkim płaszczyku”.
Złorzeczyła, wymyślała, ale cierpliwie i skrupulatnie,
guziczek po guziczku zapinała suknię. Ja, oczywiście,
na wdechu. Wreszcie sukces.
–Proszę! – Stojąc pośrodku sypialni i podrygując
w rytm zorby, odwróciłam się plecami do Piotra i odgarnęłam włosy. – Zaczynaj od góry!
Z zapałem zabrał się do pracy. Poczułam niecierpliwe szarpnięcie.
17