prawie w domu:Layout 1

Transkrypt

prawie w domu:Layout 1
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 1
Pam Jenoff
Prawie
w domu
Przełożyła
Aldona Możdżyńska
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 2
Tytuł oryginału: Almost Home
Copyright © 2009 by Pam Jenoff
All rights reserved.
Originally published by Atria Books, a Division of Simon&Schuster, Inc.
Copyright for the Polish Edition © 2011 G + J Gruner + Jahr Polska
Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42
faks 22 360 38 49
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77
Redakcja: Jadwiga Piller
Korekta: Maria Aleksandrow, Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Projekt okładki: Jae Song
Zdjęcia na okładce: Mark Owen/Arcangel Images
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Redaktor: Agnieszka Koszałka
ISBN: 978-83-62343-42-3
Skład i łamanie: TYPO 2
Druk: Abedik SA
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie
w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek
formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również
częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 3
Jeśli zginę, zapamiętajcie jedno:
W jakimś zakątku świata
Pozostał ślad Anglii
Rupert Brooke, Żołnierz
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 4
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 5
Trymestr jesienny
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 6
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 7
1
Pokonuję podwójne drzwi i korytarz Departamentu Stanu, przechodzę przez wykrywacz metali, machając plastikowym identyfikatorem
do strażnika, który rozpoznaje mnie i kiwa głową. Stukot moich wysokich obcasów odbija się echem na marmurowych podłogach, kiedy
szybko maszeruję korytarzem, mijając rząd kolorowych flag i wysokie
okna, za którymi pod parasolami kulą się palacze. Na nudnych białych
ścianach wiszą prace studentów pozostałe z Miesiąca Historii Afroamerykanów.
Docieram do wind i wciskam guzik. W gabinecie na drugim końcu korytarza dwóch siwych mężczyzn bez marynarek i w identycznych
brązowych krawatach beznamiętnie i leniwie dyskutuje o Kubie. Na
suficie nad nimi wściekle miga przepalająca się jarzeniówka. Odwracam się i postukując nogą, jeszcze kilka razy wciskam guzik. W powietrzu unosi się zapach przypalonej kawy. Pewnie ktoś zostawił na palniku pusty dzbanek. Drzwi otwierają się z piskiem, wskakuję do windy
i przed wciśnięciem guzika przesuwam identyfikatorem przed skanerem. Błagam, nie zatrzymuj się, myślę. Opieram się o drewnopodobną
boazerię i patrzę, jak numery pięter się rozświetlają, kiedy winda powoli pnie się w górę.
Chwilę później drzwi się otwierają. Wychodzę i przystaję, na sekundę zapominając o pośpiechu. Majestatyczne, dostojne piętro dyrektorskich gabinetów a biurokratyczny letarg na dole to dwa zupełnie inne
światy. Na gustownie oświetlonych beżowych ścianach wiszą olejne
portrety wszystkich sekretarzy stanu od czasów Jeffersona. Spoglądają na mnie z powagą, przypominając, bym trzymała się prosto. Po obu
stronach wind stoją ogromne donice z kwiatami.
Mobilizując się przed rozmową, którą zaraz mam odbyć, odwracam się od zamkniętych podwójnych drzwi prowadzących do gabinetu
7
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 8
sekretarza i idę po granatowej wykładzinie wzdłuż szeregu chronologicznie powieszonych obrazów w złotych ramach. Przystaję pod portretem Johna Calhouna i poprawiam kołnierzyk, a potem przekręcam
gałkę w znajomych szerokich, dębowych drzwiach.
– Dzień dobry, Patty – mówię, wchodząc do gabinetu, i mijam recepcję, zanim tęga, kasztanowowłosa sekretarka spróbuje mnie zatrzymać. Dwukrotnie pukam do drzwi bez tabliczki na drugim końcu pomieszczenia i nie czekając na zaproszenie, wchodzę.
– Chcę jechać do Londynu – oznajmiam.
Paul van Antwerpen, który siedzi za masywnym dębowym biurkiem, podnosi wzrok znad depeszy, którą właśnie czytał, i mruga
oczami.
– Tak? – odpowiada, unosząc brwi i przeczesując palcami rzednące włosy.
Przez chwilę się waham. Jak na beznamiętnego van Antwerpena to
dość gwałtowna reakcja. Widzę, że jest zaskoczony tym wtargnięciem
i naturą mojej prośby. Ten szef wywiadu jest przywiązany do zasad. Na
spotkania z nim trzeba się umawiać, a zdarzają się one dość rzadko.
– Tak – w końcu wyduszam z siebie.
Głową wskazuje dwa krzesła po drugiej stronie biurka.
– Usiądź.
Przysiadam na krześle bliżej drzwi. W gabinecie van Antwerpena jak zwykle panuje nieskazitelny porządek. Blat biurka jest niemal
pusty, leży na nim tylko kilka stosików równo ułożonych dokumentów. Na ścianach wiszą jedynie obowiązkowe zdjęcia prezydenta i sekretarza stanu. Na kredensie za biurkiem stoi telefon z bezpośrednią
linią do sekretarza stanu i doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Na ekranie komputera przewija się zaszyfrowany
tekst z informacjami o bieżących działaniach wywiadu na całym
świecie.
Wygładzam spódnicę.
– Wiem, że mieliśmy umowę...
– Mamy umowę – poprawia mnie. – Na rok.
8
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 9
– Tak. – Kiedy dyrektor mi to proponował, rok nie brzmiał aż tak
źle. Oczywiście byłam wtedy w szpitalu, dwa dni wcześniej wróciłam
z Liberii, od operacji minęło dziesięć godzin i byłam tak oszołomiona lekami przeciwbólowymi, że ledwo pamiętam jego wizytę. Teraz,
osiem miesięcy później, rok jest dla mnie jak cała wieczność, dożywotnia służba. Praca dla dyrektora nie oznacza kary. Jako jego łącznik z Radą do spraw Bezpieczeństwa Narodowego całe dnie spędzam
na spotkaniach w Departamencie Stanu i Białym Domu. Poznałam
świat wielkiej polityki zagranicznej i widziałam rzeczy, jakich większość ludzi nawet sobie nie wyobraża. Ale teraz muszę z tym skończyć.
A on mi odmówi.
Dyrektor, jedyna osoba, której nadal wolno palić w tym gmachu,
sięga do pojemnika na cygara stojącego w prawym rogu biurka. Walczę z chęcią skrzywienia się, kiedy odcina czubek cygara i je zapala.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – mówi wreszcie, wydmuchując
w bok chmurę dymu. – Nie sądziłem, że będę mógł panią zatrzymać
przez cały rok. Tylko w ciągu ostatniego miesiąca pięć razy do mnie
dzwoniono w pani sprawie. Z Karaczi, Dżakarty, Montenegro, Lagos,
Bogoty, ze wszystkich ogródków.
Uśmiecham się w duchu. „Ogródki” to wymyślne określenie, jakiego dyplomaci używają do opisania najtrudniejszych posterunków. To
z nich przychodzą najciekawsze zlecenia, o które zawsze zabiegałam.
Z dumą mogłam stwierdzić, że nigdy nie wysłano mnie w miejsce,
gdzie można pić wodę prosto z kranu.
– A teraz prosi mnie pani... – urywa. – O Londyn? – Kładzie cygaro na pustej szklanej popielniczce za jednym ze stosików i z górnej szuflady biurka wyjmuje teczkę z moim nazwiskiem. Zaskakuje mnie. Nie
wiedziałam, że trzyma moje akta. – Była pani w Londynie dwa... nie,
trzy razy. Nawet nie lubi się pani tam przesiadać w inny samolot. – Odkłada teczkę, spogląda na mnie obojętnie. – O co więc chodzi?
Odwracam wzrok, patrzę ponad ramieniem van Antwerpena
i spoglądam przez okno za jego biurkiem. W oddali po lewej widzę
9
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 10
jasny kamienny obelisk ku czci Waszyngtona na tle szarego nieba.
Z trudem przełykam ślinę i poprawiam się na krześle.
– To sprawa osobista.
Widzę, że się waha, niepewny, co odpowiedzieć. Zwykle takie wyjaśnienie byłoby nie do przyjęcia. Jako oficerów wywiadu nauczono nas
oddzielać życie osobiste od zawodowego – niemalże zapominać o tym
pierwszym. Ja uczciwie zarabiałam na chleb, przez niemal dziesięć lat
narażałam swoje życie. Van Antwerpen wie, że jest mi coś winien. Musi tak czuć, liczę na to.
– Jeśli pan woli, mogę wziąć urlop... – zaczynam, ale dyrektor macha ręką.
– Nie. Zabiliby mnie, gdybym na to pani pozwolił. Może pani jechać do Londynu. Martindale – wymawia to nazwisko, jakby nie chciało mu przejść przez gardło – z radością panią przyjmie. Od miesięcy
usiłuje mi panią ukraść.
Uśmiecham się na myśl o odwiecznej rywalizacji van Antwerpena
i Maureen Martindale, energicznej, rudej zastępcy szefa na posterunku w Londynie. Nie widziałam Mo od trzech lat, odkąd razem pracowałyśmy w San Salvador. Jeśli dyrektor nie spełni mojej prośby, zadzwonię do niej. Van Antwerpen zamyka teczkę.
– No to jesteśmy umówieni. Proszę tylko o parę tygodni na załatwienie papierkowej roboty.
Oddycham głęboko.
– Przepraszam, ale to za długo. Muszę jechać tam natychmiast.
Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Najpóźniej jutro. – Wiem, że igram
z ogniem, narażając się na jego gniew. – Sama kupię sobie bilet na
samolot i wykorzystam urlop, dopóki robota papierkowa nie zostanie
załatwiona. Jeśli to kwestia spraw, które zaczęłam tutaj, to dokończę
je na odległość, postaram się o jakieś zastępstwo... – Desperacja w moim głosie staje się coraz większa.
Van Antwerpen patrzy na mnie sceptycznym wzrokiem.
– Weiss, o co tak naprawdę chodzi?
Przez chwilę się waham. Już nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
10
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 11
– O nic – kłamię w końcu.
– Skoro tak pani twierdzi. – Z tonu jego głosu mogę wyczytać, że
mi nie wierzy, ale wiem, że nie będzie dalej naciskał. Paul van Antwerpen trzyma wszystkich na dystans. Pracuję dla niego od tylu lat, a wciąż
nie wiem, skąd pochodzi, czy ma rodzinę – on zaś nie wypytuje o to
swoich oficerów. Początkowo jego chłód niepokoił mnie, mylnie odbierałam go jako dezaprobatę. Teraz akceptuję tę jego cechę – tak samo jak firmowe szklanki coca-coli i cygara. Wstaje i podaje mi rękę. –
Powodzenia, Weiss. O cokolwiek chodzi, mam nadzieję, że ci się uda.
Ja też mam taką nadzieję.
– Dziękuję.
Dwie godziny później wsiadam do podniszczonej granatowej taksówki.
– Poproszę do Arlington. Columbia Pike – zamawiam kurs i zamykam drzwi za sobą.
Taksówkarz chrząka i zjeżdża z krawężnika na mokrą od deszczu
jezdnię. Z radia leci hałaśliwa hinduska muzyka. Wyczerpana, odchylam się na podarte winylowe oparcie. To, co właśnie zrobiłam, uderza
we mnie niczym fala.
Anglia.
Taksówka hamuje gwałtownie, kiedy światła na Virginia Avenue
zmieniają się z żółtych na czerwone. Małe tekturowe pudełko z moimi
rzeczami z biura, które trzymałam na kolanach, spada na podłogę. Schylam się i zbieram zawartość. Niewiele tego jest: kubek do kawy z napisem „Solidarność” od Kasi, jednej z naszych pracownic służb dyplomatycznych w Warszawie – prezent pożegnalny. Parę raportów, które muszę
dokończyć w Londynie. Zdjęcie moich rodziców w drewnianej ramce.
Wyjmuję je z pudełka i oglądam. Mama z ojcem stoją pod starym klonem w ogródku za naszym domem w Vermont. Na ramiona mają narzucone identyczne ciemnoczerwone wełniane swetry, wyglądają jak
żywcem wyjęci z katalogu wysyłkowego. Przesuwam palcem po szkle.
Włosy mamy, ciemne i kręcone jak moje, są o wiele bardziej przyprószone siwizną, niż to zapamiętałam. Przed wyjazdem nie zdążę się spotkać
11
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 12
z rodzicami. Wiem jednak, że nauczyli się godzić z moimi nagłymi, niezapowiedzianymi wyjazdami i tygodniami, a czasami miesiącami milczenia. Zrozumieją, a przynajmniej będą udawali, że rozumieją.
Wdzięczność miesza się we mnie z poczuciem winy. Zasługują na wnuki, a przynajmniej na córkę, która dzwoni przed wyjazdem z kraju.
Kiedy taksówka wjeżdża na most Roosevelta prowadzący do Arlington, odchylam się i wyjmuję komórkę z kieszeni płaszcza. Przez
chwilę zastanawiam się, czy chociaż raz nie postąpić zgodnie z protokołem i załatwić sobie bilet na samolot przez biuro podróży Departamentu Stanu. W końcu rezygnuję i wciskam zero. Proszę o połączenie
z British Airways. Operatorka natychmiast przełącza mnie na automat,
proszący mnie z angielskim akcentem o chwilę cierpliwości. Potem
w słuchawce rozlega się muzakowa* wersja poloneza Chopina.
Czekając, przechylam się i przyciskam czoło do chłodnej szyby. Patrzę na białe nagrobki przy mokrych, zielonych wzgórzach cmentarza
komunalnego w Arlington. Dwa razy byłam tam na pogrzebie: raz kilka lat temu i raz zeszłego lata. Były to pogrzeby dyplomatów, którym
zasługi dla kraju zapewniły pochówek na cmentarzu wojskowym. Myślę o Ericu i znowu widzę, jak wypada z helikoptera startującego w Liberii. Czuję na talii ręce Marine, która powstrzymuje mnie przed skokiem za nim. Z trudem przełykam ślinę. Od wilgoci i wspomnień boli
mnie złamany dawno temu obojczyk.
– W czym mogę pomóc? – Z zamyślenia wyrywa mnie kobiecy głos
z brytyjskim akcentem, tym razem żywy. Szybko przedstawiam swoją
prośbę. – Na dziś wieczór do Londynu? – kobieta powtarza ze zdziwieniem. – Sprawdzę, czy mamy coś wolnego. Jeśli nie, czy może pani polecieć jutro?
– Nie, muszę dzisiaj. – Narasta we mnie panika. Jeśli nie pojadę dzisiaj, być może nie pojadę już nigdy.
– Chwileczkę. – W słuchawce zapada cisza, potem rozlega się stu* Muzak – nazwa muzyki funkcjonalnej zapełniającej ciszę albo mobilizującej
klientów do zakupów (przyp. red.).
12
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 13
kot klawiszy komputera. – Mamy parę miejsc na lot o szóstej, ale tylko
w business class.
– Dobrze. – Jestem pewna, że van Antwerpen zapewni mi zwrot
kosztów i że sam jego podpis oznacza zezwolenie na tę odrobinę luksusu. Podaję numer swojej karty kredytowej, który znam na pamięć,
po czym zapamiętuję kod potwierdzający, który podaje mi telefonistka. – Odbiorę bilet przy odprawie. – Rozłączam się.
Pięć minut później taksówka zatrzymuje się pod moim domem, wysokościowcem z lokalami dla pracowników rządowych. Jadę windą na
szóste piętro i przekręcam klucz w zamku. Podnoszę żaluzje i rozglądam się po niemal pustym mieszkaniu, po raz pierwszy dostrzegając surowość gołych białych ścian. Siadam na tapczanie, jedynym meblu
w pokoju. Myślami wracam do szpitala, kiedy przed ośmioma miesiącami biedziłam się nad znalezieniem jakiegoś lokum w Waszyngtonie.
– Nie chcę podpisywać umowy najmu. Nie chcę kupować żadnych
mebli – żaliłam się matce, która mnie wtedy odwiedziła.
– Umowę można rozwiązać, a meble sprzedać – uspokajała mnie,
odgarniając mi włosy z twarzy, jakbym miała pięć lat. – Przecież nie
zobowiązujesz się do końca życia.
Kiedy teraz rozglądam się po pokoju, uświadamiam sobie, że miała rację. Umowa zawierała klauzulę o transferze dyplomatycznym, na
podstawie której mogłam bez kary ją rozwiązać. Jutro miałam odstawić tapczan do komisu. W niespełna dwadzieścia cztery godziny
mieszkanie to będzie wyglądało tak, jakby mnie tu nigdy nie było. Jak
każde po tamtym okresie w Anglii.
Sięgam do ogromnej skórzanej torby służącej mi za walizkę i wyjmuję kopertę, od której wszystko się zaczęło. Tego ranka czekała na
mnie w recepcji apartamentowca. Początkowo się zawahałam, zaskoczona tą przesyłką. Skąpa korespondencja, jaką dostawałam, niemal
zawsze przychodziła na adres moich rodziców. Kiedy zobaczyłam, że
nadawcą jest Sara, czym prędzej rozdarłam kopertę. Nie widziałam Sary od dwóch lat, odkąd zmieniłam plany w Johannesburgu, a ona jechała sześć godzin z Durbanu, żeby się ze mną spotkać. W lotniskowej
13
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 14
kafejce pachnącej kawą i śmierdzącej zepsutym mięsem przekazała mi
wiadomość: w końcu zdiagnozowano jej tajemniczą chorobę, tę, przez
którą od półtora roku miała sparaliżowaną prawą rękę.
– To stwardnienie zanikowe boczne – wyjaśniła spokojnie. Patrzyłam na nią pustym wzrokiem. – ALS. Wy, Amerykanie, nazywacie ją
chorobą Lou Gehriga.
Przypomniało mi się, że właśnie na to cierpi Stephen Hawking. Raz
czy dwa razy widziałam w Cambridge tego słynnego profesora na wózku. Wspomnienie jego pokurczonego, bezwładnego ciała sprawiło, że
żołądek podszedł mi do gardła. Czy Sara też tak skończy?
– Co zrobisz? – spytałam, odsuwając od siebie ten obraz.
– Wracam do Londynu – odparła. – Tamtejsi lekarze są lepsi.
– Może zamieszkasz u mnie? – zaproponowałam.
Ze śmiechem pokręciła głową.
– Jordie, przecież ty nigdzie nie potrafisz zagrzać miejsca.
Musiałam przyznać jej rację. Nie mogłam zaoferować Sarze prawdziwego domu. Wzięłam ją za rękę.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Nic – odparła stanowczo. – Zadzwonię, jeśli będę czegoś potrzebować.
Parę minut później uściskałyśmy się na pożegnanie. Patrzyłam za
nią i myślałam, jak spokojnie się zachowuje. Zawsze miała pod górkę.
Jej matka zmarła na chorobę Alzheimera, a ojciec zniknął w buszu, kiedy Sara miała dziesięć lat.
Kiedy tego wieczoru wróciłam do hotelu, weszłam do internetu
i znalazłam parę stron o ALS. Ze łzami w oczach dowiedziałam się, że
ta choroba to wyrok śmierci. Stopniowy, całkowity paraliż. Brak lekarstwa. Przypomniałam sobie piegowatą twarz Sary i jej niebieskie oczy
pozbawione lęku. Nie powinnam była jej zostawiać.
Potem pisywałyśmy do siebie i czasami dzwoniłyśmy. W ciągu
ostatnich paru lat pisała coraz rzadziej, a pół roku temu w ogóle przestała. Kilka razy próbowałam skontaktować się z nią telefonicznie. Bez
powodzenia. I wtedy przyszedł ten list. Jedna strona, napisana na ma14
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 15
szynie, z ledwo czytelnym odręcznym podpisem na dole. Przeprosiny
za długie milczenie, gadka szmatka o pogodzie w Londynie. I ostatnie
zdanie: „Chciałabym móc się z tobą spotkać. Gdybyś tylko przyjechała…”. Siedziałam nieruchomo, raz za razem czytając to zdanie. Sara
była przy mnie podczas moich ostatnich dni w Cambridge, wiedziała,
jak się czuję w Anglii i dlaczego tak się dzieje. Nigdy nie prosiłaby mnie
o przyjazd, gdyby to nie było absolutnie niezbędne. Wyraźnie była to
prośba umierającej kobiety.
Mogłam odmówić, wykręcić się pracą. Sara nie uwierzyłaby w tę
wymówkę, ale na pewno by zrozumiała. Ale to ona w college’u zawsze
wysłuchiwała moich zwierzeń – niezależnie od wagi problemu czy pory dnia. To ona wsadziła mnie do samolotu lecącego z Anglii, kiedy byłam tak zdruzgotana, że ledwo chodziłam, i od tamtej pory to ona trzy
razy przyjeżdżała z drugiego końca świata, żeby się ze mną spotkać.
Była prawdziwą przyjaciółką, lojalną bez względu na odległość czy
upływ lat. Teraz to ona mnie potrzebowała, i to nie szybkiej trzydniowej wizyty. Teraz przyszła kolej na mnie.
Składam list i chowam go do torby, a potem biorę flanelową koszulę. Kiedyś należała do Mike’a. Wtulam w nią nos i głęboko wciągam jego zapach. Widzę jego brązowe włosy i rozbrajające oczy jak u szczenięcia. Przez ostatnich parę miesięcy spotykaliśmy się nieregularnie –
parę drinków w jednym z barów w przerwach w jego pracy jako szefa
ochrony wiceprezydenta albo, jak poprzedniego wieczoru, późna wizyta, kiedy wrócił z podróży. Fizyczna bliskość, ciepło w mroźne noce.
Nic poważnego, chociaż po tym, jak na mnie patrzył, widziałam, że liczy na coś więcej. Powinnam do niego zadzwonić, powiedzieć, że wyjeżdżam. Wiedziałam jednak, że będzie próbował mnie odwieść od tego zamiaru, a kiedy zrozumie, że to mu się nie uda, uprze się, żebyśmy
spotkali się na lotnisku. Nie, tak będzie lepiej. Składam koszulę. Odeślę mu ją razem z liścikiem.
Wstaję, zaczynam pakować ubrania i parę rzeczy osobistych.
Kończę czterdzieści pięć minut później. Całe moje życie w dwóch
walizkach. Oczywiście były i inne rzeczy w rządowym magazynie i na
15
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 16
poddaszu moich rodziców: dziesiątki pudeł z książkami, zdjęciami
i innymi pamiątkami. Nie widziałam ich od tylu lat, że miałam wrażenie, jakby przestały należeć do mnie. Znowu przypomina mi się
zdjęcie rodziców. Czasami żałuję, że nie prowadzę normalnego trybu życia – tak jak oni – z ogródkiem za domem, myciem naczyń i sadzeniem roślin. Żałuję, że nie jestem tak zadowolona jak oni.
„Gdyby marzenia były końmi żebracy, by na nich jeździli”. – przypomina mi się powiedzonko mojej mamy, którego nie słyszałam od lat.
Dziś wszystko do mnie wraca. Biorę bagaże i idę do drzwi. Zamykam
je, nie oglądając się za siebie. Dwadzieścia minut później wsiadam do
kolejnej wilgotnej i pachnącej stęchlizną taksówki i jadę na lotnisko
Dulles. Kiedy samochód odjeżdża spod domu, a linia dachów Waszyngtonu oddala się, poprawia mi się nastrój. Znowu wyruszyłam
w drogę – jedyne miejsce, w którym naprawdę czuję się jak w domu.
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 17
2
– Hamuj! – wołam do załogi, spoglądając na splątaną masę łodzi siedem
metrów dalej na ostrym zakręcie pod mostem Chesterton. – Zatrzymać
łódź! – Kiedy wioślarze dotykają wiosłami wody, zwalniając tempo,
z ciemnych chmur, które zebrały się nad płaskimi mokradłami na
wschodzie, rozlega się niski pomruk. – Cholera – mruczę pod nosem.
– Spokojnie, Jordie – mówi Chris, który siedzi przodem do mnie
na miejscu szlakowego. – Masakra?
Potakuję i przechylam się, żeby zobaczyć za jego głową siedem par
szerokich ramion.
– Łodzią z Downinga zarzuciło za zakręcie. Chyba mają dodatkowego sternika.
– Wyluzuj się. I tak nic z tym nie zrobisz. – Głos Chrisa jest obojętny, wyzuty z wszelkich emocji. Oczywiście ma rację. Rzeka Cam,
o szerokości zaledwie dwóch łodzi i o długości tylko pięciu kilometrów,
nigdy nie nadawała się na supertrasę wioślarską, którą ostatecznie się
stała.
Wyłączam mikrofon.
– Kończymy?
Przecząco kręci głową.
– Dobrze nam idzie. Za parę minut się przejaśni.
Nie odpowiadam, tylko odpędzam ręką rój komarów, który wzbił
się znad spokojnej wody. Słońce opadło już nisko nad horyzont, ale
późnowiosenne powietrze wciąż jeszcze jest ciepłe.
– Jordie... – Chris odwraca głowę na prawo. – Może wolisz...
Podskakuję, po raz pierwszy zauważając, że prąd znosi nas bokiem
ku brzegowi rzeki.
– Cholera! – przeklinam znowu, dziób łodzi z łupnięciem uderza
w ścianę hangaru.
17
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 18
Otwiera się okrągłe okienko w hangarze i wychyla się z niego nieogolona twarz mężczyzny bez koszuli.
– Wynocha! Nauczcie się sterować! – drze się, wywołując salwy
śmiechu z łodzi wokół nas. Wiercę się na swojej wąskiej ławce, przygryzam dolną wargę, czuję, że robię się czerwona. Potem znowu włączam mikrofon.
– Rufa, wstecz. – Dwóch wioślarzy najbliżej mnie wychyla się do
przodu z wyciągniętymi rękami. Kiedy jednocześnie rozgarniają wiosłami wodę, nasza łódź powoli oddala się od hangaru. – Hamuj! – Po
paru sekundach znowu muszę wydać tę komendę, bo zbliżamy się do
załogi za nami. Opadam na swoje miejsce. Prąd z pewnością znowu
zniesie nas do brzegu, ale nie mamy innego wyjścia.
Chwilę później łodzie przed nami oddalają się.
– Dobra, chłopaki, do roboty. – Kiedy szykuję się do wydawania
komend, słyszę głośny syk. Odwracam się gwałtownie, przez co łódź
zaczyna się niebezpiecznie kołysać. Metr za mną na wodzie, na tylnych
łapach i z rozpostartymi skrzydłami, unosi się ogromny łabędź. – Cała ósemka, pełną parą, naprzód! – wołam tak głośno, że mikrofon aż
sprzęga.
Łódź wyrywa się do przodu, ale za wolno. Łabędź jest już tylko kilkanaście centymetrów ode mnie, czuję jego gorący, śmierdzący oddech. Wrzeszczę, gdy jego ostry dziób wbija się w moją szyję. Ogromne skrzydła otaczają mnie, widzę już tylko ciemność...
– ...podchodzimy do lądowania na Heathrow – rozlega się czysty,
wyraźny głos pilota. Otwieram oczy i gwałtownie dźwigam głowę. –
Proszę podnieść oparcia foteli...
Mrugając oczami, prostuję się i przeciągam. Nie słucham dalszego ciągu znajomej mantry pilota. Naprawdę przespałam cały lot? Spoglądam
na ekran telewizora przed sobą. Mapę świata przecina biała linia między
Waszyngtonem a Londynem, ukazująca trajektorię naszego lotu. Nasz
malutki samolocik już kończy podróż. Żołądek podchodzi mi do gardła.
Spokojnie, myślę, wciskając guzik na podłokietniku. Mapa znika,
ekran robi się ciemny. Rozglądam się po kabinie. Miejsce, które zare18
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 19
zerwowałam w takim pośpiechu, znajduje się w ostatnim rzędzie business class. Na szczęście za mną fotel jest wolny. Zza cienkiej niebieskiej zasłonki dobiega odgłos szczękania naczyń. Stewardesy sprzątają talerze po śniadaniu, które przespałam. Po drugiej stronie przejścia
mężczyzna po pięćdziesiątce, w niebieskiej koszuli, czyta gazetę, a jego towarzyszka, młodsza kobieta o brązowych włosach (córka? sekretarka? kochanka?) grzebie w torebce, błyskając długimi, czerwonymi
paznokciami.
Odwracam się i podnoszę roletę. Niebo wygląda złowieszczo, jest
spowite gęstą mgłą. Po zewnętrznej stronie szyb spływają strumyczki
skroplonej pary. Wyobrażam sobie lotnisko w dole, kontrolerów naprowadzających samoloty energicznymi ruchami rąk, wózki bagażowe
i kateringowe, ludzi uwijających się jak mrówki. Te znajome obrazy powinny zadziałać na mnie uspokajająco. Każde lotnisko tak wygląda.
– Proszę pani? – Odwracam się i widzę stewardesę stojącą w przejściu za mną. W plastikowych szczypczykach podaje mi zwinięty ręczniczek do rąk. Biorę od niej ciepłą, wilgotną ściereczkę i sadowię się
z powrotem w fotelu. „Proszę pani”. Kiedy pierwszy raz leciałam tą trasą, nikt tak się do mnie nie zwrócił. Miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat, właśnie skończyłam studia na wydziale stosunków międzynarodowych, które do niczego by mi się nie przydały w ogarniętym
kryzysem gospodarczym Waszyngtonie. Jeszcze szukałam pracy, kiedy otrzymałam wiadomość: studentka, która dostała stypendium
w Cambridge, nie mogła tam pojechać (później się dowiedziałam, że
zaszła w ciążę). Czy chcę zająć jej miejsce? Przez chwilę się wahałam.
Już prawie zapomniałam o tym stypendium, jednym z dziesiątek,
o które się ubiegałam poprzedniej jesieni w bezskutecznej próbie zapomnienia o chłopaku, który na początku ostatniego roku studiów
rzucił mnie dla mojej współlokatorki i przy okazji zabrał wszystkich
naszych wspólnych znajomych. Ze słuchawką w dłoni rozejrzałam się
po ciasnym mieszkanku w Adams Morgan, które dzieliłam z dwiema
dosłownie obcymi dziewczynami. Nic mnie tam nie trzymało. Trzy tygodnie później leciałam do Anglii.
19
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 20
Anglia. Delikatnie ocieram twarz ściereczką. W dzieciństwie słowo
to brzmiało dla mnie czarodziejsko. Anglia to kolebka wszelkich legend, kraina króla Artura, Dickensa i Mary Poppins. W czwartej klasie przybiegłam ze szkoły do domu i oznajmiłam mamie, że musimy
natychmiast tam jechać, bo Nostradamus przepowiedział, że Anglię
zaleje morze. Oczywiście nie pojechaliśmy. Rodzice rzadko wyjeżdżali dalej niż do naszego domku w Berkshires albo niekiedy na wakacje
na Cape Cod. Spędzaliśmy je bardzo spokojnie: ojciec pracował nad
artykułami, dzięki którym uznano go za głównego specjalistę w dziedzinie mikroekonomii, a matka pisała romanse, za które się utrzymywaliśmy. Dopiero dziesięć lat później wyruszyłam w podróż do krainy moich marzeń. Pojechałam do Cambridge. Pamiętam, jak szłam
do samolotu linii British Airways, z pierwszym świeżutkim paszportem w dłoni. Myślałam, że z radości serce mi wyskoczy.
Wtedy Anglia była inna. Zanim wszystko się wydarzyło.
Przesuwam językiem po zębach pokrytych osadem po śnie, wyjmuję do połowy pełną butelkę wody i upijam duży łyk. Potem sięgam po
torbę, która leży na fotelu obok. Czekoladowobrązowa, prezent, który
rok temu dostałam w szpitalu od rodziców. „Od Coacha”? – zaprotestowałam, otwierając ją. Nigdy mi nie zależało na markowych rzeczach
i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym dostać tak luksusowy prezent.
Szybko jednak pokochałam miękką skórę, użyteczność i wielkość torby, do której jednego dnia mogłam pakować akta, a drugiego sprzęt
sportowy. Grzebię w bocznej kieszeni i odnajduję puderniczkę. Mam
matową, szarą cerę, ciemne kręgi pod orzechowymi oczami. Kiedyś
mogłam lecieć dwadzieścia godzin samolotem towarowym i wysiąść,
gotowa na spotkanie, a teraz... nie kończę tej myśli. Ściągam skręcone
włosy w koński ogon, wodą z butelki przygładzam niesforne kosmyki.
Samolot przez parę minut unosi się równolegle nad ziemią, jego
skrzydła bujają się na boki, jakby lada chwila chciały odpaść. Kiedy koła dotykają płyty lotniska, lekko podskakujemy, potem znowu i wreszcie suniemy. Kładę rękę na oparciu fotela przed sobą, żeby przy ostrym
hamowaniu nie polecieć do przodu.
20
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 21
W końcu można już wychodzić, ale ja zostaję na miejscu. Inni pasażerowie stają w przejściu, wyjmują bagaż ze schowków. Posiedzę tu
jeszcze chwilę, myślę, kiedy kręcą się koło mnie. Kabina samolotu,
przedtem tak zatłoczona, a teraz pełna porzuconych gazet i koców, wydaje mi się bezpiecznym, znajomym schronieniem. Jest już prawie pusta, więc stewardesa stojąca w przedniej części kabiny spogląda na
mnie z wyczekiwaniem. Czas iść. Wstaję i zarzucam na ramię podręczną torbę. Biorę głęboki wdech i ruszam do wyjścia.
Na terminalu podążam za tłumem do kontroli paszportowej i odprawy celnej. Omijam ruchome chodniki, idę korytarzem, żeby rozciągnąć mięśnie nóg zesztywniałych po długim locie. Na ścianach hali widzę znajome, jasno oświetlone reklamy musicali na West Endzie,
pod nimi jeden obok drugiego sklepy bezcłowe. Widzę i zmiany:
wszechobecne telefony komórkowe i punkty dostępu do Internetu –
udogodnienia, których tu nie było ostatnim razem. Stawiam długie
i zdecydowane kroki, wymijając wolniej przemieszczających się podróżnych. Uśmiecham się w głębi ducha, ciesząc się przypływem energii, jaki czuję zawsze pierwszego dnia w innym kraju.
Przy wejściu do ogromnej hali odprawy paszportowej waham się.
Wpatruję się w żółte znaki kierujące podróżnych z Unii Europejskiej
i krajów Wspólnoty Brytyjskiej do jednej kolejki, a pozostałych do drugiej. Zawsze niechętnie korzystam z przywilejów dyplomaty, ale w hali przy słupkach połączonych linami aż roi się od ludzi z dziećmi i bagażem. Strasznie wolno przesuwają się w stronę około dwudziestu
celników w boksach. Zbliżam się do kobiety w granatowym żakiecie,
która kieruje pasażerów, podnoszę czarny paszport i staram się ignorować pełne wściekłości spojrzenia innych pasażerów, kiedy zostaję
poproszona prosto do boksu.
Podaję paszport mężczyźnie w uniformie. Mężczyzna przegląda go
pobieżnie. Potem przestaje i spogląda na mnie. Wiem, chodzi o te pieczątki, całe strony pieczątek z krajów, w których byłam. Zastanowiłyby nawet najbardziej doświadczonego pracownika urzędu imigracyjnego na jednym z największych lotnisk świata. Zwykle przed nowym
21
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 22
zleceniem „czyszczę” paszport, usuwam większość stron z pieczątkami, żeby uniknąć pytań, ale tym razem nie miałam czasu. Uśmiecham
się do urzędnika, który kciukiem zamyka paszport, oddaje mi go i pozwala przejść dalej.
Idę po odbiór bagażu, zdejmuję z taśmy walizki i kładę je na wózku.
Przechodzę oznaczonym na zielono korytarzem ze znakiem „Nic do
oclenia” i wychodzę na główny terminal. Skanuję wzrokiem tłum czekających i kierowców w ciemnych garniturach, z tabliczkami z nazwiskami
pasażerów. Nie widząc swojego, oddycham z ulgą. Maureen nie wysłała
po mnie nikogo, bo albo wiedziała, że wolę przyjechać sama, albo nie
miała czasu na zorganizowanie dojazdu. Tak czy siak, odpowiada mi to.
Manewruję wózkiem przez zatłoczony terminal, zatrzymuję się
przy bankomacie, żeby podjąć kilkaset funtów – tyle żeby starczyło, dopóki nie zacznę pracy i nie dostanę dostępu do banku ambasady.
Wiem, że tutaj kurs będzie bardziej opłacalny niż w kantorze. W hali
unosi się zapach kawy, co mi przypomina o śniadaniu, które przespałam w samolocie. Chowam banknoty, podążam za zapachem do bufetu i zamawiam małą cappuccino z chudym mlekiem. Kiedy barman
podgrzewa mleko, zerkam na ciastka na ladzie. Żołądek mam ściśnięty, myśl o jedzeniu wydaje mi się absurdalna.
Parę minut później znowu idę przez halę, z przyjemnie ciepłym plastikowym kubkiem w dłoni. Zlizuję piankę, która wypłynęła spod pokrywki, upijam łyk kawy i wychodzę z lotniska przez automatyczne
drzwi. Zderzam się ze świeżym powietrzem jak ze ścianą.
– O rany – mówię na głos, głęboko wciągając powietrze. W tutejszym powietrzu zawsze jest coś bardziej rześkiego, żywego. Niebo też
wygląda inaczej – wydaje się wisieć niżej niż w domu, przypomina
czapkę głęboko naciągniętą na czoło. Pamiętam, że w Anglii zawsze
jest pochmurno i szaro. A jednak teraz niebo ma hipnotyzujący, intensywny odcień błękitu, a słońce świeci mocno, kpiąc z moich obaw.
Z wysiłkiem opuszczam wzrok i próbuję wziąć się w garść. Dwoma
potężnymi łykami dopijam kawę i wrzucam pusty kubek do kosza przy
krawężniku. Koło mnie przemykają taksówki i hotelowe autokary.
22
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 23
SPÓJRZ W PRAWO! – ostrzega mnie jaskrawożółty napis na chodniku. Po drugiej stronie ulicy znajduje się dworzec autobusowy. Dziesiątki autobusów odjeżdżają z przystanków, a na ich miejsce pojawiają się
nowe. Mój wzrok instynktownie wędruje w lewo, gdzie garstka młodych ludzi – po podartych spodniach i przygarbionych sylwetkach domyślam się, że to studenci – czeka na szaro-niebieski autobus. Autobus do Cambridge.
Robię krok do przodu. A gdybym to ja miała teraz wsiąść do tego
autobusu? Wyobrażam sobie, jak wrzucam plecak do bagażnika, wsiadam i wyglądam przez okno, z nosem przyciśniętym do szyby. Autobus jedzie autostradą M11 przez równiny wschodniej Anglii, a ja szeroko otwieram oczy, kiedy na horyzoncie pojawiają się wieże
Cambridge. Na miejscu pokonałabym niewielką odległość między
przystankiem na Drummer Street a moim domem na Lower Park
Street, gdzie znalazłabym Jareda, który – żartując z Sarą – robiłby dla
mnie tosty z pieczoną fasolą.
Jared.
Przestań, nakazuję sobie, ale jest już za późno. Kiedy w myślach widzę jego twarz, z trudem powstrzymuję się przed wymówieniem jego
imienia.
– Jordan! – Z zamyślenia wyrywa mnie gromki okrzyk. Cholera – klnę w duchu. Maureen jednak kogoś po mnie wysłała. – Jordan Weiss!
Uświadamiam sobie, że ten głos należy do kobiety. Południowy akcent. Kiedy się odwracam, po drugiej stronie ulicy widzę wysoką, znajomą postać w jaskraworóżowej garsonce. Kobieta macha do mnie gorączkowo. Maureen nikogo po mnie nie wysłała, przyjechała osobiście.
Czuję, że głowy przechodniów odwracają się w stronę Maureen, która idzie do mnie przez ulicę, potrząsając burzą rudych loków. Rozlegają się klaksony, gdy Maureen paraduje w butach na niebotycznie wysokich obcasach, nie zawracając sobie głowy przejściem dla pieszych,
tylko zatrzymując samochody wyciągniętą ręką. Moje myśli galopują.
To niesłychane, żeby zastępca szefa misji, prawa ręka ambasadora,
23
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 24
osobiście przyjeżdżał po pracownika. Maureen nie zrobiła tego podczas
moich dwóch poprzednich zleceń w Anglii. Co ona tu robi?
Ale nie ma czasu na rozmyślania. Maureen, poruszając się zdumiewająco szybko jak na kobietę jej postury, w mgnieniu oka staje koło
mnie.
– Hej, ty! – woła, nie bacząc na zdziwione spojrzenia przechodniów. Zarzuca mi ręce na szyję, rozsiewając wokół siebie chmurę kwiatowego zapachu. Ściska mnie tak mocno, że nieomal podnosi z ziemi.
– Tak długo na to czekałam. Witaj w Londynie!
– Dzięki, Mo – udaje mi się wykrztusić. Ledwo mogę złapać oddech. – Nie musiałaś po mnie przyjeżdżać...
– Nie wygłupiaj się! – Maureen robi krok do tyłu i zbywa moje słowa machnięciem ręki. – Mój szofer zaraz podjedzie.
Wstrzymuję oddech, podświadomie spodziewając się widoku różowego cadillaca, który w Waszyngtonie wzbudził taką sensację, ale zza
rogu wyjeżdża czarny mercedes.
– Nie pozwolili mi wziąć Bessie – mówi Maureen, zupełnie jakby
czytała w moich myślach. – To niezgodne z protokołem i tak dalej.
Podaję bagaż kierowcy i wsiadam z tyłu. Już zapomniałam, jakie to
dziwne uczucie wsiadać z prawej strony samochodu. Lokuję się za kierowcą. Wtapiam się w ogromny fotel obity skórą. Zaskakuje mnie widok
dwóch kubków parującej herbaty na stojakach. Z uśmiechem biorę jeden. Earl Grey, bez mleka i cukru. Nie widziałam Maureen od lat, a ona
wciąż pamięta, jaką herbatę piję – a w każdym razie, jaką piłam, jeszcze
zanim potrzebowałam dwóch filiżanek kawy rano, żeby się obudzić.
Maureen siada koło mnie. Wyjeżdżamy z terenu lotniska, mijamy
ogromną reklamę ginu Beefeater: ogromna butla wciąż przypomina,
że firma sponsorowała ostatnie zawody wioślarskie, w których udział
brały załogi college’ów z Cambridge i Oksfordu. Zawody te to punkt
kulminacyjny kalendarza wioślarskiego w Anglii. Reprezentacje – Niebiescy z Cambridge i Granatowi z Oksfordu rywalizują ze sobą podczas dwudziestominutowego wyścigu na Tamizie. To stupięćdziesięcioletnia tradycja przerwana tylko w czasie obu wojen światowych.
24
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 25
Oglądam się przez ramię na reklamę, zastanawiając się, kto wygrał
w tym roku. Moja załoga nigdy nie zrobiła wielkiej kariery. Nigdy nawet nie marzyłam o tym, by zostać sternikiem Niebieskich, ale paru
moich wioślarzy mogłoby odnieść duży sukces. Jared, gdyby tylko
chciał i może... tak, Chris też był niezły. Może udałoby mu się w następnym roku, gdyby sprawy inaczej się ułożyły.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – pyta Maureen, kiedy wjeżdżamy na autostradę M4.
Cała ona. Od razu przechodzi do sedna sprawy. Upijam łyk herbaty i odstawiam kubek na stojak.
– Zaszczyt? – powtarzam, próbując zyskać na czasie.
Kiwa głową.
– Twój przyjazd. To nie przypadek. Twerp nigdy by cię nie puścił
z własnej woli. A przy okazji, co u niego?
Przygryzam dolną wargę, powstrzymując śmiech. Konflikt między
Paulem van Antwerpenem a Maureen Martindale jest w departamencie wręcz legendarny i stanowi przyczynę nieustannych spekulacji.
Oboje są wybitnymi dyplomatami z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem. Niektórzy twierdzą, że ich antypatia ma korzenie w rywalizacji o awans czy jakieś ważne zlecenie, o które starali się lata temu.
Chodzą też plotki, że kiedyś mieli romans, i to bardzo namiętny, który fatalnie się zakończył. Chciałabym wierzyć, że są zbyt profesjonalni, by którekolwiek z tych wyjaśnień mogło wpłynąć na ich stosunki
zawodowe. Wolę myśleć, że po prostu mają inny styl pracy: Maureen
jest jak tornado, van Antwerpen to pedant.
– U niego wszystko w porządku – mówię wreszcie. – Przesyła pozdrowienia.
Maureen prycha.
– Pewnie. W każdym razie wiem, że gdyby mógł, toby cię nie puścił. – Upija łyk herbaty i odstawia kubek z półksiężycem różowej
szminki na brzegu. – O co więc chodzi?
Waham się. Znam Maureen już prawie dziesięć lat. To jedyna osoba w tym biznesie, którą mogę nazwać prawie przyjaciółką. Ale moją
25
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 26
psychiką rządzi pierwsza zasada wywiadu: nigdy nie przyznawaj się do
tego, że masz osobiste życie poza pracą, a już na pewno o nim nie opowiadaj. Chrząkam.
– To sprawa osobista – mówię drugi raz w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin.
Ale Maureen to nie van Antwerpen. Nie daje się tak łatwo zbyć.
– No mów, o co chodzi. Obstawiałabym chłopaka, lecz za dobrze
cię znam. Przyjaciółka w potrzebie?
– Słucham? – pytam, zaskoczona. Maureen zawsze czytała w moich myślach, ale skąd mogła o tym wiedzieć?
Uśmiecha się.
– Po prostu zgadywałam. Wiem, że tu studiowałaś i od tamtej pory nie wracałaś do Anglii. Trudno znaleźć inny powód twojego powrotu.
– Tak. – Z ulgą rozpieram się w fotelu. Potem opowiadam historię
Sary i jej choroby. – Nie wiem, ile czasu jej zostało. Przyjechałam, żeby zrobić wszystko, co w mojej mocy.
– Bardzo mi przykro – mówi cicho Maureen. – Mój kuzyn chorował na Lou Gehriga. To koszmar.
Krzywię się w duchu. Mo nigdy nie owija w bawełnę. Poza tym od
nikogo nie usłyszałam ani słowa nadziei w związku z ALS.
Maureen już się nie odzywa, tylko sięga do torebki i wyjmuje smartfon BlackBerry, zbyt nowoczesny jak na prezent od rządu. Przyglądam
się jej ukradkiem. Musi mieć około pięćdziesięciu lat. Jak zwykle ma
perfekcyjny makijaż: symfonię eyelinera, tuszu do rzęs, różu. Zarys jej
szczęki już nie jest tak wyraźny, a policzki nieco się zapadły. Czy i ona
widzi, że się zmieniłam? Mam nadzieję, że wyglądam na bardziej doświadczoną, pewniejszą siebie. Wygładzam czarne spodnie podróżne,
które niezupełnie zasługują na swoją nazwę, i ścieram odrobinę brudu
z rękawa żakietu w kolorze khaki.
Szosa kończy się i wjeżdżamy na autostradę A4. Szybko docieramy do ronda. Zielona tablica zapełniona białymi napisami, drogowskazy: Chiswick na jedenastej, centrum Londynu na pierwszej.
26
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 27
Światło zmienia się na żółte i czerwone, a potem na zielone. Przejeżdżamy przez rondo, mijamy browar Fullera, czerwoną furgonetkę
pocztową i wjeżdżamy na Great West Road. Tuż przy ulicy stoi rząd
domów z brązowej cegły – identycznych, gdyby nie parę ogromnych
anten satelitarnych tu i tam. Niskie żywopłoty wzdłuż chodnika
przed domami upstrzone są maleńkimi zielonymi pączkami, a z wąskich trawników wyrastają żonkile. Patrzę przed siebie na maleńkie
samochody, nieznajome znaki drogowe. Wszystko wydaje mi się takie inne, urocze, niemal jak z książki. Czuję falę ciepła, która spycha
strach i zgrozę, przypomina mi, że to było moje najukochańsze miejsce na ziemi. Chyba już o tym zapomniałam, myślę, dotykając szyby
czubkami palców.
– O czym zapomniałaś?
Odwracam się do Maureen, która podnosi głowę znad smartfonu.
Nie wiedziałam, że mówię na głos.
– Przepraszam, o niczym. Wiesz, nad czym będę pracować? – pytam, by czym prędzej zmienić temat.
Maureen poważnieje.
– Tu nie mogę zbyt wiele powiedzieć. To ściśle tajne. Jutro spotykamy się z resztą zespołu. Wtedy wszystkiego się dowiesz.
– Jutro? – Miałam nadzieję, że zgodnie ze starym zwyczajem dostanę dzień na rozpakowanie się, odpoczynek po podróży, spotkanie
z Sarą.
Ale Maureen kiwa głową, nie dostrzegając mojego zdziwienia albo
je ignorując.
– Wpół do dziewiątej w Bańce. – Światła się zmieniają i samochód
znowu rusza, tym razem wolniej. – Pomyślałam, że podrzucimy cię do
twojego mieszkania, żebyś mogła trochę odpocząć – mówi parę minut
później, znowu lekkim tonem. – Jeśli chcesz, umów się z przyjaciółką.
Miałaś szczęście, jeśli chodzi o zakwaterowanie. W ostatniej chwili ktoś
zwolnił mieszkanie. – Unosi jedną brew na znak, że opowie mi jakąś
pikantną historyjkę, kiedy już zostaniemy same. – W Hammersmith.
– W Hammersmith? – Wstrzymuję oddech.
27
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 28
Kiwa głową.
– Wspaniały dom, piękna okolica. W normalnych okolicznościach
ulokowalibyśmy cię w Maida Vale albo St. John’s Wood.
Nie odpowiadam, tylko znowu wyglądam przez okno. Hammersmith znajduje się na prawym brzegu rzeki. Widzę siebie, siedzącą
w łodzi na miejscu sternika, przodem do Chrisa i siedmiu innych wioślarzy za nim. Wychylają się do przodu, zanurzają się we wzburzonych
wodach Tamizy. Czuję lekkie mdłości.
Dosyć tego. Odsuwam od siebie ten obraz, kiedy samochód skręca w szeroką ulicę pełną przechodniów. Tutejsze sklepy należą do
znajomych sieci: drogeria Bootsa, sklep spożywczy Tesco Metro. Nieco dalej na dużej wystawie Marksa & Spencera widnieją przecenione
bluzy z kapturami i minispódniczki na wiosnę. Jestem zdziwiona –
ostatnio w sklepach odzieżowych widziałam tu same luźne, ciemne
ciuchy w stylu grunge, który tak bardzo lubiłam. Teraz stroje na manekinach są obcisłe i kolorowe, bardziej w stylu Posh Spice niż Pearl
Jam.
Mijamy piekarnię i kwiaciarnię, a potem skręcamy w ulicę, po której obu stronach stoją stateczne domy z cegły i niewielkie samochody.
Na jej końcu, prostopadle do głównej ulicy, znajduje się rząd niepasujących nowoczesnych domów i pub wciśnięty w kąt.
– To tutaj – mówi Maureen, kiedy zwalniamy przed rzędem segmentów. – Twój jest ostatni z prawej strony. – Domy i pub oddziela niski żywopłot, a za nimi rozciąga się bezchmurne błękitne niebo. Mój
dom, całkiem dosłownie, stoi na rzece.
Maureen wyciąga rękę do klamki.
– Pomogę ci się urządzić.
– Mo, zaczekaj. – Odwraca się i spogląda na mnie. Waham się. Nie
chcę wyjść na niegrzeczną, ale jeśli Maureen wejdzie i zostanie na pogawędkę, to może potrwać ładnych parę godzin. – Nie musisz ze mną
wchodzić. Możesz po prostu dać mi klucze...
Maureen podnosi rękę.
28
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 29
– Rozumiem. Chcesz się spotkać z przyjaciółką, tak? – Nie czekając na odpowiedź, wychyla się do przodu i podaje klucze kierowcy. –
Harry, wnieś, proszę, bagaże pani Weiss do domu. – Znowu odwraca
się do mnie. – Możemy cię podrzucić do przyjaciółki.
– Nie trzeba. To aż w Notting Hill. Mogę pojechać metrem i...
– Bzdury – przerywa mi. – Zawieziemy cię.
Opadam na fotel, wiedząc, że nie ma sensu się spierać.
– Jaki adres? – pyta Mo, kiedy wraca Harry.
– Pembridge Crescent trzydzieści dziewięć. Tuż koło Bayswater,
niedaleko od metra i Portobello Road.
– Uwielbiam tamtejszy targ w soboty – mówi Maureen, kiedy samochód rusza. – Powinnyśmy się kiedyś razem tam wybrać. Zresztą muszę
ci dać parę rzeczy. – Podaje mi klucze do domu. Spod fotela wyciąga walizeczkę i ją otwiera. – Proszę. – Wciska mi w dłoń telefon komórkowy.
Jest czarny i maleńki, bez nazwy producenta. – Najnowszy model. Technologia satelitarna. Możesz dzwonić z każdego miejsca, odbierać e-maile, korzystać z Internetu, wysyłać SMS, wszystko. Ma też wbudowany
GPS, więc się nie zgubisz.
I oni mogą namierzyć mnie. Zaintrygowana, patrzę na Maureen.
– Często będziesz w plenerze – wyjaśnia. – Musimy w każdej chwili być w kontakcie.
Moja ciekawość rośnie. Spodziewałam się pracy przy biurku, może
nadzorowania młodszych oficerów. Jeśli Maureen zauważyła moje
zdziwienie, nic po sobie nie pokazuje.
– To też dla ciebie. – Wyjmuje walizeczkę i mi ją podaje. W środku znajduje się glock, pistolet, który zostawiłam w podziemiach. – Dyrektor wysłał go w torbie podróżnej. – Nie wiedziałam, że pozwolą mi
nosić pistolet w Anglii – w kraju, gdzie nawet większość policjantów
nie nosi broni. Wyjmuję pistolet i sprawdzam komorę. Oczywiście jest
naładowany. Swojsko leży w mojej dłoni. Kiedyś słyszałam, że istnieje
nierozerwalna więź między człowiekiem a pistoletem, z którego wystrzelił, by uratować komuś życie.
29
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 30
Maureen podaje mi złożoną kartkę.
– To twoje pozwolenie na broń. Możesz ją nosić wszędzie. Nawet
nie wspomnę, za jakie sznurki musiałam pociągnąć, żeby zapewnić ci
ten przywilej.
Zastanawiam się, dlaczego zadała sobie aż tyle trudu. Na pewno
nie tylko z uprzejmości. Odsuwam od siebie te pytania, kiedy dojeżdżamy do Notting Hill. Ogarnia mnie nostalgia, gdy mijamy Portobello Road. W dzieciństwie ulica ta była dla mnie legendą, którą stworzyła Angela Lansbury w jednym z moich ulubionych filmów, Gałki od
łóżka i kije od miotły „Portobello Road, Portobello Road, ulica, gdzie
starość jest w cenie”. Kiedy studiowałam w Cambridge, w soboty często tu przyjeżdżałam, oglądałam stare książki i teatralną biżuterię na
zatłoczonych straganach po obu stronach ulicy. W dni powszednie
chaos na targu cichnie, tylko paru nadzianych klientów nieśpiesznie
przechadza się między eleganckimi kafejkami i sklepami z antykami.
Kiedy skręcamy z głównej ulicy w Pembridge Crescent, wkładam pistolet z powrotem do walizeczki, którą chowam do torby razem z telefonem i pozwoleniem na broń. Tutejsze wiktoriańskie domy są wysokie
i szerokie, za niskimi żelaznymi bramami znajdują się ganki z kolumnami z jasnego kamienia.
– Dzięki, Mo – mówię, kiedy samochód staje. Wyciągam rękę do
klamki. – Do zobaczenia jutro.
– Czekaj. Byłabym zapomniała. – Odwracam się. – Dziś wieczorem w rezydencji ambasadora jest przyjęcie. Dobrze by było, gdybyś
przyszła.
Jęczę w duchu. Nie cierpię zamorskiego dyplomatycznego światka,
niekończących się przyjęć i oficjalnych spotkań – nie cierpię ich prawie tak samo jak biurokracji w Waszyngtonie. Chciałabym wziąć kąpiel, rozpakować się i pójść spać. Z tonu głosu Maureen domyślam się
jednak, że to nie prośba.
– Jasne. Nie ma sprawy – odpowiadam, w myślach robiąc przegląd
ubrań, które ze sobą wzięłam, i zastanawiając się, czy coś nadaje się na
tę okazję.
30
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 31
– Świetnie. Przyjęcie zaczyna się o siódmej. Do zobaczenia. – Maureen się uśmiecha. – Jordan, dobrze znowu cię widzieć.
Patrzę za jej odjeżdżającym samochodem i podnoszę wzrok na rząd
statecznych domów stojących dosłownie o metr od siebie, z ceglanymi
frontami pomalowanymi na różne odcienie wyblakłej bieli. Przecinam
chodnik, staję pod numerem trzydzieści dziewięć i przez chwilę się waham. Ten dom nie jest tak zadbany jak sąsiednie, klamka na bramie wisi bezwładnie, framugi okien gniją. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio wyglądał na tak zapuszczony. Sara dostała go po swojej babci. Dom
należał do jej rodziny od I wojny światowej, w latach pięćdziesiątych został podzielony na mieszkania. Rodzina zatrzymała parter, a pokoje na
górze wynajęła. Idąc po spękanych marmurowych schodach, zastanawiam się, czy czynsz już nie wystarcza Sarze na utrzymanie domu.
Patrzę na rząd guzików na prawo od drzwi i wciskam ostatni. W głębi domu słyszę cichy dzwonek. Nikt nie otwiera, więc przekręcam gałkę
i wchodzę do śmierdzącego stęchlizną holu. Wystrój nie zmienił się od
mojej ostatniej wizyty. Stary żyrandol rzuca przyćmione żółte światło, demaskując wytarty dywan w niebieskie kwiaty i szarą, łuszczącą się farbę.
Mijam szerokie schody i staję pod drzwiami mieszkania Sary. Zastanawiam się, w jakim jest stanie, jak zareaguje na moją niezapowiedzianą wizytę. Pukam i otwieram drzwi.
– Halo? – wołam w głąb ciemnego pokoju. – Sara?
– Jordie...? – W głosie Sary brzmi niedowierzanie.
– To ja. – Wchodzę i dostosowuję wzrok do mroku. Pokój jest
ogromny. W kącie po lewej znajduje się kuchenka i korytarz prowadzący w głąb mieszkania. Sara siedzi w wózku inwalidzkim pod przeciwległą ścianą. Gruba zasłona za nią jest zaciągnięta. Podłoga trzeszczy pod moimi stopami, kiedy przechodzę przez pokój.
Kiedy zbliżam się do Sary, serce mi zamiera. Zawsze była szczupła,
ale teraz wygląda tak, jakby skurczyła się o połowę. Jej mięśnie dosłownie zniknęły, a gdy się schylam i ją obejmuję, czuję wystające kości ramienia. Całuję ją w policzek. Ma chłodną, wilgotną skórę. Jej włosy,
brązowe i matowe, krótsze niż kiedyś, pachną mydłem.
31
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 32
– Co ty, do licha, tu robisz? – pyta Sara z akcentem z Durbanu.
– Och, byłam w okolicy. – Robię krok do tyłu. Spostrzegam, że jej
prawa ręka zwisa bezwładnie.
– Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty. – Jej głos się załamuje, co
zaskakuje mnie bardziej niż wszystko inne. Zawsze mówiła ze stoickim spokojem, beznamiętnie. Nazywałam ją Skałą. To ona była ta silna. Jak coś takiego mogło jej się przydarzyć?
Odsuwam od kuchennego stołu drewniane krzesło i stawiam je koło niej. Rozglądam się ukradkiem. Wysokie pomieszczenia i gzymsy
świadczą o minionej świetności, ale teraz tynk odpada ze ścian upstrzonych ciemnymi plamkami wilgoci. Mebli tu jest niewiele: podniszczona
brązowa sofa i krzesło na wyblakłym dywanie. W pokoju panuje jednak
porządek: naczynia są poustawiane na suszarce nad zlewem, w powietrzu unosi się delikatny zapach spirytusu salicylowego i cytrynowego
środka czyszczącego. Z ulgą stwierdzam, że ktoś się Sarą opiekuje.
Siadam obok niej, ale najpierw rozsuwam zasłony, za którymi widać niewielki trawnik oddzielający jej dom od rzędu sąsiednich z tyłu.
– Widzisz w ciemności? – żartuję, wskazując na książkę na jej kolanach.
Sara spuszcza wzrok, zdezorientowana, jakby zapomniała o książce.
– Pewnie zdrzemnęłam się parę godzin temu, po wyjściu pielęgniarki.
– Jak się czujesz?
Wzrusza ramionami.
– Bywają lepsze i gorsze dni – odpowiada, a ja uświadamiam sobie,
że muszę spytać pielęgniarkę o stan zdrowia Sary. – Kiedy przyjechałaś?
– Jakąś godzinę temu.
– Gdzie twoje bagaże?
Myśli, że przyjechałam tylko do niej.
– Zostawiłam je.
– Gdzie? Mam nadzieję, że nie w jakimś hotelu. – Jej głos staje się
rześki i rozkazujący, jak u dawnej Sary. – U mnie jest mnóstwo wolnego miejsca.
32
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 33
Niespokojnie wiercę się na krześle.
– Nie, w swoim mieszkaniu.
– W swoim mieszkaniu? – Mruga dwukrotnie i szeroko otwiera
oczy. – Na jak długo przyjechałaś?
– Och. – Chrząkam. – Mniej więcej na dwa lata.
– To znaczy... to znaczy, że się tu przeprowadzasz? – Kiwam głową.
– Dlaczego?
– To moja zawodowa szansa – zaczynam, ale urywam na widok
sceptycznej miny Sary. Nigdy nie umiałam jej okłamywać. – No dobrze, prawda jest taka, że moja przyjaciółka choruje i...
– Jordie... – Sarze ze zdziwienia aż szczęka opada. – Przyjechałaś
dla mnie? Nie prosiłam, żebyś wywracała całe swoje życie do góry nogami.
– Nie prosiłaś, sama się zaoferowałam. To była dobra wymówka,
żeby się wyrwać z Waszyngtonu.
– Ale jak ty teraz... To znaczy... – Nie kończy. Dziesięć lat temu była przy mnie. Dobrze wie, co przeżyłam i ile mnie kosztował powrót
tutaj.
– Nie wiem. – Moje oczy wypełniają się łzami. Przestań, myślę
przerażona. To nie ja mam powód do płaczu. – Dam sobie radę – mówię, kiedy już gardło mi się rozluźnia. Unikam jej wzroku. – Potrzebujesz czegoś? Mogę skoczyć do sklepu albo coś ugotować...
– Nie – odpowiada szybko i chrząka. – Nie zrozum mnie źle. Bardzo się cieszę, że przyjechałaś, że będziesz blisko. – Zuchwale podnosi
brodę. – Ale nie traktuj mnie jak dziecko, przynajmniej nie teraz, kiedy jeszcze sobie radzę. Pielęgniarka zostawia mi wszystko, czego potrzebuję, a resztę potrafię zrobić sama. Po prostu bądź moją przyjaciółką, tak jak zawsze. Powiem, jeśli będę potrzebowała czegoś więcej.
Kiwam głową. Uświadamiam sobie, że stawia warunki swojej chorobie, tak samo jak mnie.
– Robi się tak szaro – zauważa chwilę później, wskazując głową na
ciemne chmury, które zebrały się nad kominami, z niespodziewaną
szybkością przesłaniając błękitne niebo.
33
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 34
– Niedzielna pogoda – dodaję. Potakująco kiwa głową. Niedziele
w Cambridge zawsze były ponure i przygnębiające. Nad dziedzińcami
wisiały ciemne chmury. Żartowałyśmy, że to bogowie gniewają się za
nasze ekscesy.
Potem już żadna z nas się nie odzywa. Po chwili spoglądam na Sarę. Ma na wpół przymknięte oczy.
– Wszystko w porządku? – pytam, kładąc dłoń na jej dłoni.
– Tak. To przez te lekarstwa. Czasami czuję się zmęczona. – Uśmiecha się słabo. – Cieszę się, że przyjechałaś.
Wciąż trzymając ją za rękę, wyglądam przez okno i patrzę na dwóch
chłopców, którzy nieco dalej, na spłachetku trawy grają w piłkę nożną.
Poły ich zimowych kurtek powiewają. Kiedy odwracam się z powrotem, Sara ma głowę przechyloną na bok i zaciśnięte powieki. Oddycha
powoli i głęboko, śpi. Budzi się we mnie opiekuńczość. Może powinnam się tu wprowadzić, żeby się nią zaopiekować? Ale Sara jest na to
zbyt dumna. Po prostu będę blisko. Wyjmuję swoją nową komórkę
i zapisuję numer w notesiku na ławie. Potem podnoszę bawełniany
koc, który spadł z jej kolan na podłogę, i przykrywam Sarę.
W drodze do wyjścia zatrzymuję się przy oprawionym zdjęciu nad
kominkiem. To fotografia setek studentów zrobiona z lotu ptaka. Studenci, w smokingach i eleganckich sukniach, patrzą w górę i wznoszą
toast. Wstrzymuję oddech. Bal Majowy. W prawym rogu, między Chrisem a mną, widzę twarz Jareda. Jego ciemne oczy niemalże wyskakują
ze zdjęcia, pytają, co tu robię, dlaczego wróciłam. Drżącymi palcami dotykam fotografii – ostatniej, jaką mu zrobiono. Parę godzin później już
nie żył. W końcu odstawiam zdjęcie na kominek, jakby zaczęło mnie
parzyć w palce. Na palcach, żeby nie obudzić Sary, szybko wychodzę
z mieszkania.
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 35
3
Wysiadam z czarnej taksówki na chodnik przed rezydencją ambasadora w Chelsea i idę za jakąś starszą parą schodami przed ogrodzoną posiadłością. Zauważam, że kobieta w futrze ma suknię do samych kostek
i czuję się w swojej małej czarnej przed kolana i cienkim wełnianym
płaszczu zbyt skromnie ubrana. Nigdy nie potrafię odpowiednio się
ubrać na takie okazje i między innymi dlatego tak ich nie cierpię. W wysokim holu tłoczą się goście, stoją w kolejce do komitetu powitalnego,
która wije się pod kryształowym żyrandolem ku wejściu do dużej sali.
– Przepraszam, gdzie jest toaleta? – pytam lokaja, podając mu
płaszcz. Wskazuje w głąb korytarza. Opuszczam gwarny hol, mijam
rząd drogich, lecz okropnych olejnych obrazów przedstawiających polowania, psy gończe, które na kolejnym obrazie pożerają lisa. W łazience zamykam drzwi, wyjmuję szminkę z wieczorowej kopertówki, przeglądam się w lustrze i maluję usta na przydymiony róż dwa odcienie
ciemniejszy od naturalnej barwy moich warg. Włosy, które potraktowałam prostownicą, opadają gładką, gęstą falą na moje ramiona. Cerę
mam szarą od waszyngtońskiej zimy, a pod pudrem widać ciemne kręgi pod oczami.
Wychodzę z toalety, idę korytarzem, mijam kolejkę i docieram do
kuchni, w której pracownicy uwijają się przy ogromnych sprzętach
z nierdzewnej stali, mieszają w garnkach, układają potrawy na talerzach.
– Przepraszam – mówię i łapię z tacy kieliszek białego wina, zanim
zaskoczony kelner zdąży zaoponować. Szybko przechodzę przez kuchnię i wkraczam do małej biblioteki na tyłach dużej sali, w której zgromadziła się większość zaproszonych.
Staję bokiem do wysokich dębowych regałów pod ścianami, udając, że oglądam książki, choć tak naprawdę obserwuję ludzi. Szkoda,
35
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 36
że Maureen nie powiedziała mi, z jakiej okazji to przyjęcie zostało wydane. Domyślam się, że to jakaś delegacja wojskowa. Goście, zbici
w małe grupki, to głównie mężczyźni, wielu w mundurach galowych
z krajów, których nie mogę zidentyfikować. Mają ciemne włosy i śniadą karnację. Środkowy Wschód albo Azja Południowa. Przypomina
mi się artykuł z „The Economist” o handlu bronią między Stanami
Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Arabią Saudyjską. Być może ma to
jakiś związek z tym przyjęciem. Zrobimy wszystko, żeby pozbyć się
tych pozostałości broni jeszcze z okresu zimnej wojny, i któregoś dnia
to się na nas zemści.
– Ornitolog? – Za moimi plecami rozlega się czyjś głos.
Zaskoczona, odwracam się gwałtownie do mężczyzny, który zadał
mi to pytanie.
– Słucham?
Wskazuje na książkę, którą zdjęłam z półki. Dopiero teraz spostrzegam, że to encyklopedia ptaków.
– Zastanawiałem się, czy to pani zawód, czy hobby.
Chyba Szkot, dochodzę do wniosku, próbując określić jego akcent.
– Ani to, ani to. – Odstawiam książkę i przyglądam się mężczyźnie.
Natychmiast stwierdzam, że jest przystojny. Ta myśl mnie zaskakuje.
Zwykle potrzeba trochę czasu, by mężczyzna zrobił na mnie wrażenie,
a jego wysoka, szczupła sylwetka mocno odbiega od wysportowanego
typu, który ostatnio mi się podoba. Ma krótkie brązowe włosy z jaśniejszymi kosmykami, uparcie podwijające się do góry, jakby przegrały
walkę z grzebieniem. – Chciałam tylko uniknąć rozmów.
– Ja też. – Przekłada kieliszek i talerzyk do lewej ręki, podaje mi
prawą. – Sebastian Hodges.
– Jordan Weiss. – Ściskając jego dłoń, dostrzegam drobne zmarszczki w kącikach głęboko osadzonych zielonych oczu i uznaję, że ma około czterdziestu lat (choć trudno mi ustalić, czy jest przed czterdziestką,
czy ją przekroczył).
– Może kawałek świnki w kocu? – Sebastian lekko kołysze talerzem.
36
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 37
Spoglądam na talerz i śmieję się. Tylko amerykański dyplomata tak
by nazwał miniaturowe hot dogi w puszystym cieście.
– Dziękuję. – Biorę jednego hot doga i wrzucam go sobie do ust.
Jego smak natychmiast mi przypomina grille, jakie w dzieciństwie moi
rodzice urządzali za domem. Parady na 4 Lipca na Main Street. – Przyleciałam dziś rano i od tamtej pory nic nie jadłam.
– Ja tak samo znoszę podróże samolotem. To kwestia zmiany stref
czasowych. – Sebastian upija łyk piwa i krzywi się.
– Niedobre? – Podnoszę kieliszek i z miną znawcy wącham wino.
Kręci głową.
– Świnka w kocu nie bardzo pasuje do wina.
Znowu się śmieję, czując, jak po raz pierwszy od przyjazdu moje
ramiona się rozluźniają. Upijam mały łyk wina. Smakuje... no cóż,
smakuje jak wino. Nigdy nie byłam koneserem win. Po raz pierwszy
napiłam się wina w Cambridge. W Oddbins kupowaliśmy parę butelek po dwa czy trzy funty, zabieraliśmy je na kolację w Formal Hall albo na studenckie imprezy, na które zapraszano z dopiskiem PB („Przynieś butelkę”). W naszym college’u były też towarzystwa miłośników
wina, na których udawaliśmy, że oceniamy bukiet, i nigdy nie wypluwaliśmy wina. Po dziesięciu kieliszkach już nie wiedziałam, co piję. Początkowo nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Odkąd zostałam
dyplomatą, miałam okazję próbować wielu doskonałych win – a w każdym razie tak mi mówiono – ale do tej pory ich nie rozróżniam ani nie
pamiętam gatunków.
– Pierwszy raz w Anglii? – pyta Sebastian.
Chciałabym! Kręcę głową.
– Studiowałam w Cambridge. Historię. Ale nie przyjeżdżałam tu
od bardzo dawna. – Upijam kolejny łyk wina, czuję, że się rozluźniam.
– W Cambridge? Nie będę miał tego pani za złe. Ja studiowałem
lingwistykę w All Souls.
All Souls to jeden z college’ów w Oksfordzie. Absolwenci Oksfordu
i Cambridge zawsze identyfikują się ze swoimi macierzystymi uczelniami, nawet po latach. W Stanach i innych krajach mówiłam po prostu,
37
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 38
że skończyłam Cambridge, ale w Anglii należało podać konkretny college: Magdalene (wymawiane jak „Maudlin”), Trinity albo Saint John’s.
Stopnie naukowe dostawało się na uniwersytecie, ale więzy krwi łączyły cię z konkretnym college’em, miejscem, gdzie spałeś, jadłeś i imprezowałeś. Kiedyś o tym nie wiedziałam. Złożyłam podanie na uniwersytet w Cambridge. Do college’u Lords trafiłam przypadkowo, bo tam
dostałam stypendium. Po paru tygodniach college ten stał się moim domem. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym studiować gdzie indziej.
– Podejrzewam jednak, że studiowałem tam wiele lat wcześniej niż
pani – dodaje Sebastian.
– No nie wiem – protestuję żartobliwie. – Ja tylko tak młodo wyglądam. – Kończę wino i stawiam pusty kieliszek na brzegu półki.
– Niemożliwe. – Sebastian z poważną miną taksuje mnie wzrokiem
od stóp do głów.
Czuję na szyi ciepły rumieniec. Co ja wyprawiam? Flirt z nieznajomym? To do mnie niepodobne, zwłaszcza kiedy jestem na służbie.
Mam wielką ochotę na następny kieliszek wina. Z nadzieją rozglądam
się po pokoju, ale bar znajduje się bardzo daleko i oddziela mnie od
niego morze gości. Z powrotem odwracam się do Sebastiana.
– A więc co pan...?
– Tu jesteś! – Przerywa mi czyjś grzmiący głos. Kiedy się odwracam, widzę Maureen maszerującą do biblioteki. Zrezygnowała ze swojego ulubionego różu na rzecz dopasowanej czarnej sukni z głębokim
dekoltem, która na każdej innej kobiecie wyglądałaby tandetnie, ale na
pulchnej figurze Maureen robi piorunujące wrażenie. – Próbowałaś
mnie unikać?
Kręcę głową, zmuszając się do uśmiechu. Teraz, kiedy Maureen
mnie odnalazła, mogę się pożegnać z chwilą spokoju w bibliotece.
– Cześć, Sebastian – mówi Maureen i szybko z powrotem odwraca się do mnie. – Chodź, przedstawię cię paru osobom.
Nie udaje mi się odpowiedzieć, bo Maureen łapie mnie pod łokieć
i odciąga od regału. Bezradnie spoglądam przez ramię na Sebastiana,
który uśmiecha się szeroko i mruga do mnie.
38
prawie w domu:Layout 1
4/20/11
2:00 PM
Page 39
– Maureen, kto to? – zaczynam.
Ona jednak ciągnie mnie przez tłum, nie słuchając, co mówię.
– Ominęłaś komitet powitalny – wtrąca. – Nie zaprzeczaj. Widziałam, jak się tu zakradałaś.
Dostrzegam kelnera, idącego w naszą stronę z tacą pełną kieliszków
białego wina.
– Chciałam się wemknąć, żeby poobserwować...
Rzuca mi cyniczne spojrzenie.
– Nie opowiadaj mi tu bajek, Weiss. Jeszcze nawet nie przydzielono ci zadania.
Mam ochotę zaprzeczyć, ale wiem, że to bez sensu. Na szczęście po
drodze udaje mi się złapać kieliszek wina.
Kiedy idziemy przez pokój, raz jeszcze skanuję wzrokiem gości. Widzę garstkę dyplomatów, bladych mężczyzn w niedrogich amerykańskich garniturach, którzy udają zainteresowanie rozmową, ukradkiem
rozglądając się po sali w poszukiwaniu ważniejszych person.
– Pani Martindale. – Przed nami staje starszy mężczyzna o oliwkowej cerze, mówiący ze środkowowschodnim akcentem, którego nie
udaje mi się rozpoznać. Łapie Mo za rękę.
– Przepraszam, kochanie. – Maureen strząsa jego dłoń i obdarza
go swoim firmowym, dwudziestoczterokaratowym uśmiechem. –
Dwie sekundki, dobrze? – Gdyby na jej miejscu był ktoś inny, mężczyzna prawdopodobnie by się obraził, on jednak z szacunkiem się
odsuwa.
Chwilę później staję przed ambasadorem, próbując ignorować
spojrzenia tych, którzy czekają na rozmowę z nim.
– Panie ambasadorze, chciałabym przedstawić Jordan Weiss. –
Ambasador Raines to wysoki mężczyzna o wydatnym brzuchu, niemalże łysy, tylko wianuszek siwych włosów okala jego głowę w kształcie gruszki. Wiem, że nie wybrał kariery dyplomaty dla pieniędzy. Zbił
fortunę jako dyrektor dużej firmy w przemyśle obronnym, a podczas
ostatnich wyborów prezydenckich ofiarował spore dotacje. Ambasadorzy w dużych europejskich krajach często są bogaczami z politycz39

Podobne dokumenty