roman kuźniar suweren - Polski Instytut Spraw Międzynarodowych
Transkrypt
roman kuźniar suweren - Polski Instytut Spraw Międzynarodowych
ROMAN KUŹNIAR SUWEREN P amiętam moje spotkanie z Profesorem Krzysztofem Skubiszewskim w Genewie, w 1997 roku. Czekałem na Ministra na genewskim lotnisku. Przylatywał z Hagi, gdzie był prezesem Amerykańsko-Irańskiego Trybunału Skargowego. Spostrzegłem Go od razu w długim tunelu wyprowadzającym pasażerów do hali przylotów. Szedł ciężko, powoli, zmęczony, z twarzą wyrażającą znużenie. Gdy już dochodził do wylotu tunelu, spojrzał w moją stronę, zauważył mnie i odetchnął z ulgą. Podając mi rękę, powiedział wyraźnie odmieniony: „Nareszcie zobaczyłem ludzką twarz”. Gdy nieco zaskoczony zapytałem Go o sens tych słów, odpowiedział rozjaśniony: „W środowisku, w którym się obracam, nikt się tak szczerze nie uśmiecha” (chodziło o haskie środowisko prawników). Być może temu zawdzięczałem zaufanie i życzliwość Ministra Krzysztofa Skubiszewskiego. Początki mojej pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych bynajmniej tego nie zapowiadały. Gdy przyszedłem do resortu w połowie 1990 roku, otrzymałem od Ministra zadanie zajęcia się przygotowaniami do członkostwa Polski w Radzie Europy. Trwało to trochę dłużej niż powinno z uwagi na odkładanie w czasie terminu w pełni wolnych wyborów parlamentarnych. Do Rady Europy weszliśmy dopiero w listopadzie 1991 roku, po Węgrzech i Czechosłowacji, choć przecież wyprzedzaliśmy oba te kraje pod względem tempa i zakresu reform wewnętrznych. Po jakimś roku pracy w MSZ (byłem wtedy wicedyrektorem Departamentu Instytucji Europejskich) przytrafił się incydent, którym * Tekst ukazał się w „Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym” 2010, nr 1 (53), s. 5–18. 105 Roman Kuźniar naraziłem się mocno Ministrowi Skubiszewskiemu. Jeden z tygodników opublikował mój artykuł, zanim uzyskałem zgodę na publikację z Gabinetu Ministra. Tekst zawierał jakieś krytyczne uwagi dotyczące pracy resortu. Dyrektor Departamentu Kadr otrzymał polecenie ukarania autora artykułu naganą. Gniew Ministra mitygował dyrektor Iwo Byczewski, który znał Krzysztofa Skubiszewskiego od swego dzieciństwa, z poznańskiego domu. Wtedy to miałem okazję przekonać się o wielkoduszności Ministra, który – nie zważając na tę wpadkę sprzed roku – podpisał moją nominację na dyrektora Departamentu Planowania i Analiz od maja 1992 roku. Zapewne wcześniej musiał się jakoś do mnie przekonać. N Wielkość Krzysztofa Skubiszewskiego jako ministra spraw zagranicznych można należycie ocenić z dystansu, obejmując całość Jego polityki zagranicznej w kontekście wewnętrznym i międzynarodowym, w którym przyszło Mu działać. W pierwszym, bezpośrednim kontakcie Krzysztof Skubiszewski robił wrażenie staroświeckiego dżentelmena, dyplomaty z epoki Ligi Narodów, który całą swą uwagę koncentruje na szczegółach, na cyzelowaniu do bólu tekstów, które sygnował czy wygłaszał, na upewnianiu się, czy program jakiegoś spotkania lub wizyty jest dopięty w najmniejszym detalu, na zwracaniu uwagi na stosowność ubioru pracowników resortu lub dowiadywaniu się, czy ambasador „na pewno”, a nie tylko „chyba”, podjął już działania zgodne z instrukcją, którą właśnie otrzymał depeszą. W przypadku Profesora Krzysztofa Skubiszewskiego forma miała wielkie znaczenie. Rozumie się to lepiej, gdy się wie, z jak wielkiej poznańskiej rodziny, z jakimi tradycjami, pochodził nasz Minister. Jednakowoż w tym przypadku forma mogła być myląca. Za staroświecką, dyplomatyczną formą kryły się najwyższej miary instynkt strategiczny i bardzo nowoczesne wyczucie polskiej racji stanu. Owa trudność w rozpoznaniu rozmachu jego wizji polityki zagranicznej brała się początkowo stąd, że Minister Skubiszewski bardzo ostrożnie stawiał kroki: każdy kolejny krok musiał być poprzedzony osiągnięciem takiego stanu rzeczy, który go uzasadniał i stwarzał dobre perspektywy, by postąpić o krok dalej. Konieczne było dokładne rozpoznanie szans, gruntowne przygotowanie, a przy tym unikanie zbędnego hałasu. Obca Mu była wszelka tromtadracja i fanfaronada, którą posługiwali się wtedy różni politycy i ich środowiska polityczne w odniesieniu do stosunków zewnętrznych Polski. Mierziły go sarmackie, puste gesty, tak typowe dla naszej tradycji politycznej. Skubiszewski, gdy coś zaczynał, musiał to doprowadzić do zamierzonego końca. Polska nie mogła być wystawiana na ryzyko porażki czy blamażu. Wystarczy jednak uważnie przeczytać Jego przemówienie wygłoszone na forum Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych 25 września 1989 roku, 106 Suweren czyli kilkanaście dni po objęciu stanowiska. W Polsce znany tylko wtajemniczonym, choć należał do ścisłej czołówki prawników międzynarodowców na świecie, nie mający wcześniej żadnego politycznego doświadczenia, wygłasza przemówienie godne męża stanu. Z dużą swobodą kreśli wizję pozimnowojennego porządku międzynarodowego oraz przedstawia polskie aspiracje w tym nowym świecie. Od razu, w swoim pierwszym publicznym wystąpieniu (nie lubił słowa „wystąpienie”), zanim jeszcze zdążył pokazać się w kraju, formułuje myśl, która stanie się credo Jego polityki zagranicznej. Chodzi o suwerenność Polski. To była dla Niego święta zasada: Polska ma być krajem suwerennym. On sam zachowywał się od pierwszego dnia urzędowania jak minister spraw zagranicznych suwerennego kraju. Skądinąd suwerenność była cechą Jego charakteru, Jego myślenia, Jego własnego sposobu postępowania. Wracając jednak do nowojorskiego przemówienia Ministra – trzeba przypomnieć, że całemu światu ogłosił, iż Polska odrzuca pakt Ribbentrop– –Mołotow oraz wszelkie myślenie i politykę w kategoriach stref wpływów. Dotyczyć to będzie także stosunków Polski ze Związkiem Sowieckim (postkomuniści krytykowali go za to właśnie, że mówił „sowiecki”, a nie „radziecki”), z którym chcemy mieć dobre relacje oparte na wzajemnym poszanowaniu interesów narodowych. I dalej: „Jednakże poszanowanie to nie narzuca żadnych ograniczeń co do wyboru bądź zmiany systemu ustrojowego”. I wreszcie sentencja zasadnicza, którą poprzedziło przypomnienie położenia geostrategicznego Polski, pomimo którego nowy rząd zamierza dążyć, „aby polską politykę zagraniczną mocno opierać na podstawach zewnętrznej suwerenności i wewnętrznej niepodległości”. Przypomnijmy: było to tuż po zaprzysiężeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, niemal dwa lata przed rozwiązaniem Układu Warszawskiego oraz niespełna trzy przed podpisaniem traktatu o stosunkach dwustronnych z Rosją i porozumienia o wyprowadzeniu wojsk rosyjskich z Polski. Cel zasadniczy został nakreślony na samym początku, choć droga do niego nie była łatwa, wymagała cierpliwości i staranności w jej pokonywaniu. Suwerenność Polski była dlań wartością najcenniejszą, bo tylko naród suwerenny może bez ograniczeń decydować o swoim losie, może się w pełni rozwijać na miarę tkwiącego w nim potencjału. Gdyby zatem szukać słowa-klucza do Jego polityki, to jest to suwerenność. Potwierdza to Minister w swoim bardzo ważnym przemówieniu na temat racji stanu, wygłoszonym w Sejmie 21 stycznia 1993 roku. Pamiętam długie godziny wspólnej pracy nad tym tekstem. Zadanie to spadło na Krzysztofa Skubiszewskiego znienacka. Klub parlamentarny PSL zwrócił się do rządu Hanny Suchockiej z wnioskiem o wyjaśnienie, jak rząd „rozumie pojęcie polskiej racji stanu wobec aktualnych wyzwań społeczno-politycznych i ekonomicznych w naszym kraju”. Tytuł wniosku wyraźnie sugerował zupełnie innego adresata. Początkowo wyjaśnień miał udzielić inny minister, jednak w ostatniej chwili pani premier, która największe zaufanie miała właśnie do Profesora Skubiszewskiego (swojego profesora z Poznania), 107 Roman Kuźniar zwróciła się do Niego o zaprezentowanie stanowiska rządu w tej sprawie. Notabene, było to jedyne posiedzenie Sejmu po 1989 roku poświęcone racji stanu. Minister wskazał, że zarówno polscy, jak i zagraniczni mężowie stanu nieczęsto posługiwali się tym pojęciem. Przywoływał w tym kontekście Piłsudskiego, Witosa, Churchilla i de Gaulle’a. W nadzwyczaj skromnym warszawskim mieszkanku (innego nie miał) Profesora Skubiszewskiego na gęsto „ubitych” półkach z książkami było miejsce na wielotomowe wydanie pism wszystkich Józefa Piłsudskiego. Choć sam Wielkopolanin, jego najchętniej cytował, lecz nie miał także oporów przed sięganiem do Dmowskiego. W Sejmie RP zaś Minister Skubiszewski zauważał: „Czyli można o racji stanu nie mówić, nie określać jej, ale jednocześnie wiedzieć, czym ona jest, i ją realizować”. Po ogólnych wyjaśnieniach Minister Skubiszewski deklarował: „W tej perspektywie racja stanu Polski nakazuje, aby w nadchodzących latach utwierdzać uzyskaną suwerenność, budować bezpieczeństwo państwa, wspierać gospodarczy i cywilizacyjny rozwój narodu i społeczeństwa oraz umacniać naszą pozycję na scenie międzynarodowej, zwłaszcza w Europie”. Spójrzmy: w niespełna trzy i pół roku po objęciu urzędu polski minister spraw zagranicznych, państwa – w momencie obejmowania przezeń stanowiska – satelickiego, którego skarb był pusty, a relacje ze wszystkim nowymi sąsiadami niepewne, co odnosi się też do kwestii trwałości i uznania granic, może powiedzieć: „utwierdzać uzyskaną suwerenność”. M Cała polityka zagraniczna Krzysztofa Skubiszewskiego była od pierwszych dni ukierunkowana na „uzyskanie suwerenności”. Tak, to była polityka zagraniczna Krzysztofa Skubiszewskiego. Tadeusz Mazowiecki miał do Niego nieograniczone zaufanie. Obaj panowie niespecjalnie się wcześniej znali, ale bardzo szybko okazało się, że ich myślenie o Polsce i jej miejscu w Europie jest właściwie tożsame. Stąd samodzielność Ministra Skubiszewskiego w pierwszym rządzie odrodzonej RP – i tak już zostało w następnych rządach, nawet jeśli, jak w przypadku Jana Olszewskiego, pomiędzy premierem a ministrem „nie było chemii”, aby ująć rzecz najbardziej oględnie. W rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego nie było ekspertów od polityki zagranicznej i premier Bielecki chętnie polegał na Skubiszewskim. Hanna Suchocka, jak już wspomniałem, nie ukrywała, że na gruncie międzynarodowym czuje się pewnie z takim ministrem. „Uzyskiwanie suwerenności” to w praktyce polityki zagranicznej Krzysztofa Skubiszewskiego było należyte ułożenie stosunków z sąsiadami ze Wschodu i Zachodu, demontaż systemu uzależnień, z jakich był zbudowany blok komunistyczny, „powrót do Europy” oraz oparcie bezpieczeństwa Polski na najsolidniejszym fundamencie, jakim było zbliżenie i ostatecznie członkostwo w Sojuszu Atlantyckim. To są fakty dobrze już znane i nie wymagające tu przypominania. Wszystkie te zasadnicze i przełomowe sprawy trzeba było 108 Suweren rozwiązywać jednocześnie. Nigdy później w polskiej dyplomacji nie było takiego natężenia tak trudnych zadań, jak właśnie wtedy. A jednak się udało. Udało się podpisać dwa traktaty ze zjednoczonymi Niemcami: jeden graniczny, drugi kładący podstawy pod ważny projekt Krzysztofa Skubiszewskiego – „polsko-niemiecką wspólnotę interesów w jednoczącej się Europie”. Rozwiązanie Układu Warszawskiego i RWPG poszło nadzwyczaj szybko także dlatego, że Moskwa miała ważniejsze sprawy na głowie – rozpaczliwie próbowała obronić integralność trzeszczącego w szwach ZSRR. Szczęśliwie to się nie powiodło. Rozpad Związku Sowieckiego był ze wszech miar szczęśliwym wydarzeniem, ale – jak się miało rychło okazać – układanie stosunków z jego sukcesorem, Federacją Rosyjską, nie było ani trochę łatwiejsze niż z samym Związkiem. Po długich negocjacjach, które przypominały dreszczowiec i w toku których Skubiszewski zachowywał stoicki spokój, a zarazem nieustępliwość wobec różnych dywersyjnych pomysłów wnoszonych przez Moskwę, ostatecznie podpisano zupełnie dobry traktat o stosunkach dwustronnych i porozumienie o wycofaniu wojsk, które było kompromisem nie naruszającym polskich interesów bezpieczeństwa. Formułę „powrót do Europy”, którą w pewnym okresie posługiwano się w odniesieniu do zachodnioeuropejskiego wymiaru naszej polityki, często bardzo krytykowano za pomocą argumentu, że Polska przecież Europy nie opuszczała, że jest krajem par excellence europejskim. Była to tylko częściowo prawda. System komunistyczny i żelazna kurtyna odcięły Polskę od niezwykłego w dziejach Europy projektu budowy jej jedności także poprzez stanowienie wspólnych „europejskich” standardów w odniesieniu do wielu dziedzin życia, od gospodarki po prawa człowieka oraz współpracę gospodarczą i system handlowy, który zachodniej części kontynentu zapewnił pokój i trwającą kilka dekad prosperity. W polskim przypadku był to zatem powrót do Europy, jaka wcześniej nie istniała. A upadek „żelaznej kurtyny” wcale nie oznaczał jakiegoś automatyzmu, jeśli chodzi o szansę przyłączenia się do Wspólnoty Europejskiej byłych państw komunistycznych – przynajmniej w przewidywalnej przyszłości. Prezydent Mitterrand mówił o „dekadach i dekadach”, zanim to się stanie realne. Możliwość „powrotu do Europy” trzeba było sobie wyrąbać – nie szablą, ale zręcznymi i nieustępliwymi działaniami wobec swoistej „strategii odstraszania” stosowanej przez Brukselę. W grudniu 1991 roku został zawarty Układ o stowarzyszeniu Polski ze Wspólnotami Europejskimi, w którego preambule strona polska umieściła zapis, że realizacja tego układu ma służyć uzyskaniu członkostwa we Wspólnotach. Jeszcze za Skubiszewskiego, pod presją Warszawy, ale także współdziałającymi z nią Pragi i Budapesztu, w czerwcu 1993 roku Rada Europejska przyjęła tak zwane kryteria kopenhaskie, które były uznaniem prawa naszych państw do członkostwa. I wreszcie NATO. Często krytykowano Ministra Skubiszewskiego, że niewystarczająco energicznie działał na rzecz przystąpienia do Sojuszu, że rzekomo przegapił jakąś szansę, aby tam się 109 Roman Kuźniar szybciej dostać. Nie udało się to Czechom ani Węgrom, choć ich sytuacja była łatwiejsza (Moskwa łatwiej by to przełknęła), ale też znane już źródła pokazują, że wykluczały to państwa NATO. Na polecenie Ministra brałem udział z ramienia resortu w pracy przygotowującej nową polską strategię bezpieczeństwa. Od samego początku, czyli od połowy 1991 roku, instrukcja dla mnie brzmiała krótko: w nowym dokumencie ma się znaleźć zapis, że celem polskiej polityki bezpieczeństwa jest uzyskanie członkostwa w NATO i UZE. Ostrożność, odpowiedzialność i przewidywalność Ministra Skubiszewskiego czyniły Polskę bardziej wiarygodnym partnerem do współpracy z zachodnimi instytucjami bezpieczeństwa, niż gdyby polska dyplomacja używała argumentów, jakimi w tej sprawie szermowali krytycy Skubiszewskiego z prawej strony polskiej sceny politycznej. A przy tym, oprócz strategicznego namysłu i zegarmistrzowskiego wykonania, bardzo dobre, oparte na zaufaniu i wspólnym języku stosunki z czołowymi zachodnimi dyplomatami. Był dla nich „człowiekiem nie z tej ziemi”. Nie kryli zdumienia, że ktoś taki jest z Polski, z kraju komunistycznego, a jednocześnie myśli, wysławia się i zachowuje, jak gdyby nigdy nie opuszczał Oksfordu lub Getyngi. To było widać – rozmowy ze Skubiszewskim sprawiały im przyjemność, nawet jeśli nie we wszystkim się zgadzali. Ale czy można było się nie zgadzać ze Skubiszewskim? Pamiętam, że gdy przyjechaliśmy do Moskwy na otwarcie spotkania w sprawie ludzkiego wymiaru KBWE (wrzesień 1991 r.), Minister miał zaplanowane spotkanie z niemieckim szefem dyplomacji Genscherem. Mieli omówić „kawałek” jakiegoś porozumienia dwustronnego, nad którym pracowały dyplomacje obu krajów. Na miejscu okazało się, że w naszej delegacji na konferencję nie tylko nie ma żadnego specjalisty do spraw niemieckich, ale też nikt z zespołu nie mówi po niemiecku. Jako kierujący na miejscu pracami naszej delegacji zostałem wyznaczony przez Ministra, aby Mu towarzyszyć w spotkaniu z Genscherem. Genscher był znany z tego, że poruszał się zawsze w wielkim orszaku. Miałem pełnić funkcję „doniczki z paprotką”, aby nasz Minister nie był sam. Trochę rozumiałem niemiecki, mogłem więc się uśmiechać we właściwych momentach. I rzeczywiście – wchodzimy do saloniku zarezerwowanego na spotkanie dwustronne, a wokół Genschera siedzi przynajmniej sześć czy osiem osób. Siadamy, ministrowie wyciągają papiery i zaczyna się rozmowa o jakichś konkretnych zapisach. Próbuję śledzić tok tej rozmowy i udawać, że rozumiem więcej, niż rozumiem w rzeczywistości. To była satysfakcja widzieć, jak Genscher co chwilę przytakuje Skubiszewskiemu i powtarza: „Ja, ja, Herr Minister, Sie haben recht”. Czy można się dziwić, że powstał Trójkąt Weimarski? Gdyby na miejscu Krzysztofa Skubiszewskiego był ktoś inny – śmiem wątpić, czy tak by się stało. Trzech muszkieterów ze spotkania w Weimarze w końcu 1991 roku – Genscher, Dumas, Skubiszewski – bardzo sobie przypadło do gustu. Spotykali się także później przy różnych okazjach. Tych okazji było coraz mniej, a i zdrowie czasem nie pozwalało. Ostatni raz cała trójka spotkała się 110 Suweren w Weimarze z okazji 15. rocznicy narodzin Trójkąta. Ponieważ kilka tygodni wcześniej polski prezydent odmówił przyjazdu na spotkanie na szczycie w tej formule, pozarządowi sympatycy idei weimarskiej postanowili stanąć na głowie i doprowadzić do spotkania ojców założycieli w Weimarze, w końcu sierpnia 2006 roku. Jako przedstawiciel polskiego Klubu Weimarskiego zobowiązałem się „załatwić” przyjazd Ministra Skubiszewskiego. Nie był wtedy w najlepszej formie fizycznej i gdy zadzwoniłem do Niego w tej sprawie, był bardzo sceptyczny. Po głosie poznałem, że nie tryska nadmiarem energii. Jednak dał się przekonać. Potem mówił, że zrobił to ze względu na mnie – jak zwykle pełen kurtuazji. Przyjechał z Hagi na własny koszt. Ambasada w Berlinie miała z Warszawy dyspozycję, aby nie angażować się w te obchody. Prezydent obraził się nie tylko na Weimar, ale i na byłych polskich ministrów spraw zagranicznych, którzy wspólnie podpisali list z apelem do głowy państwa, aby nie porzucał tak ważnej dla Polski formuły współpracy z Francją i Niemcami. W odpowiedzi usłyszeli od Prezydenta RP, „że zakończył znajomość z tymi panami”. W sumie sytuacja była napięta i niezręczna. Aby podnieść wagę spotkania, jego inicjatorzy poprosili mnie, abym spróbował namówić także Ministra Geremka do udziału w tych obchodach. Jakaż była moja radość, gdy Profesor, mimo nadzwyczaj napiętego brukselskiego kalendarza, wyraził zgodę. Zawsze znajdował czas na to, co uważał za ważne, a do współpracy weimarskiej miał szczególne przekonanie. Spotkanie trzech muszkieterów z 1991 roku, któremu przewodniczył z właściwym sobie talentem Profesor Geremek, było sukcesem, było impulsem pokazującym, że Weimar ma sens niezależnie od chwilowych humorów partnerów czy niesprzyjających okoliczności międzynarodowych (jak to było w okresie kryzysu irackiego). M Śmierć Ministra przyniosła falę wielkich słów uznania dla Niego samego i polityki zagranicznej, którą prowadził. Jak najbardziej zasłużenie. Nie mogło być inaczej. Zawsze mówiłem Profesorowi Skubiszewskiemu, a także przy różnych innych okazjach, że w miarę upływu czasu ocena Jego polityki zagranicznej będzie zyskiwać. Rzadko kto dzisiaj pamięta, że styl pracy, a w jeszcze większym stopniu istotne elementy polityki zagranicznej Krzysztofa Skubiszewskiego budziły w owym czasie wiele emocji i ostrą krytykę ze strony różnych środowisk politycznych czy eksperckich. Nierzadko napastliwie krytykowali Go przedstawiciele partii, które tworzyły rządową większość. Przypomnijmy, że był to czas, gdy koalicje rządowe, z uwagi na rozproszenie sceny politycznej, składały się z większej liczby partii, partyjek, grup politycznych. Był to zarazem okres gorącej dyskusji o tym, jak ma Polska wyglądać i czym powinna być na scenie europejskiej. Nie brakowało pomysłów, niekiedy nader egzotycznych. Niemało ognia do tej dyskusji dodawała 111 Roman Kuźniar „wojna na górze” i polityka zagraniczna stawała się także jej polem bitewnym. Znaczący wpływ miały też zmienność i niepewność rozwoju sytuacji po 1989 roku w naszej części świata. Dzisiaj scena europejska jest ustabilizowana i nasze miejsce solidne, ale wtedy wszystko się, by tak niezbyt elegancko rzec, kotłowało. Trwające wiele godzin dyskusje w Sejmie po dorocznym exposé Ministra Skubiszewskiego to były prawdziwe spektakle teatralne z gatunku „teatr sensacji”, a niektóre wypowiedzi pochodziły „z innej planety”. W wymiarze czysto programowym Krzysztof Skubiszewski był oskarżany przez ugrupowania prawicowo-nacjonalistyczne o zdradę czy też sprzedawanie polskich interesów w stosunkach z Niemcami oraz w związku z dążeniem do jak najściślejszych więzi ze Wspólnotami Europejskimi, w tym ze stworzeniem perspektywy członkostwa. „Wczoraj Moskwa, dzisiaj Bruksela” będzie dyktować narodowi polskiemu warunki, ograniczać jego suwerenność, wykoślawiać jego tożsamość – można było często usłyszeć lub przeczytać w tamtych latach. Już samo utworzenie „niegroźnego” zupełnie z perspektywy suwerenności czy integralności terytorialnej Polski Euroregionu Karpackiego wywołało wściekłą reakcję partii prawicowych, które zmusiły Ministra do dwukrotnego tłumaczenia się w Sejmie z tego czynu, który był przez oponentów przedstawiany jako przejaw rozbioru Polski, do którego zmierzały jakieś „ciemne siły”. Bardzo znanemu wtedy posłowi Minister Skubiszewski odpowiadał na takie oskarżenia na sali sejmowej słowami: „Panie Pośle, Pan jest z innego świata”. Ponieważ jako jeden z inicjatorów utworzenia Euroregionu Karpackiego przekonałem Ministra do podpisania dokumentów założycielskich wraz z Jego odpowiednikami z pozostałych krajów tworzących Euroregion, pomagałem Mu w przygotowaniu kilku wystąpień z tym związanych, także tych sejmowych. Miałem więc okazję widzieć determinację, z jaką zabiegał o zapewnienie polityce polskiej europejskiego charakteru, i Jego głęboką niezgodę na nacjonalistyczno-sarmackie tony, które chciały tą polityką zawładnąć. Pamiętam też chwilę, kiedy lecieliśmy niewygodnym, hałaśliwym wojskowym helikopterem z Budapesztu do Debreczyna na uroczystość podpisania dokumentów założycielskich Euroregionu. Wcześniej, aby tam zdążyć, Minister musiał wstać w Warszawie o 5.00 rano (zimową porą). Było mi trochę przykro z powodu tych niewygód, gdyż w jakimś sensie przyczyniłem się do tego, że musiał ich doświadczyć; starałem się Ministra jakoś za to przeprosić. Odpowiedział jak najbardziej naturalnie: „Proszę pana, polityka zagraniczna jest służbą Polsce, a wtedy o niewygodach się nie rozmawia…” Na miejscu jego negocjacyjna zręczność i nieustępliwość doprowadziły do usunięcia ostatnich przeszkód przed podpisaniem tych dokumentów (pewne problemy mieli Ukraińcy i Słowacy). Na kierunku wschodnim nie było wcale lżej. Mający nadal spore wpływy postkomuniści krytykowali Go ostro za rzekomo ideologiczną niechęć najpierw do 112 Suweren Związku Sowieckiego, a potem do Rosji. Owszem, Skubiszewski był wobec Moskwy na ideowych antypodach, ale nie to decydowało o Jego stanowisku wobec stosunków ze Wschodem. „Nie wolno się odwracać plecami od Wschodu, uzasadnione interesy bezpieczeństwa Rosji powinny być przez Polskę szanowane, więc nie należy się śpieszyć z NATO, pozbawiamy się w ten sposób dostępu do lukratywnego rynku w Rosji” – wołano często z lewej strony sceny politycznej. Oprócz biznesowych interesów grupowych oraz ideologicznej nostalgii przebijała przez to zupełna nieznajomość polityczno-strategicznych realiów tych stosunków i zasadniczo niechętnej, aby nie powiedzieć: wrogiej, postawy Moskwy wobec naszych interesów bezpieczeństwa i naszej wizji europejskiego porządku. Prawica, przeciwnie, zarzucała Ministrowi zwlekanie ze zbliżaniem się do Sojuszu. I rzecz ciekawa, powyższe stanowiska dawały o sobie znać nie tylko w dyskursie publicznym, ale też właśnie na sali sejmowej, na której Minister Skubiszewski z wprawą fechmistrza, błyskotliwie i pryncypialnie rozprawiał się ze swymi oponentami. Końcowe głosowania nad exposé, czyli zasadniczym wykładem polityki zagranicznej, były bardzo dobre. Jedyne, które przegraliśmy, to głosowanie właśnie po informacji na temat Euroregionu Karpackiego. Żadna z trzech partii, które najgłośniej oskarżały Go wtedy o zdradę, już dzisiaj nie istnieje. Zresztą owi krzykliwi nierzadko oponenci tracili rezon w bezpośredniej rozmowie z Ministrem. Pod wpływem Jego argumentacji, a potem upartego spojrzenia Ministra zza grubych szkieł, czekającego na dobrą odpowiedź, musieli się dobrze wysilić, aby podtrzymać swe racje. I wtedy nie byli już tacy pewni siebie i radykalni – zwykle milkli lub ustępowali. Minister Skubiszewski niczym gibraltarska skała stał ponad wzburzonym morzem polskiej polityki tego czasu (choć owa polityka niekiedy bardziej niż morze przypominała swym stylem i dzikimi obyczajami bajoro). Fale skrajnych postulatów i ataków odbijały się od Niego, Minister pozostawał niewzruszony. Dotykały Go nie tyle oskarżenia kierowane osobiście pod Jego adresem, ile świadomość małości i nikczemności obecnej w polskim życiu politycznym. Tak było wiele lat później, gdy pewien skrajnie nieodpowiedzialny minister oskarżył ministrów spraw zagranicznych III RP o agenturalne związki z KGB. Był to czas „burzy i naporu”, kiedy to urzędujący premier określał suwerenną politykę zagraniczną po 1989 roku mianem polityki „prowadzonej na kolanach”, wobec wszystkich – Berlina, Brukseli, Moskwy. Minister Bartoszewski na znak protestu ustąpił wtedy ze stanowiska przewodniczącego Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Nikt z ówczesnych luminarzy IV RP, ani prezydent, ani premier, żaden z ministrów czy marszałków parlamentu nie zaprotestował, nie zdezawuował tych nikczemnych oskarżeń. Tutaj kamyczek także do naszego dyplomatycznego podwórka. Wtedy właśnie, wczesną jesienią 2006 roku, jako dyrektor PISM zaproponowałem jednemu z moich kolegów z centrali, abyśmy wspólnie z kilkoma innymi napisali list gratulacyjny do Profesora 113 Roman Kuźniar Krzysztofa Skubiszewskiego z okazji Jego 80. urodzin (8 października). Chodziło o tych kolegów, którzy zaczynali pracę pod kierownictwem Skubiszewskiego na początku lat dziewięćdziesiątych, a w 2006 roku zajmowali ważne pozycje w służbie zagranicznej. Po kilku dniach otrzymałem odpowiedź, że jakoś nie ma chętnych. Jak zrozumiałem między wierszami, w tamtym klimacie nikt nie chciał się narazić. List wysłałem sam. M W gmachu na Szucha Minister nie miał początkowo łatwego życia. Profesor Skubiszewski, „odludek z Poznania”, nie przyprowadzał ze sobą „swoich ludzi”. Wyjątkiem był profesor prawa Jerzy Makarczyk, sekretarz stanu i prawa ręka „Pryncypała”, który jednak po wejściu Polski do Rady Europy stał się członkiem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Ustrojowa zmiana w Polsce niosła ze sobą zmiany nie tylko programowe, ale i kadrowe. Nie wszyscy pracownicy służby zagranicznej opowiedzieli się za nową polityką zagraniczną, nie wszystkim, z uwagi na ich wcześniejsze uwikłania, można było ufać, wreszcie nie wszyscy nadawali się merytorycznie do pracy w dyplomacji. Wielu z nich trafiło do służby zagranicznej z partyjnej rekomendacji, za „zasługi” na innych polach. Poziom ogólny wielu z nich budził zażenowanie. Niektórzy odeszli sami, wielu musiało odejść. Z tego środowiska pochodziła opozycja wobec Ministra i stylu prowadzenia przezeń polityki zagranicznej oraz wobec zmian organizacyjnych, jakie następowały w służbie zagranicznej. Ale też niemała część, świetna profesjonalnie, z głębokiego przekonania uczestniczyła w kreowaniu nowej polityki zagranicznej. Na wielu z nich Minister opierał się w sprawach, co do których miał mniejszą wiedzę czy doświadczenie. Dotyczyło to zwłaszcza problematyki bezpieczeństwa. Na Szucha przyszła też wtedy nowa fala, ludzie z kręgów akademickich, literackich, dziennikarskich, wielu z nich ze wspaniałą kartą działalności w opozycji demokratycznej, piszący dla prasy podziemnej i emigracyjnej. Bez tego dopływu „świeżej krwi” nie można by było robić nowej polityki zagranicznej. Pomimo zdarzających się, i nieuchronnych, tarć czy napięć pomiędzy „nowymi” a „starymi”, niekiedy bardziej o podłożu personalnym niż programowym (ambicje osobiste to znany problem w tym środowisku), okresowego rozkwitu anonimowej sztuki epistolarnej, postaw oportunistycznych, z których to środowisko słynęło wcześniej i później, wokół Ministra Skubiszewskiego stosunkowo szybko ukształtowała się grupa osób, na których mógł polegać. Grupa ta, mimo „dolegliwości” częstego kontaktu z Ministrem, darzyła „Pryncypała” wielkim szacunkiem i lojalnością. Owa dolegliwość brała się z wysokich wymagań, jakie Minister stawiał swym współpracownikom. Minister nie miał „humorów”, o których niekiedy mówiono, ani „dziwactw”, z których próbowali szydzić niektórzy Mu niechętni. Problemy i trudne rozmowy z Ministrem pojawiały się wyłącznie na 114 Suweren tle sposobu czy poziomu zadań, jakie były do wykonania. Owszem, zdarzały się primadonny ze sfer literackich i nie tylko, które posyłane za granicę w randze ambasadora wyobrażały sobie swoją pracę (głównie „reprezentacja”) odmiennie od oczekiwań kierownika resortu. Wynikały stąd nieporozumienia i legendy przez nich kreowane. Minister wymagał i był surowy, gdy nie otrzymywał produktu na oczekiwanym przezeń poziomie i w wyznaczonym terminie. Na przykład od poprawianych przezeń pism, które przewidziane były do jego podpisu, nierzadko biła w oczy czerwień atramentu Jego pióra. Ale był to też Szef, który za dobrze ocenioną pracę potrafił powiedzieć pracownikowi „dziękuję”, także publicznie. Wśród naszych ministrów spraw zagranicznych była to cecha rzadka. Także wbrew przypisywanej Mu mentalności profesorskiej (w domyśle: „profesor, który wszystko wie”) był ministrem, który zadawał pytania i słuchał odpowiedzi. Z niczym podobnym nie zetknąłem później w swojej pracy w MSZ. Jeśli do domu ktoś dzwonił po 23.00, to mógł to być tylko Minister Skubiszewski, który na Szucha lub w domu pracował nad jakimiś dokumentami i chciał się dowiedzieć czegoś więcej lub coś było dla Niego niejasne. Wszystko musiało być przygotowane na najlepszym osiągalnym poziomie. Tak samo jak u naszych zagranicznych partnerów. Polska mogła być – wtedy była – biedna, ale poziom merytoryczny dyplomacji nie mógł być gorszy, uważał Krzysztof Skubiszewski. Wymagał od dyplomatów służby, czyli pracy nie dla pieniędzy czy zaszczytów. Miał świadomość pustego skarbca Rzeczypospolitej i nie domagał się pieniędzy na dyplomację od ministra finansów czy od posłów. Miano Mu to za złe, bo pracownicy naszej służby zagranicznej byli nierzadko zmanierowani i kierowali się raczej postawą „należy mi się” niż „należy się ode mnie”. Perfekcję rozumiał tak jak profesor Tadeusz Kotarbiński, który powtarzał, że nie należy lekceważyć szczegółów, bo to one decydują, czy dana rzecz jest perfekcyjna, a perfekcja nie jest szczegółem. Widzę Ministra Skubiszewskiego, jak przemawia w czasie jesiennej sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Nagle, w trakcie przemówienia, mozolnie i zespołowo cyzelowanego w poprzednich dniach w siedzibie naszej Misji w Nowym Jorku, Minister przerywa czytanie, niespiesznie wyjmuje pióro… Sekretarz generalny i jego dobry kolega prawnik Boutros Boutros-Ghali, przewodniczący Zgromadzenia, całe audytorium – wszyscy z uwagą przypatrują się, jak szef polskiej dyplomacji coś poprawia lub dopisuje, powoli chowa pióro i nie speszony kontynuuje czytanie. Po zejściu Ministra z podium tekst należało przecież natychmiast przekazać do Press-release’u i do dalszego rozpowszechniania, a więc musiał tam trafić perfekcyjny… Polityka zagraniczna Ministra Skubiszewskiego była suwerenna i „polska” w dwojakim sensie. Po pierwsze, w wymiarze zewnętrznym – niezależna od jakichś presji czy oczekiwań zewnętrznych, które byłyby niezgodne z naszymi narodowymi 115 Roman Kuźniar interesami. Po drugie, dlatego że Profesor Skubiszewski – nie tylko ze względu na swój intelektualny temperament czy myślenie o polityce państwa, ale również z tego powodu, że nie należał do żadnej partii czy środowiska politycznego lub towarzyskiego – nie wyobrażał sobie, aby mógł otrzymywać skądkolwiek instrukcje w tym zakresie. Polityka zagraniczna mogła być tylko polska, a nie jakiegoś rządu czy partii, jak się potem mawiało i dzisiaj nierzadko mówi. Owszem, był ministrem w rządzie, więc utrzymywał kontakt i konsultował najważniejsze sprawy z premierem (kolejnymi premierami). Jednak już prezydent nie mógł działać niezgodnie z linią rządu, czyli de facto Skubiszewskiego. To prawda, zdarzyło się dwa, trzy razy, że prezydent Lech Wałęsa, dla którego skądinąd Minister Skubiszewski miał wielki szacunek, zaskoczył Ministra jakąś wypowiedzią czy pomysłem. Sam byłem świadkiem, gdy właśnie po czymś takim Minister natychmiast zakładał palto i kapelusz i udawał się „na drugą stronę”, czyli do Belwederu, ówczesnej siedziby prezydenta RP. Szedł po to, aby wyjaśnić, że „tak nie można…”. I pan prezydent Wałęsa, który odwzajemniał swemu ministrowi szacunek, przyjmował to do wiadomości. M Wielki Człowiek, wielki Polak, wielki Europejczyk. I jakże zwyczajnie, po ludzku, normalny w bezpośrednim kontakcie. Owszem, wytworny w manierach. Zawsze potrafił zauważyć u pań jakiś drobiazg w ubiorze czy uczesaniu, który zasługiwał na komplement. Jednocześnie bardzo niewymagający. Znany z pewnego ascetyzmu, potrafił zarazem docenić na przykład dobrą kuchnię czy stare francuskie wino. Bardzo się kiedyś ucieszył, gdy pochwaliłem u Niego w domu smak herbaty, której mieszankę sam przyrządzał, a nauczył się tego w czasie PRL, gdy królowały ulung i madras. Z prostych gatunków potrafił wyczarować wytrawny, dobrze taninowy smak. Znakomicie, ze szczegółami opowiadał historie sprzed wielu dziesięcioleci, opatrywał je nierzadko powściągliwym z angielska, ironicznym komentarzem. Pamięć o osobach i wydarzeniach niezwykła. Unikał mówienia źle o innych, także o tych, którzy Mu dokuczyli. Pamiętał o sprawach i planach osób, z którymi utrzymywał bliższe stosunki. Wypytywał z troską, jak poszło coś ważnego, co miało się zdarzyć. Pamiętał dobrze, co Mu smakowało u kogoś ostatnim razem. Miał być u nas na kolacji w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Dzień przed Wigilią rozmawiałem z Nim długo przez telefon. Okazało się, że tego dnia udawał się do szpitala na zabieg ortopedyczny. Spotkanie trzeba było przełożyć poza Nowy Rok. Kontuzja, choć skomplikowana, nie zagrażała życiu… Powziął już chyba decyzję o powrocie z Hagi, bo zamierzał napisać (już gromadził materiały) coś większego o polityce zagranicznej swojego czasu; o – nareszcie, po ponad półwiecznej przerwie – polskiej polityce zagranicznej. 116