Za oknem hulała zima, a przecież to była już wiosna

Transkrypt

Za oknem hulała zima, a przecież to była już wiosna
Jerzy Terka
„Wilcza skała”
Za oknem hulała zima, a przecież to powinna być już wiosna. Krzysiek wstał zza
biurka i spojrzał za okno. Śnieg wirował, tworzył kominy wznoszące się i opadające. Usiadł
znów przed komputerem. Rozmawiał z Albertem, kolegą ze szkoły, umówili się, że mimo złej
pogody pójdą jutro w góry. Zbliżała się wycieczka klasowa i chcieli poprawić kondycję. Rano
Krzyśka obudziła melodyjka z koziołka matołka. Wstał, jak zawsze zrobił kanapki, napił się
kawy, spakował sprzęt do plecaka i wyszedł. W autobusie czekał już Albert. Zastanawiali się
gdzie pojadą. Wybrali stary zasypany śniegiem szlak do ich ulubionej chatki. Stała ona u
podnóża polodowcowego kotła. Pogoda była świetna, wiał delikatny wiatr, zmrożony śnieg
skrzypiał pod nogami. Wędrowcy cieszyli się każdą chwilą. Szli tak już dwie godziny, kiedy
zauważyli ślady przed sobą. Były pogłębione i zniekształcone przez ciągłe zmiany
temperatur, co na wiosnę było dość częstym zjawiskiem. Alberta zaintrygowała, inna rzecz:
- Widzisz jak się kończą? Kończą się w miejscu gdzie widziałem tego wilka.
- Przecież to się wydarzyło rok temu! Nie możesz pamiętać gdzie stał tamten wilk.
- Pamiętam, na linii tego starego pnia i „Wilczej skały”.
- Znowu do tego wracasz. Twoje zwidy nie miały nic wspólnego z wypadkiem...
Piętnaście minut później siedzieli już na koralce, okrągłej skale leżącej w połowie drogi do
noclegu. Albert jak zwykle wspiął się na jej szczyt, Krzysiek wolał stać opierając się o nią
plecami. Słońce grzało przyjemnie ich twarze, chcieli się trochę opalić pierwszym letnim
promykiem.
- Ślady ciągną się do naszej chatki - powiedział Albert, – ale, to oznacza, że zwierzę
zostawiające ten trop wracało po swoich śladach, inaczej nie mogłyby się tak wyraźnie
urywać pod „Wilczą skałą”
- Może śnieg zasypał je tam. Widzisz przecież te nawisy na krawędzi szczytu. Zdarzają
się tutaj lawiny. Faktycznie śnieżne nawisy wisiały nad wyżłobieniami wyrytymi przez
tysiące minionych zim.
Wkrótce ruszyli dalej w kierunku celu. Szli dość wolno, bo gruba warstwa śniegu,
który w nocy napadał, utrudniała marsz. Czasami zapadali się po pas w zaspach. Po południu
byli na miejscu. Słońce zachodziło za ośnieżonymi wzgórzami odbijającymi pomarańczowy
kolor gwiazdy prosto w oczy przybyłych. Księżyc na razie jeszcze blady zapowiadał jasną
noc, bo zbliżał się do pełni. W chatce było chłodno, od tygodni nikt tutaj nie nocował. Za
szybami wisiały sople, a promienie słoneczne przechodząc przez nie tworzyły smugi w
zakurzonym powietrzu. Albert rozebrał się, odstawił plecak pod grubo ciosany stół i zabrał się
do rozpalania ognia. Krzysiek w tym czasie rąbał na noc drewno za oknem. Skończywszy
rozgrzany pracą wszedł do izby. Położył buczynę obok kominka. Albert już podgrzewał wodę
na zupki i herbatę. Usiedli tak obok siebie patrząc w płomienie. Krzysztof odezwał się
pierwszy.
- Dobrze, że tu przyszliśmy by utrzymać naszą dawną tradycję.
- Tylko, dlaczego w takim okrojonym składzie? – Odparł z drżeniem w głosie Albert.
- Baśka i to jej straszenie o statystykach schodzenia lawin. To miało wpływ na decyzje
wszystkich.
- Nie sądzę to coś jeszcze. Wszyscy mówili o jakimś złym przeczuciu...
- To podświadomość płata nam takie figle. Po tych opowieściach Baśki o lawinach sami
sprowadzili na siebie to uczucie. A poza tym, część ma przecież inne zajęcia, na przykład
Jasiek z Natalią, a Stachu załapał pracę na wyciągu
***
Woda w kociołku zaczęła bulgotać, Albert zalał kubki wrzątkiem. Z przyjemnością
zajęli się gorącymi zupkami już nie dyskutując o ostrzeżeniach przyjaciół. Po kolacji dorzucili
do kominka i wyszli z izby na dwór. Na zewnątrz krajobraz zmienił się niewiele, ale to żywe
srebro księżyca odbijało się teraz od śniegu. W kotlinie u ich stóp widać było światła domów
wypoczynkowych, teraz mieszkali w nich tylko stróże. Narciarze woleli inne miasta pełne
pubów i nocnego życia.
Krzysiek spoglądając tak w dal ujrzał krótki błysk w pobliskich krzakach, jakby ktoś
błysnął okulistyczną latarką. Przyjrzał się dokładniej zaroślom. Zaniechał jednak mówienia o
tym Albertowi. Nie chciał potwierdzać jego wymysłów o zamieszkującym gdzieś tutaj wilku.
Albert ujrzał podobny błysk na granicy położonego w dole świerkowego lasu. Również nie
chciał o tym mówić pomyślał o wyobraźni i jej figlach.
W nocy obaj spali niespokojnie. Rano wypili po kawie dyskutując o planach odnośnie
następnej wycieczki. Krzysiek wyszedł jako pierwszy na zimne, górskie, powietrze. Stojąc w
drzwiach zobaczył znów ten pomarańczowy błysk. Błysk w ślepiach wilka, w którego
istnienie nie wierzył. Warczał na niego w odległości kilku metrów, ukazując swoje żółte kły.
Krzysiek stał jak wryty zwierzę również. Jedyną oznaką, że obaj żyją były obłoczki
wydobywające się raz z ust człowieka raz ze szczęk mogących z łatwością powstrzymać
ludzki oddech.
Przestraszony obejrzał się w kierunku Alberta. On stał tuż za nim. Na twarzy
rysowała mu się mieszanka uczuć – radości, że miał rację i takiego samego strachu, jaki
towarzyszył Krzyśkowi. Obaj zaczęli się powoli wycofywać do wnętrza chatki nie
spuszczając wzroku z wilka. Zatrzasnęli za sobą drzwi i nasłuchiwali. Złowrogi warkot nie
ustawał. Po pół godzinie trwania w bezruchu za drzwiami, Krzysiek zaproponował by zajrzeć
za próg. Przez okno nie było już widać zwierzęcia, jedynie ślady w kierunku lasu. Uchylili
skrzypiące drzwi. Wyszli na zewnątrz Krzysiek rozglądał się niespokojnie. Albert był pewien,
że wilka nie ma już w okolicy. Krzysiek spostrzegł coś w odległości trzystu metrów w
kierunku skąd przyszli.
- Patrz tam to chyba ten wilk! – Krzyknął
Albert przyjrzał się dokładniej. Widział tylko wystające ze śniegu pnie. Jakiś ruch zwrócił
jego uwagę. To był ten sam wilk obserwujący ich z pomarańczowym błyskiem w ślepiach.
Spostrzegłszy ludzi naruszających jego teren umknął z ich pola widzenia.
- Widziałeś schował się przed nami – powiedział Albert - może będzie na nas czekał
gdzieś w ukryciu by zaatakować?
- Nie sądzę, ale na wszelki wypadek powinniśmy wrócić szlakiem przez zielony
pagórek. Jest tam dużo śniegu, ale damy radę zejść jeszcze dzisiaj.
- Przecież tam w zeszłym roku zeszła lawina i zdmuchnęła grupę z Warszawy. Oni
mówili, że wywołał ją jakiś odległy skowyt. Może to ten wilk ją sprowadził, bo
naruszyli jego teren polowań
- Albert! Znowu bredzisz! Atakował nas dzisiaj, bo byliśmy na jego terenie. Zgoda, ale
zamierzone wywoływanie lawin to czysta fantazja.
Stali tak rozmawiając o tym, jaka trasa będzie bezpieczniejsza. Błysk miedzianych oczu
przybliżył się na odległość kilkunastu metrów. Wyglądało to tak jakby przysłuchiwał się
rozmowie turystów.
- Dobra, idziemy przez koralkę tak jak przyszliśmy – zadecydował Krzysiek – jest na
tyle późno, a warunki ciężkie, że dzisiaj i tak nie przeszlibyśmy zielonym szlakiem
przez pagórek. Noc w górach jest zdecydowanie gorsza od jakiegoś przestraszonego
wilka.
Zabrali plecaki i sprzęt z chatki, zagasili palenisko. Wychodząc zamknęli dokładnie drzwi i
ruszyli, sople topniały w promieniach południowego słońca. Idąc dyskutowali o zachowaniu
gdyby znów atakował ich wilk. Obaj czuli w sobie dziwny niepokój. Krzysiek tłumaczył go
sobie swoją teorią podświadomości i nucił pod nosem otherside redhotów. Albert natomiast
starał się być maksymalnie uważny.
Na koralce rozpakowali kanapki i z chęcią zajadali wpatrując się w dal. Albert cały
czas szukał wzrokiem wilka i dziwił się beztroskiemu zachowaniu Krzyśka. Rozległo się
wycie niesione przez chłodne powietrze rezonujące w głowie każdego z wędrowców
wywołujące skurcz żołądka i przyspieszające bicie serca. Daleko na „Wilczej skale” stał
poranny gość z chatki. Wznosił pysk w górę, a okoliczne skały niosły jego pieśń po całej
okolicy.
- Czy teraz uwierzyłeś, że to właśnie On wywołał lawinę w zeszłym roku?
- Chyba tak... – odpowiedział niepewnym głosem Krzysiek
Szli mimo wewnętrznej chęci odwrotu w kierunku wyjącego coraz głośniej wilka. Zbliżali się
coraz bardziej do linii, którą wskazywał wczoraj Albert. Nagle złowieszczy śpiew wilka ustał
tylko echo niosło jeszcze w dal te dźwięki. Obaj wznieśli głowy by zobaczyć, co
spowodowało zamilknięcie drapieżnika.
Cisza wznosiła się teraz nad ich głowami nie było słychać nawet odległego ptasiego
śpiewu, który o tej porze roku szczególnie się nasilał. Jedyne, co słyszeli to własne oddechy,
szybkie i głośne, bo wzmocnione przez panującą ciszę. Zwierzę stało dalej na „Wilczej skale”
i patrzyło się w dal gdzieś w kierunku skąd Krzysiek i Albert przyszli. Uszu Alberta doszło
skrzypnięcie śniegu za plecami.
Odwrócił się szybko i ujrzał stojącego naprzeciw starca. Cera jego była śniada, twarz
poprzecinana zmarszczkami zdradzała, że człowiek ten przez wiele lat odczuwał na sobie
niszczące działanie wiatru tak jak góry wokół nich. Ubrany był w stary znoszony płaszcz
wędrowcy, w prawej dłoni dzierżył sękaty kostur. Kiwnął na turystów, stanął przed nimi i bez
słowa zaczął iść w kierunku, w którym wcześniej podążali. Krzysiek czując respekt do
przybysza nie pytając o nic szedł za nim. Albert również ruszył bez słowa. Był przekonany,
że nic im już nie grozi, że to sam Duch Gór pomaga im przejść. Ze szczytu wciąż patrzył z na
nich wilk, lecz był bardzo niespokojny. Deptał w miejscu śnieg, wyglądało to tak jakby był
targany sprzecznymi uczuciami. Albert czuł się teraz znacznie pewniej. Słyszał nawet
świergolenie ptaków.
Nieznajomy stanął w miejscu tak nagle, że Krzysiek prawie na niego wpadł. Odwrócił
się do nich twarzą i wskazał na skałę. Spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli swojego
niedawnego przewodnika z wilkiem u nogi, wyjącym znów w niebogłosy. Obcy pogłaskał
zwierzę po grzbiecie i jeszcze raz w górach zaległa złowroga cisza. Krzysiek patrzył na to
wszystko półprzytomnymi oczyma, wydawało mu się to wszystko nocną marą, niesamowitym
snem. Wtem, rozległ się z „Wilczej skały” śmiech, tubalny, głęboki i nieprzyjemny. W chwilę
po tym obok ciągłego śmiechu starca z kosturem Albert posłyszał ciche z początku dudnienie.
To zaczęły obsuwać się nawisy ze zboczy. Krzyknął by biec w bok do współtowarzysza, lecz
ten zdawał się go nie słyszeć. Stał wpatrując się tępo w górę skąd nacierała na nich olbrzymia
masa śniegu. Albert poczuł nagłe szarpnięcie coś wciągało go z olbrzymią siłą w dół,
zachłysnął się zimnym powietrzem. Leciał tak ze śniegiem jeszcze chwilę czując, że zapada
się coraz głębiej. Pomyślał o snach innych, o ostatnich wydarzeniach. Przytłumiony krzyk
zrezygnowania dotarł do niego przez zwały śniegu, to Krzysiek – jego też zasypało.
Na skale stał wędrowiec z wiernym wilkiem u boku. Spojrzał w dół i zaśmiał się
jeszcze raz. Odwrócił się i zaczął iść szlakiem w kierunku chaty. Nad zasypaną doliną stał już
tylko wilk, wznosił ku niebu swoją pieśń żałobną. Krzysiek i Albert usłyszeli ją pod śniegiem
myśląc o tym co nieuniknione. Wiele jeszcze lat po tym wydarzeniu przyjaciele obu turystów
słyszeli wycie wilka zimowymi nocami.
Pozdrowienia i podziękowania: dla dwóch osób, które w szczególny sposób przyczyniły
się do powstania tego opowiadania Jaśka i Natalii :) . Dla innego twórcy i zarazem
pierwszego recenzenta tej pracy Zbyszka. Dla wszystkich czytelników z Totalnej
Asymilacji. Dzięki za komentarze. Zakończenie jest takie, ponieważ znudziły mnie
powieści, opowiadania, filmy, w których wszystko kończy się dobrze tracąc przez to
charakter.

Podobne dokumenty