Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Irena Matuszkiewicz, 2004
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce
Fot. Richard Semik/shutterstock.com
Redakcja
Jan Koźbiel
Ko­rek­ta
Joanna Sobota
Łamanie
Alicja Rudnik
ISBN 978-83-7839-486-0
Warszawa 2013
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Centrum Usług Wspólnych
02-903 Warszawa, ul. Powsińska 69/71
www.cuw.gov.pl
Wszystkie postacie, nazwiska i miejsca
są wytworem wyobraźni.
Podobieństwo do osób i wydarzeń jest zupełnie przypadkowe
O je­de­na­stej wie­czo­rem star­szy bliź­niak wstał od
sto­łu. Spoj­rzał ła­ko­mie na ta­lerz z bli­na­mi, wes­tchnął
cięż­ko i wy­szedł do kuch­ni.
–No, ko­cha­ni, ko­mu w dro­gę, te­mu czas! – krzyk­
nął. – Jak będzie­cie się guz­drać, to No­wy Rok da wam
fi­gę w pre­zen­cie.
–Po­wiedz zwy­czaj­nie, że nas ole­je! – od­krzyk­nął
Sa­lo­mon i do­ło­żył so­bie bi­go­su.
Star­szy bliź­niak nie miał zwy­cza­ju wy­ra­żać się przy
pa­niach, tak przy­naj­mniej za­pew­niał, po­ga­nia­jąc to­
wa­rzy­stwo do wyj­ścia i pa­ku­jąc szam­pa­ny do tor­by.
Jo­la chcia­ła po­móc przy sprzą­ta­niu sto­łu, ale Do­ro­ta
scho­wa­ła tyl­ko pół­mi­ski i mach­nęła ręką na po­rząd­ki.
Z uzna­niem spoj­rza­ła na tor­bę z bu­tel­ka­mi sta­ran­nie
owi­nięty­mi w ko­lo­ro­wy pa­pier.
–Trze­ba jesz­cze za­pa­ko­wać kie­lisz­ki – po­wie­dzia­
ła. – Są w bar­ku.
Bliź­niak spoj­rzał ze zdu­mie­niem.
–Ba­bo, pu­chu mar­ny, ty wiecz­na zgry­zo­to! – za­de­
kla­mo­wał z pa­to­sem. – Po dia­bła ci kie­lisz­ki!? Idzie­my
święto­wać pod go­łym nie­bem, z lu­dem się bra­tać i pić
z bu­te­lek. Po­ło­wa i tak wy­ki­pi, masz mo­je sło­wo.
7
Wy­bie­gli wresz­cie na uli­cę: Jol­ka z Sa­lo­mo­nem,
pa­ra skle­co­na na­pręd­ce na tę jed­ną syl­we­stro­wą noc,
oraz Do­ro­ta z Pio­trem, zwa­nym star­szym bliź­nia­kiem;
ta­ka pa­ra nie­pa­ra od lat dzie­cin­nych. Szli raź­nym
kro­kiem, że­by przy oka­zji spa­lić ka­lo­rie po­chło­nięte
ra­zem z bli­na­mi, bi­go­sem i pasz­te­tem, czy­li z ca­łym
dobro­dziej­stwem skład­ko­wej ko­la­cji. Mia­sto wy­glą­
da­ło jak me­tro­po­lia. Na bal­ko­nach mi­ga­ły świą­tecz­ne
de­ko­ra­cje, okna ja­rzy­ły się świa­tła­mi, po Wie­niec­kiej,
mi­mo póź­nej po­ry, kręci­li się lu­dzie. To nie był wi­
dok cał­kiem nor­mal­ny. Zi­mo­wy Wło­cła­wek za­sy­pia
o siód­mej wie­czo­rem, po­tem na uli­cach po­ja­wia­ją się
już tyl­ko róż­ne nie­do­bit­ki i nie­do­pit­ki, czy­li spa­ce­ro­
wi­cze z przy­mu­su, ci, któ­rych ży­cie wy­go­ni­ło z do­mu
w bar­dzo waż­nych spra­wach. Ochot­ni­ków pra­wie się
nie wi­du­je. Ale ta noc by­ła wy­jąt­ko­wa. Co ja­kiś czas
nie­bo roz­świe­tla­ły sno­py ko­lo­ro­wych iskier, a nad
gło­wa­mi groź­nie sy­cza­ły nie­wy­bu­chy, któ­re więdły
szyb­ciej, niż zdo­ła­ły wzle­cieć.
Na Zie­lo­ny Ry­nek do­tar­li krót­ko przed pół­no­cą. Nie
pcha­li się w tłum, bo to nie był tłum po­cią­ga­ją­cy. Wy­
star­czy­ło stać z bo­ku, chło­nąć at­mos­fe­rę na od­le­głość
i cze­kać na od­li­cza­nie se­kund dzie­lą­cych sta­ry rok od
no­we­go. Star­szy bliź­niak roz­dał szam­pa­ny i wziął się
do od­kręca­nia me­ta­lo­wych ko­szycz­ków przy kor­kach.
Jo­la przy­tu­py­wa­ła ryt­micz­nie, Do­ro­ta po­zwo­li­ła so­bie
na­wet na ta­necz­ne pod­sko­ki.
–…trzy, dwa, je­den! – roz­legł się głos po­nad tłu­mem.
Dzwo­ny i sztucz­ne ognie zla­ły się w jed­no wiel­kie
wi­do­wi­sko, wzbo­ga­co­ne fon­tan­na­mi szam­pa­na.
8
–To był nie­zły rok – po­wie­dzia­ła Do­ro­ta, otrze­pu­jąc
kurt­kę z bą­bel­ków – ale no­wy mógł­by być lep­szy.
Za­raz po­tem wpa­dła w sze­ro­kie ra­mio­na star­sze­go
bliź­nia­ka. Ży­czył jej, że­by po­pra­co­wa­ła nad dy­na­mi­ką
gło­su, częściej mó­wi­ła pia­no i amo­ro­so, a tyl­ko wy­jąt­
ko­wo con col­le­ra, co by­ło mu­zycz­ną alu­zją do jej wy­bu­
cho­we­go tem­pe­ra­men­tu. Czu­ły, choć nie­zbyt de­li­kat­ny
kuk­sa­niec Do­ro­ty spro­wa­dził go na zie­mię. Z roz­pędu
Piotr ży­czył jej jesz­cze speł­nie­nia wszyst­kich mą­drych
ma­rzeń, jak­by po­dej­rze­wał, że mo­gła też mieć głu­pie.
Po­my­śla­ła o swo­im ga­bi­ne­cie, któ­ry chcia­ła wi­dzieć
więk­szym i wspa­nial­szym, po­my­śla­ła o ma­mie i jesz­
cze o wy­ciecz­ce do Ir­lan­dii. Na więcej nie star­czy­ło jej
cza­su, bo do­sta­ła się w ob­jęcia Jol­ki.
–Niech nie­moż­li­we sta­nie się moż­li­we, zgo­da? –
szep­nęła przy­ja­ciół­ka. – I oczy­wi­ście, że­byś przy­ćmi­ła
wszyst­kie ko­sme­tycz­ki w mie­ście.
To by­ło na­wet więcej, niż Do­ro­ta sa­ma so­bie ży­czy­ła.
Ale Jo­la wie­dzia­ła, co mó­wi: na­le­ża­ła do sta­łych klien­
tek ga­bi­ne­tu i Do­ro­ty.
Kie­dy wra­ca­li za­dy­mio­ny­mi uli­ca­mi, a po fa­jer­wer­
kach po­zo­stał tyl­ko huk w uszach, Do­ro­ta przy­po­mnia­
ła so­bie Tom­ka i bar­dzo się zdzi­wi­ła, że żad­ne z jej
oso­bi­stych ży­czeń nie wią­za­ło się z tym bądź co bądź
na­rze­czo­nym. A i bliź­niak też o nim nie wspo­mniał.
***
O je­de­na­stej wie­czo­rem Ar­tur Ha­czyń­ski zszedł na
dół. Nie chciał obu­dzić żo­ny, więc stą­pał ostroż­nie, z na­
dzie­ją, że uda mu się prze­mknąć chył­kiem przez hol,
9
sfor­so­wać drzwi wej­ścio­we i nie­po­strze­że­nie znik­nąć
w mro­ku no­cy. Tro­chę miał so­bie za złe to upo­ka­rza­ją­ce
skra­da­nie się we wła­snym miesz­ka­niu, lecz w syl­we­
stro­wy wie­czór ci­che wyj­ście by­ło wyj­ściem je­dy­nym.
Li­czył na łut szczęścia i twar­dy sen Bryś­ki, któ­ra lu­bi­ła
drzem­kę przed te­le­wi­zo­rem. W każ­dy in­ny dzień, bez
względu na po­rę, wy­szedł­by cał­kiem zwy­czaj­nie, na­
po­my­ka­jąc od nie­chce­nia o waż­nej na­ra­dzie, spo­tka­niu
z kon­tra­hen­tem lub awa­rii w fa­bry­ce. Nie miał wy­lew­nej
na­tu­ry, nie zwie­rzał się ze swo­ich in­te­re­sów, je­dy­nie
uspo­ka­jał żo­nę, że zni­ka na kil­ka go­dzin, nie na za­wsze.
Ale co mógł zro­bić w syl­we­stra? Od obia­du za­sta­na­wiał
się nad wy­my­śle­niem wia­ry­god­ne­go po­wo­du. To zna­
czy po­wód miał, na­to­miast nie miał ocho­ty tłu­ma­czyć,
gdzie, po co i dla­cze­go wy­bie­ra się sam. Po­po­łu­dnie
i wie­czór stra­wił na we­wnętrz­nej wal­ce: wyjść czy zo­
stać. Te wa­ha­nia by­naj­mniej nie po­zo­sta­wa­ły w związ­
ku z Bryś­ką. Wie­dział jed­no: wyjść, zna­czy­ło oka­zać
sła­bość i uznać się za po­ko­na­ne­go. Oczy­wi­ście zno­wu
nie cho­dzi­ło o żo­nę. De­cy­zję pod­jął w ostat­niej chwi­li
i te­raz bar­dzo się śpie­szył, by zdą­żyć przed pół­no­cą.
Drzwi do sa­lo­nu by­ły sze­ro­ko otwar­te. Ga­brie­la, na
uży­tek do­mo­wy zwa­na Bryś­ką, sie­dzia­ła w ulu­bio­nym
fo­te­lu, na wprost te­le­wi­zo­ra, czo­łem do­ty­ka­jąc ko­lan,
i po­sa­py­wa­ła gło­śno. Ar­tur z nie­chęcią spoj­rzał na wy­
gięty łuk ple­ców i krót­kie, po­si­wia­łe locz­ki żo­ny. To nie
był bu­du­ją­cy ob­raz god­ny koń­ca, a tym bar­dziej po­cząt­ku
ro­ku. Dla prze­ciw­wa­gi przy­po­mniał so­bie ja­sne, pro­ste
wło­sy i nie­wia­ry­god­nie gład­ką ce­rę in­nej ko­bie­ty i bar­
dzo za­tęsk­nił do tam­tej. Przy­śpie­szył kro­ku, po­tknął się
10
i ude­rzył ra­mie­niem w drzwi. Nie­prze­wi­dzia­ny ha­łas
spra­wił, że Bryś­ka gwał­tow­nie drgnęła, unio­sła gło­wę
i jak­by ni­gdy nic za­częła wy­rze­kać na głu­pa­we ko­me­die
tu­dzież jesz­cze głup­sze ba­le­ty.
–W te­le­wi­zor­ni to gwiż­dżą na lu­dzi. Ni­by syl­we­
ster, a nie ma na co po­pa­trzeć – ode­zwa­ła się, tłu­miąc
zie­wa­nie.
–Prze­cież nie pa­trzysz, tyl­ko śpisz – mruk­nął ze zło­
ścią. – Mo­gła­byś przy­naj­mniej sprząt­nąć bur­del w ho­lu,
te adi­da­sy i por­t­ki. O ma­ły włos nie wy­bi­łem zębów.
–Sztucz­nych się nie wy­bi­ja, sa­me wy­ska­ku­ją – od­par­
ła nie­co raź­niej­szym gło­sem. Na od­czep­ne­go wy­ja­śni­ła,
że to Ki­czo­rek szy­ko­wał się na dys­ko­te­kę i jak zwy­kle
na­ba­ła­ga­nił.
Ar­tur po­czuł się do­tknięty, a tym sa­mym uwol­nio­ny
od wszel­kich skru­pu­łów.
–Rek­tor pro­sił, że­bym wpadł na bal uczel­nia­ny i zło­żył
ży­cze­nia w je­go imie­niu – po­wie­dział i chwi­lę póź­niej był
już za drzwia­mi, to jest po­za za­sięgiem elo­kwen­cji żo­ny.
Za kie­row­ni­cą sa­mo­cho­du zno­wu po­czuł się so­bą,
czy­li pre­kur­so­rem wło­cław­skie­go biz­ne­su i atrak­cyj­nym
męż­czy­zną w si­le wie­ku. To strasz­ne, my­ślał, jak ona
mnie tłam­si. Tym ra­zem oczy­wi­ście miał na uwa­dze
wy­łącz­nie swo­ją Bryś­kę.
Ar­tur Ha­czyń­ski cier­piał na kom­pleks męż­czy­zny,
któ­ry po­ślu­bił nie­wła­ści­wą ko­bie­tę. Po la­tach in­ten­
syw­nej pra­cy i tro­ski o ro­dzi­nę zła­pał wresz­cie od­dech,
sze­ro­ko otwo­rzył oczy i nie po­znał ślub­nej mał­żon­ki,
dzie­ci ani do­mu. Wszyst­ko by­ło nie ta­kie, jak so­bie
za­ło­żył. Dla­te­go pró­bo­wał wy­rwać się choć na chwi­lę,
11
choć na kil­ka go­dzin z tej fa­mi­lij­nej klat­ki, w któ­rej się
du­sił. Po­je­chał na Za­zam­cze i sta­nął przed dzie­sięcio­
piętro­wym blo­kiem przy Wie­niec­kiej. Okna, któ­re go
in­te­re­so­wa­ły, by­ły roz­pacz­li­wie ciem­ne. Mil­czał też
do­mo­fon. Usiadł w au­cie tak, że­by mieć na oku kra­cia­
stą za­słon­kę na trze­cim piętrze, i po­sta­no­wił po­cze­kać.
W tym cza­sie Ga­brie­la Ha­czyń­ska pa­stwi­ła się nad
pi­lo­tem, ska­ka­ła z ka­na­łu na ka­nał i nie mo­gła zna­
leźć nic, co da­ło­by się obej­rzeć. Złość na te­le­wi­zję
mie­sza­ła jej się ze zło­ścią na męża i dzie­ci. Te­le­wi­zja
by­ła jed­nak lep­sza od ro­dzi­ny, bo skła­da­ła ży­cze­nia
no­wo­rocz­ne. Ga­brie­la po­sta­no­wi­ła więc po­cze­kać na
to­ast. Przy­nio­sła z lo­dów­ki bu­tel­kę pi­wa i usia­dła wy­
god­nie w fo­te­lu. Wraz z wy­bi­ciem go­dzi­ny dwu­na­stej
za­nu­rzy­ła usta w pian­ce i po­czu­ła zna­jo­my, bar­dzo
nie­mi­ły skurcz, któ­ry usa­do­wił się gdzieś w klat­ce
pier­sio­wej. Nie by­ła to do­le­gli­wość fi­zjo­lo­gicz­na, lecz
czy­sto du­cho­wa. Spoj­rza­ła na gład­ką, do­brze zro­bio­
ną twarz spi­ker­ki i gwał­tow­nie za­tęsk­ni­ła za mi­nio­ną
mło­do­ścią. Owład­nął nią strach po­mie­sza­ny z bez­na­
dzie­ją i okrop­nym ża­lem, że prze­gra­ła ży­cie, da­ła się
za­mknąć w do­mu, nie zro­bi­ła ka­rie­ry za­wo­do­wej, nie
po­zna­ła lu­dzi z ele­ganc­kie­go to­wa­rzy­stwa i ni­gdy nie
no­si­ła ubrań z naj­więk­szych do­mów mo­dy. Ze­sta­rza­
ła się wśród pie­luch i garn­ków, gdzieś na pe­ry­fe­riach
praw­dzi­we­go ży­cia. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że jej
los kie­dy­kol­wiek się od­mie­ni. Z ro­sną­cą nie­chęcią
pa­trzy­ła na ład­niut­ką spi­ker­kę, któ­ra wła­śnie ży­czy­
ła jej i po­zo­sta­łym wi­dzom, by No­wy Rok przy­niósł
wszyst­kim speł­nie­nie ma­rzeń.
12
–Już ty naj­więcej wiesz, o czym ja ma­rzę – wy­mru­
cza­ła nie­chęt­nie. – Ży­jesz so­bie bez żad­nych trosk, lu­
dzie cię po­zna­ją na uli­cy, by­wasz, gdzie chcesz, śpisz,
z kim chcesz, a mój Ha­czyń­ski za­darł ogon i po­le­ciał.
Gdy­bym mia­ła two­je la­ta i two­je cho­dy, zo­ba­czy­ły­by­śmy,
któ­ra z nas lep­sza. Też by­łam pięk­na, nie myśl so­bie.
Two­je ży­cze­nia są ty­le war­te, co kot na­pła­kał. Już ty mi
mło­do­ści nie wró­cisz, a ni­cze­go więcej nie chcę.
Zwra­ca­jąc się wciąż do spi­ker­ki, Ga­brie­la prze­ga­da­
ła ca­łe orędzie no­wo­rocz­ne i na­wet nie za­uwa­ży­ła, że
tam­ta daw­no znik­nęła z ekra­nu.
***
O je­de­na­stej wie­czo­rem pro­fe­sor zwy­czaj­ny Le­on
Go­styń­ski wstał od kom­pu­te­ra, prze­cią­gnął się, aż za­
trzesz­cza­ły sta­wy, i po­czła­pał do kuch­ni w po­szu­ki­wa­
niu je­dze­nia. Zaj­rzał do lo­dów­ki i moc­no się za­sępił.
Roz­tar­gnie­ni sa­mot­ni­cy, a Go­styń­ski do ta­kich na­le­żał,
rzad­ko ży­ją w zgo­dzie z ka­len­da­rzem. Ra­no jak zwy­kle
ku­pił buł­ki, mle­ko, ka­wa­łek żół­te­go se­ra oraz pie­ro­gi
z mięsem na obiad, na śmierć za­po­mi­na­jąc o No­wym
Ro­ku. Do­pie­ro wia­do­mo­ści TV otwo­rzy­ły mu oczy. Mógł,
co praw­da, pójść do noc­ne­go skle­pu, ale nie chcia­ło mu
się prze­bie­rać. Po­my­ślał, że coś tam chy­ba znaj­dzie w ku­
chen­nych szaf­kach. Między mą­ką i ka­szą le­żał ka­wa­łek
do­mo­we­go pier­ni­ka, wi­gi­lij­ny pre­zent od chu­dej bi­dul­ki,
któ­ra cza­sem wpa­da­ła do pro­fe­so­ra w in­te­re­sach. Pier­nik
zdą­żył już stward­nieć, bo Go­styń­ski nie prze­pa­dał za
ła­ko­cia­mi. Lan­so­wał po­gląd, że ze wszyst­kich sło­dy­czy
na świe­cie naj­bar­dziej ko­cha słod­kie idiot­ki. Nie był to
13
by­naj­mniej żart słow­ny, lecz praw­da szcze­ra i bo­le­sna.
Czer­stwe cia­sto przy­po­mnia­ło mu roz­kosz­ną Stel­lę.
Pierw­sze i je­dy­ne mał­żeń­stwo Le­ona Go­styń­skie­go
roz­pa­dło się przed la­ty, też w syl­we­stra, a trwa­ło nie
więcej niż pięć lat. Stel­la ze­szła mu z oczu w sa­mą po­
rę. Gdy­by nie spa­ko­wa­ła się i nie wy­je­cha­ła, Go­styń­ski
mu­siał­by sam wy­stą­pić o roz­wód al­bo po­rzu­cić pra­cę
na­uko­wą. Ży­cie z ko­bie­tą pięk­ną, ru­chli­wą i ka­pry­śną
nie da­ło się po­łą­czyć ze ślęcze­niem w la­bo­ra­to­rium,
a przede wszyst­kim z cią­głym bra­kiem pie­niędzy. Żo­na
chcia­ła mieć ka­sę, a Go­styń­ski do­pie­ro pla­no­wał zro­
bie­nie ma­jąt­ku. Tak więc Stel­la spa­ko­wa­ła swo­je rze­czy
i wy­je­cha­ła, zo­sta­wia­jąc mężo­wi za­nie­dba­ne miesz­ka­
nie, pu­stą ksią­żecz­kę oszczęd­no­ścio­wą i pro­fe­sor­ski
ty­tuł. Co do miesz­ka­nia spra­wa by­ła ja­sna, na­le­ża­ło
do Go­styń­skie­go jesz­cze przed ślu­bem. Ksią­żecz­ką też
się nie na­cie­szy­ła, bo pro­fe­sor wszyst­kie oszczęd­no­ści
prze­zna­czał na ba­da­nia na­uko­we. Tak na­praw­dę po
żo­nie zo­stał mu je­dy­nie tytuł.
W pierw­szym ro­ku mał­żeń­stwa Stel­la by­ła za­fa­scy­no­
wa­na Le­onem, wie­rzy­ła w je­go przy­szłą ka­rie­rę i wiel­ki
suk­ces fi­nan­so­wy. Na­zy­wa­ła go piesz­czo­tli­wie swo­im
pro­fe­sor­kiem, gła­dzi­ła po ły­si­nie i do­kar­mia­ła szpi­na­
kiem. Nie­raz w eu­fo­rii wy­krzy­ki­wa­ła: „Je­steś nad­zwy­
czaj­ny, pro­fe­sor­ku!”. On się skrom­nie upie­rał, że jest
zwy­czaj­ny, i tak już zo­sta­ło. Ja­ko pro­fe­sor zwy­czaj­ny
miał o wie­le więk­szą si­łę prze­bi­cia niż ja­ko pro­sty ab­
sol­went che­mii, na­wet nie ma­gi­ster.
Po roz­sta­niu Stel­la pró­bo­wa­ła ode­brać mężo­wi pra­wo
do ty­tu­łu, dzwo­ni­ła a to z Su­wałk, a to z Tar­no­brze­ga
14
tyl­ko po to, by na­zwać Le­ona nie­ukiem i głup­cem oraz
spy­tać, czy wziął się wresz­cie do nor­mal­nej uczci­wej
pra­cy i za­czął za­ra­biać praw­dzi­we pie­nią­dze. Mó­wi­ła,
że trosz­czy się o nie­go z czy­stej życz­li­wo­ści. Wte­dy to
wła­śnie pro­fe­sor na­zwał by­łą żo­nę idiot­ką, a nie­chęć
do niej prze­niósł au­to­ma­tycz­nie na in­ne ko­bie­ty, co
by­ło o ty­le smut­ne, że swo­je ba­da­nia na­uko­we pro­wa­
dził z my­ślą o pięk­niej­szej po­ło­wie ludz­ko­ści. Wie­le lat
stra­wił w la­bo­ra­to­rium, ale wła­śnie nad­cho­dził upra­
gnio­ny mo­ment urze­czy­wist­nie­nia ma­rzeń. Głębo­ko
wie­rzył, że nad­cho­dzą­cy rok przy­nie­sie mu wiecz­ną
sła­wę i bo­gac­two.
Wspo­mnie­nie Stel­li źle po­dzia­ła­ło na pro­fe­so­ra. Ze
zło­ści, a częścio­wo też z gło­du, zjadł ca­ły pier­nik, łącz­
nie z okrusz­ka­mi, za­pchał się i mu­siał szu­kać ra­tun­ku
w her­ba­cie. Pół­noc za­sta­ła go ze szklan­ką słod­kiej lu­ry
w ręku.
–To co, Le­on­ku – zwró­cił się do sie­bie piesz­czo­tli­wie
– chy­ba wy­pi­je­my za perz i za suk­ces. Ma­my w gar­ści
ostat­nie ogni­wo i mu­si­my wy­grać!
Upił zim­ny łyk, skrzy­wił się i cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie
po­my­ślał o swo­jej ko­bie­cie. Nie o Stel­li, nie o go­spo­si,
tyl­ko o to­wa­rzysz­ce ży­cia, asy­stent­ce, a niech­by i opie­
kun­ce. Męż­czy­zna, któ­ry in­ten­syw­nie pra­cu­je umy­sło­
wo, a w do­dat­ku nie jest już mło­ko­sem, po­wi­nien mieć
obok sie­bie ko­goś, kto uwol­ni go od co­dzien­nych, ogłu­
pia­ją­cych obo­wiąz­ków, od pra­nia skar­pe­tek i ro­bie­nia
za­ku­pów. Tak so­bie my­ślał, choć jed­no­cze­śnie żal mu
by­ło spo­ko­ju, twór­czej ci­szy i ka­wa­ler­skiej nie­za­leż­
no­ści. Sta­nął w oknie i z za­in­te­re­so­wa­niem po­pa­trzył
15
w noc. Gdzieś w od­da­li War­sza­wa wi­ta­ła No­wy Rok.
Sły­szał huk wy­strza­łów, ale wi­dział je­dy­nie kil­ka oświe­
tlo­nych okien po dru­giej stro­nie wą­skie­go, brzyd­kie­go
po­dwór­ka. Nie znał swo­ich są­sia­dów. Oprócz chu­dej
bi­dul­ki, któ­ra spro­wa­dzi­ła się do ka­mie­ni­cy ze dwa,
trzy la­ta wcze­śniej, nie znał pra­wie ni­ko­go. Bu­dyn­ki
wo­kół za­sie­dla­li no­wi lo­ka­to­rzy, ze­sła­ni tu za ka­rę, bo
by­li bied­ni i nie­przy­sto­so­wa­ni do wiel­ko­miej­skie­go ży­
cia. Pro­fe­sor miesz­kał w sta­rej części Pra­gi, w brzyd­kim
bu­dyn­ku i ma­rzył, że­by się prze­nieść bli­żej cen­trum, do
jed­ne­go z tych eks­klu­zyw­nych do­mów, gdzie por­tie­rzy
strze­gą wej­ścia, a czynsz jest wyż­szy od mie­sięcz­nej
pen­sji na­uczy­cie­la che­mii.
***
Nad ka­na­pą, na je­sio­no­wej pół­ce, Do­ro­ta ho­do­wa­
ła pa­rę do­ro­słych dia­błów. Drew­nia­ny sam­czyk, choć
bar­dziej przy­po­mi­nał za­tro­ska­ne­go do­ga niż mędr­ca,
sie­dział na pień­ku w po­zie my­śli­cie­la. Je­go to­wa­rzysz­ka,
ule­pio­na z ma­sy sol­nej, ze­zo­wa­ła za­lot­nie, mo­że na­wet
iro­nicz­nie, i wa­chlo­wa­ła się pędzel­kiem ogo­na. To by­ła
pięk­na pa­ra, za­czą­tek ko­lek­cji pol­skich dia­błów mer­
kan­tyl­nych, czy­li ta­kich, któ­re moż­na ku­pić wszędzie,
na stra­ga­nie i w su­per­mar­ke­cie. Jesz­cze w syl­we­stra
na pół­ce stał tyl­ko ten za­my­ślo­ny sam­czyk ze swo­ją
za­lot­ną sa­micz­ką, ale już pierw­sze­go stycz­nia u ich
bo­ku po­ja­wi­ły się dwa ma­leń­stwa tak pa­skud­ne, że aż
wzru­sza­ją­ce w swo­jej brzy­do­cie. To by­ły ta­kie dia­beł­ki
na se­rio, kom­plet­nie po­zba­wio­ne wdzięku. Oho, po­my­
śla­ła Do­ro­ta, No­wy Rok za­czął się sa­ta­nicz­nie. Mam
16
na­dzie­ję, że od te­go przy­byt­ku gło­wa mnie nie za­bo­li.
Po­my­śla­ła też, że me­ta­fi­zy­ka me­ta­fi­zy­ką, jed­nak w tym
cu­dow­nym roz­mno­że­niu mu­siał ma­czać pal­ce czło­wiek
i na­wet wie­dzia­ła, ko­mu dzięko­wać. Kie­dy wresz­cie
star­szy bliź­niak pod­niósł słu­chaw­kę, zie­wał jak kro­ko­
dyl i mru­czał: „Ych, ty, ba­bo bez ser­ca”. Naj­wy­raź­niej
miał chęć wy­słać ją do wszyst­kich dia­błów, nie tyl­ko
do tych dwóch. Gdy­by był przy­tom­niej­szy, pew­nie by
i wy­słał. Ka­za­ła mu wra­cać do łóż­ka, cho­ciaż nie mie­
ści­ło jej się w gło­wie, że moż­na tak głu­pio mar­no­wać
świą­tecz­ny dzień. No­wy Rok wi­ta­li ra­zem, roz­sta­li się
o trze­ciej w no­cy, te­raz by­ło po­łu­dnie i każ­dy nor­mal­
ny czło­wiek po­wi­nien wy­spać się już na oby­dwa bo­ki.
Wi­dać star­szy bliź­niak był nie­nor­mal­ny al­bo prze­sa­dził
z szam­pa­nem. Do­ro­ta mo­że wy­pi­ła dwa kie­lisz­ki, mo­że
nie, za to ta­kie­go gej­ze­ru, ja­ki jej się udał, nie miał nikt.
Ob­la­ła swo­ich i cu­dzych zna­jo­mych, dzięki cze­mu ra­
no obu­dzi­ła się trzeź­wa, zdol­na kon­tem­plo­wać uro­dę
dia­błów, sprząt­nąć po­kój po syl­we­stro­wym przy­jęciu,
a na­wet skle­cić ja­kiś obiad.
W sa­mo po­łu­dnie za­dzwo­ni­ła z ży­cze­nia­mi sta­ła
klient­ka, Ga­brie­la Ha­czyń­ska, czy­li ciot­ka Pa­sjo­na­ta.
Ga­brie­la by­ła ciot­ką czy­sto umow­ną, na­zy­wa­ną tak w my­
ślach, ni­gdy w roz­mo­wie. Lu­bi­ła opo­wia­dać o wszech­
stron­nie uta­len­to­wa­nych dzie­ciach, o mężu, któ­ry ota­
czał ją mi­ło­ścią i zbyt­kiem, a tak­że o świa­to­wym ży­ciu,
ja­kie pro­wa­dzi­li. Mi­mo po­god­ne­go uspo­so­bie­nia by­ła
ko­bie­tą su­ro­wych oby­cza­jów i ostre­go języ­ka, przy czym
su­ro­wość re­zer­wo­wa­ła głów­nie dla lu­dzi, na któ­rych
z upodo­ba­niem ostrzy­ła język. Naj­częściej do­sta­wa­ło
17
się na­uczy­ciel­kom sy­na, cza­sem go­spo­si i pra­wie za­
wsze lo­so­wi.
–Co u pa­ni sły­chać, pa­ni Do­rot­ko? – za­ćwier­ka­ła
ra­do­śnie, kie­dy już upo­ra­ła się z „po­myśl­no­ścia­mi w ży­
ciu oso­bi­stym i suk­ce­sa­mi w pra­cy za­wo­do­wej”. Ciot­ka
Pa­sjo­na­ta ni­gdy nie po­zwa­la­ła so­bie na od­stęp­stwa od
ogól­nie przy­jętych norm.
U Do­ro­ty sły­chać by­ło ostry świst czaj­ni­ka, na szczęś­
cie gwiz­dek spadł, i czaj­nik się uspo­ko­ił. Praw­dę mó­
wiąc, Ha­czyń­ska nie za bar­dzo chcia­ła wie­dzieć, co
u Do­ro­ty, chcia­ła się na­to­miast po­chwa­lić, co u niej.
Szu­ka­ła pre­tek­stu, by opo­wie­dzieć o syl­we­strze spędzo­
nym w to­wa­rzy­stwie miej­skich no­ta­bli, o tań­cach do
bia­łe­go ra­na, wal­cu z ko­ty­lio­nem i pie­czo­nym ba­żan­cie.
–Po­wia­dam pa­ni, co to za py­cha! Kru­chut­ki, so­
czy­sty, cał­kiem jak­bym sa­ma go pie­kła. Pa­sja­mi lu­bię
dzi­czy­znę. Ale, ale, ja tu nu­dzę i nie do­pusz­czam pa­ni
do gło­su – zre­flek­to­wa­ła się gdzieś po dzie­sięciu mi­
nu­tach. – Co u pa­ni?
–Dia­blicz­ka mi się oko­ci­ła – po­wie­dzia­ła Do­ro­ta. –
Mam dwa ma­łe dia­blęta. Chce pa­ni jed­ne­go?
Ha­czyń­ską za­mu­ro­wa­ło. Chwi­la upły­nęła, za­nim
od­zy­ska­ła głos.
–Ni­gdy nie sły­sza­łam, że­by pa­ni opo­wia­da­ła o ko­
cie – za­uwa­ży­ła z wy­rzu­tem.
–Nie mam ko­ta, przy­naj­mniej na ra­zie, i nie mó­wię
o ko­cie, tyl­ko o dia­beł­kach – uści­śli­ła Do­ro­ta.
–Jak pa­ni coś po­wie, pa­ni Do­rot­ko, to tyl­ko bo­ki zry­
wać – wes­tchnęła po­nu­ro Ha­czyń­ska. W jej gło­sie cza­iła
się nie­pew­ność. Uwa­ża­ła się za ko­bie­tę o roz­wi­niętym
18
po­czu­ciu hu­mo­ru i nie bar­dzo wie­dzia­ła, jak po­trak­to­
wać te dia­beł­ki.
–Żar­to­wa­łam! – ro­ze­śmia­ła się Do­ro­ta.
–Prze­cież wiem! Nie je­stem ta­ka dzie­cin­na, że­by
wie­rzyć w to, cze­go nie ma.
–Nie ma? Jak­by tak do­brze po­szu­kać, to w każ­dym
czło­wie­ku sie­dzi mniej­szy lub więk­szy dia­be­łek, pro­szę
pa­ni. Dia­bły są w nas.
–Nie we mnie, broń Bo­że! – od­po­wie­dzia­ła po­śpiesz­
nie Ga­brie­la i na wszel­ki wy­pa­dek skoń­czy­ła roz­mo­
wę, przy­po­mi­na­jąc tyl­ko, że zo­ba­czą się w pierw­szych
dniach stycz­nia.
Po obie­dzie Do­ro­ta wy­sko­czy­ła na go­dzi­nę do Jo­li.
Nie mia­ła da­le­ko, ty­le co prze­biec do są­sied­niej klat­ki.
Zna­jo­mość z Jo­lą dość szyb­ko wy­szła po­za pro­gi ga­bi­
ne­tu ko­sme­tycz­ne­go i prze­nio­sła się na grunt pry­wat­ny.
Obie by­ły sa­mot­ne, za­pra­co­wa­ne, ale wie­czo­ra­mi czy też
w nie­dzie­le chęt­nie uma­wia­ły się na bab­skie po­ga­dusz­ki,
ta­kie o wszyst­kim: o fa­ce­tach i prze­py­chan­kach w sej­mie,
o bru­dach na klat­ce scho­do­wej i mo­dzie. Ko­bie­ty wspa­nia­le
po­tra­fią mó­wić o wie­lu rze­czach jed­no­cze­śnie i uwiel­
bia­ją ta­ki misz­masz. Kie­dy już przy­ja­ciół­ka opo­wie­dzia­ła
Do­ro­cie o ba­lu w Mły­nie, z któ­re­go mia­ła naj­now­sze, te­
le­fo­nicz­ne in­for­ma­cje, Do­ro­ta po­czu­ła się zo­bo­wią­za­na
opo­wie­dzieć o pie­czo­nym ba­żan­cie Ha­czyń­skiej.
–To cham! – wy­krzyk­nęła Jo­la.
–Ba­żant?
–Ha­czyń­ski! Dam so­bie wy­dzier­gać mał­pę na po­
licz­ku, że ta bie­dacz­ka ca­łą noc prze­sie­dzia­ła w do­mu
i to sa­ma. Wy­obra­żasz so­bie?
19
–Nie! – przy­tak­nęła Do­ro­ta. – Ale też nie wy­obra­
żam so­bie, że­by Ha­czyń­ska to zmy­śli­ła. Ona nie ma za
grosz po­lo­tu.
–Wi­dać ma. Przy ta­kim ro­man­tycz­nym mężu wszyst­
kie­go moż­na się na­uczyć – od­po­wie­dzia­ła ze zło­ścią
Jo­la.
–Skąd wiesz, że kła­ma­ła?
–Z au­top­sji. Ten cham drze­mał w sa­mo­cho­dzie pod
mo­ją klat­ką. My­śla­łam, że się od nie­go uwol­ni­łam raz na
za­wsze, ale on jest gor­szy niż chro­nicz­ny ka­tar, wra­ca
i wra­ca, jak­by nie ro­zu­miał po pol­sku.
–Mo­że lep­szy był­by język mi­go­wy al­bo ju­do? – za­
sta­no­wi­ła się Do­ro­ta.
Wie­czo­rem zaj­rza­ła do pocz­ty elek­tro­nicz­nej i zna­la­zła
wia­do­mość od Tom­ka. Nie by­ło w tym nic nad­zwy­czaj­
ne­go, pi­sał bar­dzo często, jed­nak pierw­sze­go stycz­nia nie
po­wi­nien pi­sać, bo miał sie­dzieć w Sie­dl­cach u mat­ki,
w cie­płej, ro­dzin­nej at­mos­fe­rze bez In­ter­ne­tu.
Hel­lo, Dol­ly! Strasz­nie głu­pio za­częli­śmy ten rok. Ca­łą
noc cze­ka­łem na Twój te­le­fon. Tam, gdzie sza­la­łaś, był chy­ba
ja­kiś apa­rat do pod­trzy­my­wa­nia kon­tak­tów między­ludz­
kich? Mu­sia­łem zo­stać w War­sza­wie. Spędzi­łem syl­we­stra
w łóż­ku z tem­pe­ra­tu­rą. Pa­trzy­łem w te­le­wi­zor i my­śla­łem
o To­bie. Mu­si­my coś zro­bić z tą na­szą roz­łą­ką. Co Ty na to?
Twój wier­ny i ko­cha­ją­cy To­mek.
Li­ter­ki na ekra­nie ukła­da­ły się w dłu­gie węży­ki, od
któ­rych wia­ło ba­na­łem i nu­dą.
20

Podobne dokumenty