Spełnione marzenie nadsztygara

Transkrypt

Spełnione marzenie nadsztygara
Spełnione marzenie nadsztygara
Utworzono: czwartek, 27 grudnia 2007
Jarosław Wójtowicz, emerytowany górnik kopalni „Zofiówka”, w
14 dni przepłynął łodzią żaglową Wisłę od Tyńca do Gdańska
Spełnione marzenie nadsztygara
Nadsztygar Jarosław Wójtowicz w kopalni „Zofiówka” pracował przez 36 lat i osiem miesięcy.
Zaczynał jako ładowacz, bo nie miał wykształcenia górniczego. W ostatnich latach pracy, przez
dwie kadencje był przewodniczącym Związku Zawodowego „Kadra” w kopalni. Od kwietnia tego
roku jest na emeryturze.
– I wreszcie mogłem zrealizować swoje marzenie a zarazem zobowiązanie, jakie podjąłem ponad 30 lat temu, że popłynę łodzią
Wisłą ze Strumienia, gdzie mieszkam, do Gdańska – wyjawia Wójtowicz.
Z pływaniem zetknął się jako sześciolatek, pod koniec lat 50. minionego wieku – Ojciec zabrał mnie nad jezioro Goczałkowice.
Oglądaliśmy regaty, a potem wziął mnie na przejażdżkę żaglówką – wspomina.
Kolejnym krokiem było wstąpienie do, działającej w Strumieniu, wodniackiej drużyny harcerskiej. Wójtowicz zaczynał w niej jako
zuch. – Pływaliśmy po Wiśle kajakami. Często wypływaliśmy także na jezioro Goczałkowice – opowiada o tamtych czasach.
Dokończyć, co inni zaczęli
Skąd wzięło się zobowiązanie, żeby popłynąć Wisłą do Gdańska? Wójtowicz wymienia trzy zdarzenia, które go do tego skłoniły.
Pierwszym był zorganizowany w 1973 r. turniej miast, w którym Strumień rywalizował ze Skoczowem.
– Ojciec ułożył wtedy słowa pieśni „Strumień moje miasto” – mój brat skomponował do niej muzykę – którą śpiewaliśmy w trakcie
turnieju. Są w niej słowa podkreślające, że nasze miasto leży nad Wisłą. Wtedy po raz pierwszy zobowiązaliśmy się z bratem, że
popłyniemy rzeką do Gdańska – relacjonuje Wójtowicz.
Kolejnym zdarzeniem, które go zainspirowało do wyprawy, był rejs kolegów, którzy chcieli dotrzeć do ujścia Wisły tratwą. Dopłynęli
jednak tylko do Sandomierza.
– Miałem uczestniczyć w tym rejsie, ale akurat 28 września, 35 lat temu, brałem ślub, no i nie mogłem. Ale jak koledzy wrócili,
powiedziałem sobie, że dokończę to, co oni zaczęli i jak będę na emeryturze to dopłynę Wisłą do Gdańska. Obiecałem to także
bratu, który zginął w wypadku samochodowym w 2000 r. – wspomina.
Zaczęło się w Tyńcu
Kiedy w kwietniu tego roku Wójtowicz pożegnał się z kopalnią i przeszedł na emeryturę, od razu rozpoczął przygotowania do
wyprawy. Planował, że popłynie wraz z kolegą w czerwcu. Złe prognozy pogody spowodowały, że musiał zmienić termin rejsu.
Zdecydował się na sierpień. Ale musiał wyruszyć sam, bo kolega w tym miesiącu nie mógł z nim płynąć.
– Przygotowania rozpocząłem od zapoznania się z trasą – opowiada Wójtowicz. – Z tym nie było problemu, bo wszystkie
informacje o każdym kilometrze biegu Wisły znalazłem w internecie. Wyremontowałem łódkę. Pomógł mi w tym Jan Breguła,
szkutnik ze Strumienia. Dobrze wykonał swoją robotę, bo woda w łódce była tylko wtedy, gdy wylałem herbatę.
22 sierpnia, o godz. 14, łódź Wójtowicza została zwodowana na małej przystani w Tyńcu, koło klasztoru Benedyktynów. O 17 był
już załadowany w niej cały bagaż i zaczął się rejs.
– Niewiele jednak przepłynąłem w tym dniu, bo było już późno. Na drugi dzień dotarłem najpierw do centrum Krakowa, pod Wawel.
W sumie udało mi się pokonać 64 kilometry trasy. Z radia dowiedziałem się, że w Małopolsce jest powódź – relacjonuje początki
rejsu Wójtowicz.
Skutki powodzi były widoczne na Wiśle już następnego dnia. Poziom rzeki podniósł się o 1,5 metra. Woda stała się mętna. Przez
kolejne trzy dni rejsu łódka Wójtowicza płynęła w towarzystwie śmieci, w tym setek plastikowych butelek.
– Przez tę falę powodziową płynąłem znacznie szybciej, bo aż 15 kilometrów na godzinę. Chyba dzięki temu udało mi się też bez
problemów pokonać odcinek koryta w okolicach Nowego Brzeska, gdzie Wisła ma szybki nurt, a jej dno jest usłane wystającymi
kamieniami. O tym, że mogę się tam rozbić, ostrzegał mnie komandor krakowskich flisaków – mówi Wójtowicz.
W drugim dniu, dzięki fali powodziowej, udało się przepłynąć aż 102 kilometry. Ale wysoki poziom wody był powodem
niebezpiecznego zdarzenia.
Wisła w naturze
– W Baranowie Sandomierskim jest prom na uwięzi – opowiada o zdarzeniu Wójtowicz. – Przepływając pod liną łączącą oba brzegi
Wisły, zapomniałem, że poziom rzeki jest wyższy i zaczepiłem o nią masztem, którego nie złożyłem. Próbując się uwolnić,
nadziałem łódkę na wspornik promu. Jakimś cudem udało mi się ją wyrwać z tej pułapki i odpłynąłem.
Dalej rejs przebiegał bez większych problemów. Żaglówka napędzana silnikiem mijała kolejne miasta leżące nad Wisłą:
Tarnobrzeg, Sandomierz, Kazimierz...
– Od Nowego Brzeska zaczęła się prawdziwa, naturalna Wisła – relacjonuje Wójtowicz. – Ta rzeka jest piękna. W jednym miejscu
wysokie, kredowe brzegi, w innym łagodne, piaszczyste. W nurcie natykałem się na łachy piasku, piaszczyste wysepki, na których
nocowałem. Czułem się tam, jak pan na włościach.
Kolejne mijane miasta i miasteczka, to: Góra Kalwaria, Warszawa, Modlin, Nowy Dwór Mazowiecki, Płock, Wyszogród, gdzie jest
jeszcze jedno przęsło najdłuższego mostu drewnianego w Europie, Włocławek.
– Zalew we Włocławku jest ogromny i piękny – zachwala Wójtowicz. – Z Płocka dopłynąłem tam na żaglach, pokonując 45
kilometrów. Spore wrażenie zrobiła na mnie 12-metrowa śluza na tamie we Włocławku.
2 września niespodziewane spotkanie na wodzie. – Rzeką płynęła tratwa – opowiada – a na niej 70-letni Niemiec. Spędziliśmy
razem wesoły wieczór. Powiedział mi, że swoją tratwą przepłynął już Ren i Dunaj. Później spotkaliśmy się jeszcze w Chełmie i
Toruniu.
Cumowanie w Gdańsku
Po 14 dniach rejsu, 6 września, Wójtowicz dostrzegł, że przed nim jest ujście Wisły do Bałtyku. – Rozpłakałem się ze szczęścia i
zaśpiewałem nasz hymn: „Strumień, moje miasto”. Dopłynąłem do Gdańska, zacumowałem pod żurawiem na Motławie.
– Zadzwonił do mnie i krzyczał, „Jestem, jestem, stało się!” – wspomina ten dzień żona Wójtowicza, Róża. – Cieszyłam się razem z
mężem, że dopłynął, że mu się udało.
Po kilku dniach odpoczynku w Gdańsku, Wójtowicz wrócił do Strumienia. Rodzina, przyjaciele i członkowie koła Macierzy Ziemi
Cieszyńskiej zgotowali mu radosne powitanie.
– Było chyba ze 40 osób – wspomina. – Dostałem pamiątkową statuetkę z dedykacją, upamiętniającą mój wyczyn, i mapę, na
której koledzy ze Strumienia zaznaczali chorągiewkami kolejne etapy mojego rejsu. Spotykali się codziennie w barze „Eldorado” i
czekali na wiadomości ode mnie.
Opowiadając o swoim rejsie, Wójtowicz podkreśla, że na trasie spotykał wielu życzliwych ludzi. W jednym z warsztatów w
Kazimierzu mógł naprawić łódkę uszkodzoną po zderzeniu z promem. W Górze Kalwarii bosman z barki zawiózł go do miasta po
benzynę i jedzenie. W Gdańsku zgubił portfel z wszystkimi dokumentami i sporą gotówką. – Kiedy zrezygnowany wracałem do
łodzi, podszedł do mnie ochroniarz i zapytał: „Pan Wójtowicz?”. Natychmiast humor mi się poprawił, bo wiedziałem, że znalazł mój
portfel – opowiada o zdarzeniu.
Komentując przebyty rejs, Wójtowicz mówi: – Cieszę się, że zrealizowałem swoje marzenie i zobowiązanie podjęte przed laty. Była
to wspaniała przygoda. To, co przeżyłem i zobaczyłem na trasie, zapamiętam na zawsze.
Ryszard Stelmaszczyk