Pobierz w pdf - CzytajZaFREE.pl
Transkrypt
Pobierz w pdf - CzytajZaFREE.pl
Pacyfista II cz. 6 (noc druga) Publikacja na extrastory.czytajzafree.pl Autor: siremil Morthon nie widział nic poza zasięgiem ręki. Słyszał przyspieszone, urywane oddechy towarzyszy. Czuł ich strach – przejmujący, zatykający dech, zaćmiewający myśli. Mogli być weteranami wielu zwad i wojen, lecz gdy w grę wchodziła walka nie tylko o życie, lecz również o nieśmiertelną duszę strach nabierał zgoła nowego wymiaru. Sam nie był pewien czy nie położy dziś głowy, nie mówiąc już o tym, że nie miał wcale pewności jak sprawi się oręż spreparowany w starym rytuale. Bóg jeden wiedział co porabiali i co czuli chłopi pozostawieni samym sobie. Nagle gwałtownie zadął wiatr. Wszyscy odruchowo zbliżyli się do siebie niemal stykając się plecami. Nie poczuli żadnego powiewu, mgła nie ustąpiła podmuchowi choćby o piędź. Wycie wiatru jednak się wzmagało. Morthon począł nerwowo rysować klingą w powietrzu ósemki. Przez chwilę miał wrażenie, że co rusz słyszy rżenie konia. Nie dochodziło jednak zza pleców, tam gdzie Oczir zbudował hospodarską zagrodę, lecz zewsząd wokół. Gdy wytężył słuch, zdawało się, że prócz porywów dziwacznego wiatru i cichych, rwanych modlitw wojów, da się słyszeć jeszcze chroboczący, szorstki dźwięk. Monotonny, rytmiczny. Pacyfista nie był pewien czy to aby nie wyobraźnia podsuwała mu podpowiedź, ale chroboty zdawały się układać w sylaby, a te z kolei w słowa: Aszguzai aspa daiwaszu. Aszguzai aspa daiwaszu. Aszguzai… Nie, to nie mogło być złudzenie. Zmarli obwieszczali swe przybycie. Daelon musiał także to usłyszeć, gdyż począł nucić Credo. Początkowo z cicha, z każdym tchem jednak coraz głośniej i mocniej. Zagłuszając dęcie wiatru, zagłuszając szeleszczące brzmienie złowrogich słów. W odpowiedzi osaczające ich białe opary powoli acz wyraźnie zaczęły pierzchać przed siłą pacierza. Morthon bez wahania dołączył do swojego nauczyciela: - Qui conceptus est de Spiritu Sancto, natus ex Maria Virgine; passus sub Pontio Pilato, crucifixus, mortuus, et sepultus[1]… Pozostali dołączali swe głosy w miarę wykształcenia i możliwości. Nawet Oczir mamrotał coś w obcym języku, starając się jednak trzymać rytm równy z Symbolum Apostolorum.[2] Mimo, że ludzie byli wystraszeni, modlitwa dodawała im otuchy. Czuli namiastkę mocy jaka wypełniała pacyfistę przed konfrontacją ze Złem. - Descendit ad inferos; tertia die resurrexit a mortuis; ascendit ad caelos, sedet ad dexteram Dei Patris omnipotentis… – Chór głosów brzmiał coraz pewniej. Strona: 1/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl Nie mogli jednak poczuć fal gorąca płynących wzdłuż kręgosłupa i rozlewających się dalej po ciele wzdłuż kości i tętnic, by dotrzeć do najdrobniejszej jego cząstki. Nie mogli czuć jak wewnętrzne iskry skaczą między nerwami napędzając ludzki organizm, by był gotowy stawić czoła najplugawszym, najpotężniejszym demonom. - Inde venturus est iudicare vivos et mortuos. Nigdy nie było im dane doświadczyć jak w chwili próby świat nagle zwalnia. Jak wszystko staje się wyraźniejsze i czystsze. Jak każda wątpliwość zamienia się w pewność, a słabość w walor. Nie mieli prawa przeżyć tego wrażenia, które pozwalało sądzić, iż wystarczy jedynie odpowiednio mocno się skupić i wejrzeć w siebie, by dostrzec Jego myśli, Jego plany; by ujrzeć Jego oblicze. Tak jakby Pan znajdował się tuż za zakrętem świadomości. Morthon wiedział, że to poczucie było zwodnicze, a Bóg – choć na wyciągnięcie ręki – był nadal nieosiągalny. Mimo wszystko żaden człowiek za życia nie mógł znaleźć się już bliżej Stwórcy. - Credo in Spiritum Sanctum; sanctam Ecclesiam catholicam, sanctorum communionem… – Mgła ustąpiła na tyle, że znów mogli zobaczyć zimny blask gwiazd. Oni zyskali jedynie władzę nad złowróżbnymi oparami oraz odrobinę odwagi. To musiało im jednak wystarczyć. I w chwili gdy sądzili, że z Pańską pomocą, uda się im dziś odnieść zwycięstwo coś z piekielną mocą targnęło spiętymi w tabor furami. Umilkli jednocześnie. Rozglądali się nerwowo, lecz krąg światła i widoczności nadal nie sięgał tak daleko, by dostrzec skraj ufortyfikowanego obozu. Palce same zaciskały się do zbielenia kłykci na rękojeściach szabel i drzewcach toporów. Jakaś potężna siła ponowiła atak. Raz po raz dechy jęczały pod silnymi ciosami. Słyszeli brzęk łańcuchów i rżenie zdenerwowanych koni. I słowa w dawno zapomnianym języku wypluwane z dziką zajadłością. Ochrona zadziałała! Upiory nie potrafiły sforsować bariery. „Dzięki Ci Panie” - Pacyfista odruchowo się przeżegnał. - Teraz się dopiero z murwy syny rozeźlili – skwitował kniaziowy żołdak. Co rusz napastnicy ponawiali atak w innym miejscu. Co rusz wozy skrzypiały pod furią otrzymanych razów, lecz nie ustępowały. Mając słuch za przewodnika mężczyźni wodzili spojrzeniami za kolejnymi uderzeniami padającymi na skroplone Krwią Pacyfistów umocnienia. Próbowali wypatrzyć jakikolwiek cień zdradzający napastników. Na próżno. - Szukają luki – ocenił trzeźwo Daelon. Zatoczyli prawie pełen krąg, gdy w końcu wszystko ustało. Morthon wiedział jednak, że to nie koniec. Agresorzy nie odpuścili. Dopiero teraz moc kipiała w nim jakby chciała rozerwać go na strzępy. Dopiero teraz szum własnej krwi niemal zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Wtem rozpętało się piekło! Coś huknęło tak potężnie, że świat zdawał się zadrżeć w posadach. Nad pułapem mlecznych oparów Morthon dostrzegł ciemny, nieforemny kształt lecący w przestworza. - Jezu! – jęknął przerażony, gdy uświadomił sobie, że widzi jak od nieforemnego kształtu odrywa się szprychowe koło i mknie wprost na niego niczym pocisk. Z krzykiem Strona: 2/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl odskoczył rozpychając towarzyszy na boki. Koło upadło tuż obok i przekoziołkowało dalej w głąb obozowiska. Nikomu na całe szczęście nic się nie stało. Nieopodal padły na ziemię kolejne złomki kolasy. Mgła rozrzedziła się na tyle, by mogli zobaczyć jak przy akompaniamencie stęknięć i ogłuszających trzasków następny wóz wystrzelił w powietrze, i następny, i jeszcze jeden. Mężczyźni wrzeszcząc i potykając się o siebie rozpierzchli się próbując uniknąć zabójczego deszczu. Fragmenty wozów, bierwiona, osie i dyszle z łoskotem wbijały się w ziemię. Latające łańcuchy i pojedyncze ogniwa świszczały złowieszczo nad głowami, grzechotały odbijając się od tarcz. Aszguzai aspa daiwaszu! – rozległo się ponownie. Tym razem ze zdwojoną mocą. Słowa brzmiały wyraźnie i złowrogo. Niosły ze sobą obietnicę śmierci i cierpienia. - Spasi Chryste! – krzyknął ktoś piskliwie, zapewne Dobek. Morthon nie mógł jednak go dostrzec. Z trudem lawirował wśród licznych odłamków wzbijających przy lądowaniu fontanny piachu. W ostatniej chwili uskoczył przed pikującą wprost na niego sękatą dechą. W zamieszaniu jednak czyjeś kolano ścięło go z nóg. Przetoczył się odruchowo i zerwał na równe nogi. W sam raz, by umknąć przed bliżej nieokreślonym żelastwem. Wzbity w powietrze pył zapiekł pod powiekami. Przez chwilę nic nie widział. To wystarczyło, by ciężki kloc drewna z głuchym tąpnięciem walnął go w ramię. Błysk bólu wypełnił umysł pacyfisty. Siła uderzenia zakręciła nim jak szmacianą lalką i rzuciła kilka stóp do tyłu. Powietrze z sykiem uszło z płuc, gdy grzmotnął z impetem na plecy. Świat wokół zawirował. „Boże pomóż”. Znów dźwignął się do pionu. Jakaś pędząca niczym bełt drzazga rozorała mu policzek. Ciepła ciecz zalała mu twarz. Całą jego jaźń poczęły wypełniać drapieżne zawołania: Aszguzai aspa daiwaszu. Aszguzai aspa daiwaszu… Niewyraźne, zamazane kształty kręciły się wokół Morthona w dzikim, gorączkowym tańcu. - Do mnie! Do mnie! – nawoływał kniaź gdzieś w oddali. Ogniska powodowane nieznaną, złą siłą buchnęły niespodziewanie wstęgami czarnego dymu i iskier. Raz, drugi, po czym przygasły. Zapanowały niemal kompletne ciemności. Ktoś wywrócił się z jękiem. Ktoś zaklął siarczyście. Któryś z wojów wzywał imię Pana Boga swego. Nawoływali się nawzajem. - Morthon! Morthon! Resztki taboru spadały na ziemię wzbijając kurzawę. Bombardowanie ustawało. - Daelon! Rozmazany świat w załzawionych oczach pacyfisty powoli zaczął odzyskiwać swą ostrość i pomimo tępego, promieniującego bólu udało mu się dostrzec współtowarzyszy podążających za głosem hospodara. - Do mnie! Doo mnieee! W końcu, mimo szybko połykającej światło czerni, wirującego pyłu i pasm mlecznych oparów snujących się nad ziemią, odnaleźli się przy namiocie zajmowanym przez pacyfistów. Z powrotem zbili się w kupę wokół stepowego władcy. Nagle wszystko ucichło. I wiatr przestał zawodzić, i oschły zaśpiew umarłych umilkł jak ucięty nożem. - Stan! – Mikołaj nie tracił głowy. Strona: 3/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl O dziwo wszyscy wyszli z opresji bez większego szwanku. Krwawili co prawda z licznych skaleczeń i rozcierali zbolałe członki, lecz stali na własnych nogach w pełnym rynsztunku gotowi do starcia. Instynktownie ustawili się ławą w stronę wyrwy w obwarowaniu. Na tle dogorywających płomieni i blasku nocnego nieba jedynie z trudem dostrzegali zarys obozu. Ciszę przerywały tylko ich ciężkie oddechy i ledwo słyszalne łkanie chłopca stajennego. Daelon miał rację, gdy przewidywał, że przyjdzie im stawić czoła potężnej sile. Morthon czuł jak nieznana moc napędza duchy wojowników, jak karmi ich nienawiścią i nęci obietnicą spełnienia we krwi i cierpieniu. Teraz skupiała się w mroku przed nimi. Gdy już myśleli, że wypatrzą oczy świdrując wzrokiem ciemność, gdy już wśród niektórych rodziła się nieśmiała nadzieja, że to być może koniec – zobaczyli ich. Najpierw płonące piekielnym żarem ślepia upiornych wałachów, później skrzące snopy iskier kopyta, a w końcu całe migotliwe sylwetki wierzchowców wraz z ich umarłymi panami na grzbietach. Dumni, wyprostowani w siodłach, w swych pysznych pancerzach, frygijkach i złoconych hełmach wpatrywali się posępnie błękitnymi ognikami oczu w swe ofiary. Nie forsowali tempa, nie atakowali już z dziką furią. Wiedzieli, że obrońcy nie mają gdzie uciekać. Cały poczet kilkunastu konnych zmierzał powoli w karnym szyku w stronę żywych. Aszguzai aspa daiwaszu – zaszumiało. – Aszguzai aspa daiwaszu. - Klin! – Hospodar po raz kolejny zadziwił Morthona opanowaniem. Daelon szybko ustawił się na szpicy, drugi rząd stanowił młodszy pacyfista i rękodajny kniazia. Z tyłu usytuował się sam Mikołaj z Oczirem i Dobkiem po bokach. Jeden z upiorów, w wysokiej karmazynowej czapie i złotej pelerynie, wysforował nieco przed resztę. Powiedział coś w stronę zwartych mężczyzn, lecz oni usłyszeli tylko niewyraźny szelest. Dopiero po chwili wiatr przywiódł do nich charczące słowa: - Jesteście jak gzy. Dłużej nie możemy was jednak ignorować. Dziś za złoto zapłacicie krwią. Za pychę – cierpieniem. Za głupotę – wieczną służbą Panu. Dobek załkał głośniej i skulił się za tarczą, a do nozdrzy towarzyszy dotarł duszący odór moczu. Nikt nie zwracał jednak na to najmniejszej uwagi. Upiór zatrzymał się i przechylił głowę niczym zaciekawiony pies. Na bladej twarzy wykwitł zimny, wąski uśmiech. - Jesteśmy Aszguzai. Od dziś należycie do nas – dodał, po czym krótkim mieczem przeciął powietrze dając znak do ataku. Upiorny poczet z rykiem ruszył do przodu. Konie momentalnie przeszły ze stępa w pełen cwał. Ziemia zadudniła pod ich kopytami. Powietrze drżało od nieczystej magii. Pędzili niczym śmiercionośna czerwono-złota lawina mająca na celu zmiecenie z powierzchni ziemi wszystkiego co stanie jej na drodze. Nim minął pacierz upiorni jeźdźcy wpadli na obrońców. - Sub Tuum Praesidium! – krzyknęli równocześnie obaj pacyfiści. Daelon zanurkował przed pierwszym ciosem żelastwa. Ciął wierzchowca po pęcinach. Kniaziowy żołdak zbił tarczą uderzenie włóczni. I znów Krew Pacyfistów zadziałała! Strona: 4/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl Morthon uchylił się przed pędzącą głownią miecza i sam wyprowadził cios od dołu rażąc brzuch konia i opancerzoną nogę jeźdźca. Powietrze przeszył przejmujący skowyt i rżenie zwierzęcia. Koń i jego pan popędzili dalej w nicość. Ich miejsce zastąpił kolejny upiór. Morthon nie zdążył odskoczyć przed atakiem, lecz w ostatniej chwili udało mu się przyjąć cios na zastawę wytrącając nieco napastnika z impetu, co wykorzystał skrzętnie Oczir wzierając grot włóczni w oczodół piekielnika. Coś gorącego chlusnęło na prawą rękę i twarz pacyfisty. Na jedno uderzenie serca zerknął w bok. Z głowy sąsiada tryskał gejzer czerwonej posoki po celnym trafieniu brązowym czekanem. Rękodajny bezgłośnie osunął się na ziemię. Zostało ich pięciu. Atak nie ustępował. Morthon zdążył dostrzec tylko gorejące zimnym płomieniem ślepia kolejnego wojownika, gdy wyskoczył w górę, ramieniem zbił drzewce włóczni i sztychem srebrnej szabli przeszył lamelkowy pancerz i eteryczne ciało kolejnego wojownika. Chwilę później ponowił próbę i następny Aszguzai rozpłynął się w powietrzu po precyzyjnym cięciu szabli. Świat zamienił się w rozmazany wir krzyków, brzęku stali, tętentu końskich kopyt, pojawiających się i znikających upiornych białych twarzy konnych wojowników i okrzyków tryumfu, jęków wysiłku współtowarzyszy. Jak w groteskowym kalejdoskopie przed oczami pacyfisty zmieniały się obrazy: Daelon tańczący jak szalony na przedzie klina; Oczir z bitewnym trelem na ustach w zapamiętaniu parujący kolejne razy i kontrujący włócznią; rozszerzone z przerażenia oczy Dobka, gdy próbuje uniknąć demonicznych obuchów i ostrzy; zawzięta twarz kniazia Mikołaja, pokrzykującego rozkazy i ostrzeżenia, zbijającego ciosy zagrażające życiu jego i chłopaka. Kolejne ataki zlały się w karmazynowe i złote rozmazane pasma cięć, uników i wyskoków. Szturm upiorów rozbijał się o pacyfistów jak przybój o kamienne falochrony. Fala za falą z furią, lecz bezskutecznie. W końcu wszystko się skończyło. Nie atakował już żaden upiór. Krew w żyłach Morthona wrzała! Czuł Moc jakiej nigdy nie doświadczył, jakby sam Pan kierował jego poczynaniami. Wygrali, lecz to zakończyła się dopiero pierwsza runda. Pozostali upiorni jeźdźcy zawracali za ich plecami, by przygotować się do kolejnego natarcia. Zostało ich mniej niż połowa. - Nawrót – wysapał Mikołaj, lecz Morthon nie zwracał już na niego uwagi. Niesiony chyba tchnieniem samego Stwórcy ruszył biegiem w stronę upiornych jeźdźców. Nie pamiętał, by podjął taką decyzję, nie pamiętał, by rozważał inne możliwości. Mknął niemal nie dotykając stopami gruntu. Powietrze wyło mu w uszach. Świat zogniskował się do grupki zdumionych Aszguzai przed nimi. Otuleni jasno jarzącą się łuną odcinali się wyraźnie na tle czarnego nieba. Byli aż zbyt łatwym celem. Cały czas przyspieszał, cały czas jakiś wewnętrzny głos powtarzał mu, że jest zbyt powolny, że może dać z siebie więcej. Czuł, że w tej chwili nie jest tylko człowiekiem, że w tej chwili napędza go MOC! Demoniczne wałachy ustawiły się z powrotem w szyku i sposobiły się do kolejnego natarcia, gdy Morthonowi pociemniało w oczach, a w jego piersiach zabrakło tchu. Mimo to widział niczym przez okopcone szkiełko wykrzywione, martwe gęby rozpływających się w nicość wojowników. Widział swoją szablę tnącą od dołu w górę i na odlew. Słyszał przerażający syk i gulgot mar odchodzących w niebyt. Skakał między umarłymi i niósł pokój wieczny srebrnym brzeszczotem. Raził na wszystkie strony, bez wytchnienia, bez pardonu. W końcu zauważył, że został sam. Wycieńczony przyklęknął na jednym kolanie. W ustach miał sucho, płuca piekły go żywym ogniem. Pulsująca krew chciała rozsadzić mu skronie. „Boże, co tu zaszło?” – nie mógł pozbierać myśli. – „Dlaczego?”. Wielokrotnie pacyfiści podczas swej posługi powtarzają, że są jedynie narzędziem w rękach Pana, lecz dopiero teraz Morthon doświadczył co to tak naprawdę oznacza, gdy jego Strona: 5/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl własna wola nie miała nic do powiedzenia, gdy własna jaźń stała się jedynie biernym obserwatorem poczynań swojego ciała. Przez krótką chwilę nie był sobą. Czy był Nim? Wolał nie zadawać sobie nawet takiego pytania. Zmęczenie walczyło w nim z euforią. Spojrzał na swych towarzyszy ustawionych trzysta stóp dalej. W osłupieniu wpatrywali się w klęczącego pacyfistę. Otarł krew z twarzy i ruszył w ich stronę. Drżał na całym ciele. Obrazy walki sprzed chwili tańczyły mu pod powiekami tak jakby dopiero teraz umysł mógł zarejestrować cały jej przebieg. Był nieludzko szybki, precyzyjny i skuteczny. Nawet jak na pacyfistę. Cała nienawiść upiorów i wsparcie plugawej magii nie mogły się równać z siłą palącą krwioobieg Białego Pielgrzyma. Nic nie mogło stawić czoła boskiej mocy skupionej w tym niepozornym, nic nieznaczącym ciele pacyfisty czwartego rzędu. - Kyrie eleison![3] – Daelon złapał byłego ucznia za ramiona – Morthon, chłopcze, wszystko z tobą w porządku? Jak tego dokonałeś?! Blade oczy pacyfisty uważnie taksowały młodszego kolegę. Pozostali również nie mogli oderwać od niego oczu, zapominając nawet o nieszczęsnym zbrojnymleżącym w ciągle powiększającej się kałuży krwi. Zdawali sobie sprawę z tego, że zostali świadkami rzadkiej emanacji Jego woli na tym padole. Woli Jego lub jego przeciwieństwa. Chciał coś odpowiedzieć, ale myśli nie mogły złożyć się w słowa. Cały czas czuł pulsującą moc spychającą świadomość w głąb czaszki na korzyść pierwotnego instynktu. Cały czas zmęczone mięśnie trwały napięte jak postronki, cały czas oddychał szybko i głęboko. Moc nadal go nie opuściła, nie do końca, a to mogło oznaczać tylko jedno. - Został jeszcze jeden – wychrypiał. I jakby na potwierdzenie jego słów z ciemności na swym umarłym wierzchowcu wychynął Aszguzai w wysokiej zdobionej złotymi aplikacjami czapie; ten sam, który wcześniej dał sygnał do szturmu. Dopiero teraz zmiarkowali, że nie brał udziału w szturmie. Przyglądał się im uważnie z wysokości siodła. W jego ślepiach płonął stalowy, zimny ogień. Migotliwe kopyta zwierzęcia powoli wlekły się jeden za drugim, by w końcu ustać. Umarły jeździec nie zaszczycił obrońców już żadną przemową, ni groźbą. Zamiast tego powoli zaczął zawodzić cichą inkantację. Tym razem słowa nie chciały ułożyć się w jakiekolwiek choćby przypominające ludzką mowę dźwięki. Przywodziły raczej na myśl trzask płonących polan, szmer piasku w klepsydrze i skrobanie pazurów o kamień jednocześnie. Upiór złożył swe blade, kościste ręce jak do modlitwy. Powietrze wokół nich zadrżało nagle i zawibrowało niczym w upalny, letni dzień. Morthon poczuł przenikliwe ukłucie bólu przeszywające jego głowę na przestrzał. Konny szykował się do rzucenia potężnego czaru! Nie czekając na to, co zaraz się wydarzy pacyfista poderwał się do ataku. Zdążył jednak pokonać zaledwie kilkanaście stóp, gdy upiór podnosząc głos skierował ręce w stronę żyjących. Strumień wirującego jak małe tornado gorącego powietrza uderzył w nich siłą letniej nawałnicy. Uderzenie zatykało dech w piersiach. Buty pacyfisty zaryły w ziemi, podmuch wiatru osadził go gwałtownie w miejscu niczym furman rozpędzony zaprzęg. - Spaaaaasii Chryystee! – ryknął któryś z mężczyzn. Morthon nie mógł jednak nawet odwrócić głowy walcząc z wyjącym potępieńczo wiatrem. Wirujące, rozgrzane ziarenka piasku wciskały się w oczy, usta, nos; kaleczyły skórę twarzy. Upiór do wtóru z wyjącym wiatrem zawodził coraz głośniej i głośniej. Teraz Morthon mógł już odróżnić pojedyncze słowa lub przynajmniej tak sądził. Jeśli się nie mylił wśród potoku zapomnianych słów dało się wyłuskać znane już mu Aszguzai oraz coś co brzmiało jak Tabiti Mawta. To ostatnie miało w sobie wyjątkowo silną moc i za każdym razem, gdy mag wypluwał je na świat pęd strumienia powietrza wzrastał, a pacyfiście ciemniało przed oczyma. Strona: 6/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl - Tabiti Mawta… Aszguzai… Aszguzai… Tabiti Mawta! Morthon czuł jak potężna siła stara się go oderwać od podłoża i cisnąć w noc. On, mimo to, zgięty w pół z ostrzem przy nodze ze wszystkich sił starał się przeć do przodu. Wydawało mu się, że gdzieś obok przemknęło przerażone meczące żałośnie zwierzę. Słyszał jęki i krzyki swych współtowarzyszy, lecz nie mógł ich nawet dostrzec. O jakiejkolwiek pomocy nie było nawet mowy. Nawałnica brała w posiadanie całe obozowisko. - Aszguzai… Aszguzai… Tabiti Mawta! Wichura już dawno zerwała mu kapelusz z głowy. Teraz powoli poddawały się pętlice, by po chwili trzasnąć i eksplodować feerią srebrnych guzów. Biała peleryna z pacyfistycznym krzyżem pomknęła w dal. Rękojeść szabli chciała wyrwać się z dłoni. Srebrny medalion obijający boleśnie łopatki próbował zadzierzgnąć łańcuszek na szyi. - Tabiti Mawta… Aszguzai… Aszguzai… Tabiti Mawta! Poły tuniki łopotały głośno i szarpały pacyfistą do tyłu. Za każdym razem, gdy próbował ruszyć do przodu musiał walczyć, by nie stracić równowagi i nie runąć na plecy. Kątem oka dostrzegł jak frunie duża biała płachta płótna zerwanego namiotu. Chwilę później w ostatniej chwili udało mu się uniknąć kolizji z lecącym stolikiem. Wszystko wokół musiało już ulec magicznemu żywiołowi. Głos maga z każdym tchem stawał się mocniejszy, podobnie nawałnica. „Boże! Jeszcze ten jeden raz użycz mi siły!” Mimo, że Morthonowi udawało się ustać, powoli acz zauważalnie siła wiatru poczęła przesuwać go do tyłu. Z trudem łapiąc oddech szorował stopami po ziemi. - Tabiti Mawta! Tabiti Mawta! Jakaś większa grudka ziemi rozbiła mu skroń. Mosiężna patera trafiła z impetem w obolałe już ramię. Niewiele brakowało, by odchylił się do tyłu i dał się porwać pędzącemu wirowi. „Panie, jeszcze ten jeden, jedyny raz pozwól mi być naczyniem dla Twej mocy i gniewu” – krzyczał rozpaczliwie w myślach widząc już oczami duszy jak przegrywa z żywiołem i leci gdzieś w dal na spotkanie śmierci. Niebiosa musiały jednak usłyszeć jego prośbę, gdyż ponownie poczuł napływającą weń potężną moc. I znów myśli poczęły odpływać w tył głowy. Żyły zaczęły palić jakby wypełniono je płynnym metalem, a bezmyślna agresja jęła dodawać jego ruchom pewności i sprężystości. Nie widział już niemal nic. Jedynie spowita mleczną poświatą sylwetka wodza Aszguzai i jego upiornego wierzchowca majaczyła mu niewyraźnie przed oczyma niczym straszliwy miraż. Ruchy sprawiały ból, lecz mimo to udało mu się pokonać pęd wyjącej wichury. Najpierw jeden mały krok, potem następny. Chwila na odzyskanie równowagi. I kolejny krok, i jeszcze jeden. Pędzące powietrze wciskało z powrotem dech do płuc. Drobiny piasku bez ustanku bombardowały jego twarz i ręce. Świat naokoło skowyczał w szale wirujących płacht, desek, strzaskanych mebli. Teraz jednak już wiedział, że jest nie do powstrzymania. Prężąc mięśnie do granic możliwości parł do przodu. Oczy piekły i łzawiły, z nosa buchnęły strużki gorącej cieczy. Pomimo tego drobił wciąż przed siebie. Gdyby mógł zaczerpnąć powietrza wydobyłby z siebie krzyk bólu i wyczerpania. Zamiast tego z zaciśniętymi ustami i przymrużonymi powiekami zbliżał się powoli do ducha wojownika czekającego na pacyfikację. Taka wola Pana. Wtem wiatr ustał, a Morthon z impetem poleciał do przodu. Przeturlał się jednak instynktownie i zerwał się na nogi z szablą gotową do ataku. Jednakowoż Aszguzai nie Strona: 7/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl kwapił się już do konfrontacji. Wpatrywał się w pacyfistę. Jego martwa twarz nie zdradzała żadnych emocji. - Dzielnie walczysz – wysyczał cicho. – I wspiera cię ten, którego imienia się nie wypowiada. Morthon nie miał zamiaru dyskutować z marą wojownika. Ruszył do ataku. - Odpuszczam twe grzechy człowiecze – podjął zwyczajową formułę. - Jesteś jednak słaby. – Upiór uśmiechnął się kącikami wąskich ust. - I powierzam aniołom u bram niebios. - Nie możesz równać się, Biały Pielgrzymie, z sługami Płonącego Boga, Tabiti Mawta. - Spoczywaj w pokoju Chrystusa! – Morthon wyskoczył w górę. Zimny blask oczu maga odbił się w srebrnej głowni. Gdy wypolerowane pióro szabli miało już sięgnąć jego szyi, ów warknął coś niezrozumiale i nakreślił znak w powietrzu szybkim ruchem dłoni. Błysk oszołomił Białego Pielgrzyma tylko na chwilę. To wystarczyło jednak, by zamiast ciąć umarłego wylądował ciężko z powrotem na ziemi. Nagle poczuł jak zimna klinga rozharatała mu krtań! Dlaczego?! Kto?! Za co?! Nawet nie rozpoznał napastnika. Chwycił się oburącz rękami próbując zatamować krwawienie. Na próżno. Serce łopotało jak szalone. Szyja paliła w miejscu cięcia. Padł na bruk. To nie może być prawda! Zimno, Boże jak zimno. Oddychaj, oddychaj! To nie może być prawda! To nie może dziać się naprawdę! A jednak… Ja umieram! Umieram… Jezusie, wybacz… Odskoczył od upiornego jeźdźca skołowany. Odruchowo pomacał gardło. Nie znalazł jednak żadnej rany. - Mój Pan nadchodzi! Jest blisko! – szeleścił złowrogo Aszguzai. Znowu poczuła ten rozrywający, dobrze znany ból w kroczu. Wykrzywiona w paskudnym uśmiechu twarz ojca napawała obrzydzeniem. Cuchnął przetrawionym winem. Szorstki zarost drapał po policzku. Plugawa ślina spływała z jego ust po szyi i karku. Boże! Dlaczego znów karzesz mi to znosić! Czym zawiniłam bym zasłużyła na taką dolę! Tato! Sprawiasz mi ból, tato. Powiedz to! Nie powiem! Powiedz! Nienawidzę cię! Powiedz! Wykręcany sutek pali ogniem! Jestem nikim! Powiedz! Rozczapierzone pazury boleśnie orzą pośladek. Powiedz! Jestem twoja! Jestem niczym! - Powstanie gdzie Słońce i Księżyc! Gdzie piach i krew! – Upiór spokojnie kontynuował. – Powstanie i ani ty, ani ten twój El nic nie możecie poradzić. Wasz czas dobiega końca. Jesteś za słaby. Jutro przybędzie nas więcej. Nie ustoicie. Gdy wizja gwałtu na dobre minęła i Morthon na powrót mógł oglądać świat swoim oczami zobaczył jak mag Aszguzai zawraca konia i budząc dziesiątki iskier przy każdym kontakcie kopyt z gruntem rusza galopem w stronę majaczącego na tle różowiejącego nieba wzgórza. Pacyfiście kręciło się w głowie. Chwiał się na odrętwiałych nogach. Kolejna fala krwi buchnęła z nosa zalewając mu pierś. Poczuł, że kończyny odmawiają mu posłuszeństwa, a ciało zamienia się w zbędny, niezgrabny ciężar. Padł na kolana, lecz ziemia mimo to zatańczyła mu przed oczami. Legł twarzą w piach. Nie miał sił by się odwrócić. Nie mógł Strona: 8/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl zmusić ciała do jakiegokolwiek wysiłku. Zatapiał się w nicość. - Nie żyje! – dotarł do niego jeszcze czyjś rozpaczliwy krzyk. – Boże, on nie żyje! „Czy tak wygląda śmierć? Panie…” – jęknął tylko w myślach nim połknęła go ciemność. C.D.N. [1] Morthon zaczyna od momentu: Który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny; umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion; [2] Czyli Skład Apostolski, czyli Credo, czyli Wierzę w Boga; [3] Panie, zmiłuj się nad nami; Strona: 9/9 Wszelkie prawa zastrzeżone dla CzytajZaFree | Zobacz opowiadanie na extrastory.czytajzafree.pl