Kulka w Białymstoku

Transkrypt

Kulka w Białymstoku
Nr 208 (351), 19-21 X 1984
Kulka w Białymstoku
Grał lepiej niż na płycie
Kiedy słucha się gry Konstantego Andrzeja Kulki, nieodparcie przypominają się poglądy starożytnych
filozofów o wielkiej sile oddziaływania muzyki, o zdolności kształtowania charakterów ludzkich i
utrzymywania społeczeństw i państw w wewnętrznej harmonii. Po kilku tysiącleciach te zamierzchłe
przekonania wydają się nam tyleż krzepiące, co nieprawdziwe. Zaprzeczałaby im sama historia ludzkości
obfitująca w krwawe rzezie, których kontynuacją w naszym stuleciu były dwie wojny światowe, wiele wojen
lokalnych, fala terroryzmu i innych plag.
Czy możemy powiedzieć za greckim mędrcem, ze muzyka łagodzi obyczaje, kiedy jedna część ludzkości
umiera z głodu, a inna coraz to bardziej udoskonala narzędzia samozagłady? Jakże śmieszne może wydać się
słuchanie muzyki u progu katastrofy ziemskiej cywilizacji
A jednak im więcej wokół nas nonsensów, tragicznych nieporozumień, kosmicznych lęków tym bardziej
pragniemy uspokojenia, oczyszczenia naszej psychiki ze wszystkich strachów. Takie konieczne dla życia
ukojenie przynosi muzyka. Nie każda. Wielka.
Kiedy spotykają się tacy tytani sztuki jak Beethoven i Kulka dobrze usposobiony do gry, musi powstać
kreacja artystyczna o wymiarach przekraczających wręcz ramy sztuki. Jest przecież zupełnie sprawą oczywistą,
że genialny kompozytor zamyka w partyturze nader ubogi i niedoskonały przekaz własnych myśli, uczuć,
niewyraźny ślad, odbicie nurtu pełnego twórczej energii. Chce wypowiedzieć znacznie więcej, niż pozwala na
to forma artystyczna, konwencje jego czasu, wreszcie — zapis graficzny muzyki. Nuty zabijają dźwięki i tylko
nieliczni artyści potrafią w pełni przywrócić je do życia. Takim artystą jest Kulka. Nie istnieją dla niego żadne
bariery techniczne, nie ogranicza jego sztuki odtwórczej żaden czynnik materialny. Dzięki temu jest on
dopuszczony da bezpośredniego wtajemniczenia w istotę już nie zapisu beethovenowskiej partytury, ale w
istotę, beethovenowskich myśli, uczuć — tego twórczego strumienia, który kiedyś pchnął kompozytora do
stworzenia Koncertu skrzypcowego.
Słyszałem
ten genialny koncert dziesiątki razy w różnych wykonaniach. Porównywałem
białostockie wykonanie Kulki z jego nagraniem płytowym zarejestrowanym podczas koncertu z orkiestrą
Filharmonii Narodowej pod dyr. Kazimierza Korda. Nawet tamta interpretacja, bądź co bądź płytowa, nie
zawierała tyle pierwiastka duchowego, niematerialnego. Może to zresztą sprawa właśnie materii, płyty.
Bezpośredni odbiór muzyki na sali koncertowej pozwala na swobodny przepływy owych słynnych, a
tajemniczych fluidów między wielkim artystą a słuchaczami. Są to zjawiska z pogranicza, parapsychologii, ale
nie sposób im zaprzeczyć, W miarę rozwoju formy Koncertu Beethovena byliśmy wciągani w tę muzykę, gdzie
dźwięk przestawał być tylko dźwiękiem, a stawał się znakiem wielkich i pięknych idei kompozytora.
Arcydzieło Beethovena nie daje specjalnych możliwości popisu, zaimponowania wirtuozerią, nie zawiera
atrakcyjnych dźwiękowo, akrobatycznych figuracji. Całe piękno tej muzyki ukryte zostało w prostej strukturze
motywów, tematów, ich rozwinięć i przetworzeń. Okazuje się jednak z praktyki wykonawczej, że owa prostota
jest pozorna, że trzeba naprawdę wielkiego, dojrzałego artysty, aby wytłumaczył słuchaczom, co te proste frazy
muzyczne znaczą, Takim artystą jest właśnie Kulka, niepróbujący nawet wysunąć się na pierwsze miejsce,
przed Beethovena.
Absolutne możliwości techniczne zademonstrował natomiast w pierwszym utworze zagranym na bis - 13.
Kaprysie Paganiniego, którego część środkową wykonał w niespotykanym, zupełnie oszałamiającym tempie.
W drugim bisie pięknie nawiązał do poważnej tonacji muzyki Beethovena grając stylowo Gawota z III Partity
E-dur Jana Sebastiana Bacha,
Uduchowiona gra Andrzeja Kulki udzieliła się poniekąd orkiestrze Białostockiej Filharmonii prowadzonej
tego wieczoru przez Tadeusza Chachaja. Akompaniament do Koncertu Beethovena wypadł zupełnie przyzwoicie. Wiele owacji zebrali muzycy za wykonanie V Symfonii e-moll Piotra Czajkowskiego. Ta muzyka w
odróżnieniu od Beethovena jest rodzajem "samograja" — mówiąc żargonem muzycznym. Piękne tematy,
obfitość kontrastów — to z jednej strony gwarancja powodzenia u publiczności, z drugiej jednak — niebezpieczeństwo przesłodzenia, bądź przejaskrawienia. Tadeusz Chachaj utrzymał właściwe proporcje między
elementem konstrukcyjnym, formalnym a emocjonalnym, treściowym. Jasnym punktem tej interpretacji była
gra grupy instrumentów dętych drewnianych na czele z oboistką odznaczającą się dźwiękiem o zupełnie
wyjątkowej urodzie. Nie można tego powiedzieć, niestety, o tak ważnym w drugiej części solo rogu. Sporo do
życzenia pozostawiała również precyzja gry w gwałtownych, szybkich, szesnastkowych gamkach w przetworzeniu części pierwszej; dotyczy to przede wszystkim skrzypiec i altówek. Są to wszakże tylko szczegóły.
W całości dzięki właściwym tempom i ogólnie dobrej grze zespołu białostockich filharmoników nie łatwa
przecież partytura Piątej Czajkowskiego przekazana została w sposób atrakcyjny.
STANISŁAW OLĘDZKI