Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie!
Transkrypt
Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie!
Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie! Czwartek, 28 Maj 2009 12:43 Bóg jest naprawdę wspaniały i ogromnie zależy Mu na nas. Właśnie taka myśl przyszła mi do głowy gdy siadłem do pisania, jak Bóg doprowadził mnie do siebie. Jestem szczęśliwym mężem i szczęśliwym ojcem trójki dzieci. Celowo użyłem dwa razy słowa "szczęśliwy", bo tak właśnie mogę określić moje życie. Teraz naprawdę jestem szczęśliwy trudno mi to wyrazić i udowodnić, ale wiem, że tak jest. Jednak nie zawsze tak było. Pochodzę z tak zwanej rozbitej rodziny. Rodzice rozstali się, gdy miałem 6 lat. Młodszy brat został z Mamą, ja poszedłem z Ojcem. Sam o tym zdecydowałem. Bardzo kochałem i podziwiałem swego Ojca. Był dla mnie wszystkim, a z przekonania marksistą. Przyjąłem więc od Niego aktywną wrogość do religii i ideę zbudowania lepszego świata, gdzie ludzie byliby braćmi. U dzieci łatwo o idealizm. Rzeczywistość jednak powoli odzierała mnie z niego. Mama, choć nie mieszkała z nami, doprowadziła do tego, że przystąpiłem do pierwszej komunii po odbyciu stosownych przygotowań. Całe to wydarzenie wspominam niemiło, jako mieszaninę strachu, nieświadomości, regułek i zewnętrznych pozorów. Od tamtej pory przez długie lata nie pamiętam, bym dobrowolnie poszedł do kościoła. Jak już zaznaczyłem, po Ojcu byłem aktywnie antyreligijny i zaraz w III klasie szkoły podstawowej zacząłem udowadniać kolegom, że Boga nie ma i że świat powstał w wyniku ewolucji. Nie mieli żadnych argumentów, lecz pozostawali przy swoim. To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że wiara w Boga jest przeciwna rozumowi. Dzieci w klasie nie wyniosły z domów zbyt wielkiej tolerancji, więc szybko przyczepiono mi etykietę - ten, co nie chodzi do kościoła. Jeszcze kilka czynników /m.in. zbyt dobre postępy w nauce, nadmierna waga/ przyczyniło się do wyizolowania mnie z grupy rówieśników. Byłem sam. To straszne uczucie - w życiu miałem go jeszcze nie raz doświadczyć. Człowiek, który był dla mnie wszystkim - mój Ojciec - też zmienił swoje zainteresowania i z czasem ożenił się po raz drugi. Dla mnie było to jak zdrada. Ojciec niby dalej był "po mojej stronie", ale coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie. Nie widziałem żadnej nadziei na lepsze. Bardzo potrzebowałem kogoś bliskiego. Bóg nie dopuścił, bym w tym bardzo trudnym okresie był całkiem sam. Była przy mnie moja Babka. Starsza, emerytowana, przedwojenna nauczycielka. Kobieta o bardzo silnej osobowości i wysokich standardach moralnych. Bardzo oczytana i ,mówiąc po ludzku, mądra. Podobnie jak jej mąż, syn /i wnuk/ miała nastawienie antyklerykalne i antykościelne. Brzydziła się obłudą. Ateistką jednak nie była. Wpoiła mi przekonanie, że jeśli jest jakiś Bóg, to nie patrzy On na to, co zewnętrzne, ale na serce człowieka; że cała ta zewnętrzna, kościelna religijność, to tylko poza i udawanie, a życie tych ludzi odbiega diametralnie od ich "wierzeń". Jednak Ona miała ponad sześćdziesiąt lat, a ja niewiele ponad dziesięć. Skończyłem szkołę podstawową i zaczął się nowy koszmar. Zostałem przyjęty do elitarnej klasy matematycznej liceum w odległym o 50 km mieście wojewódzkim. Ostatecznie pozbyłem się złudzeń. Po pierwsze, co do swych "nieprzeciętnych" uzdolnień. I klasa była prowadzona w sposób odstraszający "nie nadających się". Wykładowcy z Uniwersytetu prowadzili zajęcia jak na wyższej uczelni, podśmiewając się z naszego przerażenia. Bóg i tym razem postawił przy mnie pomoc. Mieszkałem w internacie z pewnym kolegą, który stał się dla mnie pomocą w matematyce. Traktowałem go jak przyjaciela i w myśl moich ideałów o przyjaźni miała to być więź "wszystko za wszystko". On jednak miał inne zdanie na ten temat. Przekonałem się, że nie 1/4 Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie! Czwartek, 28 Maj 2009 12:43 mogę zbudować z drugim człowiekiem tak bliskiej więzi, jakiej bym chciał (choć trudno byłoby o lepszego kandydata do tego). Wszystko wyglądało nieciekawie - żadnej prawdziwej przyjaźni, żadnych "sukcesów naukowych". Ostatnia szansa polegała na znalezieniu dziewczyny. Pewnego wieczoru w internacie, po kolejnym "koszu na wejściu", moje myśli skierowały się ku Bogu. Powiedziałem coś takiego: "Boże, jeśli jesteś, to spraw, bym znalazł kogoś naprawdę bliskiego - dziewczynę". Nie minęło pół roku i to, o co prosiłem, stało się. Nie mogłem uwierzyć w to, co się działo. Staliśmy się dla siebie tak bliscy, że byliśmy tylko my i reszta świata /która mało nas obchodziła/. Chodziliśmy od początku liceum do jednej klasy i zawsze uważałem ją za najładniejszą i najmądrzejszą dziewczynę w klasie. Patrząc na siebie, nie myślałem /nie marzyłem/, że kiedykolwiek moglibyśmy być razem. Bóg jednak jest wspaniały i daje nam daleko więcej niż prosimy, czy rozumiemy. Ona z domu była raczej religijna, a ja byłem teraz przekonany, że Bóg istnieje i wysłuchuje nas. Tak więc naturalną rzeczą stało się, że zaczęliśmy razem chodzić do kościoła. Zbliżał się czas Wigilii i wszyscy udawali się do spowiedzi. Zapierałem się przed tym mocno, ale po długich rozmowach, zdecydowałem się. Dziewczyna nauczyła mnie regułek jak zacząć i skończyć, wiec podszedłem i zacząłem. Nie obyło się bez wzruszeń i łez /miałem przecież dziesięcioletnią przerwę/. Myślałem że to już wszystko, że już jestem "w porządku" wobec Boga, że jesteśmy w przyjaźni i tak będzie zawsze. Emocje opadły - w życiu nic się nie zmieniło. Dalej sam ustalałem normy swego postępowania, więź z dziewczyną pochłaniała mnie coraz bardziej. Bóg schodził na dalszy plan. Do kościoła chodziliśmy posłuchać politycznych kazań /był to początek roku 81/, a reszta była dla mnie tylko nic nie znaczącym rytuałem. Zdaliśmy na studia do Krakowa, a na wakacje pojechaliśmy powłóczyć się po Jugosławii. Wszystko układało się pomyślnie, a przyszłość widzieliśmy w różowych kolorach. Tam w przepięknej scenerii adriatyckiego wybrzeża po raz pierwszy stanęliśmy twarzą w twarz z możliwością rozerwania naszej więzi. Oboje chcieliśmy być razem, ale nie mieliśmy siły, by nie szukać swego i nie ranić siebie wzajemnie. To był wyraźny sygnał, ale bieg wydarzeń i zajęć wciągnął nas tak mocno, że tylko czasami zastanawialiśmy się nad tym głębiej. Studia, podróże, pasja gór, ciekawi ludzie, wystawy, filmy - teraz wokół tego kręciło się nasze życie. Z czasem zaczęliśmy się dorabiać, rozkręciliśmy "własny interes" i, przynajmniej dla mnie, pieniądze stały się kluczową wartością. Nasza więź osłabła do tego stopnia, że prawie nie rozmawialiśmy o sobie. Byliśmy razem, ale jakby obok siebie. W międzyczasie pobraliśmy się myśląc, że może to ożywi nasz związek. Pomogło na krótko. Wszystko zostało jak dawniej. Po ludzku rzecz biorąc mieliśmy wszystko, co życie może zaoferować. W mojej głowie jednak kołatało się pytanie - czy to jest wszystko co ma być treścią i celem mojego życia? To nie ma sensu. Stałem się bardzo ponury i nieznośny. Po co żyję? Co w życiu ma sens? Mniej więcej od czasu poznania dziewczyny zacząłem czytać Nowy Testament, a później i całą Biblię. Szukałem tam tylko rad i mądrych myśli, ale nie dało się czegoś nie zauważyć - Jezus był centralną postacią Pisma. Wzbudzał On we mnie podziw, był uosobieniem wszystkiego co najlepsze - ideałem. Gdy tak borykałem się z problemem sensu swego bycia tutaj na ziemi, pomyślałem: "Będę taki jak Jezus, to naprawdę wielki cel - o, coś takiego warte jest zachodu - stać mnie na to". Czytałem teraz Biblię pod kątem tego, co trzeba, a czego nie trzeba robić i próbowałem tak żyć. Jezus robił coś dobrego dla ludzi - i ja tak chciałem. Postanowiłem, że utworzymy gminę 2/4 Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie! Czwartek, 28 Maj 2009 12:43 "prawdziwych chrześcijan" i będziemy prowadzić jakąś działalność charytatywną. Kilka osób zainteresowało się nawet pomysłem, lecz wkrótce wycofali się. To mnie zdenerwowało, ale szczerze musiałem przyznać, że tak naprawdę to chciałem pokazać ludziom, co potrafię - jaki to ja jestem "święty". Ich los mnie tak bardzo nie obchodził, choć niby miałem im pomagać. Powiedzenie sobie jasno tego faktu było dla mnie bardzo nieprzyjemne. Znalazłem się w potrzasku. Nawet kiedy chciałem dobrze, to u źródła odkrywałem egoizm. Więc co, nie da się? I tu Bóg dał swoją odpowiedź - Trafiliśmy na spotkanie, na którym pewien człowiek mówił o Jezusie, o celu Jego śmierci. Powiedział, że to, co w nas jest złe, nazywa się grzechem, a w moim przypadku egoizmem. To właśnie uniemożliwia mi prowadzenie życia podobającego się Bogu. Sam nie mogę się tego pozbyć. Dlatego Jezus musiał umrzeć - umrzeć za mnie. Nie rozumiałem tego do końca, lecz uchwyciłem jedno - Jezus jako osoba - żywa, tu i teraz - jest rozwiązaniem. On ma moc zmienić mnie od wewnątrz. Człowiek ten wezwał, by zaprosić Jezusa do swego życia. Pragnęliśmy tego (tak, oboje z Żoną - jestem za to ogromnie wdzięczny Bogu). Prowadzeni w prostej modlitwie zaprosiliśmy Jezusa do naszych serc - by je zmienił, by wyrwał istniejący tam grzech i by dał nowe życie. Nic jednak nie poczułem i po powrocie do akademika, gdy ogólny entuzjazm nieco opadł, zaczęły pojawiać się wątpliwości. I znów Bóg postawił przy nas starszą w wierze chrześcijankę, która zadała mi proste pytanie - "Gdzie Jezus jest teraz w stosunku do Ciebie?" Ja: "No jak to gdzie?" - Ona: "Gdzie Go zaprosiłeś?"... Po chwili milczenia zrozumiałem, że jest to żelazna konsekwencja i logika: Jezus obiecał wejść do mnie, ja Go zaprosiłem - On nie mógł nie zrobić tego, co obiecał!!! Tak, to było wspaniałe odkrycie - Jezus jest tam, gdzie Go zaprosiłem, bo sam to obiecał. Jemu niech będzie chwała! Od tego czasu minęło już siedemnaście lat, lecz gdy to piszę, przeżywam wszystko jakby zdarzyło się wczoraj. Czas przestał dla mnie istnieć - spotkałem Tego, dla którego i przez którego zostałem stworzony /Kol. 1,16/. W sensie duchowym - więzi z Bogiem - osiągnąłem już cel - Bóg posadził mnie wraz z Jezusem w okręgach niebieskich /Ef. 2,6/. Wiem, że dzięki Jezusowi jest to już tak doskonała pozycja, że sam nie muszę i nie mogę jej polepszyć. To jest ogromne odprężenie. Jezus jest ze mną, nigdy mnie nie opuści - więc cóż może mi się stać? Tu na ziemi najpiękniejszą sprawą jaką Jezus uzdrowił, to nasze małżeństwo. Gdy przypominam sobie stan naszej więzi, gdy byliśmy bliscy rozstania, wydaje mi się, że w ogóle tego nie było. Po prostu "teraz" jest tak wspaniałe, że "kiedyś" poszło w zapomnienie. Żona jest najbliższą mi osobą na ziemi i najlepszym przyjacielem. Trudno mi to opisać, ale Ją kocham - i wiem, że nie jest to tylko zmienne uczucie, ale decyzja wyrażana w życiu. Siłę do takiego kochania daje tylko Jezus. Jemu naprawdę zależy na nas. Możemy teraz być tak blisko ze sobą dzięki Niemu - kiedyś żyliśmy obok siebie oddalając się powoli - On połączył nas - w Nim jesteśmy JEDNO. Tego nie mógłby dokonać żaden ludzki wysiłek. Mimo, że doświadczenia mojej młodości nie były przyjemne, to jestem za nie wdzięczny Bogu. Widzę, jak są one mi teraz pomocą. Na przykład jako uczeń Jezusa napotykam też na odrzucenie czy niechęć ze strony ludzi. Coś takiego nie jest mi obce, doświadczałem tego przecież wcześniej, choć z innego powodu. Jest to dla mnie jak prawdziwie lekkie i słodkie jarzmo Jezusa. Gdy patrzę na mój dziecięcy ideał budowania "lepszego" świata, gdzie ludzie byliby braćmi, to mogę powiedzieć, że znów mam podobny cel. "Tym zaś, którzy go /Jezusa/ przyjęli, dał prawo 3/4 Bóg istnieje, słyszy nas i pociąga do siebie! Czwartek, 28 Maj 2009 12:43 stać się dziećmi Bożymi" /J. 1,12 /. Budowanie braterstwa między ludźmi bez Jezusa jest utopią, lecz braterstwo między chrześcijanami jest FAKTEM - mamy tego samego Ojca. Wiem, że tylko ci, którzy przyjęli Jezusa jako Zbawiciela i Pana, stają się dziećmi Boga - więc chcę, aby jak najszybciej, jak najwięcej ludzi miało okazję usłyszeć zaproszenie do przyjęcia zbawienia - ten cel jest warty poświęcenia życia, sam Jezus przyszedł po to, by "szukać i zbawiać to, co zginęło" /Łk. 19,10/. "Albowiem każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony. Jakże więc mieli wzywać Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił? Jakże mogliby im głosić, jeśli by ni zostali posłani? Jak to jest napisane: jak piękne stopy tych, którzy zwiastują dobrą nowinę!" /Rzym. 10. 13-15 B. T./. I ja chcę być jednym z nich. Paweł 4/4