Melina nr 4 - Melina Magdy

Transkrypt

Melina nr 4 - Melina Magdy
MELINA
Minęły mrozy wielkanocne, wyjrzało słońce, przyroda zerwała się do życia i rozmnażania. Czas nam skończyć
z jajami i konsekwentnie przejść do następnego tematu: ptaków. Tych nie sposób jest teraz ignorować, jako że
drą się od samego świtu i spać człowiekowi nie dają.
Kręgi towarzyskie bliskie Melinie kroczące zawsze w czołówce wydarzeń kulturalnych, zorganizowały ostatnio Bal
Ptasi, na który zleciały się stada pierzastych stworzeń: tych,
które po zimowych udrękach w kraju czuły się gotowe do
flirtu i swawoli... i tych, które powracając z ciepłych krajów,
oskubane przez zagranicznych hotelarzy, pragnęły nastroszyć pozostałe im jeszcze piórka i nareszcie porozmawiać
ludzkim językiem.
Nie sposób byłoby nam wymienić
z nazwy wszystkich balowiczów.
Na świecie żyje
ponad 10 tysięcy
gatunków ptaków i założę się,
że większość z nich była reprezentowana na imprezie. Oko przyciągał Niebieski Ptak patrzący z góry na pospolitą kurę domową, która
podrywała bociana w nadziei na następnego potomka i związane
z tym hojne becikowe oraz szansę dalszego pozostawania w kurniku.
Bocian, działający od wieków w położnictwie, postanowił ostatnio
nie ograniczać się do roli tragarza. Otworzył biznes oferujący paniom pełnię usług: Od Poczęcia do Pisklęcia S-ka zoo i wybrał nasz
bal jako forum do zareklamowania swojego potencjału produkcyjnego. Wykorzystywał w tym celu cały arsenał znanych męskich trików:
tokował, przechwalał się samochodem, skarżył się, że żona go nie
rozumie...
Niektóre panie przybyły na bal z gotowymi jajami; inne olśniewały niezrównaną paletą barw. Obecny na imprezie Łabędź zwracał
się kolejno do wszystkich co zgrabniejszych samiczek z pytaniem:
„Czy mam przyjemność z panią Ledą?”. Zignorowana przez niego Wrona, siedząc w kącie obserwowała tę scenę złym okiem, po
czym rozgłosiła wszem i wobec, że istotnie, Łabędziowi udało się
mieć przyjemność z większością tak zagadanych okazów. Ptasie
plotki...
Zejdźmy jednak ze sceny towarzyskiej i przejdźmy do ornitologii
per se. Na tym polu uczeni dokonali ostatnio przełomowych odkryć: zasilani hojnymi grantami stwierdzili, że fenomenalne zdolności nawigacyjne ptaków należy przypisać obecności ciężkich
metali w rejonie tuż ponad dziobem. Jak zwykle, uczeni odkryli
coś, o czym ogół ludzkości wiedział od dawna. Co więcej, wiedzieliśmy że te same zdolności posiadają mężczyźni, noszący te
metale u nasady nosa. Kobiety ich nie mają i dlatego wiecznie się
gubią, ale za to mają zgrabne noski, a nie gaśnice strażackie. Męski nos jest w pewnym stopniu enigmą. Wierzono
niegdyś, że jego długość jest wskaźnikiem długości magicznego fletu. Twierdziła tak zresztą moja babka, która
niezaprzeczalnie miała nosa do mężczyzn. Istnieją formuły matematyczne wiążące ze sobą te męskie parametry,
niestety zbyt skomplikowane, aby służyć pomocą w sytuacjach wymagających szybkiej decyzji. Cień wątpliwości
na tę całą teorię rzuca fakt, że nos jest jednym z niewielu organów rosnących przez całe życie. Trudno byłoby móc
powiedzieć to samo o męskim berle.
Zachowania ptaków często upodabniają je do naszego gatunku.Wykryto ostatnio, że kukułki angielskie odlatujące na zimę do Afryki wybierają trasę odmienną od kukułek szkockich, chociaż jedne i drugie zmierzają
w to samo miejsce. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że kukułki angielskie wzorem samolotów BA podróżują w
gładkim strumieniu powietrza zapewniającym luksusowy rejs, podczas gdy szkockie liczykrupy dryndają się w
turbulentnych nawałnicach wysokościowych tanich linii Easyjet i Ryanair.
Ptasie gniazda nierzadko przypominają nasze domostwa.., a także szczegóły ludzkiej anatomii. I dlatego kochamy te stworzenia, nawet wtedy, kiedy nam srają na głowy.
No i co powiecie? Od niepamiętnych czasów ludzie wierzyli w coś, co nazywali „szczęściem”: nie w sensie stanu ducha,
tylko w znaczeniu pomyślnej fortuny. Szczęściarz, mówiono, to człowiek, któremu byk się ocieli, podczas gdy pechowcowi rodzą się same dzieci i to co 10 miesięcy.
Na przestrzeni wieków ludzie w pogoni na szczęściem odczyniali czary, nosili amulety, budowali świątynie bogom
w nadziei na zapewnienie sobie ich przychylności. Odwoływali się do wróżbitów i astrologów, składali ofiary całopalne. Wstępowali nawet w związki małżeńskie, co było w pewnym sensie naiwnym przegięciem. Działając według
zasady nomen-omen nadawali dzieciom imiona takie jak Felicja, Feliks, czy po swojskiemu - Szczęsny. Nie wiem,
czy to działa, ale za przyczynek do tego rodzaju rozważań może posłużyć ogłoszenie zamieszczone w którejś z angielskich gazet: „Zginął pies, maści burej. Wzrost: niewielki, rasa: mieszana. Znaki szczególne: ślepy na lewe oko, utyka
na tylną prawą łapę, ma złamany ogon, odgryzione prawe ucho i wybite trzy przednie zęby. Wabi się Lucky.”
„Lucky” pewnie dlatego, że na przekór wszelkim przeciwnościom losu wciąż jeszcze żyje i ktoś go kocha. Oby nie
opuściło go szczęście w odnalezieniu właściciela!
Przeciwnością szczęścia jest pech, którego unikaniu ludzkość poświęca wiele czasu i wysiłku: ludzie przesądni
unikają trzynastki, zmieniają marszrutę kiedy kot im przebiegnie drogę. W Anglii nie kładą butów na stole i nie
otwierają parasola wewnątrz domu (mają go za to otwarty przez cały czas na zewnątrz).
Mówiąc o pechu i pozostając na chwilę przy zoologii warto wspomnieć tu wielbłąda, który przed 15 laty zginął
od uderzenia pioruna, w Merseyside, w Szkocji. Ten pech bije na głowę wszystkie inne, jako że osobnik skazany
przez los na formę wielbłąda może z uzasadnieniem oczekiwać śmierci z pragnienia na Saharze, lub zejścia ze
świata skutkiem porażenia słonecznego. Ale piorun? I to Jeszcze w Szkocji?? Niejakie światło rzuca na tę tajemnicę fakt, że wielbłąd był pensjonariuszem ichniego parku safari.
Piorun, powszechnie uważany za symbol pecha, jest zjawiskiem nie aż tak rzadkim, ale na ogół wybiera sobie za cel
przybytki boże, waląc ze szczególnym upodobaniem w wieże kościelne. Ludzi omija, chyba że jakieś indywiduum pęta
się po otwartym polu z zatkniętą na sztorc kosą, albo w czasie burzy wywija metalowym kijem golfowym. Niemniej jak
się na kogoś uprze, to wręcz nie sposób się mu wymigać. Za przykład może tu posłużyć los angielskiego oficera, bohatera I Wojny Światowej, majora Summerford, który w lutym 1918 roku został zrzucony z konia uderzeniem pioruna.
W wyniku tego doznał paraliżu od pasa w dół. Dwuletnia rehabilitacja postawiła go z powrotem na nogi, ale tylko po
to, żeby latem 1930 roku znów wejść w drogę piorunowi, który tym razem sparaliżował go na dobre. Pechowy major
zmarł w dwa lata później i został z honorami pochowany na miejscowym cmentarzu. Ale nie było mu danym zaznać
wiecznego spoczynku. W cztery lata później piorun strzelił w jego nagrobek, niszcząc go doszczętnie.
Szczęście i pech często chodzą ze sobą w parze i trudno te dwa zjawiska od siebie odseparować. Zastanówmy się
przez chwilę nad losem Japończyka, pana Tsunomu Yamaguchi, który latem 1945 roku udał się w podróż służbową do Hiroszimy. W dniu 6 sierpnia znalazł się w odległości dwóch kilometrów od centrum wybuchu bomby
atomowej, która zabiła na miejscu ponad 800.000 ludzi.
Pan Yamaguchi, poraniony, poparzony, ale żywy gnał co siła w nogach na powrót do domu - do Nagasaki, gdzie
9 sierpnia spadła następna bomba. Pan Yamaguchi przeżył i ten kataklizm. Zmarł 9 stycznia 2010 roku, w wieku 93 lat.
Czy miał szczęście, że dwukrotnie wymigał się śmierci? Czy może pecha, że dwa razy dopadła go bomba atomowa?
Wróćmy jednak do szczęścia i olejmy jego produkty uboczne. Już z pobieżnych obserwacji wynika, że są wśród nas
urodzeni szczęściarze, choć do niedawna nie było wiadomo skąd się to wszystko bierze? Do niedawna - bo sytuacja ta
uległa ostatnio nagłej zmianie. Uczeni, którzy wszędzie wtykają nos, stwierdzili, że gdzieś tam, ukryty wśród naszych
dwudziestu-kilku tysięcy genów spoczywa gen szczęścia - jak go masz, to po prostu masz szczęście, ale tym razem nie
jest ono aż tak nieuchwytne; niedługo każdy z nas będzie mógł je sobie zafundować.
Zapomnij więc o amuletach, czarach i czterolistnej koniczynie; skup się w pełni na terapii genowej. Nie wiemy
jeszcze, jaki procent ludzkości jest obdarzony tym genem, niemniej osobnicy ci będą wkrótce dorabiać się fortun
sprzedając go na przeszczepy. Cóż za świetlana perspektywa dla całej ludzkości: jeden prosty zabieg - i presto! wszyscy stajemy się szczęściarzami! Wszyscy wygrywamy na loterii!
Po wstępnej euforii zaczynają nas jednak osaczać wątpliwości.
Wizja świata zamieszkałego przez samych szczęściarzy wydaje się być niewesoła. No bo jak nie będzie wśród
nas pechowców, to z kogo będziemy się śmiali?..
O godzinie drugiej nad ranem ruch na stacji paliw jest raczej opieszały. Ludzie, którzy o tej porze przebywają
poza domem na ogół balangują, a zatem nie jeżdżą samochodami, a ci odbywający podróże długodystansowe są
nieliczni. Nie dziw więc, że panna Sandra, kasjerka całodobowej stacji benzynowej, nudziła się i słuchając najnowszej oferty muzycznej radia pop, zajmowała się naklejaniem gwiazdek na paznokcie. Temu też zawdzięczamy
fakt, że miała czas i skłonności przyjrzeć się samochodowi, który właśnie podjechał do pompy. Samochód nie był
sam w sobie godny uwagi, ot grat na kółkach, choć spośród innych tego typu gratów wyróżniał go fakt, że przednią prawą oponę miał prawie pustą i jechał praktycznie na feldze. Jeszcze bardziej godnym uwagi był kierowca,
który z niejakim trudem wyłonił się z pojazdu; zachwiał się na nogach i gdyby nie przytrzymał się dystrybutora,
to jak nic zwaliłby się z nóg. Panna Sandra nie miała wątpliwości co do stanu klienta, złapała więc za telefon
i poinformowała policję. Ta, jak zawsze gotowa do nakładania mandatów, przystąpiła niezwłocznie do akcji.
Szczęściem kierowca nie spieszył się; w tej chwili miał pewne kłopoty z trafieniem końcówką dystrybutora w otwór
zbiornika paliwa. Ale upór i wytrwałość w końcu zwyciężyły: zbiornik został napełniony, a pan Wróbel (bo tak się
zwał) ruszył chwiejnym krokiem w kierunku budynku
stacji. Policji nie było jeszcze widać, więc panna Sandra postanowiła zagadać faceta i opóźnić sfinalizowanie
transakcji. Oczywistym tematem było padnięte koło.
Uśmiechnęła się szeroko, pokazując piękne równe zęby
i zamrugała przyjaźnie, dla uśpienia czujności przeciwnika.
- Czy pan wie, że panu siadła opona i jedzie pan na feldze?
- Coś takiego! - zdziwił się pan Wróbel. - Anim nie podejrzewał, choć prawdę mówiąc ciągnęło mnie trochę
na boki. Zaraz się temu przyjrzę.
Podszedł do okna i przymykając jedno oko oddał się
przez dłuższy czas oględzinom pojazdu.
- Wygląda na to, że ma pani rację.
- Na pewno mam. Wie pan co? Zawezwę teraz pomoc
drogową. Nie może pan tak jechać, jeszcze pana policja
dopadnie, albo - nie daj Boże - spowoduje pan wypadek...
- Oczywiście, ma pani świętą racje. Zaczekam.
Kupił jeszcze paczkę chrupek ziemniaczanych i wrócił
do pojazdu oczekiwać pomocy.
Nie uszło uwagi panny Sandry, że w samochodzie znajdowała się jeszcze jedna osoba, tym razem płci żeńskiej.
Siedziała na fotelu pasażera, z głową odchyloną do tyłu, wyglądało na to, że drzemie. Minęło z piętnaście minut
zanim wóz policyjny zawinął na stację i wysiadło z niego dwóch rosłych policjantów. Ciąg dalszy wydarzeń potoczył się standardowym trybem. Pan Wróbel został poproszony o nadmuchanie w balonik, który napełniony
oparami alkoholu omal nie uniósł się do stratosfery. Dowieziony na posterunek policji bez oporu oddał próbkę
moczu (choć miał niejakie trudności z trafieniem do probówki), a nawet próbkę krwi. Wszystko prowadziło do
jednej konkluzji: miał we krwi alkohol w ilościach wystarczających dla całego plutonu piechoty.
Sprawa trafiła w odpowiednim czasie do sądu, gdzie spotkałam po raz pierwszy pana Wróbla. Przyjechał autobusem - odebrany mu samochód odstawiono do kasacji, a Wróblowi groziło z kolei odstawienie do celi więziennej,
na dłuższy czas: pijackie wyczyny na drogach nie są w Anglii mile widziane.
Oskarżony nie miał też prawa do obrońcy z urzędu. Prawo w takich przypadkach stanowi, że jak sam sobie nawarzył piwa to niech je sam teraz pije; nie będzie się marnować pieniędzy ciężko pracujących podatników na
pomoc takim trutniom.
Pan Wróbel jednak, niezachwianie pewny słuszności swojej sprawy, zaprzeczał winie. Twierdził, że w chwili
przyjazdu na stację był absolutnie trzeźwiuteńki, do tego momentu jego ust nie skalała ani jedna kropla alkoholu.
- To jak, pana zdaniem, należy wytłumaczyć odczyty alkoholomierzy? - padło nieuchronne pytanie sędziego.
- A no bo jak żeśmy czekali na te pomoc, nudziło się nam i było zimno, no tośmy, przyznaję, wypili coś niecoś.
- A ile było tego coś niecoś? - zainteresował się sędzia.
- No nie tak wiele, jedna butelka wódki.
- Czy mógłby pan sprecyzować ile zawiera taka butelka?
Pan Wróbel był wyraźnie zaskoczony. - To co, pan sędzia nie wie ile ma butelka wódki?
Ignorancja sędziego wydawała mu się nie do pojęcia, a jego ton nie ukrywał wzgardy dla takiej niewiedzy. Powtarzałam jego słowa starając się oddać ich ton; naśladowałam także w pomniejszeniu jego gestykulację, kiedy
rozłożył ręce gestem niebotycznego zdumienia.
- Przyznam, że nie wiem - oświadczył sędzia, który nie brzmiał na zawstydzonego.
- No 0,75 litra - uświadomił go pan Wróbel.
Sędzia aż podskoczył w fotelu. Zdjął okulary, spojrzał ponownie na pana Wróbla, tym razem bardziej wnikliwie.
- Według zeznań i raportów czekał pan nie dłużej niż piętnaście minut. Nie powie mi pan, że
w tym czasie zdołał pan skonsumować 0,75 litra
mocnego alkoholu.
Pan Wróbel ani nie mrugnął. - Dla Polaka, proszę sądu, to NIC! - stwierdził stanowczo.
Tłumaczyłam głośno i wyraźnie, kładąc silny
nacisk na słowo NIC z wykrzyknikiem. Sędzia
robił wrażenie zdezorientowanego. Czyżby rzeczywiście Polacy odbiegali aż tak dalece od tutejszej ludności pod względem tolerancji na alkohol? Ta sprawa wymagała wyraźnie dalszych
dochodzeń. Było to szczególnie wskazane w
obliczu faktu, że oskarżony pragnął przywołać
w sukurs świadka tych wydarzeń: towarzyszącą
mu wówczas kobietę, która okazała się być jego tymczasową partnerką życiową. Proces odroczono na cztery tygodnie, polecając sprowadzenie świadka.
Chciałabym móc tu zeznać czym się to skończyło, ale niestety nie wiem. Kobieta, jeszcze przed czterema tygodniami chętna do wystąpienia w obronie pana Wróbla, zmieniła w międzyczasie zdanie, po tym jak pan W. działając w stanie upojenia alkoholowego sprał ją na kwaśne jabłko łamiąc jej przy okazji kość policzkową. Mówiąc
jego słowami „wku***ła go”. Widać jego polskiej tolerancji na alkohol nie towarzyszyła tolerancja na wkur***nie.
Bywalcy Meliny nie rzadko cierpią prześladowania ze strony władz, głównie z racji naszych przeko-
nań i praktyk alkoholowych. W walce z tą tyrania jesteśmy niekiedy zmuszeni odwoływać się do metod
wypracowanych przez bojowników o sprawiedliwość, na przestrzeni wieków. Arsenał naszych środków
obejmuje między innymi atrament sympatyczny (głównie siuśki), a także kryptogramy, których rozszyfrowanie wymaga bystrego oka i wnikliwego umysłu, przekraczających siły tępaków policyjnych. Niżej
pozwalamy sobie przytoczyć list jednego z naszych bywalców, skierowany do pracodawcy i dotyczący
prześladowań, jakie spotkały go w następstwie niewinnej zabawy.
List otwarty
do zamieszczenia w Gazetce Zakładowej
Presuro, Dyrekcjo, Wydziale Kadrowy, dziękuję Wam za wyrok słuszny, choć surowy.
Oświadczam, że grubiańskie moje zachowanie w pełni usprawiedliwia z pracy mnie wylanie.
Chciałbym jednak przedstawić tę wersję wypadków, com se sam zapamiętał i na co mam świadków.
Apeluję tu także do Waszych Miłości, o hojne okazanie wyrozumiałości.
atwo bowiem człekowi zejść z rozsądku drogi, kiedy alkohol spęta mu rozum i nogi.
Uważam, że wrednemu memu zachowaniu sprzyjał fakt, że się spiłem na Nagród Rozdaniu.
Ja sam jako Laureat Nagrody Trzeźwości, nie powinnym dopuścić do takiej sprośności.
To, żem żonę Prezesa nadużył niemało, skutkiem tegoż upicia omylnie się stało.
A ona się z kolei nie przeciwstawiała, bo mnie błędnie za Pana Dyrektora brała.
Małżonki Dyrektora nawet bym nie dotknął, gdybym na intendenta spodniach się nie potknął.
Na podłodze leżały, bo on w onej chwili, z panią Zosią z finansów w kącie się międlili.
I na Dyrektorową padłem całym ciałem, chociaż wcale ochoty na babę nie miałem.
Ekshibicyjnie się jej przy tym obnażyłem, na ujemną ocenę od niej naraziłem.
W dumie swojej zraniony z takiej poniewierki rozpocząłem rozróbę na cztery fajerki.
Draniem się okazałem szczególnie niemiłem, kiedy Dyrektorowi w mordę przywaliłem.
Upierdliłem Prezesa co mnie mitygował; nakopałem mu w dupę, aż się pod stół schował.
Pragnę teraz ze skruchą obiecać bez bicia, że od dzisiaj zamierzam przywyknąć do picia.
Ekspertem się uczynić wielkim na tym polu i umieć się bez burdy nurzać w alkoholu.
Z poważaniem,
A. Gryps
Referent ds. Dyscypliny (w stanie spoczynku)