Kslążka

Transkrypt

Kslążka
-1-
Wojciech Rosyk
Blaga, Chała, Odlot
Imiona i nazwiska osób występujących w książce są fikcyjne.
Spis treści
I Rozdział
Czerwona gondola
1. Gondolier
2. Na Szajbie
3. Jurandów
4. Zosia
5. Żywe srebro
6. Babci pieróg
7. 2x + 3 = 5
8. Miasto
9. Auto
10. Nowy Rok
11. Pierwszy telewizor
12. Czerń i biel
13. Polonez
14. Matura
15. Autostop
16. Rozstanie
17. Skuter
18. Arek
19. Śledź
20. Katowice
21. Zaręczyny
22. Naiwność czy głupota
23. Przedpole przegranej
4
5
7
10
11
12
14
15
18
21
22
23
24
25
26
28
29
31
33
36
39
43
45
-2-
II Rozdział
Mury Carcassonne
1. Jedyna wiosna
2. Upragnione M-2
3. Michał
4. Julianna
5. Chorzowska ósemka
6. Za szybą wystawy
7. Klaudia
8. Ich miejsce na ziemi
9. Zapomniałem
10. Wyjazd
11. St. Etienne
12. Elektryk
13. Sto franków
14. Przez Pireneje
15. Powrót
16. Spowiedź
17. Inwestprojekt
18. Bułgaria
19. Kurator
20. Alina
21. Maluch
22. Ciężar wioseł
23. Koktajl
24. Bułgaria '78
25. Fotograf
26. Czerwcowa niedziela
27. Nad Hańczą
28. Rok 1980
48
50
53
55
59
61
64
66
68
71
73
74
76
80
84
88
90
93
97
100
109
112
115
117
121
123
125
129
-3-
III Rozdział
Powyżej gniazda
1. Zakopane
2. Odlot
3. Kamienie na szosie
4. Azylanci
5. Lach przy Lechu
6. Winobranie
7. Z ziemi włoskiej do Murnau
8. Zmiana rejestracji
9. Nocna zmiana
10. Październikowe popołudnie
11. Dymiąca Etna
12. Powrót do normalności
13. Miara możliwości
14. Zmierzch i kolejny świt
15. Kalabria `88
16. Od wakacji do wakacji
17. Pożegnanie z Jugosławią
18. Roller, Bush i Mustafa
19. Dwa wesela
20. Teściowa w Wenecji
21. W poprzek Francji
22. Stoicki spokój
23. Przygraniczna cisza
24. Pierwszy uścisk sprawiedliwości
25. Dom rodzinny
26. W objęciach prawa
27. Reintegracja czy poniżenie
28. Odlot jubileuszowy
29. Mydlana trawa
30. Skok w przód
133
136
139
144
147
152
155
166
171
176
178
182
192
196
200
207
215
222
225
233
237
245
255
258
262
265
266
273
278
285
-4-
I Rozdział
Czerwona gondola
Gondolier
Zieloną przestrzeń przed domem ograniczał głęboki rów. Przecinał w poprzek dolinę szerokiej łąki, wyznaczając dostępne obszary
zabaw. Nigdy nie zastanawiałem się, kto wykopał tę przeszkodę i czyje czołgi miały w nią wpadać. Jedno wiedziałem: każde
zbliżenie się do brzegu groziło laniem.
Ileż jednak pokus było silniejszych od tej kary?
Zimą, gdy woda zamarzała, dziecięcy świat tajemniczych wypraw stawał się nieskończony. Wracając ze szkoły, wystarczała tylko
chwila na przykręcenie łyżew wyciągniętych z tornistra. Swoboda, ograniczona jedynie twardością lodu, trwała do zmierzchu. Śnieg
gasił pragnienie, chłodził rozgrzane policzki i uświadamiał, że w domu trzeba będzie osłaniać się poduszką. Doskonale opanowałem
szeroki asortyment ochrony przed paskiem i tylko raz zdarzył się niewypał.
Zaskoczony zostałem na środku pokoju, słyszałem już świst cienkiej, biało-niebieskiej plecionki poruszanej ręką mamy. Nie miałem
żadnych szans na obronę. Nagle, doznawszy olśnienia, wskoczyłem pod dywan! W zachwycie nad własnym geniuszem
przeszkadzały tumany kurzu, oczekujące na przedświąteczne porządki.
Mama wpadła w furię - nie przypuszczałem, że miała tyle siły. W pokoju zakotłowało się; przerażającemu krzykowi wtórował odgłos
padających, dookoła stołu, krzeseł. Próbowałem jeszcze zagłębić się pod niedostępne fałdy dywanowej mieszaniny ciężkiego
materiału i rocznego pyłu. Nadaremnie...!
W czasie marszu do łazienki, cała moja postać, szczególnie jej tylna, zaokrąglona część, pokrywała się wzrastającą ilością
odkurzonych miejsc.
Wiosną, łąkę, od ogrodu po rów przeciwczołgowy, zalewała woda. Rodzice twierdzili, że to bajoro powstawało w wyniku źle
funkcjonującej kanalizacji całego zespołu budynków szpitalnych.
Dla nich bajoro, dla nas morze fantazji. Wszystkie drzwi z ogrodowej altany wynosiliśmy na ten zalew chłopięcych marzeń.
Godzinami potrafiliśmy pływać, prowadzić wojny i zdobywać nieznane kraje.
W zabawach towarzyszył mi Stasiu - mieszkał z rodzicami na terenie szpitala, gdzie jego ojciec zatrudniony został jako woźnica. W
równym stopniu angażowaliśmy się poszukiwaniem morskich skarbów, jak i pirackimi wypadami. Staś przychodził zazwyczaj pod
okna z przygotowaną żerdzią. Rodzice nie okazywali zachwytu z tego rodzaju zabaw na gnojówce, ale tolerowali je.
-
Gondolier na ciebie czeka - zawołała mama.
Grałem z Krysią w wojnę i przegrywałem, bez żalu więc odszedłem od stołu. Karty poleciały na ziemię - wybiegłem z pokoju, a
towarzyszył mi wrzask młodszej siostry:
-
Gondolier... Gondolier... Gondolier...!
Nie robiłem sobie nic z histeryzowania Kryśki, lubiłem nawet się z nią droczyć. Na Stasia podziałało to inaczej; poczerwieniał,
zacisnął zęby, usta wykrzywił. Ze złością wycedził:
-
Nie jestem żadnym gondolierem...!
Czy mógł on coś wiedzieć o nieznanej, odległej Wenecji? Obraził się śmiertelnie.
Każdorazowo, gdy mam okazję płynąć po Canal Grande, wspominam Stasia. Myślę wtedy o brudnej wodzie mogącej tak skutecznie
inspirować do wspaniałych czynów i przeżyć.
-5-
Na Szajbie
Nie były to mury Carcassonne! Proste bez baszt i wykuszy, nie broniły przed wtargnięciem do środka; uniemożliwiały wyjście na
zewnątrz. Więzienie...? Nie! Zakład dla wariatów.
Szpital na Szajbie, odizolowany od miasta i wsi, stanowił niezależną jednostkę urbanistyczną i administracyjną. Dyrektorem tego
obiektu został ksiądz. Mieszkał nad nami, na pierwszym piętrze. Żyliśmy w dobrych stosunkach. Przez całe życie ciągnie się za mną
zapach i smak ciasteczek anyżkowych, którymi nas częstował.
Z czasem szpital zaczął zmieniać swój charakter. Stawał się dostępny dla szerszej rzeszy ludzi, powstawały nowe oddziały.
Chirurgią zarządzał mój ojciec. W pejzażu szpitalnym tylko jeden element pozostał stały - siostry zakonne. Były wszędzie. W
pierwszym rzędzie oczywiście przy chorych, jako pielęgniarki, salowe, laborantki. Dodatkowo prowadziły gospodarkę olbrzymiego
szpitala. W swoich czarnych habitach, z jednakową godnością piekły chleb czy karmiły świnie. Nigdy nie widziałem ich
odpoczywających. Ja natomiast miałem dużo czasu i starałem się zgłębić tajemnice najbardziej niedostępnych kątów. Dochodziło
więc między nami do kolizji. W niemieckim porządku zabrakło miejsca dla tak rozbrykanego szczeniaka.
Bawiłem się w piwnicy maszyną do szatkowania kapusty. Przyłapała mnie na tym siostra Gertruda.
- Poobcinasz sobie palce...! - krzyczała ciągnąc mnie za ucho.
- No to, co! Tato mi je przyszyje.
Po paru takich wybrykach mama przywiązała mnie sznurem do barierki przy drzwiach wejściowych. Swoboda ograniczona została
do dziesięciu metrów konopnego splotu, który po paru godzinach gdzieś się zapodział.
Andrzej, o rok starszy towarzysz podwórkowych poczynań, górował nade mną nie tylko wiekiem. Wspólnie grandziliśmy, ale kary,
dziwnym zbiegiem losu, spadały głównie na mnie. Pojęcia jeszcze nie miałem, do czego służą pieniądze, kiedy on wyciągał mnie na
zarobkowe wyprawy. Wybieraliśmy się do dużej powozowni. Za każdym razem łupem naszym, stawały się drobniaki leżące na
siedzeniach czy podłodze jakiejś bryczki albo karety. Nie wiedziałem skąd się one brały, w tym zacisznym i mrocznym miejscu.
Andrzej natomiast chodził na pewniaka, wiedział, kiedy i gdzie szukać. Spróbowałem raz, na własną rękę, wybrać się po te skarby.
Wieczorem, w tajemnicy przed kumplem, wślizgnąłem się przez uchyloną bramę. Z rozkołysanej bryczki dochodziły dziwnie
zmęczone głosy. Kobiecy krzyk sparaliżował mnie. Uciekłem w panice.
Następnego dnia czekałem na czatach przed powozownią, a Andrzej myszkował w środku. Po chwili wyszedł. Ze złożonych dłoni
dochodził dźwięk drobniaków, a spod przymkniętych powiek płynęło szyderstwo.
Podziwiałem go, w każdej sprawie mnie przewyższał.
Dyrekcja szpitala przeznaczyła Pawilon Ogrodowy, w którym mieszkaliśmy, na oddział zakaźny. Musieliśmy, wobec tego
przeprowadzić się do budynku poza terenem szpitalnym, należącym kiedyś do sióstr zakonnych. I znowu ksiądz mieszkał nad nami,
a Andrzej z rodzicami sąsiadował na parterze. Nieskończona ilość zakamarków nowego domu i jego otoczenia, pochłaniała cały
nasz czas. W mieszkaniu przebywałem w czasie posiłków i snu.
Olbrzymi ogród z altaną pośrodku, nieodkryte dróżki wśród krzaków i drzew. Skarpa, na którą wchodziło się ścieżką wyłożoną
kamiennymi płytami, zakończona wiecznie zamkniętą furtką. Budynki gospodarcze z płaskimi dachami. Wreszcie piwnice naszego
domu, wypełnione po brzegi rzeczami ludzi, którzy musieli opuścić swoje siedziby.
Najwięcej znajdowało się tam książek, które powynosili lokatorzy z nowo przydzielonych im mieszkań. Litery, na stronach tych
książek, miały dziwne kształty. Teksty więc omijałem, szukając wyłącznie obrazków. Nie rozumiałem z tego za wiele, wszystko
wydawało się odległe; stanowiło jakąś nierealną przeszłość.
W prawej części korytarza piwnicznego znajdował się piec. Służył kiedyś do wypieku chleba. Przestrzenne palenisko
spenetrowaliśmy wielokrotnie. Poza popiołem nie znaleźliśmy żadnych skarbów.
Pewnego dnia Andrzej nakłonił mnie na ponowne poszukiwania. Jakieś prorocze przekonanie kazało mu wierzyć w powodzenie
wyprawy. Sam pozostał na zewnątrz, poskrzypując zardzewiałymi drzwiami. Ochoczo zabrałem się za przekopywanie popiołu. Po
chwili odnalazłem w rogu, lekko przysypane pyłem, stare pudełko zapałek. W środku znajdowały się, dokładnie poskładane, jakieś
zielone pieniądze.
Radość trwała tylko chwile. Andrzej lekceważąco stwierdził, że są to bezwartościowe papierki. Zabrał mi je i szelmowsko
uśmiechając się pobiegł do swojego mieszkania.
Rozczarowany otrzepywałem portki. Z koszuli nie potrafiłem usunąć śladów sadzy. Nie miałem więc wątpliwości, że znowu oberwę.
Pomyliłem się jednak...! Mama z nadmiernym zainteresowaniem zaczęła mnie wypytywać, gdzie się tak wybrudziłem. Nie mogłem
zmyślać; ślady jednoznacznie wskazywały na źródło ich powstania. Padło zaskakujące pytanie czy czegoś w piecu nie znalazłem.
Zacząłem pleść coś wymijająco. Mama wykazywała nietypowe zdenerwowanie i jakąś obawę. Opowiedziałem więc o starym
pudełku i bezwartościowych papierkach, które zabrał Andrzej.
-6Nagle straciły ważność moje brudne portki i koszula. Rodzice udali się do gabinetu, na naradę, po której mama pospiesznie
ściągnęła fartuszek, uczesała włosy i poszła na spotkanie z matką Andrzeja.
Nie znałem takiego napięcia w domu. Ojciec nerwowo przemierzał pokój, paląc nieprzerwanie papierosy.
Niebawem wróciła mama. Przyniosła w zaciśniętej ręce znane mi pudełko. Znowu poszli do gabinetu. Wiedziałem, że jak dostanę
lanie to długo go nie zapomnę.
Tego dnia miałem jednak wyraźne szczęście. Zamiast rżnięcia odbyła się poważna rozmowa. Dopuszczono mnie do tajemnicy.
Wytłumaczono, że pieniądze są prawdziwe, ale za ich posiadanie mogłyby nas spotkać jakieś straszne przykrości, nie wyłączając
więzienia. Rodzice musieli je gdzieś schować i bardzo prosili abym nikomu o tym nie mówił.
W sumie mało obchodziły mnie te tajemnicze historie. Czułem straszne rozczarowanie jedynie z powodu najlepszego kumpla.
Andrzej okazał się kłamcą i zdrajcą.
Te same zielone papierki, po wielu latach znalazł, w skrzyni pianina, stroiciel; w pożółkłej kopercie znajdowało się dwadzieścia
kanadyjskich dolarów. Rodzice zaklinali się, że nie mają pojęcia, kto je mógł tam schować.
-7-
Jurandów
Z letnich wakacji nad morzem wróciliśmy rozhukani; rozrywało nas - stare kąty stały się za ciasne. I nagle... Osamotnienie.
Zabrakło towarzysza podwórkowych zabaw - Andrzej poszedł do szkoły. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.
Przypętał się do mnie, ledwo umiejący chodzić, szczeniak. Nosiłem go na rękach, wałęsaliśmy się po okolicy. Pewnego dnia
zawędrowałem pod szkołę. Przykleiłem nos do okna i z zazdrością przyglądałem się Andrzejowi. Siedział w trzeciej ławce i nie
zwracał na mnie uwagi. Przez następne dni sytuacja się powtarzała. W oczekiwaniu na kumpla, tuliłem się do szczeniaka.
Wracaliśmy wspólnie do domu.
Któregoś dnia, gdy tak pokornie czekałem, nauczyciel otworzył okno. Przestraszyłem się, myślałem, że mnie przepędzi. Zacząłem
uciekać - usłyszałem wołanie:
- Jak masz ochotę, wchodź do środka i siadaj w ławce.
Bezceremonialnie wskoczyłem do klasy, wszyscy się śmiali, nauczyciel podkręcił wąsa, siadłem przed dużą tablicą.
Dumnie trwałem w zwycięskiej postawie, nie zdając sobie sprawy, że zalegalizowałem tym gestem koniec swojej wolności. Zamiast
szczeniaka zacząłem nosić tornister.
Z pobytu w pierwszej klasie pamiętam głównie księdza-katechetę. Nie mógł po bożemu nakłonić mnie do nowych obowiązków, więc
obrywałem linijką po rękach.
Każdy rok w jurandowskiej szkole to jakieś niezapomniane wydarzenie.
Druga klasa - uczyła nas spokojna i opanowana pani Pawłowska.
Nie odrobiłem zadania domowego. Nauczycielka widząc to, spytała gdzie jest mój zeszyt.
- Mam go... Nie mogę tylko tornistra otworzyć.
Pod ławką z całej siły związywałem sznurówką zamkniecie.
- Daj tutaj, to rozwiążę.
Pomyślałem, że jak przetnie nożem, będzie kłopot z powrotem do domu w luźnym bucie; ale jak chce rozwiązywać, niech
spróbuje...! Na pewno nie da rady!
Podałem tornister. Pani Pawłowska, jakby nie widząc żmudnej plecionki, prowadziła dalej lekcje. Obserwowałem jej palce. Po paru
minutach oddała tornister i sznurówkę, nie wspominając nic o zadaniu domowym.
Nie przypuszczam ażeby tym dydaktycznym zachowaniem nauczycielka chciała zwrócić uwagę jedynie na swoją cierpliwość. A
mimo wszystko tak się stało...!
W czasie przerwy bawiliśmy się w ciuciubabkę. Lubiłem szukać po omacku; na coś zawsze mogłem natrafić, gdyż dziewczyny
stanowiły przeważającą większość w klasie.
Już któryś raz z rzędu nie mogłem rozpoznać, kogo łapie, gdy poczułem bliskość Marysi. Raptowny skok i... nagły trzask...! W klasie
umilkł śmiech. W ustach poczułem krew i ból. Ściągnięto mi opaskę. Na podłodze leżał ząb; wyleciał jak trzasnąłem nim prosto w
kant ławki!
Pani Pawłowska wysłała nas natychmiast do domu. Szedłem ze spuszczoną głową, a Andrzej niósł w kieszeni moją jedynkę,
wypapraną palcami kolegów.
Na chirurgii wszyscy nas znali. Ojciec pokiwał tylko głową i zaprowadził mnie na salę operacyjną. Jedynka wylądowała w soli
fizjologicznej, ja na stole. Po paru minutach tatuś, bez ceregieli, wsadził ząb na pierwotne miejsce - nie miałem odwagi nawet
jęknąć.
Po tym zabiegu, mój siekacz siedział w dziąśle przez okrągłe sześć lat. Mógłby dłużej tam pozostać... ale to już historia innej klasy.
W trzeciej klasie, na początku roku, pani Pawłowska zachorowała. Zastępstwo przejął jej maż. Ojciec zajął się chorą nauczycielką.
Lekarskie wizyty domowe przybrały charakter spotkań towarzyskich. Parę razy w nich uczestniczyłem. W mieszkaniu nauczycieli
siedziałem grzecznie, dbając o pozytywny wizerunek dziecka z dobrego domu. Prowadzono poważne rozmowy, z godnością
przeplatając je tytułami. Do pana doktora i pani doktorowej przyzwyczajany zostałem na każdym kroku, ale zwracanie się ojca do
nauczycieli, użerających się w nieskończoność z wiejskimi dzieciakami, panie profesorze i pani profesorowo odebrałem jako
zachowanie bardzo arystokratyczne.
-8Dziecko z dobrego domu miało w szkole problemy z pisownią.
Na ostatniej lekcji z polskiego wypadło dyktando. Pan Pawłowski zbierał zeszyty. Biorąc mój przystanął, po czym nie odrywając
zdziwionych oczu od zapisanych linijek, usiadł za biurkiem. Rozległ się dzwonek. Z wrzaskiem wybiegałem ze szkoły, gdy nagle
ktoś złapał mnie za ramę.
- Proszę pana, ja nic nie zrobiłem.
Nauczyciel, odciągnął mnie na bok. Szeptem nakazał abym zaczekał na zewnątrz, pod oknem.
Z zazdrością patrzyłem za znikającymi kolegami. Gdy wrzask dzieciarni całkowicie ucichł, otworzyło się okno. Z gestów nauczyciela
wynikało, że mam wskoczyć do klasy. Usiadłem w ławce; przede mną leżał zeszyt. Pan Pawłowski w ręce trzymał wyrwaną z niego
kartkę - widniało na niej więcej czerwonych znaków niż moich gryzmołów. Zacząłem na nowo pisać bez jakiejkolwiek możliwości
indywidualnego manewru. Chęć własnej interpretacji, nawet przy pojedynczej literce, wyzwalała natychmiast ostry sprzeciw ze
strony nauczyciela.
Klasę opuściłem w ten sam sposób jak do niej wszedłem, obiecując, że nawet rodzicom o tym nie powiem.
Do szkoły chodziłem wieloma drogami; między wiejskimi chałupami, wśród zasianych pól, po trawiastych pagórkach. Świat mój
rozszerzył się nie tylko w przestrzeni, poznałem wielu kolegów, których życie różniło się od mojego. Często, ze szkoły, wracaliśmy
sporą gromadą, urozmaicając sobie drogę; głęboki jar, leśny potok, ścieżka wijąca się jego brzegiem. W czasie pogodnych dni
dochodziliśmy, do rzeki - szum wody towarzyszył aż do sadu szpitalnego; po sforsowaniu zamkniętej bramy, wpadaliśmy z
Andrzejem między drzewa, gdzie dochodziło zawsze do wojny na jabłka.
Pewnej niedzieli wyruszyliśmy na wyprawę. Za rzeką, pod lasem czekało na nas paru klasowych kolegów zorientowanych w terenie.
Na skraju zielonej polanki wskazali miejsce:
- Wy szukajcie tu, my przy tamtych drzewach.
Patykiem rozgrzebywaliśmy leśne poszycie; w piasku spoczywały prawdziwe skarby: naboje karabinowe... pociski do dział...!
Oblatany Andrzej tłumacząc jak się je rozbiera, pokazywał:
- Kulkę kładziesz na jednym kamyku, łuskę na drugim, z góry uderzasz... tutaj w środku... jak trafisz w spłonkę... wybuchnie...!
Po przeprowadzonej, według instruktarzu starszego kolegi, czynności, rozkołysany nabój ustępował.
Najbardziej świecące kulki braliśmy w całości, z pozostałych tylko proch.
Wieczorem, do mocno rozpalonego ogniska wrzuciliśmy puste łuski, po czym przykucnięci, z bezpiecznej odległości,
obserwowaliśmy wybuchy; pojedyncze strzały wywoływały napięcie, ale dopiero całe serie wprawiały nas w zachwyt. Wśród
strzelających w niebo słupów iskier i świszczących w bezwładnym locie spłonek, rozwalało się ognisko.
Przesiąknięci dymem wróciliśmy do domu. W schowkach ogrodowej altany wylądowała zdobycz; dopiero teraz czekała nas
prawdziwa zabawa - najbardziej zakazana, więc najfajniejsza.
Ojciec często opowiadał o ranionych dzieciach, z pourywanymi palcami, które opatrywał w szpitalu. Dzięki temu obchodziłem się
dosyć ostrożnie z nabojami, niemniej jednak miałem też dużo szczęścia.
Szybko znudziło się nam samo spalanie prochu - rozpoczęliśmy budowę samopałów. Problem polegał tylko na znalezieniu
odpowiedniej rurki; nie taki znowu duży - wystarczyło poszperać trochę w skrzyniach szpitalnego kowala. Sklepaną na końcu rurkę,
przymocowywaliśmy do kolby, wystruganej z kawałka drewna. Wypiłowanie małego otworu, w celu podpalania, wieńczyło dzieło.
Do lufy wsypywałem proch, po czym, owiniętą w papier kulkę, wbijałem patykiem albo ołówkiem. Wystarczyła teraz tylko zapałka krótki syk... i puuuff...! Zabawa polegała nie tylko na wybuchu - samopał, choć mało dokładny, dobrze walił.
Tak, to była już piąta klasa. W deszczowy dzień siedzieliśmy na dużej przerwie w sali. Któryś z kolegów zaczął przechwalać się, że
zabije ze swojej spluwy ptaka. Nikt nie wierzył. Otworzył więc okno, wycelował, a kolega z ławki podpalił panewkę. Z wróbla,
siedzącego na sąsiednim drzewie, posypało się pierze.
Musiałem wypróbować swoich sił. Wyciągnąłem samopał, oczywiście wcześniej nabity. Stanąłem w oknie, zapałka... syk... i zamiast
strzału... cała salwa.
W oknach na pierwszym piętrze stali wszyscy chłopcy z dymiącymi lufami.
Gdy wchodził nauczyciel z dyrektorem, siedzieliśmy już w ławkach.
Po chwili przyszedł woźny. W milczeniu podchodził do każdej ławki i tak jak w kościele na tacę, tak tu do wiadra, każdy wrzucał
broń. Rodzicom wyznaczono zebranie na następny dzień.
Oprócz przepisowej kary, po której tym razem trochę dłużej nie mogłem siedzieć na krześle, mama zrobiła rewizję w moim pokoju i
znalazła prawdziwy pistolet...! Jak do tego doszło to już inna historia.
-9Raz po lekcjach, nadkładając trochę drogi, szedłem z Arturem szosą, wybrukowaną granitową kostką. Artur należał do najlepszych
uczniów; zawsze wiedział, co się działo w szkole i co zostało zadane do domu.
Kolumna wojska, wracająca z manewrów, zatrzymała się na górce. Weseli żołnierze, zadowoleni z odpoczynku, zachowywali się
swobodnie. Artur okazywał niecodzienny zachwyt, prawie wszystkich zaczepiał.
Dwóch wojaków naprawiało koło ciężarówki. Rozpoczynali wulkanizowanie uszkodzonej dętki. Chcąc zaimponować koledze,
podszedłem do nich i przemądrzale oświadczyłem: "Wiem jak to się robi! Mój tato tak samo dziurki klei".
Jeden z żołnierzy roześmiał się:
- Tak, tak!!! Z pewnością twojej mamie...!
Artur rechotał ze wszystkimi. Spuściłem głowę.
Specjalista od dziurek podszedł do szoferki, spod siedzenia wyciągnął pistolet.
- Masz, jest dobry, brak mu tylko zamka.
Nie podniosłem głowy.
- Nie chcesz to dam go twojemu koledze.
Jakże zazdrościłem Arturowi. Prawdziwy pistolet...! Jak bardzo chciałbym go mieć!
Jeszcze tego samego dnia po południu, wziąłem trochę kulek, pudełko prochu i poszedłem do kolegi. Nie chciał w ogóle słyszeć o
jakiejkolwiek wymianie. Nie pokazał nawet spluwy!
Zacząłem go męczyć codziennie; w szkole, na przerwach, po drodze – nie dawał się przekonać! Po pewnym czasie zmiękł; dałem
mu cały zapas prochu i wszystkie kulki. Promieniowałem ze szczęścia, dopiąłem swego, zdobyłem upragnioną rzecz...! Pistolet
należał do mnie! Prawdziwa lufa, prawdziwy cyngiel - jak dobrze siedzi w ręce! W tajemnicy przed domownikami, bawiłem się nim w
nieskończoność, a wieczorem chowałem go w łóżku pod materacem.
Mamę przeraziło odkrycie. Już nie chodziło tyle o to, że bawiłem się takim przedmiotem, lecz że ktoś mógł zobaczyć nielegalną
broń! Cóż potem - strach pomyśleć!
W panice rodzice pojechali do domu Artura. Upewnili się, co do pochodzenia pistoletu i poczynili ustalenia w celu zachowania
tajemnicy. Na koniec, ojciec owinął broń bandażem i utopił to zawiniątko w rowie przeciwczołgowym.
W szkole najbardziej grandziłem z Jankiem; robiliśmy sobie nawzajem, wymyślne psikusy.
Do końca zajęć pozostaje lekcja historii. Ostatnia przerwa - rozbrykani wypadamy na trawnik. Janek jest silniejszy, przewraca mnie
na ziemię. Rozgrzał się, ściągnął kurtkę i znowu wylądowałem na plecach.
Mam już dosyć, z wściekłości zbiera mi się na płacz. Niepostrzeżenie wsadzam, do zewnętrznej kieszeni leżącej kurtki, parę
znalezionych ślimaków i przypadkowo przechodzę po nich. Pełen satysfakcji biegnę do klasy. Po chwili zjawia się Janek; trzyma w
ręce oderwaną kieszeń. Ląduję znowu na podłodze, paru kolegów mnie trzyma, a śmiertelnie opanowany Janek dokładnie
rozmazuje resztki winniczków na mojej twarzy. Rozlega się dzwonek. Pluję na wszystkie strony i z desperacją wyrzucam przez okno
tornistry moich przeciwników.
Chłopcy wybiegają zbierać swoje rzeczy, a do klasy wpada dyrektor z dzwonkiem w ręce. Daję drapaka. Ktoś trzaska drzwiami
przed moim nosem. Coś świszczy koło mojej głowy!!!
Widzę jak po podłodze kula się, odbity od drzwi, wydający coraz słabsze dźwięki, dzwonek...
Historia, choć bardzo ją lubię, miała, długi czas, zapach ślimaków.
- 10 -
Zosia
Mamę całkowicie pochłaniał dom, ojca szpital. Dzieciom nie poświęcali dużo czasu. Dopiero z przyjściem na świat Zosi zadomowiła
się u nas rodzinna atmosfera.
Od razu pokochałem małą siostrę. Mając dziesięć lat karmiłem ją, przewijałem i nosiłem na rękach. Jak niezrozumiały i śmieszny był
wtedy widok Krysi niosącej w dwóch palcach, w maksymalnej od siebie odległości, mokrą pieluchę.
Ojciec przebywał teraz częściej z nami, a mama, po przyjęciu do prac domowych siedemnastoletniej Helenki, poświęcała więcej
czasu swoim pociechom
Na pierwszym planie była Zosia, nie licząc oczywiście ojca, który, do tej pory tak surowy, przymykać zaczął oko na wybryki
najmłodszej córki. Od niego się zaczęło, potem wszyscy na wszystko jej pozwalali. Kto pierwszy nazwał ją "świętym dzieckiem"
trudno powiedzieć, niemniej określenie to przylgnęło do niej na całe życie.
Święte dziecko szczęśliwie przeszło straszną chorobę, po której kochano je i rozpuszczano w sposób już bezprzykładny.
Nie przyszło mi nigdy do głowy być zazdrosnym o uczucie, jakim darzono Zosię. Wprost przeciwnie; pogodny, rodzinny nastrój
wytworzył atmosferę, dzięki której zacząłem mniej obrywać.
Zupełnie niespodziewanie wysłano nas do prewentorium. Trochę osobistych rzeczy, parę książek w tornistrze. Obce miejsce,
pierwsze dramatyczne przejście w życiu. Świat dzieci, po chorobach, powracających do zdrowia. Rygor, w którym nie było miejsca
na jakiekolwiek uczucie. Rozkazy wychowawczyń, nietolerujących indywidualności.
Najsympatyczniej wspominam zapach jesiennych liści w parku pełnym wysokich drzew, gdzie graliśmy w piłkę.
Najmniej sympatycznie natomiast ciszę poobiednią; na wyciągniętych na środek sali gimnastycznej siennikach musieliśmy leżeć w
milczeniu przez półtorej godziny. Nie było mowy o wyjściu do ubikacji. Zdarzało się więc, że ciągnięty z powrotem siennik
pozostawiał na podłodze mokry ślad.
Niespodziewanie, tak jak przyjechaliśmy, zabrano nas z powrotem; tylko parę miesięcy i niby wszystko było po staremu.
- 11 -
Żywe srebro
Dom rodzinny był zawsze pełen gości. Najczęściej odwiedzała nas Ciocia Bumcia.
W okresie lwowskim, pani Bernadeta mieszkała obok rodziców, w bliźniaczej willi i z biegiem czasu ich stosunki sąsiedzkie
przerodziły się w rodzinne. Owdowiała jeszcze podczas wojny, po tragicznym wypadku męża-lotnika, a potem w nowej, politycznej i
gospodarczej rzeczywistości, nie mogła znaleźć miejsca.
Tę naszą przyszywaną ciocię gościliśmy miesiącami, wykorzystując przy okazji jej krawiecki kunszt. Bumcia potrafiła szyć ładnie i
bardzo dokładnie. Kiedy jednak, w czasie pracy, została przez kogoś zagadnięta, igła nieruchomiała, grube okulary opadały na nos,
jej zmęczone oczy nabierały blasku i rozpoczynała się opowieść, trwająca nieraz długie godziny. A że robiła to w sposób
interesujący, nikt nie miał odwagi przerywać tych, wypełnionych życiową mądrością, historii.
Wyjątek stanowiły sytuacje, w których coś musiało być gotowe na wczoraj; wtedy wszyscy uważali, aby jakimś, nawet nieistotnym
pytaniem, nie odwrócić uwagi cioci od szycia.
Ciocia Marysia, mamy krewna, bywała u nas równie często. Każdą czynność wykonywała w sposób pedantyczny. Nie zapomnę jak
uczyła mnie składać różki pościeli przygotowywanej do maglowania.
Mój zeszyt, który miał być graficzną ilustracją przeczytanych lektur, świecił pustkami. Pewnego wieczoru na białych jego kartkach
ręka cioci Marysi zaczęła wyczarowywać literackie postacie. Dołączył się również ojciec. Powstało dzieło, które jednak nie mogło
przekonać nauczyciela o pełnym zrozumieniu, przeczytanych przez mnie, lektur.
Zdarzało się, że przebywały u nas jednocześnie dwie ciocie. Zazwyczaj rodzice wtedy gdzieś wyjeżdżali... czyli hulaj duszo!!!
W gabinecie ojca znalazłem uszkodzony ciśnieniomierz. Na dnie skrzynki połyskiwały kulki rtęci, które w zależności od sytuacji
rozdrabniały się lub łączyły w całość. O złapaniu w palce tego żywego srebra nie było mowy. Zdemontowałem resztkę rozbitej rurki i
przy jej pomocy, wciągając powietrze, wsysałem tańczące kulki, przenosząc je tym sposobem do małej buteleczki. Pod koniec
zabawy poczułem, że coś w ustach - nie było mowy o wykrztuszeniu, poleciało dalej.
Zdecydowałem się przyznać cioci Bumce; zareagowała energicznie choć bez paniki i krzyków. Zdawało mi się nawet, że jej oczy
uśmiechały się mówiąc: "Co ty jeszcze Andrzejku potrafisz wymyślić ".
Poszliśmy natychmiast do szpitala. Byłem tam ogólnie znany.
Siostra Aurelia położyła mnie na stole, przykryła to, co w przyszłości nosić miało nazwę: męskie części, ołowianym fartuszkiem i
nakazała parę sekund nie ruszać się.
Pokazując cioci Bumce świeżo wywołane, jeszcze mokre, rentgenowskie zdjęcie, wskazała mały, czarny punkt i uspokoiła:
- Ach to jest drobnostka, nic mu nie będzie. Tydzień temu, proszę pani, jeden wariat zjadł cały termometr i jest zdrowy.
- 12 -
Babci pieróg
Bolał mnie ząb. Z dentystą nie miałem nigdy nic do czynienia, gdyż wszystko, co było związane ze zdrowiem rodziny leżało w
rękach ojca.
- Chcesz cały czas trzymać się za policzek i jęczeć, czy pójdziesz do szpitala żeby ojciec wyrwał ząb? - Zapytała mama.
Oczywiście byłem bohaterem, zresztą innej możliwości nie miałem.
Siedząc na walizce w zatłoczonym korytarzu wagonu drugiej klasy, nadal trzymałem się za policzek. Sama satysfakcja, że nie
pisnąłem w czasie zabiegu, nie uśmierzała bólu po wyrwanym "na żywo" zębie. Istniał inny powód zmuszający mnie do godnego
zachowania - jechaliśmy na pogrzeb dziadka.
Była noc, pociąg kołysał. Przechodzący ludzie potrącali mnie uniemożliwiając drzemkę.
Czułem głęboki smutek, choć mało znałem dziadka. Przebywał u nas krótko, chorował na żołądek. W jego postaci najbardziej
uderzała twarz; szczupła, wydłużona siwą brodą, której powagę rozładowywał duży, sumiasty wąs.
Lubił przechadzać się po ogrodzie, unikając rozhukanego wnuka. O jego dramacie dowiedziałem się wiele, wiele lat później i chyba
dopiero wtedy stał mi się bliższy.
W czasie stypy, zebrana rodzina wspominała nie tylko zmarłego. Skończyłem posiłek, a dorośli zasiedli do herbaty.
Na biurku leżała, niedokończona przez dziadka, kopystka. Szpic i przyległe gałązki świątecznej choinki pedantycznie zostały
obcięte, w niektórych miejscach pozostały resztki niezdrapanej kory. Wziąłem kuchenny nóż i z godnością przystąpiłem do
kończenia rozpoczętej roboty. Wrzawa podniosła się natychmiast - cała rodzina wsiadła na mnie za bezczeszczenie pamiątki.
Takiego bólu się nie zapomina - oddawałem przecież, na swój sposób, ostatnią przysługę dziadkowi.
Jedynie ciocia Cesia nic nie powiedziała, chociaż to właśnie ona najbardziej uczuciowo związana była z dziadkiem. Zawsze miała
oczy pełne dobroci i miłości.
Dziadek spoczął w Bielsku, a grób jego stał się miejscem tradycyjnych spotkań rodzinnych.
Co roku więc, w Dniu Wszystkich Świętych jeździliśmy autem na Śląsk. Pierwszy odcinek drogi, najdłuższy i bardzo męczący,
prowadził nas do Katowic, do miejsca zamieszkania babci Oli. Stamtąd, już wszyscy razem, udawaliśmy się do Bielska, gdzie na
miejskim cmentarzu oczekiwali nas Cesia z Władkiem.
Składaniu kwiatów i krótkiej modlitwie połączonej z medytacją, zawsze towarzyszył dotkliwy chłód. Wszyscy, zazwyczaj mocno
przemarznięci i zgłodniali, wracali do babci na przyjęcie.
Na stół, prosto z piekarnika, wjeżdżała blacha pachnącego ciasta. To był słynny pieróg z kapustą babci Oli! Filiżanka bulionu
podkreślała jeszcze bardziej jego niezapomniany smak.
Spożywanie pierogu stało się po prostu obrzędem, który wszyscy jego uczestnicy, wspominali przez cały rok.
Przekonać się mogłem dopiero po latach, że z kieliszkiem czystej wódki był jeszcze lepszy.
W mieszkaniu babci Oli, w rogu pokoju stała duża szafa, wypełniona po brzegi różnymi drobiazgami. Mimo, iż były ich
nieprawdopodobne ilości, babcia zawsze dobrze wiedziała, gdzie co się kryje. Gdy decydowała się na znalezienie czegokolwiek,
robiła to w sposób bardzo energiczny, tak, aby zapach naftaliny nie wywołał ataku astmy.
Miałem już chyba wtedy przekroczony dziesiąty rok życia. Obserwowałem jak babcia, z tajemniczą miną zaczęła dokopywać się do
dna szafy. Po chwili, łapiąc z trudem powietrze, wydobyła jakiś długi przedmiot, zawinięty w stary papier.
- Już jesteś na tyle dorosły, że mogę sprezentować ci tę wiatrówkę.
Nie muszę chyba zaznaczyć jak bardzo zostałem zaskoczony.
Do strzelania zamiast śrutu, którego babcia nie miała (a jakby miała to i tak bym nie dostał), użyłem zapałek. Dosyć skomplikowanie
wyglądało posługiwanie się tą bronią, pamiętającą bardzo dawne czasy. Najpierw trzeba było "złamać lufę", wsadzić nabój,
następnie zatrzasnąć lufę i wreszcie naciągnąć długą dźwignię. Ta ostatnia czynność wymagała użycia dużej siły, a efekt końcowy,
kiedy to zapałka leciała zaledwie na odległość paru metrów, zniechęcał do dłuższej zabawy.
- 13 Krysi nie podobało się to, co robiłem, a do tego była zła, bo nie dostała żadnego prezentu. Aby zaspokoić wnuczki humory, babcia
zanurzyła się ponownie w szafie, po czym wyciągnęła lalkę, ulubioną lalkę naszej mamy.
Nie poczułem do niej sympatii, a Krysiunia promieniowała ze szczęścia. Radość jej nie trwała jednak długo; przypadkowo odłożyłem
wiatrówkę na tapczan, no i co za pech - lufa wylądowała na porcelanowej głowie lalki.
Krysia wyła, mamie zakręciła się łza w oku, a babcia marzyła na głos:
"Nie mogło to by tak raz być Andrzejusienku żebyś czegoś nie zmajstrował?"
Siadłem przygnębiony w kącie, a dorośli zaczęli przypominać najdawniejsze moje wybryki:
- Jak to, nie umiejąc jeszcze dobrze chodzić, ściągnąłem z kuchenki prosto na swoją głowę garnek gorącego mleka.
- Jak to na korytarzu urządziłem ślizgawkę z nielubianego krupniku.
- Jak to kiedyś oświadczyłem zdziwionej mamie, że chciałbym mieć siostrzyczkę.
- Dlaczego? – Spytała zdziwiona mama.
- Chcę zobaczyć jak babcia będzie się wieszała.
- Co ty pleciesz?
- Przecież babcia powiedziała, że się powiesi jak byś miała jeszcze jedno dziecko.
Niepostrzeżenie zacząłem wynosić z pokoju wiatrówkę; nie byłem pewny czy babcia nie zmieni zdania.
Droga powrotna, zresztą jak zawsze, strasznie się dłużyła. Siedziałem na tylnym siedzeniu, naszego opelka i bawiłem się
naciągniętą wiatrówką. Po pewnym czasie, z nudy i, jak zwykle, z ciekawości zacząłem ją rozkręcać. Śruby nie stawiały oporu i
nagle "Trach!"
Coś z niesamowitą siłą wyleciało w górę.
Część przytrzymująca napiętą sprężynę - kawał ciężkiego metalu, strzelił w dach samochodu, po czym wylądował pod kierownicą.
W potężny dźwięk, ojcowskiego "jezusmariaaa!!!", wtopił się paniczny krzyk matki.
Zdawałem sobie sprawę co się stało i co mogłoby się stać, gdybym trzymał wiatrówkę w innej pozycji, czy bliżej głowy kierowcy.
Nieposkładana broń ponownie znalazła miejsce na dnie szafy i już nigdy nie udało mi się jej użyć.
Rodzice również nie kwapili się z oddaniem jej do naprawy.
Kiedyś, po wielu latach zapytałem mamę: co się stało z babci wiatrówką? Ani mama, ani nikt inny z grona domowników nie potrafił
znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
- 14 -
2x + 3 = 5
Mała górka oddzielała od szkoły nieduży kawałek nierównej łąki. Cóż nam trzeba było więcej do kopania piłki? Dwa tornistry
położone w odległości pięciu kroków stanowiły bramkę, linię autową wyznaczał z jednej strony - drut kolczasty, z drugiej - rów przy
szosie. Po lekcjach zawsze paru chłopców miało ochotę na bieganie za piłką; zdarzało się to również w zimie, na śniegu. Szaleliśmy
w rękawiczkach i z czapkami naciągniętymi na uszy; było w tym więcej zabawy niż prawdziwej gry.
Zakończenie, jednego z takich spotkań, miało dość nieprzyjemne konsekwencje.
Pędziłem na bramkę. W czasie strzału, zamiast piłki, Janek złapał mój but. W pierwszej chwili nie poczułem bólu. Wszyscy śmiali się
z koziołka, jakiego wywinąłem, a ja nie mogłem stanąć. Kolano strasznie bolało.
Artur skombinował sanki, na których zawiózł mnie do domu. Nie było na szczęście złamania, ale nogę trzeba było unieruchomić.
Na chirurgii specjalistą od gipsów był pan Pawełek. W zachwycie oglądałem jak z mokrych bandaży i białej mazi wyłaniał się nowy
kształt mojej nogi. Wkrótce dzieło zostało skończone, musiałem tylko poczekać aż stwardnieje.
Dumny z nowego przeżycia delektowałem się perspektywą dwutygodniowych wakacji, jednakże miły nastrój nieróbstwa po paru
dniach został zakłócony. Pod gipsem zaczęło mnie coś swędzieć; palce były za krótkie, należało użyć czegoś innego.
Ciocia Marysia wyszukała w kuchni warząchew z długą rączką; przyrządem tym mogłem teraz dochodzić, pod białą skorupą, do
najdalszych miejscach. Nadeszła jednak chwila, że zbawczy drewniany patyk nie mógł uśmierzyć swędzenia. Pozostawała tylko
jedna rzecz, od początku chodząca po głowie - woda... zimna woda!!!
Gdy w szczelinę między gipsem a nogą wpłynęła zawartość litrowego dzbanka, zrobiło mi się niesamowicie dobrze. Ulgę czułem
przez jeden dzień i drugi, po czym w miejscach gdzie swędziało poczułem pieczenie.
Ojciec przedwcześnie ściągnął gips. Na zagojenie odleżyn pod kolanem, musiałem jednak trochę poczekać.
Gdy, kuśtykając, szedłem ponownie do szkoły, mama zapytała:
- Jaki będzie twój następny wyczyn?
Nie musiała długo czekać. Na szkolnej zabawie dostałem przypadkowo, ale skutecznie w zęby; jedynka, która już raz była na
zewnątrz, pożegnała się ze mną ostatecznie!
Do zakończenia szkoły podstawowej pozostało niewiele czasu, a dyrektor zupełnie nie kwapił się z umieszczeniem mnie na liście
uczniów idących do gimnazjum. Nie chodziło tylko o dzwonek, którym za mną rzucał.
Dyrektor uczył nas rosyjskiego i rachunków, a właśnie w tych przedmiotach nie byłem orłem. Rosyjski świadomie odpuścił, zdając
sobie sprawę, że nieuczenie się tego języka należało do dobrego tonu.
Natomiast z rachunków otrzymałem ostatnią szansę - przy tablicy rozwiązać miałem równanie: 2x + 3 = 5.
Marysia błyskawicznie podała ściągawkę. Kończąc zapinanie sandała pewnie ująłem kredę. Chwila zastanowienia i bez problemu
zadanie rozwiązałem.
Dyrektor z zadowoleniem pokiwał głową. Chciałem już odejść, gdy usłyszałem:
- Sprawdź jeszcze to równanie.
Zaskoczony, nie słyszałem nawet podpowiedzi.
Mieszkanie, zamieszkiwane uprzednio przez rodziców Andrzeja, zajęli nowi sąsiedzi. Młode małżeństwo; para tryskająca polotem i
energią, przyjechała bezpośrednio po studiach, pracować w szpitalnym laboratorium.
Od początku, nasze wzajemne stosunki stały się bliskie, przyjacielskie. Pan magister, pieszczotliwie przechrzczony przez własną
żonę z Janka na "Dziubdziulka", postanowił zająć się moją edukacją.
Panowała słoneczna wiosna. Do ogrodowej altanki dochodził świergot ptaków, a rozkołysane, młode gałązki rzucały uspakajający
cień. Przekonany byłem, że miejsce to nadaje się do wszystkiego, tylko nie do nauki.
I aż dziw, że w tak niekonwencjonalnych warunkach pan Janek potrafił bardzo szybko wytłumaczyć to, co nie docierało do mnie
przez tyle szkolnych lat: "Rachunki to nie liczenie, lecz myślenie".
- 15 -
Miasto
Stara sanitarka wojskowa, przerobiona na prymitywny środek transportu, przywoziła rano, do pracy w szpitalu, ludzi z miasta. W
drodze powrotnej, wykorzystywałem jej jałowy kurs, aby dostać się do gimnazjum.
Chodziłem do 8b. Czułem się obco w miejskim otoczeniu; wszystko było inne i tylko Artur przypominał utracone królestwo rozległych
łąk.
Poznawałem "nowe" i odczuwałem ciężar jego obowiązków. Nie wychodziłem jednak ze świata dziecięcych marzeń. Pogoń za
nieograniczoną przestrzenią, będzie się zresztą wlec za mną przez całe życie.
Odkryłem sport i wbrew pozorom tego olśnienia nie doznałem dzięki kolegom. Zamiłowanie do koszykówki, lekkoatletyki czy
gimnastyki, zawdzięczałem niezapomnianemu profesorowi Wychowania Fizycznego, panu Mrozkowi. To dzięki niemu zrozumiałem,
że tylko to, co się robi z sercem, robi się dobrze.
W tamtych czasach pochłonięty sportem, zabawą i rozrabianiem, nie miałem czasu na analizowanie podobnych maksym.
Przypuszczalnie z tego powodu, dostałem od kolegów parę razy w zęby, co oczywiście nie miało wpływu na mój gimnazjalny
poziom, a tylko wywołało niezrozumiałe rozżalenie.
Duża przerwa, korytarz z wyfroterowanym linoleum, koledzy zaczepiają dziewczyny, a ja ślizgam się na filcowych pantoflach. Czyjaś
wystawiona noga kończy szaleństwo. Podnosząc się z podłogi widzę dziwnie wykrzywioną rękę.
Na stole zabiegowym leży, owinięty bandażem, drewniany klocek - przyrząd ten, o trójkątnym przekroju, służy tatusiowi do
prostowania mojego przedramienia. (Czyż ja wiem, może faktycznie wychował mnie na twardego człowieka?)
Cykl formowania moich kości zostaje parokrotnie powtórzony. Ojciec podnosi rękę, okiem fachowca przygląda się nierówności i
ponownie prostuje.
Gdy, postępując w ten sposób uzyskał w końcu idealną linię, odpowiadającą wymogom anatomii, pan Pawełek mógł założyć gips.
Na nieszczęście kolegów, z usztywnioną ręką, mogłem chodzić do "budy". Odwdzięczałem się więc za wszystkie razy i kuksańce.
Biały opatrunek był na tyle twardy, że nie miałem problemów z wyrównaniem rachunków.
Dziewiąta klasa to już ostra nauka. Polski idzie mi koślawo, wyraźnie odczuwam skutki nauczania w szkole podstawowej. Robię
straszne błędy ortograficzne, a pan profesor Skórny nie ma ochoty korygować ich okiennym sposobem.
W rezultacie nie przechodzę do następnej klasy. Z tego powodu rodzice robią tragedię, nie wiedzą jednak, że wyjdzie to mi na
dobre.
Bez względu na wszystko, jedziemy nad morze, na tradycyjne, dwumiesięczne wakacje.
Jedyne miasto, które dobrze znam to Sopot; spędzamy w nim zawsze letnie dni pełne swobody, słońca i morza.
Sierpień zbliżał się ku końcowi, skóra nie reagowała już na promienie lejące się z błękitnego nieba, w Operze Leśnej ucichła
muzyczna wrzawa.
Nie było mi jednak smutno, jak zazwyczaj, przy pożegnaniu lata. Wprost przeciwnie - włoskie lody zaczęły inaczej smakować, plaża
i molo przybrały odświętny wygląd, rzeczy dookoła stały się radośnie kolorowe. Miały zapach olejku, jakiego używała Ania.
Siedziała z matką w sąsiednim grajdołku, wesoło poruszając mokrymi kucykami.
- Lody... Lody dla ochłody!!! Lody, pingwin, lody pingwin!!!
Byłem pierwszy przy białej skrzynce niesionej przez faceta w podkasanych spodniach. Za moimi plecami utworzyła się kolejka.
- Chyba byłam przed tobą?
Kokieteryjny uśmiech dziewczyny, pogłębiony dziurkami w policzkach, usprawiedliwiał rozpychające się biodra. Krople morskiej
wody kapały na nos.
- Jak masz na imię? Ja jestem Ania.
Wolno zbliżaliśmy się do grajdołków.
- 16 -
- Co się tak gapisz na mnie? Jedz lepiej lody - zobacz, topią się.
Z niebieskich oczu tryskały iskierki wesołości.
- Chodź, pójdziemy lepiej na plażę przy Grand Hotelu.
Biegliśmy po ubitym piasku, omijając wyrzucone na brzeg meduzy. Ania pociągnęła mnie za rękę do wody - dała nura chowając się
w pianie nadpływającej fali.
Lubiłem nurkować; ośmielony więc skrytością wody zbliżyłem się bardzo blisko. A Ania, zupełnie niespeszona, śmiała się tylko
wesoło, rozbryzgując w około wodę.
- Masz kartę pływacką?
Nie wiedziałem, o co chodzi pochłonięty czymś innym.
- Moglibyśmy wynająć kajak - potrzebna do tego jest karta.
Nie miałem. Szliśmy więc dalej pozostawiając z tyłu wypożyczalnię. Pod molem było zawsze półmroczno i chłodno; spokój zakłócały
tylko kroki spacerujących górą wczasowiczów.
Nagle uśmiech Ani przybrał odcień tajemniczy. Jej pocałunek sparaliżował mnie całkowicie. Zbliżenie trwało strasznie krótko i gdy
po wspaniałej chwili oprzytomniałem, zobaczyłem już tylko w oddali, falujące w promieniach słonecznych, figlarne kucyki
dziewczyny.
Czy to była moja pierwsza miłość? – Na pewno tak! - Zrobiłbym dla niej wszystko, o czym z pewnością wiedziała.
Nadszedł jednak dzień, w którym grajdołek Ani pozostał pusty - szkoda, że zabrakło nam czasu.
Babcia Ola, od kiedy ją pamiętam, była niezależną kobietą. Nie przelewało się jej, ale też nie miała nigdy problemów finansowych.
Uczyła w Technikum Zawodowym języka rosyjskiego, a językiem tym posługiwała się bieglej niż polskim.
Wychowana w Petersburgu gdzie chodziła do szkół, z uwielbieniem wspominała czasy carskie. Wypływało to z koligacji, oraz funkcji
jej dziadka i ojca na dworze panującym, do czego w Polsce Ludowej nigdy przyznać się nie mogła.
Do naszego prowincjonalnego życia zachowała pobłażliwy dystans, co mimo wszystko nie uchroniło jej przed częstymi konfliktami z
ojcem.
Od babci dostałem na piętnaste urodziny pół roweru - całe pięćset polskich złotych. Z dołożeniem drugiej części nie kwapili się
rodzice, by w końcu wymyślić wymóg wprost nie do zrealizowania: "Dostaniesz rower jak będziesz ważył 60 kilogramów!"
Nie byłem szczupły, ale do wyznaczonej granicy, sporo brakowało. Z entuzjazmem zabrałem się jednak za jedzenie. Mijały
tygodnie, kończyło się lato, a waga daleka była od wymaganej. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie uporam się szybko z tym
problemem to w czasie zimy rodzice mogą zapomnieć o obietnicy.
Cóż jednak zrobić, ażeby zatrzymać w sobie zjadane kilogramy? Odpowiedzią w zasadzie było samo pytanie - węgiel. Zjadane
przez trzy dni, między posiłkami, czarne tabletki poskutkowały. Obciążony wewnętrznie aż od granic wytrzymałości, dociążyłem
kieszenie ciężkimi przedmiotami i poszedłem na wagę. W Miejskiej Przychodni Zdrowia, gdzie po południu pracował ojciec, role
arbitra przejęła pielęgniarka; zważyła mnie nie każąc się rozebrać.
Choć brakowało jeszcze pół kilograma, wynik został naciągnięty i przez ojca zaliczony.
O "faworycie" z przerzutką nie mogłem nawet marzyć - za dużo kosztował. Ale co tam! Czerwona "wolnobieżka" ze sportową
kierownicą też była wspaniała. Stała w moim pokoju przy łóżku, a zapach jej świeżego lakieru i smaru pamiętam do dzisiaj.
Pierwsza wycieczka do Polanicy; upajający pęd, długi zjazd z szalejowskiej górki, park zdrojowy, woda o smaku zgniłych jaj nie jest
w stanie ugasić pragnienia, nogi, jak przysłowiowa galareta, nie przestają dygotać.
Szeroka aleja wysadzana klonami, stare budownictwo, duże pokoje, wysokie sufity; mieszkający tu doktór Linder wyjechał do
Izraela pozostawiając mojemu ojcu lekarską praktykę, wraz z mieszkaniem.
Nie tęskniłem za miastem - odczuwać zacząłem jednak jego zalety; żyłem wśród gimnazjalnych kolegów, a na dojście do budy nie
potrzebowałem więcej jak pięć minut.
W nowej klasie poczułem się pewnie - wszystko już znałem i wiedziałem. Polubiłem nawet język polski, prowadzony przez prof.
Krzyk, a stało się to dzięki kierowniczce Domu Kultury. Ta atrakcyjna kobieta, przyjaciółka młodego poety, uczyła mnie, w czasie
domowych korepetycji, precyzji, a zarazem lekkości w formułowaniu zdań i wypowiadaniu myśli.
- 17 W końcu tylko łacina pozostała zmorą, nie potrafiłem przemóc się do pamięciowego kucia. Do całkowitej tragedii jednak dochodziło,
gdy ojciec oferował pomoc w tym przedmiocie. Przypominał sobie wtedy słówka, deklinacje, koniugacje i strasznie się denerwował,
że poziom mój tak dalece odbiega od poziomu ucznia z przedwojennego, humanistycznego gimnazjum.
Natomiast sport - pozostał na pierwszym miejscu w szkole i poza nią. Należałem do dwóch drużyn - gimnastycznej i koszykówki biorących często udział w zawodach między gimnazjalnych i wojewódzkich. W sumie czas mój podzielony został na: naukę, sport i...
Irenkę.
Kruczowłosa dziewczyna, do której cały czas zalecał się jasnowłosy Jasiu, denerwowała mnie od samego początku nienagannością
prymuski; wyglądało to tak, jakby chciała popisywać się erudycją i inteligencją. Z czasem jednak odkryłem, że koński ogon nie musi
służyć do pociągania, a w czerni jej oczu można dostrzec wdzięk i coś, co kojarzyłem z chwilą spędzoną blisko Ani, pod sopockim
molem.
Na stadionie "Spójni" przeprowadzano często lekcje wychowania fizycznego. W czasie jednej z nich, skorzystałem z okazji aby
zaprezentować mój nowy rower. Mało było takich szczęśliwców.
- Daj się przejechać.
- Nie dasz rady na tej wyścigówce, ale jak chcesz mogę cię przewieźć.
Irenka wsiadła na ramę i dwie rundy dookoła boiska wystarczyły, aby wyzwolone zostało gorące uczucie.
Historia gimnazjum nie zanotowała tak zakochanej pary. Zawsze byliśmy razem w klasie i poza nią, w kinie i na wycieczce, latem i
zimą.
Moje życie nabrało innego wymiaru; zaczęło bić specyficznym rytmem. Rytmem, w którym najgłośniej pulsowała młodzieńcza
namiętność.
- 18 -
Auto
Rodzic mój nie miał nigdy roweru, a co dziwniejsze, nigdy nie nauczył się jeździć na dwóch kółkach. Jego wielką namiętnością była
woda. W czasie dalekich podróży, pływając po morzach i oceanach, docierać chciał do nieznanych brzegów.
Służbę w Marynarce Wojennej przerwał dramatyczny wypadek, zakończony trepanacją czaszki. Następnie z przyjaciółmi
wybudował potężny, pełnomorski jacht, na którym z przyczyn finansowych, do dużej przygody nigdy nie doszło. Pozostały mu tylko
fale marzeń, kierujące całą życiową pasję na tory czterech kółek.
Pierwszymi były szprychowe, z fabryki Audi, przemierzające przedwojenne, polskie bezdroża.
Zaraz po wojnie kupił opla-olimpię; poniemiecki, zdewastowany gruchot, na którym wyżywali się nieprzerwanie znajomi mechanicy.
To auto, mimo wszystkich jego wad, jeździło, dzięki czemu cała rodzina przeżywała niezapomniane, nieraz bardzo mocne,
wrażenia.
A w ogóle samochód, w tamtych czasach, stanowił rzadkość, nie mówiąc już, że samo poruszanie się obwarowano wieloma
administracyjnymi przepisami.
Raz, wieczorem wracaliśmy z meczu bokserskiego w Ołdrzychowicach, gdzie ojciec, dorywczo, pełnił funkcje lekarza sportowego.
Zatrzymało nas dwóch milicjantów; zażądali okazania dokumentów. Podany im przedwojenny, mocno zniszczony pożółkły papier
obracali ze zdziwieniem na wszystkie strony.
- Obywatel nieupoważniony jest do prowadzenia pojazdu! To prawo jazdy jest nieważne!
Rodzic zaczął tłumaczyć, że nie wiedział, że nie przypuszczał, ale na milicjantach nie robiło to żadnego wrażenia. Wprost
przeciwnie - ich twarze stawały się coraz bardziej kamienne.
- Może panowie pojedziecie ze mną do domu i tam wyjaśnimy tę sprawę.
Mundurowi wyrazili zgodę - wsiedli do auta zmieniając, na nieoficjalny, temat rozmowy.
Mama szybko przygotowała uroczystą kolację. Spiżarnia nie świeciła u nas nigdy pustkami - wdzięczni pacjenci rewanżowali się w
naturze, a gdy zbliżała się Wielkanoc, wypełniona była po brzegi.
Stół ugiął się pod półmiskami z szynką, polędwicą, kiełbasami, sosami, przyprawami... Oczywiście nie zabrakło kieliszków. Goście
smacznie zajadali, ani na chwile nie zapominając o toastach wznoszonych na cześć zdrowia.
Na koniec imprezy ojciec pomógł wsiąść do samochodu biesiadnikom, a matka przygotowała pożegnalny kosz wypełniony
wyrobami masarskimi i makownikami własnego wypieku.
Na taką wyrozumiałość stróżów porządku nie zawsze mogliśmy liczyć, choć gościnność pielęgnowano w naszym domu nieustannie.
Chcąc pojechać autem do innego województwa, musiało się załatwić specjalne pozwolenie, w którym przyznawano limit kilometrów,
potrzebny do pokonania określonej trasy w najkrótszy sposób. Na specjalnym formularzu należało prowadzić aktualny stan
pokonanej drogi. A cóż zrobić, jeżeli chciało się zobaczyć coś innego, co nie leżało na oficjalnie wyznaczonej marszrucie? Całkiem
proste – powinno się mieć zapas kilometrów.
Ojciec miał na to dwa sposoby:
Przy zaplanowanym z góry ekstra wypadzie - odkręcaliśmy linkę szybkościomierza. Gdy jednak spontanicznie zjeżdżaliśmy z trasy,
trzeba było później cofać kilometry. Tę żmudną pracę, po uprzednim wymontowaniu szybkościomierza, najlepiej wykonywało koło
zamachowe maszyny do szycia; ręczne kręcenie, trybikami do tyłu, trwałoby wiecznie.
Tak w jednym czy drugim przypadku, ojciec musiał prowadzić urzędowe formularze. Była to najnieprzyjemniejsza czynność; gdy w
wydrapywanej wielokrotnie rubryce wypadała dziura, nie pozostawało nic innego jak podklejanie i ponowne poprawianie.
W drodze powrotnej z nad morza dokument ten przedstawiał opłakany stan. Na Śląsku, w okolicach Mikołowa, zatrzymał nas
milicjant; sprawdził dokumenty, po czym z ironicznym uśmiechem, przystąpił do kontroli przejechanych kilometrów.
Bezceremonialnie wyciągnął kredę i na dachu naszego auta zaczął podsumowywać kolumny cyfr. Wynik zgadzał się ze stanem
licznika, również limit, uwzględniający odległość dzielącą nas od domu, nie został przekroczony.
Milicjant zmazał rękawem obliczenia i pozwolił sobie na spoufalenie:
- Oj!... cwanyś doktorku... cwanyś doktorku!
Mogliśmy jechać dalej i... jeździliśmy tak dalej.
- 19 Targi Poznańskie stanowiły jedyną okazję umożliwiająca kontakt ze światem; ze światem odizolowanym - z zachodem.
Jednocześnie były pretekstem do wycieczki w Polskę. Tak więc czerwiec, miesiąc urodzinowych uroczystości, kojarzył się głównie z
wyczekiwaną, poznańską imprezą.
W czasie jednej z pierwszych wypraw, nic w aucie nie zakłócało wspaniałego nastroju. Opelek spisywał się dzielnie; na początku
podróży wykazał wybitną formę - dojechał na trójce do połowy jurandowskiej górki - miejsce to, oznaczone kamienną studzienką,
było zawsze miernikiem technicznego stanu pojazdu.
Rodzic nie miał powodów do zmartwień, a mamie żaden czarny kot nie zmącił nastroju; mogliśmy więc z Krysią dowoli rozrabiać na
tylnym siedzeniu.
Do Poznania pozostało kilka kilometrów. Poranna mgła jeszcze całkiem nie opadła. W perspektywie klonowej alei, tuż za zakrętem,
widać zmianę nawierzchni; asfalt przechodzi w kostkę.
Za chwilę, paraliżuje nas gardłowe, przerażająco głośne "Jezusmaria!". Opelek wpada w poślizg. Ojciec gwałtownie kręci
kierownicą; lecimy najpierw na drzewo z prawej, potem z lewej strony. Wyczuwam już bezwładny ruch pojazdu i czuję, że
nieuniknione staje się spotkanie z następnym klonem. Na szczęście ocieramy się tylko o niego! Za nami pozostaje obdarta kora
drzewa, a na nas ląduje cała zawartość bagażnika. Jesteśmy w rowie. Czuć intensywny zapach benzyny. Widzę zalaną krwią twarz
mamy. Panuje straszna cisza. Ojciec nie może złapać powietrza. Jacyś ludzie podnoszą nas i stawiają na koła. Wychodzę przez
rozbitą szybę.
Przygodni podróżni zabierają do swojego samochodu rodziców i odjeżdżają.
Siedzimy z Krysią na trawie, rozcieramy obolałe miejsca, a z naszych gardeł nie może wydobyć się nawet łkanie. Siedzimy tak
długo, strasznie długo.
Nie wiadomo kiedy podjeżdża gazik; pierwszy raz spotykam miłych milicjantów. Zawożą nas do hotelu w mieście. Są już tam
rodzice; mama ma zszyty nos, ojcu zabandażowano połamane żebra. Wpadamy w objęcia; nie przeżyłem jeszcze nigdy tak
serdecznego powitania.
Następnego dnia, na terenach targowych, oglądaliśmy wspaniałe samochody. Przy amerykańskich krążownikach mogliśmy tylko
wzdychać z tęsknotą, ale przy czeskiej skodzie rodzic się zadumał - melancholijnie wyszeptał:
- Nie chciałbym żyć, gdybym nie mógł jeździć takim autem.
Przypuszczam, że nie ma chłopców, którzy nie marzą o prowadzeniu samochodu. Jedni niestety, z tych czy innych powodów, nieraz
przez całe swoje życie nie potrafią zrealizować tych pragnień. Ja należałem do tych szczęśliwych, którzy, choć nie bez trudności,
wcześnie zrobili prawo jazdy.
Nie rozpoczynałem jak inni na ojcowskich kolanach - rodzic mój na to był za dumny, choć w tym wypadku usprawiedliwiony - między
jego brzuchem a kierownica nie było miejsca nawet na przysłowiową sprzączkę od paska.
Na Szajbie, samochód stał zamknięty w garażu, w mieście odpoczywał na placu, przed domem, "pod chmurką". Włączenie zapłonu
nie nastręczało żadnych trudności; od zarania, zamiast kluczyka, używało się śrubokrętu.
Któregoś popołudnia, telepiąc kierownicą i wydając dźwięki silnika, zapragnąłem usłyszeć prawdziwy warkot; załączyłem stacyjkę,
nacisnąłem starter i... jakie to było proste, motor pracował. Następny krok był oczywistością; sprzęgło i pierwszy bieg. Teoretycznie
do jeżdżenia byłem przygotowany, niemniej ogarnęło mnie uczucie zachwytu, gdy samochód posłusznie ruszył.
Od tej chwili nie zmarnowałem żadnej okazji, by zamęczać silnik; dziesięć metrów do przodu, dziesięć metrów do tyłu. Potrafiłem w
nieskończoność tak się zabawiać.
Robiłem to w pełnej tajemnicy przed rodzicami. Po jakimś czasie, zmartwiony ojciec stwierdził, że trzeba motor znowu oddać do
remontu, gdyż spalał niesamowicie dużo benzyny. Nie było wyjścia - musiałem ograniczyć codzienne samokształcenie.
Jedną z męskich pasji profesora Maleckiego - uczył nas Przysposobienia Wojskowego - były samochody. Doprowadził do stanu
używalności starego jeepa, pamiętającego czasy wojny. Jeżdżąc nim wzbudzał zachwyt wszystkich chłopców. Nie wiem ile było w
tym zamierzonego działania, w każdym razie, właśnie dzięki grupie zapaleńców, zorganizował kurs prawa jazdy, który sam zresztą
poprowadził. Nauka była praktycznie bezpłatna; rodzice pokrywali tylko koszty benzyny, a symbolicznych parę złotych kosztował
państwowy egzamin. Nauka jazdy, samochodem i motorem, nie nastręczała żadnych kłopotów, a przepisy ruchu, łącznie z
kodeksem drogowym tak samo nie stanowiły problemu. Natomiast znajomość budowy pojazdu i działania wszystkich jego zespołów,
to już było coś; tu stawaliśmy się pomału ekspertami i to nie tylko w teorii. Pomógł nam w tym wspaniały eksponat - pomoc
- 20 naukowa. Był nim, stojący na ostatnim piętrze gimnazjum, na korytarzu przed klasą PW, skonstruowany przez samego profesora,
prawdziwy samochód. Jego ażurowa konstrukcja, podwozia i nadwozia, umożliwiały podglądanie każdego zespołu.
Nikt, spośród uczestników kursu, nie miał takich podwórkowo-treningowych możliwości, jak ja. Dzięki temu za kółkiem czułem się
bardzo dobrze. Nie uszło to uwadze uczącego nas profesora; zostałem wyróżniony w sposób dość nietypowy:
Do gimnazjum przyjechały praktykantki po studiach. W związku z tym, pan profesor Malecki, ze znaną sobie energią, postanowił
zorganizować wycieczkę po Kotlinie Kłodzkiej. Dysponował warszawą i jeepem, ale spomiędzy całego grona nauczycielskiego, tylko
on jeden posiadał prawo jazdy. I właśnie w tej sytuacji nie kto inny, tylko ja zostałem wytypowany do prowadzenia jednego z aut.
Nie muszę chyba wspomnieć, z jaką satysfakcją w pogodny, niedzielny ranek usiadłem za kierownicą jeepa.
Przodem jechał profesor ze starszą częścią wycieczki, a ja z pozostałymi, podążać miałem, "krok w krok". Posłuszny nakazowi
upajałem się jazdą. Jeep jednak pracował na pół gwizdka, gdyż warszawa, "wioząca" na swoich barkach ciężar odpowiedzialności,
strasznie uważała. Wpadłem na pomysł, aby z górki zjeżdżać dużo wolniej od prowadzącego mnie pilota, a potem, gdy ten znikał za
zakrętem naciskać gaz do dechy. Jakież to było wspaniałe, gdy jeep na wirażu, lub pokonując wzniesienie, mógł wykorzystywać
swoją pełną moc. Powtarzające się szaleństwo przerwane zostało na najbliższym postoju. Pobladła cześć wycieczki, którą wiozłem,
nie doceniła moich rajdowych umiejętności, a profesor nakazał w dalszej drodze, dokładne zachowywanie dystansu.
Wszyscy uczestnicy gimnazjalnego kursu, w tym gronie znalazła się również moja mama, bez problemu, zdali egzamin przed
Państwową Komisją. Prowadziliśmy pojazdy doskonale, z przepisów ruchu mogliśmy zagiąć gliniarza, a jeżeli chodziło o stronę
mechaniczną - nie byłoby problemu z podjęciem pracy w warsztacie samochodowym.
Wyjątkowym perfekcjonistą był Jacek, on zresztą we wszystkim nie miał sobie równych. Jazdę na motorze doprowadził do cyrkowej
precyzji; jego kółko przy zablokowanym przednim hamulcu posiadało idealny kształt i nikt, kto w ogóle potrafił to robić, nie mógł się z
nim równać.
Tak więc, w szesnastym roku życia otrzymałem prawo jazdy. Do czasów pełnoletniości rodzice prawnie odpowiadali za moje czyny.
Posiadanie prawa jazdy nie oznaczało oczywiście, że mogłem prowadzić samochód ojca; takie pozwolenie wymagało wiele
cierpliwości, próśb, podchodów i... dyplomacji. Zdarzało się to bardzo rzadko, a przyjętą forma podziękowania było całowanie
rodzica w rękę.
Prof. med. M.Krass lubił, szczególnie w porze obiadowej, odwiedzać swojego byłego asystenta. Znajomość sięgała kontaktów w
Akademii Lwowskiej, pogłębionej później w Katowickiej.
Przyjechał kiedyś nową warszawą, i zabrał nas na wycieczkę. To niby zwyczajne wydarzenie miało istotne skutki; na poczciwego
opelka podpisany został wyrok skazujący.
Aby wejść w posiadanie nowego samochodu nie wystarczało uzbieranie odpowiedniej kwoty pieniężnej. Wymogiem stawało się
posiadanie przydziału na kupno, a żeby takowe uzyskać trzeba było mieć znajomości.
Rodzicom udało się pokonać jedną i drugą barierę i w deszczowy, jesienny dzień odbieraliśmy, bezpośrednio z fabryki na Żeraniu,
wymarzoną warszawę. Wszystko pachniało świeżością, motor pracował majestatycznie. Po błyszczącej, jasno-beżowej powierzchni
lakieru ślizgały się krople deszczu. Siedzieliśmy komfortowo w trójkę na przedniej kanapie i tylko szum kół, rozbryzgujących na
jezdni wodę, uświadamiał nam, że nie szybujemy w powietrzu.
Opelek - kochany maluch; potrafił jeździć bez oleju, luzy w panewkach korygowały żyletki. Zasług nie można mu było odebrać - nie
wytrzymał jednak konkurencji z nową warszawą.
Za tylną szybą zapomnienia, oddalał się stary samochód, a z nim odchodziło moje dzieciństwo.
- 21 -
Nowy Rok
Od dzieciństwa lubiłem towarzyszyć dorosłym przy brydżu, ale gdyby nie wujek Wilu, na pewno nie wiedziałbym, co oznacza
namiętna gra w karty.
Na okres Świat Bożego Narodzenia i Nowego Roku zjeżdżała do nas cała rodzina. Główną postacią był wujo Wilu, zarażający
wszystkich swoją pasją. W Czarniowcach odnosił sukcesy jako piłkarz, później oczarowywał niewieście serca ogładą salonową i
wytwornym tańcem. W małżeńskie sidła nie dał się złapać i choć całe życie spędzał samotnie, nie nabył cech starego kawalera.
Oczekiwane, przez nas wszystkich, wyjście wuja z łazienki, dokładnie ogolonego i pachnącego wodą kolońską, dawało hasło do
rozpoczęcia karciarskiego maratonu, trwającego do późnego wieczora, a przerywanego z konieczności jedynie posiłkami.
Rano graliśmy w kierki i to zawsze na pieniądze. Ustalona przez wuja, młodzieżowa stawka, wynosiła dziesięć groszy. W ciągu
jednej partii, przy maksymalnym niepowodzeniu, przegrać można było osiem złotych, co stanowiło niemałą część mojego
szczupłego budżetu.
Wujek, urodzony hazardzista, grę traktował niesamowicie serio i od wszystkich tego samego wymagał.
"Karta stół"! – krzyczał i po takim poważnym ostrzeżeniu, nawet w sytuacjach mało istotnych, nie pozwalał na cofnięcie zagrania.
Wywołane napięcie, rozładowywał dowcipem lub powiedzonkiem.
"W Pińczowie dnieje" – Ponaglana Krysia nie mogła zdecydować się, jaką kartę powinna wyciągnąć i wyrzuciła na chybił-trafił, jakąś
blotkę.
"Zagrałaś jak Mendelssohn" - policzki siostry pokrył rumieniec.
Tylko ciocia Bumcia potrafiła zachować zimną krew i odcinać się.
- Wilu nie cygań! Przecież wiem, że masz jeszcze jednego pika.
A Wilu jednego bardzo nie lubił - przegrywać.
- Bumka!... Przestań nareszcie zaglądać w karty! Idź lepiej do kuchni coś pomóc!
- Dobrze, dobrze... Połóż tylko tę dziewiątkę pik.
Po obiedzie do gry przystępowali wszyscy domownicy - bywało, że karty rozdawano przy dwóch stolikach. Najczęściej gościł na
nich brydż, a dopiero, gdy istniały trudności z zebraniem "wykwalifikowanej" czwórki, przechodziliśmy na kierki. W skrajnym
wypadku, wujek stawiał pasjansa lub przygotowywał nas do labeta.
Największa uroczystość rodzinna przypadała na pierwszy dzień stycznia. Nowy Rok łączył się nierozerwalnie z imieniem ojca. W
tym dniu, od niepamiętnych czasów, dom pękał w szwach; zjeżdżała bliższa i dalsza rodzina, przyjaciele, znajomi. Zgodnie z polską
tradycją wszyscy zasiadali do dużego stołu, którego ustawienie, w obrębie dwóch pokoi, przysparzało zawsze niemałych trudności.
Trudności sprawiało również usadowienie dostojnych gości; rodzice przywiązywali duże znaczenie do honorowania wieku,
stanowiska tudzież majętności.
Jadło się obficie. Stół zastawiano kiełbasami i szynkami, pieczeniami, domowym pasztetem. Pomieszczenia wypełniał zapach
polędwicy w sosie własnym i gołąbków ze skwarkami. Przystawkę stanowiły zawsze zimne nóżki, a po północy serwowano bigos i
czerwony barszcz.
Piło się jeszcze więcej. Płynęła rzeka wódki z mniejszymi dopływami koniaku i dżinu. Coraz dostojniejsi goście wznosili coraz
wspanialsze toasty, coraz częściej rozbrzmiewało "100 lat", coraz szybciej kursowała mama między pokojami a kuchnią, coraz
intensywniejszy stawał się rumieniec zadowolenia na obliczu solenizanta.
Promień szczęścia ogarniał również mnie i nie było już ważne, że nie dostanę wymarzonych butów narciarskich.
Ale za to raz, po sprzedaniu wszystkich butelek, mogłem sobie kupić tenisową rakietę.
- 22 -
Pierwszy telewizor
Jedenasta klasa - niedaleko do egzaminu dojrzałości; wiele sobie po nim obiecuję, choć jestem jednak świadomy, że nie od razu
nastąpi zmiana w moim "dorosłym życiu".
Czuję się bardzo pewny - należę do najlepszych uczniów. Fizyka wykładana przez pełnego zapału profesora Bożka do tego stopnia
mnie zainteresowała, że wybieram ją jako dodatkowy przedmiot maturalny.
Co jednak będę robić dalej? Nie znając odpowiedzi, rzadko zadaję sobie to pytanie.
Mama strasznie chce żebym poszedł na medycynę - kategorycznie odrzucam ten wybór; szkoda na to mojej "matematycznej
głowy". Mam nawet obiecanego "Mikrusa"; w nagrodę za pójście w ślady ojca. Młodzieńczy idealizm nie wie, co to konformizm, choć
posiadanie własnego samochodu było moim największym marzeniem.
Ojciec daje mi całkowicie wolny wybór, nie pozostawiając jednak cienia wątpliwości, że studia muszę skończyć.
Od dawna pociąga mnie majsterkowanie - jednak myślenie o Wydziale Mechanicznym jest nierealne. Mama wprost oświadcza:
- Nie będziesz całe życie chodził z brudnymi rękami!
Młodzieńcze marzenie o konstruowaniu statków też spala na panewce:
- Na Politechnikę Szczecińską? Na drugi koniec Polski!? – Nie! To za daleko od domu!
Może za daleko, albo dlatego, że właśnie tam, na Akademii Medycznej, planowała studiować Irenka.
Szkoła Filmowa w Łodzi znalazła się również w obszarze niemożności i nierealności.
Cóż mogłem robić? Samo dostanie się na studia, ze względu na brak punktów za pochodzenie, stanowiło nie lada problem. Dzięki
temu pochodzeniu, nie mogłem liczyć na jakiekolwiek stypendium, czy akademik. Studia moje uzależnione zostały całkowicie od
materialnej pomocy rodziców, czyli z ich zdaniem, chcąc nie chcąc, musiałem się liczyć.
- Architekt to brzmi nieźle. - Między projektowaniem domów a konstruowaniem statków jest niemała różnica; ale czemuż by nie?
- Jak jednak przedstawiają się moje, umiejętności rysunkowe?
Starszy artysta-plastyk, postać ascetyczna rozpoczął naukę od trzymania ołówka - pojąłem to na pierwszej lekcji. Przy martwej
naturze spędziłem wiele godzin; szło mi nawet nieźle, ale jakoś brak było w tym wszystkim pasji. W rezultacie doszedłem do
wniosku, że moje predyspozycje artystyczne pozostają wyraźnie w tyle, za zdolnościami matematyczno-fizycznymi.
W sumie nie miałem pojęcia, na jakie studia pójdę. Było to jednak drugoplanowe zmartwienie, które czas miał rozwiązać.
Oczekiwało mnie wkuwanie przed maturą, a przygotowywaliśmy się właśnie do studniówki.
Pewnego popołudnia oderwał mnie od książki uroczysty głos mamy:
- Andrzeju, chcemy kupić telewizor... ale musisz przyrzec, że nie wpłynie to ujemnie na twoją naukę przed egzaminami.
W jadalni, na honorowym miejscu, stanęła ciężka skrzynka z płaską szybą. "ORION" - gwiaździsty napis gwarantować miał
najwyższą jakość i faktycznie, ten węgierskiej produkcji telewizor, nigdy nie nawalił.
Z zainteresowaniem oglądałem pierwsze programy TV. To najnowsze osiągniecie myśli technicznej wzbudzało niekłamany zachwyt.
Niemniej wolny czas, tak jak dawniej, przeznaczałem na sport i... spotkania z Irenką.
A co do nauki przedmaturalnej - nikt nie mógł się tego spodziewać: wygrała na tym.
Teraz już nikt wieczorem nie zasiadał przy okrągłym stoliku, przykrytym kocykiem. Już nikt nie tracił czasu na zagranie choćby
jednego, małego roberka.
- 23 -
Czerń i biel
Wiele barwnych postaci przewijało się przez nasz dom. Do czarnej sutanny przyzwyczajałem się od najmłodszych lat.
I tak: przez wszystkie lata pobytu na Szajbie sąsiadowaliśmy z księdzem Olepikiem. Codzienne kontakty i nawet te przyjemne, jak
częstowanie anyżkowymi ciasteczkami, nie zbliżyły mnie nigdy do niego; po prostu, nie rozumiałem jego słów.
Ksiądz Olepik posiadał wrodzoną wadę wymowy, ciężko, przez nos, z dużym wysiłkiem, wycedzał pojedyncze wyrazy.
Na co dzień unikałem go - inaczej wyglądała sprawa w niedzielę. Na kościelnym balkonie, gdzie wchodziliśmy bezpośrednio z
budynku szpitalnego, długie minuty kazania księdza Olepika stanowiły katusze. Nie dość, że nie docierało do mnie słowo boże, to w
tym czasie nie mogłem huśtać się na dechach, napędzających miechy organów.
Ksiądz Olepik, poza tym, uosabiał całkowitą nieistotności spraw doczesnych.
Gdy w czasie procesji "Bożego Ciała" Krysia sypała kwiatki, ja z przejęciem wpatrywałem się w jego postać. Osoba duchowna
przyozdobiona złotym, bogato haftowanym ornatem, widząca jedynie hostię, prowadzona pod baldachimem przez dwóch
szpitalnych ordynatorów, wyglądała jak gdyby tylko przez przypadek dotykała ziemi.
Po przeprowadzeniu się do miasta, kontakt z księdzem Olepikiem ograniczony został wyłącznie do spotkań w czasie dużych
uroczystości rodzinnych, a w naszym domu pojawiła się kolejna, tym razem, biała sutanna osoby duchownej.
Młody, pełen energii, Ojciec Piotr nie przypominał w niczym znanego nam proboszcza; należał do zakonu Sercanów - nic co ludzkie
nie było mu obce. Wpadał do nas często, na mała kawkę, pozostawał godzinami, uczestniczył w dyskusjach rodzinnych i posiłkach.
Skupiał na swojej osobie uwagę wszystkich, pachniał dużym światem, bez problemu nawiązywał kontakty z ludźmi.
W moim wypadku, uzupełniał lukę w edukacji rodzicielskiej, dotyczącej tematów wstydliwych - stał się powiernikiem
najintymniejszych spraw. Nastolatkowi, czującemu już "wolę bożą", w sposób prosty potrafił wyjaśnić problemy związane z
wchodzeniem w dorosłe życie. Nie groził piekłem, sprowadzał te sprawy, o których tyle słyszałem na religii i w kościele, nie do
grzechu, lecz do zwyczajnej potrzeby fizjologicznej.
Na lekcje religii, prowadzone w małej salce przykościelnej, Artur przynosił wór ironicznych wątpliwości. Ksiądz-katecheta, z którego
warg nie znikały nigdy ślady zgęstniałej śliny, nie dawał sobie z nimi rady.
W zasadzie wszyscy lubiliśmy te polemiczne dyskusje, gdyż dzięki nim, ulatywał w zapomnienie temat lekcji. Nie rozumiałem tylko
jednego:, dlaczego Arturowi poświęca ksiądz tyle czasu i energii, zamiast wyrzucić go po prostu za drzwi?
Zapytałem o to ojca Piotra i w odpowiedzi usłyszałem: "Kościół ma większy pożytek z jednego nawróconego jak z całego zastępu
pobożnych". Dopiero po latach zrozumiałem wagę tej mądrości. Póki co, byłem wdzięczny Arturowi, za nauczenie nas modlitwy,
którą witaliśmy katechetę wchodzącego do sali:
Boże, mój ty Boże,
Kiedy ja se włożę?
Gdy ksiądz wznosił zgorszone oczy, kończyliśmy:
Dukata do kasy,
Na te ciężkie czasy!
Mama w czasie jednego z obiadów, w którym uczestniczył Ojciec Piotr, pod wpływem chyba niedzielnego kazania, poruszyła temat
wyglądu Boga. Jej wizja, wyniesiona z domu rodzicielskiego wyglądała bardzo krótko: "Pogodny staruszek z siwą, długą brodą".
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że Ojciec Piotr nie oponował. Przecież tak często dyskutowaliśmy na ten temat, utożsamiając Boga z
nieskończonością, wielkością, dobrocią, ale nigdy nie z uśmiechniętą twarzą "diadiuszki".
Nie zabrałem głosu, a potem, na osobności zapytałem Ojca Piotra:
- Jak to jest możliwe? Przecież moja mama nie wyrosła z dziecięcej wiary. Powinien ojciec starać się wpłynąć na zmianę tych
śmiesznych poglądów małej dziewczynki, a nie utwierdzać jej w nich.
- Nie, nie! Właśnie dzięki takiej wierze, matka twoja, jest szczęśliwa!
Coś mi się nie zgadzało. Wierzyć byle wierzyć - nieważne w co?
Dłuższe siedzenie, okrakiem na barykadzie, stawało się niewygodne; nie wiedziałem tylko, którą nogę mam przełożyć.
- 24 -
Polonez
Na czas wkuwania przedmaturalnego, ojciec udostępnił mi swój gabinet. Takiego komfortu jeszcze nigdy nie zaznałem. W
przestronnym pokoju, wszędzie: na biurku, stoliku, fotelach, leżały książki, zeszyty, mapy. Z biblioteki wyciągnąłem nawet
przedwojenne podręczniki.
W trakcie nauki historii, przedmiotu, do którego zawsze podchodziłem z dużymi oporami, nastąpiło dziwne olśnienie. Nagle z suchej
wiedzy, rozciągniętej na trudną do ogarnięcia przestrzeń dziejową, począł wyłaniać się jasny obraz. Zacząłem sprowadzać
poszczególne wydarzenia z różnych, odległych miejsc do jednej płaszczyzny czasowej. Dziwiłem się, dlaczego nie nauczono mnie
tego w szkołach.
Mijały godziny, długie wieczory; zapominałem o posiłkach przynoszonych przez, zachwyconą moją pilnością, mamę. Z coraz
większą satysfakcją wnikałem w detale odległych zdarzeń.
To już nie była nauka w celu zdania matury, ani chęć otrzymania celującej oceny.
Dzięki tym chwilom historia stała się czymś więcej niż zwyczajnym, szkolnym przedmiotem.
"Poloneza czas zacząć" - ambicje naszej polonistki urealnić miały słowa wieszcza - tańcem rozpocząć musieliśmy studniówkę.
Nie mógł to być polonez à la Andrzejewski; wystąpić należało w ciemnych garniturach, białych koszulach i muszkach. Do tego
stopnia występ potraktowany został poważnie, że nawet na prywatkach ćwiczyliśmy majestatyczny krok.
Sto dni do matury; biel bluzek naszych koleżanek kontrastuje z czernią spódniczek. Dostojnie, parami w ustalonej kolejności
wchodzimy do auli - z przejęcia nie słyszę orkiestry; niepokoi mnie dramatyczność pożegnalnego pląsu.
Zabawę przeciągamy do świtu.
Pustymi ulicami odprowadzam Irenkę do domu; namiętność gorących pocałunków zakłóca jakiś smutek.
Wiszący nad rzeką most, zawsze wesoło rozkołysany rytmem naszych kroków, nieprzyjemnie drży.
Jest cholernie cicho.
Trzymam Irenkę w objęciach, chcę cofnąć czas, odepchnąć żal.
Widok łez w jej oczach, wyrażający dramat utraty czegoś, na co nie jesteśmy przygotowani, wstrzymuje oddech.
Unosząca się nad wodą mgła nie jest w stanie zagłuszyć naszego łkania.
- 25 -
Matura
Jurek Cyganowski dojeżdżał codziennie pociągiem z Dusznik do budy – chodził do XI a. Choć był dobrze sytuowany - rodzice jego
prowadzili aptekę - złapał gruźlicę. Starzy nasi znali się i ustalili, że do matury zamieszka ze mną.
Zaprzyjaźniliśmy się; miał sprecyzowane poglądy - wybierał się na prawo. Nie chodził z żadną dziewczyną, lecz postanowił, że jego
przyszła żona nie może mieć wyższego wykształcenia. Codziennie sam sobie robił zastrzyki ze streptomycyny - czasami go w tym
wyręczałem.
Tuż przed maturą zaprosił mnie na imieniny do Dusznik. Wchodząc do lokalu czuliśmy się pewni i bardzo dorośli. Fajne dziewczyny
i wino - cóż trzeba było więcej! Te nasze tańce i swawole nie podobały się jednak miejscowym chłopakom - poprosili nas do wyjścia.
Pełni animuszu stanęliśmy przed napastnikami i na pewno nie skończyłoby się to wesoło gdyby nie przypadek - dobrze zbudowany
przechodzień.
- Pokaz, co tam zaciskasz w pięści!
Posłusznie wyprostowałem palce; z dłoni wyłoniła się plastikowa portmonetka.
- Wsadź to z powrotem w kieszeń i grzecznie maszerujcie do domu! - A wy!!!... Zostawcie ich w spokoju!
Oddalaliśmy się pełni godności - nasze koszule pozostały śnieżno białe, podobnie jak nasz honor.
Na opustoszałej ulicy, w celu podkreślenia dobrego nastroju, a jednocześnie na zakończenie imieninowej imprezy, strzeliłem dwa
salta.
Nocą śniły mi się dziewczyny z restauracji; w tańcu przyciskałem je mocno. W upajaniu się jędrnymi piersiami przeszkadzał tylko
portfel; wsadziłem więc go do tylnej kieszeni spodni i bez przeszkód podniecałem się dalej okrągłymi kształtami.
Rano, z niedowierzaniem stwierdziłem, że ani w spodniach, ani w marynarce portfela nie było. Cóż się stało? – Przecież nikt mi go
nie wyciągnął.
Bez wiary w odnalezienie poszliśmy do Dzielnicowego Komisariatu MO. Ze zdziwieniem i radością dowiedzieliśmy się, że w
godzinach nocnych, na chodniku znaleziony został portfel. Zatroskany milicjant zapytał, czy coś z niego nie zginęło.
Było wszystko - oprócz pieniędzy.
Zbliżała się pisemna matura; nie tylko nam zależało na pomyślnym zdaniu - nauczyciele również chcieli wykazać się dobrymi
wynikami pracy.
Nie wiadomo, jakim cudem, polonistce udało się zdobyć w kuratorium tematy, które dopiero w dniu egzaminu, w zapieczętowanej
kopercie, znaleźć się miały na komisyjnym stole. Wszystkich obowiązywała tajemnica - jeden drugiemu w zaufaniu ją przekazywał.
Podczas biegu wiatr w plecy jest dużym ułatwieniem; czy nam był jednak potrzebny? - Trudno powiedzieć, niemniej wszyscy
zawodnicy w dobrej formie dotarli do mety i stanęli przed ustnym egzaminem.
Tu sytuacja się powtórzyła i nie męczyliśmy się więcej z całym materiałem, ale każdy opracowywał trzy tematy znając numer
pytania, które miał wylosować w czasie matury.
Tylko jednej rzeczy nie mogłem przełknąć - tak zwanych śniadań dla komisji egzaminacyjnej.
Mama należała do komitetu rodzicielskiego, którego utartą od lat tradycją było urządzanie codziennych bankietów dla grona
nauczycielskiego. Przez wszystkie dni trwania matury, rozgorączkowane matki prześcigały się w kulinarnej sztuce, aby zaspokoić
podniebienia wysokiej komisji egzaminacyjnej, ponosząc oczywiście pełne koszty tego przedsięwzięcia.
Długi czas nie dawała mi spokoju ta "nieuczciwość", jednakże jakież to było fajne; rumieniec belfra, biesiadny nastrój, koleżeński
stosunek.
Egzamin dobiegł końca, wszyscy byli zadowoleni, nawet Artur się nie martwił - źle odpowiedział na jedno pytanie z historii. Nie
wiedział, że wielki ludowy bohater Kościuszko pochodzenie miał szlacheckie; nie tylko zresztą on jeden – innej jednak możliwości
nie dopuszczało nasze socjalistyczne wychowanie.
- 26 -
Autostop
Najwyższa pora wybrać kierunek studiów. Wydaje mi się, że najbliżej architektury znajduje się budownictwo, a dziwnym zbiegiem
okoliczności Artur wybiera się na ten wydział - chociaż jedną przyjazną duszę będę miał w obcym mieście. Niewielu naszych
kolegów myśli o dalszej nauce.
Niedługo po urodzinach przyszło zawiadomienie z Politechniki Wrocławskiej: zostałem dopuszczony do wstępnego egzaminu na
Wydziale Budownictwa Lądowego. Egzamin miał się odbyć drugiego lipca - na przygotowanie się pozostał cały miesiąc. Bez
względu na jego wynik zaplanowaliśmy z Arturem, niezależne od zamierzeń rodziców, samodzielne wakacje.
Zamiast punktów za pochodzenie trzeba było znaleźć jakieś poparcie. Akademia Medyczna to nie Politechnika, ale prof. Krass
wszędzie miał znajomości i pamiętając o lwowsko-rodzinnych powiązaniach obiecał rodzicom, że je wykorzysta.
Byłem dosyć pewny wyniku, choć pojęcia nie miałem, na jakie studia idę. Egzamin pisemny przeszedł bezproblemowo, podobnie
przebiegał ustny dopóki nie pojawiła się mgr Smutkowska. Rozlało się morze pytań; wzburzone fale pozwalały utrzymać się na
powierzchni tylko początkowym słowom odpowiedzi. W podobnym sztormie znalazła się jeszcze jedna kandydatka na studia.
Wyłożyłem się, a raczej zatopiony zostałem, przez fale radiowe; pokręciłem długości i zakresy, a przy precyzowaniu częstotliwości
stacji nadawczych spod wody wychodziły tylko bąbelki.
Na korytarzu z niecierpliwością oczekiwaliśmy na rezultat.
Do gabinetu wezwano nas we dwójkę - stanęliśmy przed obliczem mgr Smutkowskiej i wtedy okazało się, że ona jest naszą
protektorką; niedwuznacznie dała do zrozumienia, że z pobłażaniem popatrzy na egzamin wstępny, ale za to w czasie studiów
specjalnie się nami zaopiekuje.
Cholera! - Tak lubiłem fizykę i właśnie to musiało mi się przydarzyć. Ale niech tam... dostałem się na studia, Artur też, zatem można
wyruszać w Polskę!
"Szarotka" - ostatni cud polskiego przemysłu radiofonicznego, z nowoczesną elektroniką nie miała nic wspólnego, ale maksymalnie
zminiaturyzowany odbiornik zasilany mógł być bateriami, co stanowiło o jego sensacyjności. W prezencie maturalno-urodzinowym
dostałem właśnie "Szarotkę" - spacerując z nią ulicami wzbudzałem powszechne zainteresowanie.
Rok wcześniej Andrzej, dawny kumpel dziecięcych zabaw, zdał maturę i wraz z kolegą przyjechał autostopem nas odwiedzić. Teraz
my postanowiliśmy złożyć rewizytę. Planując z Arturem, w oparciu o wyniesione z harcerstwa doświadczenie w biwakowaniu,
wielką, autostopową rajzę, podniecaliśmy się przyszłą niezależnością. Któż nie marzy o wolności, a jaką świeżością pachnie to
uczucie, gdy się ma osiemnaście lat! A więc worek na plecy i przed siebie!
Za Wrocławiem zastał nas wieczór i nic nie zapowiadało pojawienia się na opustoszałej szosie jakiegoś pojazdu. Na spanie było za
wcześnie, nogom nie chciało się dalej posuwać, a rosa nie zachęcała do odpoczywania w rowie.
Przydrożne drzewa utworzyły aleję-tunel; z chłopięcym animuszem wdrapaliśmy się na konar starej lipy - rozłożyste gałęzie
romantycznie nas bujały. Zapadła noc. Nagle cos zakłóciło ciszę - nie było to jednak auto; powolny stukot upewniał nas o zbliżającej
się szkapie.
- A może spróbować by tak "wozostopu".
W oddali majaczyła, podświetlona lampą naftowa, śpiąca sylwetka woźnicy. Obudzić kogoś muzyką, to chyba najłagodniejszy
sposób - podkręciłem potencjometr "Szarotki". Gdy chłop się ocknął, Artur zahuczał basem:
- Dobry człowieku... może byś nas zabrał?
Gwałtowny świst bata i przeraźliwy krzyk wieśniaka poderwały do galopu chabetę. Rechocząc zeszliśmy z drzewa - przydrożną
kopą siana, do późna w nocy, wstrząsały salwy śmiechu.
Do Szczecina dotarliśmy w nienajlepszej formie; jedynie dwa razy przydarzyło się nam jechać osobowym autem - zazwyczaj
zatrzymywały się ciężarówki. Niezapomniany pozostał "Star", który na tyle zwolnił, abyśmy mogli wskoczyć na jego pakę i dopiero
wtedy okazało się, że wylądowaliśmy dosłownie w gównie: ciężarówka wracała z rzeźni po dowiezieniu tam transportu świń.
W pierwszej kolejności Andrzej zaproponował kąpiel. Wszystkie rzeczy udało się doprowadzić do stanu używalności. Wyjątek
stanowiły pionierki - wyrzuciłem je, choć może po roku wywietrzałyby.
- 27 Nie tylko spotkanie ze starym kumplem Andrzejem wyznaczyło kierunek autostopowej marszruty; również przebywająca w
Szczecinie Irenka miała na to wpływ. I to jaki wpływ!
Przygotowywała się do eskulapowego zawodu, a nasze spotkania w małym stopniu pomagały jej w nauce, choć dużo wspólnego
miały z anatomią.
Zaciszne miejsce nad jeziorem, kochana dziewczyna, słońce, wolność, dojrzałość... Chrupiąca bułka, a do tego pomidor.
I nie wiem jak to się stało, że właśnie wtedy, przy tak jednoznacznym zainteresowaniu, pochłaniającym w pełni moje zmysły i
energię, narodziła się inna życiowa pasja.
Andrzej posiadał wspaniały aparat fotograficzny, nowość w dziedzinie lustrzanek małoobrazkowych – Praktinę. Nie tylko cykał
zdjęcia, ale sam wywoływał filmy i robił powiększenia. Pomagałem mu w tym nie przypuszczając, że czerwone światło ciemni
wywoła niegasnącą namiętność.
Zakosztowałem dodatkowo jeszcze innego rodzaju przyjemności. Matka Andrzeja rozpuszczała swojego jedynaka w typowy
sposób. Nie umiała, w czasie naszego pobytu, przestać okazywać nadmiernej troskliwości i serdeczności, więc wszystkie urocze
gesty jej zachowania docierały również do nas. Smak, podawanych wieczorem pierniczków w czekoladzie, smakołyków jakich nie
jadałem nawet w czasie świąt, czuję do dzisiejszego dnia.
Szalony czas, wypełniony samymi przyjemnościami, potwornie szybko mijał. Nadszedł dzień rozstania. Musiałem zdążyć na
zaplanowane spotkanie z rodzicami w Sopocie. Pożegnanie z Irenką nie miało filmowego dramatyzmu, a czemu szczęście
szczecińskie nie chciało nam więcej towarzyszyć pozostanie tajemnicą.
Na szlaku autostopowym Andrzej ze swoim kumplem Jurkiem i ja z Arturem stanowiliśmy silną grupę - bez problemu i szybko
znaleźliśmy się w Trójmieście.
Pani Remiszewska mieszkała w zacisznym domku niedaleko Opery Leśnej. U niej, tradycyjnie w czasie urlopu, rodzice wynajmowali
pokoje. Najsympatyczniejszy był okrągły balkon, spędzaliśmy na nim większość czasu - mankament stanowiły tylko osy, które pod
wysokim sufitem zrobiły gniazdo. Żaden kij nie mógł ich przepędzić, zadomowiły się na dobre w szczelinie między deskami.
Wpadłem na pomysł zaklejenia otworu gipsem - ulepiłem kulki i nimi rozpocząłem atakować nieprzyjaciela.
Wszyscy z podniesionymi głowami oglądali moje poczynania, niemniej precyzyjnie trafić nie było łatwo. Nagle usłyszałem krzyk
ojca! Jedna z kulek przeleciała nad celem i spadając zakleiła oko rodzicowi. Nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji wszyscy ryknęli śmiechem. Po dziesięciu minutach, z zaczerwienionym okiem ojciec powrócił z łazienki - w zasadzie miał pretensje
nie tyle do mnie, co do reszty rodziny, za niepoważne zachowywanie się, a szczęśliwe osy mogły towarzyszyć nam dalej przy
posiłkach.
Trudno aby pełnoletniości nie uczcić alkoholem.
Wino patykiem pisane, czyli popularny "jabcok", jako boski napój niesiemy do Opery Leśnej. Cztery butelki, czyli po jednej na łebka!
Korki posłusznie ustępują po fachowym uderzeniu w denko i rozpoczyna się uczta Bachusa.
Nie tak dawno, na osiemnaste urodziny, ojciec z zażenowaniem poczęstował mnie lampką wina wznosząc toast za zdrowie
dojrzałego syna. Teraz szlachetny płyn, bezpośrednio z butelki, spływa do gardła. Jak bardzo jesteśmy wolni, z jakim fantastycznym
dźwiękiem rozbijają się flaszki, jak lekko unoszą nas nogi. Brykają gwiazdy w walczyku szalonym, ziemią fale Bałtyku kołyszą, a
koc, którym przykrywa mnie mama, ma czułość filmu drobnoziarnistego.
Koniec lata. Odrzucam propozycje rodziców wspólnego powrotu do domu "Warszawą". Andrzej z kumplem już odjechali. Wyruszam
z Arturem w drogę powrotną - animusz pierwszych autostopowych dni przybladł. Na spokojnych ulicach Kłodzka dopada mnie po
raz pierwszy samotność. Na ramieniu pozostał skórzany worek, muszę odstawić go w kąt - czeka na mnie nieznane miasto.
- 28 -
Rozstanie
Wrocław, willowa dzielnica, jednorodzinny domek, pierwsze piętro, mały pokoik - to moja prywatna kwatera. Właścicielka
nieruchomości, jeszcze całkiem atrakcyjna wdowa, zajmuje parter - piętro i poddasze wypełniają studenci.
Obrotny Ojciec Piotr dopomógł w odświeżeniu pokoiku - oczywiście nie sam; wydelegował młodszego kolegę. Pomalowaliśmy
ściany dwukolorowo: zielony groszek kontrastuje z wyblakłą pomarańczą. Jest czysto, jasno i... samotnie choć z poddasza dochodzi
beztroski gwar studentów prawa. Czterysta złotych miesięcznie kosztuje ta przyjemność - dosyć dużo zważywszy, że cały budżet
zamknąć muszę kwotą 1200 zł. Ale co zrobić? - innej możliwości nie mam. Zazdroszczę Arturowi; mieszka w akademiku. Ze
względu na pochodzenie nie mogę nawet marzyć o wspólnym mieszkaniu z kolegami.
Zagubiony w obcym mieście szamoczę się strasznie. Wrocław jest śliczny, ale nikogo tu nie znam. Goniąc czas kursuję bez końca
na trasie Plac Grunwaldzki – Biskupin. W ciągłym stresie nie mogę zorganizować ani normalnego życia, ani nauki... a tyle naiwnej
pewności przywiozłem z prowincji.
W odróżnieniu od większości kolegów, którzy są po technikum, pojęcia nie mam o rysunku i piśmie technicznym - tracę na to
niesamowitą ilość energii. Czuje się niepewnie i samotnie, a ze względu na presję rodziców, nie mogę myśleć o przerwaniu studiów.
Pomimo wszystko znajduje trochę czasu na hobby. Pożyczoną od Ojca Piotra "Zorką" na statywie cykam zdjęcia. Nade mną
mieszka Wojtek - pasjonuje się fotografią, głównie aktem. Zamienia czasami swój mały pokoik w laboratorium - w czerwonym
świetle ciemni wychodzą na jaw kształty dziewczyn, których imiona starannie wypisane zostały na wezgłowiu jego łóżka. Dwie
przyjemności połączył w jedną.
Natomiast moje drugie hobby to listy. Uczucia ujmuję w język wyższej matematyki, co Irenka wyśmiewa jako dziecinadę.
Poza matematyką prawie nic mnie nie pociąga. Sport pozostaje dalej sportem; obok lekkiej atletyki trenuję wioślarstwo - czwórka ze
sternikiem. W końcu zaliczam pierwszy semestr, ale daleko mi do zadowolenia. Po egzaminie z chemii, kolegom czekającym pod
drzwiami, wyda się dziwna moja wypowiedz:
- No co... zdałeś?
- Tak, ale nie mam satysfakcji.
- Wygłupiasz się, co to ma za znaczenie! - skomentuje Stefa.
Na drugim semestrze dochodzi fizyka. Mgr Smutkowska dotrzymuje przyrzeczenia - obrzydza mi ulubiony przedmiot, przekreślając
marzenia o przyszłej drodze w tym kierunku. Jednakże nie tylko ona ponosiła za to winę.
Miałem dziewiętnaście lat, czułem przemożną "wolę bożą", strasznie chciałem być kochanym, a doskwierała mi potworna
samotność. Na "petit l‟amour" nie miałem pieniędzy, a nieśmiałość uniemożliwiała szukanie miłości po akademikach.
Odległość między mną a Irenką powiększała się; nie chodziło tylko o kilometry. Marzyłem o kobiecie, jej ciele i szalonych
przeżyciach. Cieple listy i platoniczne uczucie nie wystarczały - czułem bezsens takiego związku.
Jesiennym popołudniem kłodzki stadion "Gwardii" świecił pustkami. Pierwszy raz, jako przedszkolak w stroju KS "Unia", po
uroczystym przemarszu pierwszomajowym, kopałem piłkę na jego zielonej murawie. Wyglądał teraz smutnie, wiatr roznosił opadłe
liście.
Irenka przyszła na spotkanie punktualnie.
- Źle wyglądasz w tej spódniczce.
- Zawsze podobały ci się moje rzeczy.
- No właśnie, mogłaś ubrać coś innego.
- Myślę, że nie chodzi ci o ubiór!
Tak banalnie wyglądał koniec pierwszej, wielkiej miłości! Bez wzniosłych słów, bez oskarżeń i usprawiedliwień rozstawaliśmy się w
bolesnym milczeniu.
Przegrany wracam do Wrocławia. Na uczelni z desperacją walczę do końca; fizyki jednak nie udaje mi się przeskoczyć; powtórzyć
muszę pierwszy rok! Bolesna porażka zostawia kompleksy na długie lata... Jednak po niej następuje istotny zwrot w moim życiu.
- 29 -
Skuter
Podejrzewałem, choć nigdy o tym się nie mówiło, że przeprowadzka do Nysy miała związek z dużą konkurencją panującą w
kłodzkim świecie lekarskim.
Warunki umowy, związanej z objęciem przez ojca szefostwa oddziału chirurgicznego, gwarantowały zamieszkanie w przeuroczej
willi. Jednorodzinny, piętrowy domek ze spadzistym dachem pokrytym czerwoną dachówką, zajmowany przez poprzedniego
ordynatora, oczarował całą rodzinę. Zachwycały nas przestronne pokoje, urzekająca weranda, słoneczny taras, ogród pełen
ścieżek, ozdobiony grządkami i klombami kwiatów, zaciszny zajazd, oddalony od centrum o parę kroków.
Idylla nie trwała jednak długo: Pierwszy Sekretarz ZWM, wraz ze swoją rodzina, wprowadził się na pierwsze piętro i nikt, pomimo
wielu sprzeciwów, nie mógł zmienić tego faktu.
Na urlop dziekański przyjeżdżam do obcego miasta; pomimo czystości i starannie odbudowanej starówki pachnie tu wsią. Rodzicom
to nie przeszkadza, czują się dobrze - ponownie zanurzają się, i to już głęboko, w światek pań doktorowych, sędziostwa... i
duchownych.
Bezproblemowo znajduję zatrudnienie w Wydział Geodezji Miejskiej Rady Narodowej. Dostaję się do młodego i zgranego zespołu.
Praca nie jest skomplikowana; w głównej mierze polega na ustalaniu granicy gruntów. Pensję mam skromną, ale życie wesołe. Nie
zdarza się nigdy, aby chłop, w czasie pomiarów, nie postawił na stół pół litra z zakąską; dla nas jest to początek, po którym do
późna w nocy siedzimy w knajpie. I tak na okrągło - następny dzień podobny jest do poprzedniego.
Utrzymanie nic mnie nie kosztuje, więc bez wysiłku odkładam parę pensji. Moim marzeniem jest "Osa", gdyż, jak fama głosi, bez
problemu podrywa się dziewczyny na skuter. Biorę kredyt z banku, resztę pożyczają rodzice i w niedługim czasie mogę odebrać
pojazd.
W opolskim Motozbycie, dokąd przyjeżdżam wspólnie z ojcem, formalności trwają krótko; "Osa" prezentuje się wspaniale - motor o
pojemności 175 cm3 wydaje przyjemny, metaliczny pomruk, lakier połyskuje nadzieją, a mieszanka benzyny i oleju ma zapach
przygody.
W drodze powrotnej upajam się jazdą, a ojciec dumnie siedzi na tylnym siedzeniu; rzadko mu się zdarza być zadowolonym z moich
poczynań.
Całkowicie beztroski okres w jaki wstąpiłem, zakłócał jedynie codzienny, ordynarny kac. Nigdy w życiu nie wypiłem takiej ilości
kwaśnego mleka.
Zaprzyjaźniłem się z dwoma Jurkami, kolegami z pracy. Jeden miał identyczny skuter, więc wspólnie szukaliśmy szczęścia w
sąsiednich wioskach, drugi jawę i dziewczynę, ta z kolei przyjaciółkę Helenkę. Helenka miała wszystko na swoim miejscu oraz ładną
buzię, wesołe, figlarne oczy, kruczoczarne włosy i ochotę do spotkań ze mną.
Stanowiliśmy niemożliwa paczkę - ile to knajp od Nysy po Zakopane poznało nas... Knajp, przygodnych pokoi, domków
letniskowych czy nawet zwyczajnych szop z sianem.
Paczkę naszą uzupełniał jeszcze jeden Jurek - taksówkarz. W najbardziej beznadziejnej sytuacji potrafili wykombinować pół litra,
czy też porozwozić do domów kompletnie zalane towarzystwo.
Najczęściej bawiliśmy się w "Opolance" - nad tym lokalem Helena miała mieszkanie. Po dansingu, już tylko w dwójkę, przenosiliśmy
się na górę, do pokoju gdzie przeżywałem szaloną, młodzieńczą miłość!
W sobotnie popołudnie, jedna z licznych imprez w Wydziale Geodezji, dobiegała końca. Zastępca szefa poprosił mnie abym odwiózł
Janeczkę, koleżankę z "finansowego", na prywatkę - sam dojechać miał jakąś okazją.
Wąska sukienka nie pozwala Jance wsiąść na skuter, podkasuje więc ją bez ceregieli.
Jadę polną drogą, dziewczyna nuci cza... cza... cza... a jej podniecające kształty wtulają się we mnie bezpardonowo. Gwałtownie
opuszcza mnie lojalność wobec przełożonego. Zatrzymuję skuter!
- Poczekamy tu na Kazika.
Do skraju polanki jest parę kroków - pachnie lasem i trawą.
Janeczka leży na miękkim podłożu, a jej biodra poruszają się w takt nieprzerwanego cza... cza... cza... Nie wyczuwam pod cienkim
materiałem sukienki przeszkód - zanurzam się w głębię rozkoszy bez wypowiedzenia jednego słowa. Janeczki cza, cza, cza, staje
się rytmiczniejsze - nagle cichnie! Dziewczyna spogląda tak, jak by mnie pierwszy raz widziała. Uwalnia się z uścisku, jest nade
mną.
- Chodź... pojedzmy stąd gdzieś!
Biodra dziewczyny unoszą się strasznie wysoko - chce mi się wyć z niedosytu, ale Janka siedzi już na skuterze i uśmiecha się, a
uśmiech jej obiecuje: " Chodź chłopcze, ja cię uczyć każę."
- 30 -
Jadę jak nieprzytomny. Z czasem jednak, nie tyle pęd powietrza, co niewypowiedziane zadowolenie, uspokaja mnie.
Co się stało... dlaczego jest tak dobrze...? - usta dziewczyny dotykają delikatnie mojego ucha - zaczynam jechać wolniej.
Droga prowadzi do Kłodzka - dlaczego właśnie tam?
Szyderstwo losu! Do miasta pierwszej miłości wiozę to, czego w niej brakowało.
Wojtek, niedawny kolega z ławki gimnazjalnej, daje mi klucz od domku na działce – nie odmawia przysługi, ale widzę, że zazdrosny
jest i o dziewczynę i o skuter.
Pospiesznie otwieram drzwi. Zamiast cza, cza, cza, charakterystycznie odzywają się sprężyny metalowego łóżka. Do dyspozycji
mamy całą noc!
Nie pomyliłem się, uśmiech Janki nie kłamał.
rozpalała wilgotnymi wargami
moje ciało dreszczem zachwytu
falowaniem nagości gwałtownym
drganiem piersi gotowa do krzyku
rytmem bioder i ramion
unoszących w przestworza
mą namiętność i pasję
bliskość, którą zachowam
Prozaiczny ranek obudził znieczuloną rzeczywistość. Janka musiała wracać do Nysy. Na dworcu autobusowym zdążyliśmy wypić
tylko szklankę letniej herbaty.
- 31 -
Arek
Wracam do Wrocławia na dalszy ciąg studiów; towarzyszy mi skuter - nierozłączny kumpel minionych przeżyć. Znajduję kwaterę o
100 złotych tańszą od dotychczasowej. Mieszkam teraz u starszej pani, która wynajmując pokoje powiększa skromną pensję mężabuchaltera. Do grona lokatorów należy Kasia - studentka medycyny. W rodzinnej atmosferze korzystamy ze wspólnej łazienki i
kuchni, a opustoszała ulica domków jednorodzinnych nie przeszkadza w nauce i śnie.
Trudno powiedzieć jak doszło do przyjaźni z Arkiem. Byliśmy trochę inni niż większość kolegów na naszym wydziale; stanowiły o
tym domy rodzinne - pochodziliśmy, jak to się mówiło, z inteligencji pracującej. Ojciec Arka po powrocie z Syberii osiadł we
Wrocławiu i prowadził, uzyskawszy licencję tłumacza przysięgłego, prywatne biuro. Arek, przystojny brunet, tryskał humorem i
niewyczerpaną energią. Rozpuszczony został niebywałym powodzeniem u kobiet, z którego umiejętnie korzystał, choć jego
dziewczynie, atrakcyjnej blondynce, nie można było niczego zarzucić.
Koło nas utworzyła się grupa, ogólnie ujmując, studentów spoza akademików.
Podstawowym lekarstwem na nadmiar wykładów i ćwiczeń były karty. Brydż i poker straciły atrakcyjność gdy nauczyłem
towarzystwo innej, namiętnej gry: "labeta" wujcia Wila, przy którym niejeden świt nas zastał. Graliśmy do upadłego i nie wiadomo do
czego doprowadziłby nas ten hazard gdyby nie tragiczny wypadek.
Edek, jeden z naszej paczki, często brał udział w nocnych maratonach, zachowywał się jednak dosyć pasywnie: zazwyczaj tylko
kibicował. Siadał opanowany przy stoliku i w milczeniu trwał do ostatniego rozdania kart. Na uczelni wiodło mu się podobnie jak
nam: raz na wozie raz pod wozem. Chadzał własnymi ścieżkami. Nikt nie wiedział kiedy i dlaczego wyruszył na ostatnią.
Pewnego dnia przeczytałem osłupiały, przyklejoną na ścianie przy dziekanacie, klepsydrę.
Szokująca śmierć Edka dotknęła nas wszystkich. Podobny wypadek przeżyłem w gimnazjum, ale wtedy zapamiętałem tylko
niemieckie brzmienie nazwiska tragicznie zmarłej koleżanki. Teraz boleśnie zdawałem sobie sprawę z dramatu Edka, jego
zagubienia i strasznej samotności prowadzącej do desperackiego kroku targnięcia się na własne życie.
Zimową przerwę międzysemestralną postanowiliśmy z Arkiem spędzić w górach. Z tej okazji kupiłem pierwsze w moim życiu buty
narciarskie, a do nart kanty, które znajomy stolarz poprzykręcał w wyfrezowanych uprzednio rowkach. Wyregulowanie
"kandaharów" nie przedstawiało problemów i z zachwytem oglądałem jak dokładnie sprężyna wiązania siedzi w rowku obcasa
nowego buta.
Wylądowaliśmy w schronisku Bronka Czecha. Otoczyła nas nieskończona biel i spokój. Kominek promieniował miłym ciepłem
wypełnionym żywicznym zapachem drewnianych ścian.
Sąsiedni pokój na naszym piętrze zajmowali studenci medycyny; trzech facetów plus dziewczyna. Słaba płeć nie jeździła na nartach
zadowolona z obecności "u swego boku" któregoś z kumpli. Tak było w ciągu dnia, a wieczorem wszyscy rozpoczynali przedziwną
grę. Do naszego pokoju dochodził chichot dziewczyny i... przeplatane salwami śmiechu, odgłosy kibicowania. Erotyzm wisiał w
powietrzu; ale jakiego rodzaju?
Arek nie wytrzymał, scyzorykiem wydłubał sęk z deski, przywarł do otworu i z zapartym tchem długo trwał w nieruchomej pozycji.
Spodziewałem się komentarza, mniej więcej, takiego rodzaju:
- Kuuurwa... ale ją rżną!
A tu nic w tym stylu. Po chwili, z głębokim westchnieniem, udostępnił punkt obserwacyjny.
- Kuuurwa... ja bym nie wytrzymał!
Podniecony przycisnąłem głowę do ściany. Na połączonych łóżkach leżała rozebrana czwórka; skrajne miejsca zajmowali kibice, a
na środku toczyła się zabawa - zakład. Dziewczyna wprowadzić mogła do gry każdą cześć swojego ciała - niedozwolone tylko było
dotknięcie czymkolwiek męskiego członka.
Bujne, kobiece kształty, poruszane harmonijnie, znęcały się nad, muszącym okazać opanowanie, przeciwnikiem; rozpuszczone
włosy gładziły naprężone mięśnie ramion, sutki dotykały zaciśniętych warg, rozchylone usta zostawiały ślady na udach, język
wwiercał się w małżowinę uszną, a biodra, rozkołysane namiętnym tańcem, rozsiewały zapach intymności.
Faktycznie, ja bym też nie wytrzymał i nie wytrzymałem! Natomiast męskość kolegi zza ściany nie podniosła się nawet na jeden
centymetr.
Stawka zakładu z góry została ustalona: ten kto przegra, następnego dnia, nie jeździ na nartach.
- 32 My natomiast, ostudzając w śniegu nocne przeżycia, szaleliśmy do upadłego. Zjazdy długimi, bezludnymi szlakami, zmęczenie przy
jeszcze dłuższych podejściach. Próby slalomu między powbijanymi przy schronisku gałęziami świerków i na zakończenie kufel
zimnego piwa.
O wyciągach i rozgorączkowanym przy nich towarzystwie nikt jeszcze nie marzył; panował spokój, a biały puch zagłuszał nawet
stąpanie.
- 33 -
Śledź
Oprócz ordynatury w nyskim szpitalu, ojciec dostał posadę na kolei. Dzięki temu, że pracował codziennie parę godzin w przychodni
PKP, leciała ekstra pensja, a cała rodzina korzystać mogła z dodatkowych świadczeń. Dla mnie, na przykład, 80% zniżki przy
zakupie biletu stanowiło istotną ulgę, jednakże dopiero wybranie się na wczasy pracownicze dawało wyobrażenie o atrakcyjności
etatu.
Na bocznicy kolejowej w Jastarni stoją stare wagony zamienione na domki letniskowe. Sceneria dosyć dworcowa, ale cóż nam
trzeba więcej - słonce i morze, a jaki dach przysłania lipcowe, nocne niebo nie ma znaczenia. Jesteśmy tu z mamą na wczasach;
przeważa młodzież - tworzą się mieszane grupki.
Monika od razu wpadła mi w oko; nie tylko zresztą mnie - chłopcy podrywali ją bez przerwy. Spośród grona ładnych i zgrabnych
blondynek, wyróżniał ją pogodny, jasny wyraz oczu i delikatny uśmiech. Miała w sobie coś odmiennego, subtelnego, coś bardzo
świeżego. Nie zadzierała nosa, choć ojciec jej piastował wysokie stanowisko w poznańskiej DOKP. Wdzięk jej dziewczęcej
naturalności pociągał, lecz jednocześnie przekreślał myśl o łóżku.
Powstawały już pierwsze zakochane pary, a z Moniką nie mogłem się umówić. Opanował mnie namiętny upór i tam gdzie była
Monika byłem i ja. Po paru dniach zaczęliśmy chodzić ze sobą. Jako student na pewno imponowałem gimnazjalistce, niemniej
istniało parę innych, ładnych powodów "miania się ku sobie".
W oprawie opalonych rumieńców padły pierwsze wyznania miłości, pierwsze, zakłopotane dotknięcia ust. Wakacje mijały beztrosko
w słońcu i zabawie. Dni biegły szybko i nadszedł taki, w którym wymieniliśmy adresy. Monika jechała dalej na kolonie nad jeziora,
po nas przyjechał ojciec i wybieraliśmy się w góry do Szczawnicy.
Natychmiast rozpoczęła się gorąca korespondencja.
W jednym z pierwszych listów Monika opisywała o swoim sukcesie estradowym - śpiewała na wieczorku zapoznawczym i tak się
podobała, że nazwano ja Catarina Valente. Wszyscy ją znali pod tym pseudonimem więc prosiła abym korespondencję tak właśnie
adresował. Dostałem potem jeszcze jeden list i zapanowała cisza.
Nasz urlop nad Dunajcem kończył się, czekała mnie znowu uczelnia i nauka. We Wrocławiu jednak w pierwszej kolejności
wywołałem wakacyjne filmy i zrobiłem mnóstwo powiększeń Moniki. W pierwszą niedzielę wsiadłem w pociąg i pojechałem do
Poznania. W drodze towarzyszył mi Arek; nie musiałem wysilać się z namawianiem go na ten wypad, wystarczyło wspomnieć, że
Monika ma ładną siostrę.
Taksówkarz podwiózł nas pod dom, z bijącym sercem nacisnąłem dzwonek – panowała cisza. Usiedliśmy więc na schodach. Przy
kartach niepostrzeżenie mijał czas.
- Co ty tu robisz? - nagle usłyszałem znajomy głos; przede mną stała Monika.
- Czemu nie odpisujesz na moje listy?
- Jakie listy? - To ty przestałeś pisać!
Na całe szczęście między nami było wszystko po staremu, a że ja strasznie przekręciłem imię słynnej, ale zupełnie nieznanej mi
piosenkarki, to już inna sprawa.
Gdzie można spędzać czas sam na sam z dziewczyną i nie podpadać? - Wiadomo w kinie! Arek z Hanką poszli na balkon, ja z
Moniką na parter. "Szkarłatny Pirat" szalał na ekranie, przejęci jego przygodami szeleściliśmy papierkami z "Wedlowskiej Mieszanki"
krzyżując zakochane spojrzenia.
Jak później się dowiedziałem Arka w dużo mniejszym stopniu interesowała akcja filmu niemniej również przeżywał bardzo
emocjonalne przygody.
Odprowadziwszy dziewczyny do domu wstąpiliśmy na chwilę do ich mieszkania. Dla rozładowania trochę sztywnej atmosfery Hanka
opowiedziała kawał:
"Ulica idzie kobieta. W papierowej torbie niesie pomarańcze. Roztargniony przechodzień potrąca ją. Owoce rozsypują się!
Zmieszany jegomość przeprasza: pardon... pardon... pardon...
Zdenerwowana kobieta nie wytrzymuje: ty tu nie pierdol tylko zbieraj pomarańcze!"
Arkowi tylko tego było trzeba - jak w takim porządnym domu słyszy się coś podobnego, można sobie też pozwolić na pikantną
historię:
"Na wieś do rodziny przyjeżdża wujek z miasta. Po kolacji, w jednej izbie, wszyscy kładą się spać, tylko niespokojny Jasiu podgląda.
Widzi jak wujek dobiera się do mamy. Załatwił numer z mamą poszedł do Marysi. Po numerze z Marysią zachciało mu się siusiać.
Wyszedł więc na podwórko. Nieopodal stała kołowa ostrzałka. Aby nikogo nie obudzić zaczął kręcić korbą jednocześnie sikając na
kamień. Zdenerwowany Jasiu budzi ojca!
- Co się stało?
- Tato... tato... wstawaj! Wujek zerżnął matkę, zerżnął siostrę, a teraz na nas chuja ostrzy!"
- 34 W pokoju zapanowała konsternacja. Niebawem, a zupełnie przypadkowo, wyłoniła się matka i poprosiła swoje dziewczynki ażeby
pożegnały panów gdyż mają coś jeszcze ważnego do załatwienia.
W niedalekiej przyszłości, dowiedziałem się, że w poznańskiem "nie pierdol" jest popularnym i niewinnym zwrotem.
Kończył się karnawał. Postanawiamy z Arkiem zrobić prywatkę. W imprezie biorą udział: Krysia, która po dostaniu się na medycynę
czasowo mieszkała wspólnie ze mną, sąsiadka Kasia ze swoim chłopcem i kolegą z uczelni. Nam towarzyszą dwie "koleżanki" studentki ekonomii.
Ściągnąłem z butli gospodyni trochę domowego wina, resztę wyżej procentowego alkoholu zorganizowaliśmy wspólnymi siłami. Na
zagryzkę dziewczyny zrobiły kanapki. Włączyliśmy magnetofon i rozpoczął się ubaw.
Wymieszane trunki pobudzają humor i swobodę tańca. Dla ochłody, od czasu do czasu, wyskakujemy na zewnątrz zakopcić.
W pewnej chwili, do pokoju wpada Kasia z krzykiem: Na pomoc! - Staszka biją!
Błyskawicznie wypadamy - kumpel Kasi szamocze się z jakimś nieznajomym - ten, spostrzegłszy nas, zaczyna uciekać. My za nim!
Staszek po drodze wykłada się, z rozbitym nosem zostaje w tyle; z Arkiem doganiamy faceta panicznie krzyczącego: "Mamo,
mamo!!!"
Otwierają się jakieś drzwi wejściowe; na drodze Arka staje pokaźna jejmość - nieznajomy, obrywając parę razy wpada do środka wycofujemy się.
Po powrocie, zastajemy Staszka leżącego już z opatrunkiem na twarzy w Kasi pokoju. Opowiadają nam, że ten facet, nie robiąc
sobie nic ze Stasia, w ordynarny sposób, zaczął przystawiać się do Kaśki.
Artur stwierdził, że ktoś tam, coś tam oberwał, więc byłoby lepiej, na wypadek gdyby zjawiła się milicja, "zmyć się". Do
przeczekania wybraliśmy pobliskie chaszcze, gdzie z rozpoczętą półlitrówka, jednak zachowując pewną ostrożność,
obserwowaliśmy co dzieje się przed domem. Po pewnym czasie Artur odwołał akcję. Gdy po paru kieliszkach zapomnieliśmy o
wszystkim i na nowo rozpoczęła się zabawa, do pokoju wkroczyła milicja.
Przez uśpione ulice Wrocławia wiózł nas gazik. Koledzy niedoli siedzieli pokornie - mnie natomiast rozrywała bezsilność - ryczałem
na cały głos: "Wy jeszcze zobaczycie, kto to jest Phawros!!!..." Milicjanci nie robiąc sobie nic z pogróżek odstawili nas do aresztu.
Reszta nocy to koszmar; trzeźwiałem i zaczynało mnie suszyć. Dyżurny oficer podał herbatę - po przełknięciu paru łyków ciepłego
płynu puściłem pawia. Wręczono mi wiadro ze szmatą, pokornie zabrałem się za sprzątanie, w głowie stukało tysiące młotków, a
imponujący skurcz wykręcał żołądek na druga stronę.
Rano w czasie konfrontacji, paniusia z s... syneczkiem, palcem wskazała na mnie i Artura. Kolega Kasi został zwolniony, a nas
bezzwłocznie przewieziono do więzienia.
W rozdzielczej sali-celi panowała niemiłosierna ciasnota uzupełniona paraliżującym zaduchem; dziesiątki zatrzymanych, ściśniętych
jak śledzie, bezskutecznie dotrzeć chciało do poziomych desek, zamontowanych przy ścianach, na których tylko pierwsi znaleźli
miejsce i z wyższością, w pozycji leżącej obserwowali stłoczoną ciżbę.
Zaalarmowana, przez dziewczyny, rodzina Artura zorganizowała bułki z kiełbasą i Dukaty. Pomału zacząłem uświadamiać sobie, co
się stało, gdzie jestem, lecz zamiast zakłopotania poczułem zadowolenie: stałem na progu niecodziennej przygody!
Kolejna noc spędzona na deskach minęła już bez specjalnych sensacji. Nastał ranek i przydział do cel. Przede mną otwierały się
bramy wiezienia - wkraczałem w nie dumny i zachwycony! Zachwycony, gdyż mogłem przeżyć coś mocnego, widzianego tylko w
kinie. Dumny, bo czułem się niewinny i przekonany, że po paru dniach wyjdę.
Do celi wszedłem jako ostatni, czyli czwarty pensjonariusz. Malutkie pomieszczenie: dwa piętrowe, metalowe łóżka, obok kibla
spiralny grzejnik, stanowiący jednocześnie podstawę miednicy, mały stolik, półka i krzesło. Przez ręcznik nie przechodziłem, ale
musiałem dostosować się do dyscypliny i używać klangu.
Po celi albo maszerowało się ustalonym, więziennym krokiem albo leżało na pryczy. Raz w tygodniu łaźnia i trzy razy dziennie
posiłek. Rano każdy dostawał pół razowca, który jako podstawowe wyżywienie, wystarczyć musiał na cały dzień. Do picia woda z
stojącego przy kiblu wiadra. Na obiad czasami kasza, a zazwyczaj letnia ciecz.
Chodziłem głodny, potwornie głodny, podobnie zresztą jak wszyscy.
Przypuszczam, że już nigdy w życiu nie zaznam takiej błogości jak tam w czasie chciwego jedzenia kawałka czarnego chleba.
Głód mogłem jednak pokonać - gorzej sprawa wyglądała z poranną toaletą.
Porcja wody w miednicy musiała wystarczyć wszystkim; ostatni przyszedłem, więc ostatni musiałem się myć. Z obrzydzeniem
zanurzałem ręce w szarej zupie, ale cóż mogłem robić innego? Pospiesznie spryskiwałem twarz histerycznie zaciskając oczy, usta,
czując nieprzyjemny skurcz pośladków.
Zjawił się nareszcie adwokat - wyczekiwany kontakt w beznadziejnej niepewności. Sprawa nie wyglądała wesoło, chciano nam
zrobić popisowy proces - proces "złotej młodzieży inteligenckiej"!
Do rozprawy pozostały dwa tygodnie. Koledzy z celi pocieszali mnie, że kiedy się ma wyznaczony termin to już dobrze: "Jak
zostaniesz uniewinniony to oczywiście nie ma o czym mówić, gdy skazany to też nieźle - przeniosą cię do innej celi gdzie są lepsze
warunki i żarcie".
- 35 -
Na szczęście jednak, nie musiałem przekonywać się o innym, lepszym życiu w pierdlu. Przyczynił się do tego w dużej mierze
adwokat podważając wiarygodność oskarżenia: świadkowie w początkowych zeznaniach mówili o trzech napastnikach, a na ławie
oskarżonych znalazło się tylko dwóch. Nikt przecież nie wiedział, że w czasie, gdy milicja wyprowadzała nas z mieszkania, Staszek
z kompresem przykrywającym rozwalony nos, leżał na łóżku w pokoju Kasi.
Adwokat przekonał poza tym sąd i prokuratora, że w nocnych ciemnościach niemożliwe jest zapamiętanie szczegółów twarzy i
ubrania, szczegółów na podstawie, których nas rozpoznano.
Myśmy oczywiście nie przyznawali się do niczego, a gospodyni, właścicielka mieszkania i nasz główny świadek nie widziała aby w
czasie ubawu ktokolwiek opuszczał lokal.
Zostaliśmy uniewinnieni.
Niepewnie stanąłem na wrocławskim chodniku w chłodny, ponury dzień, wymięty jak wymięty został otulający mnie płaszczyk-miś o
odrażającym zapachu naftaliny. Z tyłu za mną zamykała się brama więzienia, po drugiej stronie jezdni czekała mama.
Co roku, na "śledzia", Arek przysyła mi pozdrowienia. Na kartce pocztowej widnieją czarne pręty kraty wypełniające małe, więzienne
okienko.
- 36 -
Katowice
Wsiadający ludzie przerywają poranną drzemkę, wagon kołysze na nierównych szynach i licznych rozjazdach; oddech nabiera
rytmiczności dopiero pod zamkniętym semaforem. Na gliwickim dworcu czeka kufel grzanego piwa, po nim niełatwo jest wytrzymać
do końca pierwszego wykładu.
Z entuzjazmem dopasowuję się do śląskiego środowiska i nowych kolegów. Rodzice doszli do przekonania, że dolnośląskie
powietrze wyraźnie mi nie służy; co prawda bez problemów zaliczyłem drugi rok, jednakże Wrocław łączył się ze zbyt wieloma
niepowodzeniami. Radośnie przyjmuję ofertę babci, która zaproponowała wzięcie mnie pod swoje skrzydła - miałem już dość
samotności i niezależności.
W zasadzie nie rozumiem, dlaczego od razu nie starałem się dostać na Politechnikę Śląską - mocno przesadzona została sprawa
protekcji przy wstępnym egzaminie. W Katowicach, oprócz babci, mieszkało jeszcze parę bliskich osób z naszej rodziny i
najprawdopodobniej dzięki nim moje zderzenie się z dużym miastem, po opuszczeniu prowincji, byłoby mniej bolesne. Zapłaciłem
przesadnie wysoką cenę za szamotaninę przy pokonywaniu bezmiaru problemów związanych z adaptacją do nieznanych warunków
i samotnością. Jestem przekonany, że taka góra kłopotów, jaką pozostawiłem za sobą, już nigdy w życiu nie stanie na mojej drodze.
Z ostatnich wakacji przywożę moc niezapomnianych wspomnień i wiele filmów.
Zdjęcia cykałem wymarzonym aparatem, dostałem go jeszcze gdy studiowałem we Wrocławiu. Po przyjeździe do domu, na jedną z
wiosennych niedziel, na klamce sypialnianych drzwi, wisiała nowiusieńka Praktina! Szalałem ze szczęścia. Powodów do radości
było zresztą więcej. Najważniejszy to planowana przez ojca wakacyjna wycieczka do Jugosławii. Zrealizowanie tego zamiaru
wymagało jednak nie lada zachodu.
Wyjazd nad Morze Adriatyckie zależał w pierwszej kolejności od Narodowego Banku. Choć Jugosławia należała do bloku
socjalistycznego, to droga, którą kroczył Tito, zmierzała na zachód. Dla tych, którzy chcieli ujrzeć dalmatyńskie wybrzeże, oznaczało
to konieczność posiadania dolarów, dolarów pochodzących z legalnego źródła. Na tej podstawie występowało się w odpowiednim
wydziale MO o otrzymanie wkładki paszportowej.
Ze względu na ekonomiczne ograniczenia, Narodowy Bank musiał limitować ilość dewiz przeznaczanych turystom. W praktyce,
więc od dyrektora tej instytucji, do którego usilnie starali się dotrzeć rodzice, zależało otrzymanie wkładki paszportowej.
Bank przydzielał dolary po stosunkowo niskiej cenie; wartość ich jednak wyraźnie wzrastała wliczając koszt dotarcia do właściwych
ludzi.
Przejście graniczne Kudowa-Słone. Poczciwa warszawa zapakowana po brzegi - na dachu walizki, namiot, materace - pod
siedzeniami mnóstwo puszek z mielonką - celnicy mają czas, zaglądają wszędzie.
Budapeszt - ciepło, południowy nastrój, Parlament i Wzgórze Gelerta... piekący gulasz.
Coraz bardziej upalnie, zapach lasów piniowych, wrzawa cykad. Nowo wybudowany most pod Maslanicą, prom pod Sibenikiem...
słona woda Adriatyku. Split - Obala, palmy i czerwone wino na nadbrzeżu.
W budowie nadmorska magistrala z Makarskiej do Dubrownika - warszawa, wspinająca się po kamienistej, górskiej drodze radzi
sobie dużo lepiej od nisko zawieszonych, niemieckich czy francuskich aut.
Dubrownik - tłum turystów. Hercegnovi - Zatoka Kotorska, parę dni odpoczynku. Kanion Neretwy - Sarajewo - wąska droga nad
przepaścią - warszawa przytula się do skały, przepuszcza po zewnętrznej stronie autobus, którego tylne koła przetaczają się nad
urwiskiem.
Z wyprawy przywożę mokasyny, koszulkę polo, pleksiglasowa osłonę do osy. Ograniczony budżet rodzinny z trudem wytrzymywał
nasze zachcianki. Ze wszystkich rzeczy najdłużej przetrwał pseudonim wymyślony przez Krysię: "Dyzio - pleksi – polo".
Z grona moich politechnicznych kolegów nikt nie wyjeżdżał za granicę. Opowiadając o jugosłowiańskich wakacjach, ludziach,
miastach, palmach, morzu stwierdziłem, że obraz ten nie wywoływał zachwytu. Brakowało w nim prawdopodobnie hoteli, restauracji,
a może nawet smukłych dziewczyn na jachtach. Zamiast białego garnituru, krótkie spodenki i gliniany kubek, wypełniony czerwonym
winem, w rybackiej tawernie nie mógł się równać koktajlowi z plasterkiem pomarańczy, serwowanemu na wypolerowanej tacy.
Ulica Kordeckiego leży przy samym dworcu kolejowym; przedwojenne czynszowe kamienice, drewniane stropy - przejazd każdego
pociągu wprawia łóżko w drżenie. Parę tygodni wystarcza aby przekonać się, że na dworcu kolejowym też można spać.
Na trzecim piętrze kamienicy numer jeden przy ulicy Kordeckiego mieszkała babcia Ola; "apartament" jej składał się z pokoju,
kuchni i wspólnego z panią Matuszewską korytarza. Ubikacja na półpiętrze, a łazienkę zastępuje miednica postawiona pod
kuchennym oknem. Kuchnia jest duża; między wieloma starymi meblami stoi drewniane łóżko wypełnione po brzegi pościelą i
przykryte zieloną narzutą, przeplataną złotą nitką. Kapa została wykonana przed wojną, na specjalne zamówienie, druga
identyczna, choć z załataną dziurą po artyleryjskim pocisku, osłania skrzynie umieszczone w kącie. Mojej sypialni daleko do
luksusów, ale babcine serce wynagradza niedostatki; zresztą w ogóle nie ma o czym mówić - uczę się w pokoju, a na parę godzin
studenckiego snu wystarcza całkowicie kuchenne łóżko. Korzystam z niego w sumie niedługo; para sympatycznych emerytów,
sąsiadów babci, wynajmuje mi duży, przejściowy pokój. Nie dorównuje on jednak babcinej kuchnio-łazience; brakuje mi tej
niepowtarzalnej atmosfery, widoku na dachy przyległych kamienic i nawet zapachu, jaki pozostawiał gazowy piecyk. W przyszłości,
- 37 jeszcze wielokrotnie, wykorzystam to pomieszczenie do celów niekoniecznie związanych ze spaniem, ale o tym to już przy innej
okazji.
Asia miała figlarne spojrzenie, tajemniczy uśmiech i życiorys o dwa lata krótszy od mojego. Była miła, zgrabna, miała chłopca i nie
spodziewałem się, że tak szybko z powrotem wyląduję w kuchennym łóżku. Studiowała ekonomię w Katowicach, a mieszkała w
Tychach. Jej matka i babcia Ola, uczyły w szkole zawodowej. Doszły do porozumienia i Asia na parę zimowych miesięcy
zamieszkała u nas.
Mój wynajęty pokój oddzielała od babcinego cienka ściana. Dzięki temu dokładnie wiedziałem kiedy po ostatniej inhalacji babcia
kładzie się spać. Gdy wyczułem ten moment odczekałem parę minut i poszedłem do kuchni.
- Muszę się czegoś napić, mam pragnienie.
- Wiedziałam, że przyjdziesz.
- Ale ja tylko...???
- Daj spokój i chyżo wskakuj pod pierzynę.
Wskoczyłem i nie musiałem zmuszać się do dłuższego pobytu, a Asia dobrze wiedziała czego chciała. Pełen wrażeń, dopiero grubo
po północy, wróciłem do siebie.
Następnego dnia babcia udawała, że nie słyszała co w nocy było grane. Mogłem się tylko domyślać powodu jej milczenia.
Nie zastanawiałem się nigdy, a Asia również nie poruszała tego tematu, w jakim stopniu łóżko łączy czy zobowiązuje - zostaliśmy
kumplami, niczego sobie nie przyrzekając czy obiecując.
Jacek z Pawłem, kumple od podstawówki, mieszkali na Koszutce i tak jak ja codziennie dojeżdżali do Gliwic na Wydział
Budownictwa Przemysłowego i Ogólnego. Choć każdy z nas reprezentował inny typ charakteru, posiadał różny bagaż
doświadczenia i wiedzy życiowej, stworzyliśmy zgraną paczkę: wspólnie uczyliśmy się, piliśmy, graliśmy w karty. Rozwinięta została
nawet współpraca, polegająca na specjalizacji przy odrabianiu ćwiczeń. Ogólnie ujmując; Jacek odpowiadał za stal, Paweł za
żelbet, a ja za architekturę.
Projekt naziemnej części kopalni nie wymagał skomplikowanych obliczeń, ale pochłaniał wiele czasu. A ja, zgodnie z dokonanym
podziałem, siedziałem jednocześnie nad trzema tematami. Co tydzień konsultowaliśmy je na uczelni i choć nieraz mnóstwo rzeczy
należało pozmieniać czy przepracować, lubiłem to zajęcie pozostawiające dużo miejsca na indywidualne rozwiązania.
Niewykluczone, że również dzięki Asi obdarzałem sympatią te projekty. Ileż to nocy spędziła ze mną nad arkuszami kalki
kreślarskiej czy brystolu, pozostawiając swój ślad na elewacjach budynków i zieleni wkomponowanej w śląski pejzaż.
Na Wielkanoc jadę z babcią do Nysy. W domu brakuje świątecznego nastroju; nie ma cioci Cesi, wujek Wilu też nie przyjechał. Nie
mam ochoty na odwiedzanie znajomych z Wydziału Geodezji, a na pójście do Heleny brak mi odwagi.
Krysia od jakiegoś czasu chodzi z Jurkiem - urządzają u niego prywatkę. Serdecznie zostaję na nią zaproszony. Decyduję się pójść,
choć nie znam prawie nikogo. Podnieca mnie jednak spotkanie z Jurka siostrą, podobno super babką w moim wieku.
Trafiam na fantastyczną atmosferę.
W dużym, jadalnym pokoju, zamienionym na salę balową, panuje obiecujący półmrok. Pan domu, tryskający humorem i energią
przystojny, wysoki facet, spełnia rolę wodzireja. Pani domu biega z półmiskami pełnymi wspaniałości, wręcz zmuszając każdego do
obżarstwa. Zmysłowa blondynka, wyróżniająca się spośród par tańczących na parkiecie, wyraźnie mnie podrywa. W ogóle
odczuwam, że wszyscy traktują mnie jak honorowego gościa nie wyłączając uśmiechniętej, sędziwej jejmości.
Jurek przedstawia mnie swojej siostrze. Irenka jest czarująca. Pozostawia partnera, który nie mógł oderwać wzroku od jej dekoltu,
zmuszony zresztą do tego swoim wzrostem i zaczyna tańczyć ze mną. Falujące blond włosy, kokieteryjnie opadające na jej prawe,
odsłonięte ramię, muskają mój policzek, a rozmarzone, niebieskie oczy starają się mówić: "Książe, całe życie na ciebie czekałam".
Aby zajrzeć w głębię tych błękitnych marzeń muszę trzymać dobrze wyprostowaną głowę. Ale to jest drobnostka, dziewczyna jest
ładna i postawna. Co tam dziewczyna - kobieta! W tańcu utrzymuje konwencjonalny dystans, gdy jednak przytula się to zapowiedź
namiętnych rozkoszy, jakie mogą mnie spotkać, przewyższa wyobraźnię.
Studiuje medycynę, jest na ostatnim roku, w zasadzie do skończenia brakuje jej tylko paru egzaminów. Mieszka we Wrocławiu na
prywatce u profesora weterynarii, którego zresztą asystentem był jej ojciec.
Od pierwszego spojrzenia jestem zakochany. Na mojej drodze życiowej stanęło prawdziwe szczęście.
Irenka pasjonuje się literaturą; uwielbia Iwaszkiewicza, zna na pamięć wiele jego wierszy. Zaprasza mnie do swojego pokoju, chwali
się pokaźną biblioteczką. Bierze do ręki ulubiony tomik, siadamy na tapczanie, zaczyna się uczta duchowa przeradzająca się z
upływem zwrotek w cielesną.
Jestem trochę zażenowany, zza ściany dochodzą odgłosy bawiącego się towarzystwa, a my tak... ktoś mógłby przecież wejść...
Irenka jest jednak pewna, uspakaja mnie. Nic, co ludzkie nie jest jej obce.
Szalony ze szczęścia wracam do domu. Umówiony jestem na następny dzień - będziemy już sami.
- 38 Rodzice nie są zachwyceni znajomością Krysi z Jurkiem. Uważają, że nie jest to dobra partia. Mają coś przeciw "lewym
pieniądzom", jakie bierze pan M. i przeciw, podobno "nie całkiem zrównoważonej", pani M. A poza tym, wśród najbliższych
znajomych, nie najlepiej mówi się o państwie M.
Nie wytrzymuję nerwowo, robię scenę rodzicom; co za bzdury plotą, czy mają pojęcie jaka rodzinna atmosfera panuje w domu
państwa M., jak daleko my odbiegamy od tego wzoru, jak się kochają, jacy są szczęśliwi, jakie obopólne zrozumienie panuje między
nimi a dziećmi. Ludzie wymyślają zawsze jakieś złośliwe historie, ale to z zazdrości. Państwo M. przewyższają pod każdym
względem ich prowincjonalne towarzystwo.
Rodzice nie zapomną mi nigdy tych słów. A od Krysi kategorycznie żądają ażeby zerwała z Jurkiem.
Krysia pozwoliła sobie wybić z głowy wybrańca, w odwodzie miała jeszcze paru starających się o jej rękę. Ja byłem za "silny" by
zrezygnować z takiego szczęścia.
Każdy nadchodzący dzień utwierdzał mnie w tym mniemaniu. Wszystkie sprawy układały się harmonijnie. Czas mijał wartko w
wzniosło-miłosnym upojeniu.
Z wycieczki do Sokołówki, gdzie ojcu Piotrowi przedstawiłem moją wybraną, przywiozłem jeszcze jeden, niepodważalny argument:
Mój duchowy opiekun uważał (uważał to za mało powiedziane – posiadał święte przekonanie), że Irenka jest moim przeznaczeniem.
Jaśniał przede mną, niczym nie przysłonięty, życiowy cel: M A Ł Ż E Ń S T W O !!!
- 39 -
Zaręczyny
W zaistniałej sytuacji nie mogłem pozwolić sobie w czasie studiów na jakiekolwiek potknięcie, a dusza z ciałem rwały się do
"lekareczki". Zabrałem się jednak ostro za naukę i aż dziw, że na uczelni szło mi wszystko jak po maśle.
Irenka posiadała poetycko romantyczna duszę; umówiliśmy się intensywnie o sobie myśleć każdego dnia o godzinie osiemnastej.
Czułem w tym dziecinadę, ale czego się nie robi dla ukochanej? Poza tym w soboty i niedziele spotykaliśmy się, jak nie w Nysie to
we Wrocławiu. Wykorzystywałem w pełni rodzinną legitymację kolejową.
Trwająca wiosna wyzwalała nieposkromione namiętności.
Na początku dopiero co rozpoczętego tygodnia, gdy liczyłem niecierpliwie dni do jego zakończenia, w Katowicach nagle zjawiła się
Irenka. W bagażu przywiozła tylko delikatną, różową piżamkę.
Jestem przekonany, że babcine, kuchenne łóżko nie przeżyło nigdy takich gwałtownych uniesień. Natomiast sama babcia okazała
się tym razem mniej dyskretna. Gdy usłyszałem skrzyp otwieranych drzwi jej pokoju, zdążyłem jedynie, bez dolnej części garderoby
(górnej oczywiście też nie miałem), stanąć przed kredensem i wyciągać szklankę.
- Co tu się dzieje.
- Ach nic, tylko mnie suszy.
- Tak, taaaak... uważaj tylko żebyś się nie przeziębił! - Babcia wymownie skierowała wzrok na wciąż, bezwstydnie sterczącą
goliznę.
Następnego dnia moja ukochana uważając, że sytuacja jest mocno niedwuznaczna, wspominając nawet coś o pohańbieniu,
pojechała do swojego ojca, który od niedawna pracował na Śląsku w Strumieniu. Przed wyjazdem jednakże "zdążyliśmy ustalić", że
należy rodzicom zakomunikować o naszych zaręczynach.
Moi rodzice przyjęli tę wiadomość z olbrzymią dezaprobatą, lecz do mnie nie docierały żadne argumenty. Stosunkowo szybko
jednak zrezygnowali z prób tłumaczenia, błagania, perswazji. Zdołali jedynie przekonać mnie abym odstąpił od natychmiastowego
ożenku i odczekał chociażby parę miesięcy.
"No trudno, niech już i tak będzie. W sumie mógłby trafić gorzej" – ten kompromis-aprobata, uzgodniony w czasie tajnej narady
rodzinnej dotarł do mnie po pewnym czasie.
No i faktycznie - co by powiedziały panie doktorowe czy sędziostwo gdybym tak chciał się ożenić z Helą - pracownicą Cukrów
Nyskich.
W zasadzie, co mi mogło grozić w wypadku gdyby rodzice nie wyrazili zgody?.... Nic! - Irenka kończyła medycynę i wkrótce miała
zacząć pracować, a jej ojciec, w razie potrzeby, obiecał finansową pomoc.
W ogóle to zazdrościłem mojej ukochanej autorytetu, jakim cieszyła się w kręgu swojej rodziny. Do tego stopnia ją kochano i
uwielbiano, że niedorzecznością stawała się nawet myśl by ktoś, lub coś, mogło stanąć na drodze jej szczęścia. Wszyscy z
zachwytem mówili o przyszłym małżeństwie.
Irenka okazywała olbrzymie niezadowolenie z odkładania terminu stanięcia na ślubnym kobiercu. Planując, w pierwszych dniach
nadchodzących wakacji uroczyste zaręczyny, oświadczyła z ironicznym uśmiechem: "Jak ty chcesz czekać, to sobie poczekasz! Ja
czekać mogę."
Nie oznaczało to jednak: "Jak kocha to poczeka" i w związku z tym nie przyjechała do Nysy na zaplanowane sobotnie spotkanie.
Dodzwonić się do niej również nie mogłem. Po tygodniu, gdy spotkało mnie identyczne rozczarowanie, poprosiłem ojca (poprosiłem
to najdelikatniejsze określenie; musiałem błagać i przyrzekać różne rzeczy), aby pożyczył auto.
Wieczorem pojechałem do Wrocławia. Irenki jednak nie zastałem. Zaparkowałem samochód na Wybrzeżu Wyspiańskiego tak, aby
móc z pewnej odległości obserwować wejście do jej domu.
Nad Odrą przechadzały się zakochane pary, robiło się coraz ciemniej, a ja czekałem w napięciu. Chciałem już jechać do Jurka,
mógł przecież coś o siostrze wiedzieć, może zostawiła mu jakąś wiadomość, gdy niespodziewanie zobaczyłem nadchodzącą z
wolna ukochaną. Wybuch radości stłumił widok wysokiego faceta, który jej towarzyszył. Przed drzwiami wejściowymi pożegnalny
pocałunek przedłużał się, po czym moja ukochana, ze zwiewną lekkością rozpłynęła się w ciemnościach korytarza.
W pierwszej chwili chciałem pobiec za jegomościem. Szybko doszedłem jednak do wniosku, że konwersacja, przy tak różnych
fizycznych warunkach, nie mogłaby przebiegać według mojego scenariusza. Pozostawało oczekiwanie na wyjaśnienia Irenki.
- Przygotowywałam się, wspólnie z kolegą, do egzaminu z interny. Wiesz, że za niecały tydzień mam termin.
Pozostałe wątpliwości rozwiane zostały namiętnymi pocałunkami i harmonijnym falowaniem sprężynowych materacy. Na noc nie
mogłem jednak pozostać. Co by pomyślała właścicielka mieszkania - siostra profesora? Poszedłem więc przespać się do Jurka.
Jurek mieszkał wspólnie ze swoim starszym bratem Zbyszkiem. Jeden studiował na AWF-ie, drugi na Politechnice. Jurek od
początku okazał się wspaniałym kumplem, z czego zrodziła się później głęboka przyjaźń, natomiast Zbyszek utrzymywał zawsze
- 40 pewien dystans. Zaskoczyła mnie jego bezpośredniość przy pierwszym spotkaniu: "Nic nie mam przeciwko tobie, ale uważam, że ty
i moja siostra to niedobry pomysł".
Nie rozumiałem o co mu chodzi i nie chciałem zrozumieć, bo w sumie, mało obchodziło mnie co myślał ten mój przyszły szwagier.
Ojciec znowu planował urlop w Jugosławii. Załatwienie promesy dewiz poszło gładko, gdyż już przed rokiem droga została
przetarta, pojawił się natomiast nowy problem dotyczący sposobu campingowania.
Rodzic postanowił w końcu zrealizować swoje marzenie; od dawna tęsknił o "prymitywnej dwukółce", czyli składanej przyczepce.
Czuliśmy się zawsze strasznie nędznie rozbijając namiot w otoczeniu zachodnich karawanów.
Entuzjastycznie podszedłem do pomysłu i przy udziale całej rodziny wymyślona została wymarzona konstrukcja. Projekt wyglądał
bardzo prosto: materiałowe ściany składanego domku-namiotu należało umocować z jednej strony do boków skrzyni-platformy, z
drugiej do podnoszonego na czterech rurkach dachu, który spełniać miał jednocześnie rolę pokrywy przyczepy. Samą skrzynię
wykonał stolarz. Do nas należał montaż i pomalowanie.
Niezastąpioną inwencję przy zaprojektowaniu i wykonaniu podwozia wykazał Zbyszek. Zrobił to oczywiście pod wpływem presji
wywieranej przez moją ukochaną. Jednak bez jego pomocy nie powstałaby ta nasza "prymitywna dwukółka", a w każdym razie, nie
tak szybko.
Uroczyste zaręczyny odbyły się w gorącą lipcową niedzielę. Matki i babcie przywdziały wizytowe sukienki, panowie - garnitury.
Irenka ułożyła szczegółowy scenariusz całej uroczystości. W kulminacyjnym jej punkcie, przejętym głosem, zwróciłem się do
przyszłego teścia: Czy mogę prosić o rękę pańskiej córki?
Wśród toastów na cześć narzeczonych założyłem na palec mojej ukochanej, należący do rodzinnych pamiątek, zaręczynowy
pierścionek. Tylko jeden punkt programu nie został zrealizowany: Nie błagałem Irenki na kolanach, aby została moją żoną.
Czy moglibyśmy w takiej sytuacji rozstać się i osobno spędzić wakacje? Czy wypadało nie zauważyć wkładu Zbyszka przy budowie
przyczepy? Retoryczne pytania! Oczywiście, Irenka jechała z nami do Jugosławii!
Szczęście mnie rozrywało; zaliczyłem bez problemu trzeci rok, zaręczyłem się, a do tego czekały mnie szalone wakacje z
narzeczoną.
Nie miały więc znaczenia pęcherze na rękach i parę nieprzespanych nocy. Liczył się efekt - zmontowana przyczepa, pachnąca
świeżym lakierem stała gotowa do drogi.
Zbliżała się godzina startu, oczekiwaliśmy tylko na Irenkę. Niebawem pojawiła się niosąc dwie walizeczki. Zaczęliśmy się
zastanawiać jak przepakować bagaż, gdyż zgodnie z umową pozostało miejsce tylko na jedną, gdy zza zakrętu wyłonił się wujek
Bolek niosący resztę, niezbędnych mojej ukochanej, podróżnych rzeczy. Zaniemówiłem. Co mieliśmy zrobić z poduszką i jaśkiem,
pierzyną i kocykami, suszarką do włosów i eleganckim kostiumikiem na wieszaku? Napiętą atmosferę, towarzyszącą zresztą
każdorazowo wakacyjnemu wyjazdowi, rozładował ogólny śmiech.
Ten śmiech nie oznaczał niestety niczego dobrego. Nikt z naszej rodziny nie miał zamiaru iść na jakikolwiek kompromis. I tak
musieliśmy jechać ściśnięci jak śledzie. Sześć dorosłych osób, samochód obciążony przyczepą, tysiące kilometrów i upał - każdy
dobrze wiedział, co to oznacza.
Irenka natomiast stała, nie tyle zażenowana, co totalnie oburzona. Wyglądało to tak, jak gdyby pierwszy raz w życiu ktoś śmiał się
jej sprzeciwić.
- Tak jak umawialiśmy się Irenko, weźmiesz tylko jedną walizkę! Wszystkie rzeczy, potrzebne nam do turystycznego życia,
zostały już zapakowane! - Rzekł ojciec wolno, akcentując każde słowo.
Oblicze przyszłej synowej nie wyrażało zachwytu, niemniej dostosowała się do prośby.
Za Kłodzkiem, w przekonaniu, że wyjazdowa gorączka już opadła, pomimo panującego ścisku spróbowałem przysunąć się jeszcze
bliżej. Gdy wymowność mojego zachowania stała się oczywista, niespodziewany ból szarpnął ramieniem. Pogłębiającemu się
uściskowi palców mojej ukochanej towarzyszył anielski uśmiech na jej obliczu.
Cóż za temperament!!! - Do końca wycieczki przypominać mi będzie o nim siniak, którego zatuszować nie mogła nawet mocna
opalenizna.
Ale to był dopiero początek.
Znowu Budapeszt i Wzgórze Gelerta. Jest wieczór, w zwierciadle Dunaju odbiją się światła miasta. Cóż za wspaniały temat.
Zachwycony widokiem ustawiam aparat na statywie i cykam parę zdjęć. Przy kolejnym zastanawiam się nad długością ekspozycji.
- 20 sekund, a może powtórzyć jeszcze przy dłuższym czasie?
- Zakończ nareszcie to twoje pstrykanie, jestem zmęczona i śpiąca.
- Obiecuję, że zaraz skończę. Widzisz te kapitalne odbicia w wodzie, a dalej spokojną sylwetkę mostu? Poczekaj zresztą tu pod
pomnikiem, jak nie chcesz dalej iść to….
- Ty mnie samej nie zostawisz!
- 41 - No to chodź! Jeszcze parę sekund wytrzymasz.
- Nie wytrzymam! Co jest ważniejsze; ja, czy te twoje głupie zdjęcia?!
- Miej pretensje do butów, w których paradujesz, a nie do zdjęć.
- Gówno cię obchodzą moje buty!
Pryskał czar budapeszteńskiej nocy, a cygańska muzyka, dochodząca z pobliskiej restauracji, więdła w zderzeniu z dosadnością
soczystej polszczyzny.
Na Obali w Splicie czerwone wino nie straciło nic ze swego smaku. Spotykamy tylko więcej turystów, trudności są też z
zaparkowaniem auta.
Szukamy prywatnego sklepu fotograficznego. Niosę, do opchnięcia, Praktisixa – lustrzankę jednoobiektywowa, import z NRD,
kupioną specjalnie na handel spod lady w nyskiej Fotooptyce. Towarzyszy mi oczywiście moja ukochana.
Właściciel sklepu, typowy południowy koleś, ma ochotę kupić moją Praktinę, a nie Praktisix‟a. Czar blond-towarzyszki doprowadza
jednak do korzystnej transakcji.
Irenka marzy również o jakichś swoich pieniądzach. Ściąga więc z ręki złoty zegareczek z propozycją sprzedaży. Jugosłowianin
patrzy na niego mimochodem, koncentrując raczej swoje spojrzenie na głębokim dekolcie. Z przykrością stwierdza, że nie jest
zainteresowany kupnem, pyta się jednak, o jaką sumę chodzi. Irenka tłumaczy, że w zasadzie jest to pamiątka rodzinna, ale
satysfakcjonowałaby ją kwota 10 tyś. dinarów.?
Po chwili wahania wymieniona suma łącznie z zegarkiem ląduje na ladzie.
- Ty chyba nie przyjmiesz tych pieniędzy!
- Zwariowałeś! Dlaczego by nie? To jest jego sprawa jak chce dać.
"Wspaniałomyślny" właściciel sklepu, w trakcie pożegnalnych uśmiechów, występuje z bardzo otwartą ofertą. Proponuje nam udział
w kameralnym przyjęciu, organizowanym wieczorem na pokładzie prywatnego jachtu.
Widziałem jak Irence podoba się ta propozycja i wiedziałem jakie wrażenie robili na niej wysocy bruneci. Miałem jednak dosyć
jednoznaczność i bezczelność! Zaczął trafiać mnie szlag. Dziękując za zaproszenie i żałując, że nie możemy skorzystać z jego
gościnności, ciągnąłem za rękę moją ukochaną w kierunku wyjścia.
- Co się tak wymądrzasz?! Przeszkadza ci poznanie ciekawych ludzi?!
- Zachowujesz się, nie chcę powiedzieć jak kto!
- Jak kto?! No jak kto?!!!
- Najpierw bierzesz pieniądze od faceta i jeszcze chcesz żebym zaprowadził cię do niego na randkę? Co! Może w roli
przyzwoitki?
W ostatniej chwili zdążyłem uskoczyć w bok.
Tak wzburzonej Irenki nigdy nie widziałem. Przez całą drogę, aż do auta, zachowywałem bezpieczny dystans.
- Jak wam poszło? Macie forsę?
Wszyscy umierali z ciekawości. Przydziałowych 100 $ na osobę, wystarczało ledwie na benzynę, więc każdy dodatkowy zastrzyk
był dobry.
Pieniądze ze sprzedaży aparatu, zgodnie zresztą z planem, przeznaczone zostały na zakup dwóch kożuszków – dla Krysi i dla
mnie.
Mama, widząc dosyć niewyraźną minę Irenki, zapytała wprost: "A ty, co sobie kupisz?"
Oblicze mojej ukochanej nie pokrywał już anielski uśmiech. O nie!
- Wiesz gdzie ja mam twój pierścionek?!!! - wycedziła szeptem, gdy ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zdołałem już trochę przyzwyczaić się do "temperamentu" przyszłej żony, niemniej z przejęciem obserwowałem krótką scenę,
rozegraną na ściśniętej przestrzeni tylnego siedzenia. Tak krótką, że żadna z moich sióstr nie wzięła w niej udziału, lub udała, że nie
bierze: Irenka, teatralnym ruchem, ruchem który wyrażał całą głębię nagromadzonej wściekłości, ściągnęła z palca zaręczynowy
symbol i rzuciła go pod moje nogi.
Nie każda pamiątka rodzinna traktowana jest z należytym jej szacunkiem. Ta też nie miała szczęścia - utkwiła gdzieś w jakimś
zakamarku samochodu, a ja nie chciałem i nie mogłem jej podnieść.
Następnego dnia zdziwiona matka, widząc jak Irenka przekopuje w aucie miejsce po miejscu, wprost zapytała:
- Czego szukasz?
- Wczoraj zgubiłam pierścionek, na pewno go znajdę, musi gdzieś tu być.
- 42 -
Znalazła, założyła i do końca wakacji udawała, że nic się nie wydarzyło. O wszystkim zapomniała.
Po powrocie z Jugosławii wszyscy zapomnieli również o "prymitywnej dwukółce". Campingowa przyczepka, ojca spełnione
marzenie, po pokonaniu tysięcy kilometrów dróg adriatyckiego wybrzeża, stanęła w cieniu domowych drzew i nigdy więcej nie
została użyta. Cóż z tego, że była ładna, nowa i wygodna, kiedy problemy sprawiała w czasie prowadzenia. Zapomniano o
najważniejszym, koncentrując uwagę na jej sypialnianych walorach.
- 43 -
Naiwność czy głupota.
Na czwartym roku mówi się: To już z górki. Przedmioty są konkretne, wyraźnie kształtują osobowość przyszłego inżyniera.
Wybieram specjalizację związaną ze Śląskiem, czyli Budownictwo Górnicze, podobnie zresztą jak Paweł i Jacek. Profesorzy i
asystenci widzą już w nas fachowców. Kończy się nauka "na zaliczenie", solennie podchodzimy do każdego przedmiotu.
Pomimo przeżyć wakacyjnych poważnie myślę o małżeństwie. Wierzę, że nasze współżycie może ułożyć się szczęśliwie. Przecież
Irenka jest bardzo atrakcyjną dziewczyną, pełną seksu, którego ostatnio, na skutek ograniczenia kontaktów, spowodowanych
nadmiarem nauki, strasznie mi brakuje.
Na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wyznaczamy termin ślubu.
Oprócz normalnych cywilno-kościelnych formalności jest kilka rzeczy do załatwienia.
Irence bardzo zależy, aby uroczystość, która ma się odbyć w jej domu, wypadła jak najwspanialej i aby dosłownie wszystko się
świeciło. Wspólnie ze Zbyszkiem załatwiamy wiele spraw. Na koniec pozostaje nam do odrestaurowania blat okrągłego stoliczka z
zatartym wzorem ciekawej intarsji. Postanawiamy go przeszlifować i pociągnąć bezbarwnym lakierem.
W trakcie zaawansowanej roboty, przyszły szwagier wyskakuje z propozycją:
- Tyle tu kurzu, wypadałoby przepłukać gardło.
- Jak masz coś do dawaj, nie powiem nie.
Na stoliku ląduje półlitrówka. Po pierwszym kieliszku następuje kolejny. - No to na drugą nogę.
W szparze uchylonych drzwi, prowadzących do przedpokoju, widzę przez chwilę głowę przyszłej teściowej.
- Zdrowie mamy! - krzyknąłem, a ciszej w stronę Zbyszka: - Zdrowie mamy do picia!
Gwałtowne pojawienie się Irenki przerywa pogodny nastrój.
- Nie będziesz pić!!!
- My nie pijemy, my kosztujemy.
- Odstaw natychmiast ten kieliszek!!!
- O co ci chodzi?
- Nie będziesz pić!!!
- Co ci przeszkadza, że napijemy się po jednym?!!
- Nie będziesz pić!!!
- Będę! Cyk! Zdrowie Zbyszku...!
W trakcie charakterystycznego ruchu, związanego z przechylaniem kieliszka, czuję gwałtowne uderzenie. Rozlana resztka wódki
wyżłabia ślad w kurzu pokrywającym wyszlifowany blat. Cichnie dźwięk rozbijanego szkła.
Uszczypnięcia czy kuksańce bolały, ale nie miały nic wspólnego z honorem.
Nigdy, od matki ani od ojca, nie dostałem w twarz. Ojciec opowiadał, że tylko raz w życiu to go spotkało. Policzek stanowił dla mnie
tego rodzaju poniżenie, po którym nastąpić mógł tylko strzał...!
- Chodź, teraz dopiero możemy się napić. Znam ją, już się nie pokaże. - Zbyszek próbował ratować sytuację, jak gdyby nie
rozumiał, co się stało. To był koniec! Koniec! Koniec!
Wysiadając z pociągu, na katowickim dworcu kolejowym, usłyszałem komunikat płynący z megafonu:
"Obywatel Andrzej Phawros proszony jest o natychmiastowy powrót do Nysy w ważnej sprawie rodzinnej... Powtarzam..."
Gdybym miał połączenie, bez zastanowienia wskoczyłbym do powrotnego pociągu. Z rozkładu jazdy wynikało jednak, że nastąpić to
mogło dopiero nad ranem. Idąc ulica Kordeckiego, pogrążałem się w czarnych myślach nie znajdując logicznego rozwiązania.
Zadzwoniłem do rodziców. Bardzo zdziwił ich mój niepokój, nie wiedzieli co się mogło stać.
"A więc Irenka! Co jej mogło wpaść do głowy? Że dramatyzowała i miała skłonności do histerii, to jasne. Czy mogła jednak
zachować się jak Jurek? Kto wie! A może sama inspirowała spektakl, który odegrał Jurek? Tak, tak... to by się zgadzało. Przecież
Jurek był po prostu za fajny żeby taki numer odstawić. On tego nie wymyślił: Zagroził Krysi, że jak z nim zerwie to skoczy z
grunwaldzkiego mostu i się utopi. Po tym, przerażona Krysia, o mało co nie zmiękła, ale ojciec, przy pomocy prostego argumentu,
przekonał ją:
- 44 - Popatrz, tak się zachowuje człowiek, który chce popełnić samobójstwo? - Wskazał na Jurka siedzącego, wspólnie ze mną, przed
telewizorem.
A Jureczek, jak gdyby zapomniał o otaczającym go świecie, z wypiekami na twarzy, po uszy pochłonięty akcją westernu, zaciskał
nerwowo pięści. Beztroskość jego młodzieńczej duszy wypełniała cały pokój.
A więc Irenka!"
W niedługim czasie dzwonią rodzice i potwierdzają moje przypuszczenia:
Podobno z rozpaczy chciała popełnić samobójstwo zażywając tabletki nasenne. Matka jej przeszkodziła. Niemniej, niedoszła ofiara,
czuje się bardzo źle. Utrzymuje, że jeżeli szybko się nie zjawię, prosząc o przebaczenie, to w ten czy inny sposób, skończy ze sobą.
Mam pretensje do losu, czemu przyszło mi uczestniczyć w tak szmirowatym spektaklu.
- 45 -
Przedpole przegranej
Na pytanie: "Dlaczego pomimo wszystko doszło do małżeństwa?", nie mogę odpowiedzieć jedynie kolokwialnym zwrotem: Byłem
młody i głupi. Wypada wspomnieć również i o próżności i jak to się mówi jednoznacznie, choć dosadnie, o braku jaj.
Na pewno schlebiało mi, że tak starano się o mnie, odgrywając przy tym niesamowity teatr. Sam nie byłem lepszy; trąbiłem na
prawo i lewo, chwaląc się poderwaniem atrakcyjnej babki, młodej lekarki. Wśród kolegów, wzbudziłem pewien rodzaj poważania, nie
wspominając już o zazdrości, więc jak mogłem przyznać na koniec, że nie wyszło?
Podobny dylemat miałem z rodzicami. Gdybym się wycofał, po takiej kampanii przekonywującej ich do pełnej świadomości i
dojrzałości podejmowanego kroku, traktowaliby mnie niepoważnie.
Te problemy w rzeczywistości miały drugoplanowy wpływ, minimalne oddziaływanie. Zadecydowała wiara we własne siły, optymizm
"na hura". Całkowicie przekonany, że się jakoś ułoży, że musi się jakoś ułożyć, odrzuciłem oczywiste przesłanki mówiące, że z tej
mąki nie będzie chleba!
Kończyliśmy przecież studia. Dostałem fundowane stypendium z C.Z.S.B.M-go, co oznaczało, że w przyszłości nie powinniśmy
mieć problemu z mieszkaniem. W łóżku czuliśmy się dobrze. Należało więc tylko czekać na uniezależnienie się, kiedy to bez
rodzinnych wpływów, życie wskoczy na właściwe tory.
Irenka usprawiedliwiała się, że jest przewrażliwiona, gdy ktoś pije. Powinienem przecież wiedzieć, jakie mają problemy z Bolkiem.
Dałem się przekonać.
O policzku nie zapomniałem... Zapomniałem jednak, a raczej całkowicie nie zdawałem sobie sprawy, że już przed startem stałem na
straconej pozycji.
Jedynie Arek mnie pocieszał: "Nie ty pierwszy i nie ostatni przyherbaciłeś się".
Na weselisko zjechała "kupa ludu" z całej Polski. Większość stanowili goście Irenki, znałem tylko parę osób z tego grona. Punkt
kulminacyjny, czyli ceremonia w "Nyskiej Katedrze", otrzymała bogatą oprawę. Proboszcz Małecki przy przygotowaniu dostojnej
uroczystości, przewidział nagranie jej na taśmie magnetofonowej, co stanowiło ówcześnie szokującą nowość.
Mnóstwo ludzi, feeria świateł, czuję jak wszystkie oczy skierowane są na nas, klęczących przed ołtarzem. Jestem bardzo
podenerwowany. Uważam, ażeby materiał długiej sukni ślubnej, nie przykrył chociażby skrawka moich butów - wiadomo, co by to
oznaczało w przyszłości.
W towarzystwie najbliższej rodziny wchodzimy po schodach ołtarza przyjąć komunię. Widzę jak Irenka dyryguje całym rzędem.
Uderza jej talent (wspaniale rozwinięty dzięki znajomości psychologii), sterowania ludzkimi zachowaniami; wybiera chwilę, w której
wszyscy w obliczu Świętego Sakramentu z pokorą pozwolą się ustawić.
Nie przysięga, nie obrączki, a właśnie to zdarzenie najgłębiej utkwiło w mojej pamięci. Od samego początku dostrzegałem
niezgodności naszych charakterów. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że tworzą one barierę nie do pokonania.
Poza tym, że zacząłem nosić obrączkę, nic się nie zmieniło w moim życiu. Dalej studiowałem, dalej spotykaliśmy się przypadkowo w
Nysie, Wrocławiu czy Katowicach, dalej optymistycznie patrzyłem w przyszłość.
Na spóźnioną podróż poślubną wybieramy się do Zakopanego. Święta Wielkanocne spędzamy między Krupówkami a Halą
Gąsienicową. Mieszkamy na prywatnej kwaterze u szalenie gościnnego przewodnika tatrzańskiego. Przeżywamy przemiłe chwile z
pokazem slajdów i góralskimi gadkami.
Jeden wieczór przekreśla niepowtarzalny nastrój, zamieniając w niesmak cały pobyt. Wybucha gwałtowna awantura, bezmyślna i
bezsensowna. I co za znaczenie miało, że usiadłem na tapczanie, może odrobinę za blisko młodej gospodyni.
Tego nie dało się już tłumaczyć zazdrością; to była, napędzana chorobliwym despotyzmem, histeria!
Zbliżało się lato. Rodzice planowali kolejną wycieczkę do Jugosławii. Tym razem jednak bez nas. Kupili nowy samochód, warszawę
kombi. Auto lśniło nieskażoną świeżością, było większe i bardziej komfortowe. Nie zrobiło na mnie jednak takiego wrażenia jak
poprzednie.
W skrytości ducha podejrzewałem, że stary samochód dostanę w spadku i faktycznie, rodzice sprezentowali mi go, ale nie od razu.
Wyjeżdżając za granice pozostawili poczciwego staruszka do mojej dyspozycji. Dostałem nawet dodatkowo parę złotych na
benzynę.
Wyruszyliśmy w Polskę. Nie mieliśmy prawie żadnego sprzętu campingowego - czego jednak potrzeba, gdy jest się młodym?
Ponton na dach, parę konserw, jakieś ciuchy, dwa koce i jazda nad morze.
Rodzina w Sopocie poleciła zaciszne miejsce na wybrzeżu gwarantując, że ono nas oczaruje. Tak też się stało.
Dębki - parę domków w sosnowym lesie, miejsce na biwak, strzałka na drzewie kierująca do harcerskiego obozu, leniwe wody
zamaskowanej Piaśnicy; nie wiadomo czego więcej - spokoju czy żółtego piasku.
Miejsce to pozostanie niezbezczeszczone, nie splami go, jak wiele innych, złość, zazdrość, nienawiść.
- 46 Gdy oddalimy się jednak od niego na parę kilometrów nastąpi kolejny zgrzyt. Irenka nie może znieść, że pojechałem w lewo, a nie
na prawo, tak jak ona chciała. Każe zatrzymać samochód, z furią wyskakuje na drogę.
Długie minuty w milczeniu oczekuję na jej powrót. Tym razem nie proszę: "Chodź kochanie, nic się przecież nie stało... to nie jest
powód do robienia scen... przepraszam cię... zrobimy jak chcesz". Czekam...! W milczeniu czekam...!
Kulminacyjny punkt następuje po powrocie do Nysy.
Rodzice nie wrócili jeszcze z Jugosławii, możemy więc zamieszkać w ich domu i czuć się swobodnie.
Irenka chce jednak do mamy, ma przecież tam swój pokój.
Od słowa do słowa, dochodzi do awantury. Do ordynarnych wyrażeń dołączają takie zwroty jak: "ty bandyto", "ty hitlerowcu". W
danej chwili nie zdaję sobie sprawy z bogactwa języka, jakim dysponuje moja małżonka. Nie mam na to czasu, zostaję zaatakowany
nie tylko słowami. Bronię się i uciekam. Irenka wpada w histerię.
Ile w tym było szału, a ile teatru, zastanawiać mogę się dzisiaj. Wtedy byłem śmiertelnie przerażony.
Ta, która niedawno przysięgała miłość do grobowej deski, z okrzykiem: "Ja cię zabiję!", biegnie do kuchni. Szarpanina... szuflada z
nożami, stosunkowo długie zastanawianie się nad wyborem... atak!
Jestem przerażony, Irenka nie jest słabą istotą. Wrzeszczę na całe gardło - wzywam pomocy! Nagle uświadamiam sobie, że ramię
mojej "ukochanej" nie jest uzbrojone w nóż tylko w metalową ostrzałkę. Przestaję się bać, co wprawia ją w jeszcze większą furię.
Nie mogąc dosięgnąć mnie "morderczą bronią" porywa się na własne życie. "Ja się zabiję!!!" Szpic ostrzałki atakuje kilkakrotnie
wzburzoną pierś. Bezwładna postać osuwa się na podłogę i pozostaje w bezruchu tak jak gdyby zimna stal zatopiła się w
nieszczęsnym sercu.
Wstyd, wściekłość i co najgorsze - bezradność! Tak, przeliczyłem się. Nie będę dalej brać udziału w tym marnym spektaklu i nie
mam już ochoty na żadne próby.
Wsiadam do samochodu, odjeżdżam do Katowic. Przyrzekam, że tym razem to naprawdę koniec!
Konieczność odbycia praktyki budowlanej w czasie studiów to straszny niewypał, niemniej obowiązek.
Wraz z paroma kolegami dostałem skierowanie na plac budowy domu towarowego w Opolu. Kierownictwo przedsiębiorstwa, w
osobie majstra, skierowało do nas podstawowe życzenie-prośbę: "Nie przeszkadzajcie! Róbcie, co chcecie. Dzienniczki wam
podpiszemy. Zaświadczenie na uczelnię dostaniecie. Uważajcie jak będziecie na budowie! A w ogóle najlepiej byłoby gdybyście się
tam jak najmniej kręcili."
Była nas trójka. Staszek posiadał patent sternika morskiego. Ja miałem samochód. Heniek grał na gitarze. Od Jeziora Turawskiego
dzieliło nas niecałe dwadzieścia kilometrów.
Ładna pogoda panowała od dłuższego czasu. Prawie codziennie, aż do późnego popołudnia, siedzieliśmy na łajbie, wieczorami zaś
przy kartach.
O rozwodzie rodzice nie chcieli w ogóle słyszeć. Choć bardzo niepokoiły ich moje małżeńskie problemy, to jednak uważali, że
klamka zapadła. Mentalność matki nie dopuszczała nawet myśli, aby po ślubie kościelnym móc żyć "osobno".
Trwałem jednak nadal przy swoim postanowieniu. Na listy nie odpowiadałem, do telefonów nie podchodziłem.
Praktyka zbliżała się ku końcowi. Życie w sumie było piękne. Dochodziłem do równowagi.
Wieczór przebiegał w typowym nastroju brydżowym, gdy do pokoju wszedł teść.
Poprosił mnie o chwilę rozmowy. Odpowiedziałem, że wszystko zostało już powiedziane. Nalegał. W sumie nie miałem nic
przeciwko niemu. Wyszliśmy... Na korytarzu, w postawie pełnej pokory, czekała Irenka. Zaczęła przepraszać. Teść natomiast
oświadczył, że interweniuje pierwszy i ostatni raz, z czego powinniśmy w dwójkę dobrze zdawać sobie sprawę. – "Nie chcę
wchodzić w szczegóły, uważam jednak, że powinniście się pogodzić. Małżeństwo to poważna sprawa wobec ludzi i Boga. Na
pewno nie jest tak źle. Życiowych decyzji nie można podejmować pod wpływem chwili. Wasz związek ma dopiero parę miesięcy. Na
taki krok jest zawsze czas".
Wyraźnie miękłem. Powodem nie były wypowiedziane oczywistości, lecz zachowanie Ireny. Z przejęciem słuchała słów ojca,
akceptując je bez sprzeciwu. Cała postać wyrażała skruchę i łagodność. Po prostu kobiecy ideał, o którym można śnić.
Wzorzysty kretonik letniej sukienki lekko falował odsłaniając od czasu do czasu kolana... przylegał do ud.
Trzy tygodnie na łódce i przy kartach były piękne, ale nie zaspakajały w pełni wszystkich potrzeb.
Postanowiłem jednak być twardym.
- Wszystko zostało powiedziane, nie mamy o czym mówić!
- Chodź tato. Bóg może pozwoli, że Andrzej zmieni zdanie.
Irena ujęła ojca pod ramię szykując się do odejścia.
Stałem zaskoczony. Pierwszy raz widziałem, jak moja żona, nie osiągnąwszy zamierzonego celu, bez stawiania sprawy na ostrzu
noża, wycofuje się.
- 47 Na koniec odezwał się teść: "Mam do ciebie, w takim razie, ostatnią prośbę: pojedźmy do Nysy i tam, w całkowitym spokoju,
podejmiecie ostateczną decyzję".
Pojechałem...!
- 48 -
II Rozdział
Mury Carcassonne
Jedyna wiosna
Przez uchylone okno wpadają pierwsze sygnały dnia. Już nie śpimy, wdychamy rześkie powietrze, będzie znowu ładny dzień. Zaraz
wyskoczę do pobliskiego sklepu po rzodkiewki, zieloną cebulkę i serek homogenizowany; czy można marzyć o czymś lepszym na
wiosenne śniadanie? Trudno wyrwać się z ciepłej, łóżkowej atmosfery, ale żołądek też ma swoje prawa. Decyduję się wstać
pierwszy, pozostawiając Irenkę, zanurzoną jeszcze w nocnej atmosferze.
Jak dobrze jest nie śpieszyć się gdziekolwiek, nie mieć terminów, nie czekać na pociąg, nie pędzić za tramwajem. Tak... ale, na ten
komfort trzeba było zapracować - dotrzeć do piątego roku studiów.
Jestem szczęśliwy; spoza gałęzi jabłoni, przyprószonych delikatnymi płatkami kwiatów wyziera słońce, ogrzewając świat wokół
mnie. W oknie naszego pokoiku siedzi Irenka z grubą książką na kolanach. Pot leje mi się z czoła. Rozkręcam SHL-ke, motocykl
kupiony na katowickiej giełdzie. Chodzi idealnie, ale spokoju sumienia sam muszę wszystko posprawdzać. Nie potrafię cały czas
siedzieć nad pracą dyplomową, dobrze mi idzie i wiem, że zdążę do jesieni bez problemu. Gospodyni przynosi szklankę zimnej
wody z sokiem truskawkowym, kokieteryjnie uśmiechnięta Irenka robi do mnie oko.
Gdyby nie pamięć o przeżyciach z pierwszego roku małżeństwa, można by powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Irenka
przygotowuje się do ostatnich egzaminów, ja siedzę nad obliczeniami fundamentu pod przemysłowy generator; nie mam już
wykładów, muszę tylko konsultować na uczelni dyplomowy temat. Jest to główny powód, dla którego przeniosłem się do Gliwic.
Dzięki temu rzadziej spotykam się z Jackiem i Pawłem, natomiast intensywniej biorę udział w bogatym życiu studenckim.
Uczestnicząc w zeszłorocznym rajdzie w Pieniny nawiązałem bliższe kontakty z gliwicką paczką, a Irence udało się nawet podbić
wiele serc spośród jej męskiej części. W zimie, podczas rajdu barbórkowego do Koniakowa, przyjacielskie stosunki zacieśniły się
jeszcze bardziej. Planowaliśmy już następny, letni w Bieszczady.
I znowu w nietypowych okolicznościach zaczęła się rodzić kolejna życiowa pasja:
W sklepach pojawiły się pierwsze, amatorskie kamery filmowe; ojciec miał zawsze dobre stosunki w nyskiej Foto - Optyce i w
związku z tym pewnego dnia przyniósł do domu cacko produkcji radzieckiej o nazwie "Newa 2 / 2 x 8". Teoretycznie wszystko
wyglądało wspaniale, ale w praktyce obsługa zarówno kamery, jak i później projektora (też zza wschodniej granicy) wymagała
pewnych umiejętności manualnych i cierpliwości, szczególnie przy zakładaniu filmu. Dla nabrania wprawy postanowiłem
"wypróbować" kamerę w czasie rajdu pienińskiego. Udało mi się nawet kupić parę rolek kolorowej taśmy ORWO. Wynik pierwszych
operatorskich poczynań wypadł strasznie mizernie. Po pierwsze film był ciemny, czyli niedoświetlony. Tę dolegliwość bez problemu
usunął, ustawiając światłomierz, pan J. z Siemianowic - właściciel pierwszego na Śląsku prywatnego laboratorium.
Poważniejsza sprawa wynikała z braku fachowości. Tylko z pozoru filmowanie przypominało fotografowanie - musiałem przeto
wziąć do ręki fachowe książki.
Dzięki nim w szybkim tempie poznawałem tajniki i triki związane z warsztatem operatorsko-reżyserskim. Dojście do końca studiów i
pracę nad dyplomem uznałem za temat godny upamiętnienia. Na białym arkuszu brystolu wymalowałem tytuł: "Ostatnia prosta".
Tak... faktycznie to był finisz. Parę scen nakręciłem na politechnice, gdzie dla dyplomantów przeznaczono dużą salę ze stołami
kreślarskimi; masywne, żelbetowe fundamenty trudno byłoby mi rysować na zwyczajnej desce z przykładnicą. Najprzyjemniejsze
ujęcia powstały na prywatnej kwaterze, w pierwszym, szczęśliwym miejscu nie najlepiej zapowiadającego się małżeństwa.
U przemiłej pary emerytów, właścicieli domku jednorodzinnego, leżącego przy ulicy Ułanów, wynająłem na pierwszym piętrze pokój.
Do naszego okna dochodził z ogrodu-sadu jedynie ptasi świergot, nie uwzględniając leniwych, kocich miauczeń. W słonecznej
atmosferze budzącego się lata dzieliliśmy czas na naukę, miłość i wycieczki.
Odnowiona SHL-ka spisywała się fantastycznie. Wskakiwaliśmy na nią przy każdej okazji. Poczciwą Oskę, po paru poważnych
naprawach, sprzedałem za półdarmo Jurkowi; pozostało po niej jedynie kawalerskie wspomnienie. Jakiekolwiek porównywanie, w
sensie co jest lesze, motocykla ze skuterem jest bezsensowne. Nie można przymierzać krzesła do fotela. Niemniej przy zestawieniu
takich danych jak: prędkość, komfort, lekkość, wyraźnie wygrywała SHL-ka.
Cóż z tego, że dzień zapowiadał się nadzwyczaj pięknie, kiedy nie mogłem ruszyć się z miejsca - o jedenastej wyznaczone miałem
konsultacje w katedrze Budownictwa Żelbetowego odnośnie obliczeń statycznych. A Irenka kusiła:
- Chodź! pojedzmy nad jezioro wykąpać się, zdążysz jeszcze wrócić.
- A jak motor nawali?
- Ach! daj spokój, chodzi wspaniale.
- 49 - Masz racje, szkoda dnia!
Nad jezioro Goczałkowickie jeździliśmy zazwyczaj za tamę. Nie było tam w ogóle ludzi - mogliśmy do woli nasycić się wodą,
słońcem i sobą. Tym razem, z braku czasu, wylądowaliśmy na miejskiej plaży.
- No to chodź teraz piorunem do wody!
- Poleżę trochę na kocu; w czasie drogi zaczął mnie brzuch boleć.
- Dostaniesz okres?
- Wygłupiasz się! Przecież wiesz, że dopiero co miałam.
- No dobra!, to ja idę popływać.
- Nie siedź za długo, bo jak cię skurcz złapie to ja nie skaczę!
- Pomyśl raczej żebyś skakała wieczorem.
Po niedwuznacznym ruchu, jaki Irenka wykonała biodrami, szybko musiałem szukać ochłody w jeziorze.
Płynąłem już dosyć długo krytą żabką, gdy usłyszałem warkot motorówki. Cholera! jeśli to milicja mogą mi wlepić mandat za
wypłynięcie poza boje. Obroty motoru opadły, plastikowa łajba, z napisem na burcie "Pogotowie Wodne" zataczała przede mną
półkole.
- Musimy pana wciągnąć! Z żoną coś jest nie w porządku.
Na brzegu otaczał Irenkę kordon ciekawskich. Leżała na kocu zwinięta w kłębek, pojękując z bólu.
- Wezwij pogotowie - nie mogę wytrzymać!
Pobiegłem do telefonu.
Karetka przyjechała stosunkowo szybko i natychmiast zabrała Irenkę do szpitala. Pozbierałem nasze manele, wskoczyłem na motor
i pojechałem za nimi do Pszczyny.
- Żona jest na ginekologii. – Poinformowano mnie w izbie przyjęć. Coraz bardziej zdenerwowany wpadłem na oddział.
- Gdzie jest pani Phawros? Jestem jej mężem.
- Leży już na sali operacyjnej.
Czas biegł potwornie wolno. Nie było nikogo, kto mógłby mi coś rozsądnego powiedzieć. Zadzwoniłem do Strumienia. Przyjechał
teść. Też się niczego nie dowiedział. Mijały dramatyczne chwile. Głowę zapełniały koszmarne domysły.
Po dwóch godzinach wyszedł zmęczony operator - szef ginekologii Dr B. Uspokoił nas. Przeprowadził skomplikowany zabieg,
podczas którego usunął parę cyst narosłych przy jajnikach, oraz przywrócił drożność zawężonym jajowodom.
- Gdyby nie operacja, nigdy nie moglibyście mieć dzieci. Teraz jest wszystko w porządku i jestem przekonany, że za parę miesięcy
pańska żona zajdzie w ciążę!
Na korytarzu czekaliśmy jeszcze długo zanim pozwolono nam wejść na salę chorych. Na łóżku pod oknem, blada jak ściana, leżała
Irenka; musiała stracić dużo krwi. Była roztrzęsiona, dostała nudności, nie mogła znieść bólu.
Poszedłem poprosić lekarza o jakieś mocne środki. Dr B. nie mógł spełnić mojego życzenia – "Pacjentka dostała wszystko, co jest
potrzebne. Morfiny nie mogę podać, gdyż mam jej za mało. Rezerwę muszę trzymać na bardzo ciężkie przypadki".
Irenka, gdy wróciłem z pustymi rękoma, nie ukrywała gniewu. I tak była na mnie wściekła; uważając, że to przez jazdę na motorze
doszło do operacji. Zobaczyłem jej nienawistne spojrzenie. Głosem, nieznoszącym sprzeciwu, zwróciła się do ojca:
- Robert! Ty musisz porozmawiać z ordynatorem! To jest niemożliwe, ażeby dla swoich ludzi nie mięli lekarstw!
I Robert załatwił morfinę.
Czułem niesmak; nie rozumiałem, jak ona mogła, przyszła lekarka, nie liczyć się z cierpieniem innych ludzi.
Był to egoizm, histeria, czy może przeświadczenie, że zawsze musi dostać to, co chce?
Drogę z Gliwic do Pszczyny poznałem na pamięć. Jeździłem nią codziennie, przez trzy tygodnie. Natomiast trasę do Strumienia,
dokąd Irenka udała się na okres rekonwalescencji, pokonywałem już o wiele rzadziej.
- 50 -
Upragnione M-2
Przeżywałem ciężkie chwile, ale wiedziałem, że muszę wytrwać. Huśtawkę nastrojów, rozważania o przyszłości, zagłuszałem
mantrą powtarzaną wiele razy w ciągu dnia i nocy: "Dyplom, dyplom i jeszcze raz dyplom; tylko to cię interesuje! Tyle lat wysiłku nie
może pójść na marne, oddaj pracę, obroń ją, a potem zobaczysz."
W gruncie rzeczy nie miałem powodów, aby nadal pozostawać w Gliwicach. Czekało mnie jedynie przepisanie na maszynie gotowej
pracy magisterskiej, skopiowanie, wykreślonej na kalce ramy fundamentowej i oddanie całości promotorowi. Pokój bez Irenki zrobił
się strasznie pusty, powiało samotnością. Postanowiłem wrócić do Katowic.
Samotnie wybrałem się na rajd w Bieszczady. Irenka nie doszła jeszcze do takiej formy by móc, z plecakiem i namiotem, włóczyć
się po połoninach. Wolała sama pojechać do Nysy, aby tam, pod opiekuńczymi skrzydłami mamy, babci tudzież wujka Bolka, uczyć
się do ostatnich egzaminów.
Rajd należał do bardzo udanych, choć wielu kolegów żałowało, że w domu zostawiłem swoją lepszą połowę. Zżyłem się jeszcze
bardziej z Pawłem; spanie w namiocie, jedzenie z jednej menażki, picie z tej samej butelki bardzo zbliża, ale nie do tego stopnia by
móc zapomnieć o żonie.
Zamiast kamery zabrałem aparat fotograficzny, dzięki któremu powstały niezapomniane zdjęcia, między innymi, znad Jezior
Duszatyńskich. Codzienną porcję marszu kończyło wieczorne ognisko - z gitarą, piosenkami i odrobiną alkoholu. Świadomości, że
uczestniczyliśmy w ostatnim tego rodzaju spotkaniu, choć wszyscy mieliśmy jeszcze na karku obronę dyplomu, stworzyła nastrój
serdeczności, zabarwiony jednak pewną nutką melancholii.
Po powrocie do Katowic wykorzystywaliśmy w pełni ostatnie chwile stanu studenckiego. Gdyby nie problem z czwartym moglibyśmy
non stop grać w brydża. Paweł reprezentował poziom i zaangażowanie zbliżone do mojego, natomiast Jacek wolał hazard i w
zasadzie wszystko jedno mu było - brydż czy poker. Graliśmy jednak honorowo, nie na pieniądze.
Dzięki babci Oli, która bardzo lubiła młodzież, stałem się głównym organizowałem karcianych posiedzeń, oraz zaopatrzeniowcem w
beczkowe piwo, przynoszone w bańce na mleko z pobliskiego baru przy kinie "Zorza".
Oczekiwany z napięciem dzień trzeciego listopada 1967 roku okazał się w zasadzie dużym rozczarowaniem. Nastawiłem się na
obronę i poważną dyskusję nad moją pracą magisterską, a wszystko odbyło się niespodziewanie szybko i bezbarwnie. Doszło
nawet do małego zgrzytu; przewodniczący komisji dopatrzył się pewnej nieprawidłowości. Według niego temat wydany i
prowadzony został przez nieodpowiednią katedrę. Uważał, że właściwą powinna być jego, czyli Katedra Mechaniki Gruntów i
Fundamentowania. Nie miałem na to najmniejszego wpływu, a jednak z tego powodu obniżono mi notę.
Oczywiście nie przejmowałem się tym, pokonałem największą barierę - a jaką wartość to miało, uświadamiał mi koszmar senny,
powtarzający się przez następne lata: "Zdyszany biegłem po niekończących się schodach z tematem dyplomowym pod pachą. Gdy
od celu dzieliło mnie parę kroków, otwierały się drzwi, z sali wychodziła komisja egzaminacyjna, a jej przewodniczący bezradnie, w
milczeniu rozkładał ręce, dając mi do zrozumienia, że jest już za późno".
Dumnie wkraczałem do dziekanatu. - Dzień dobry... Przyszedłem odebrać dyplom.
- Dzień dobry panie magistrze... – Przez ułamek sekundy nie mogłem uwierzyć, że to do mnie zwraca się sekretarka. Poczułem
zażenowanie, wypieki na policzkach, ale również nieopisaną satysfakcję.
Tak, tak! – PANIE MAGISTRZE!... "Panie doktorze, panie mecenasie i wreszcie panie magistrze"! Jeszcze do wczoraj te zwroty
mnie śmieszyły, a dzisiaj czułem się mile połechtany. Może znowu nie było to takie puste, może każdy z tych panów też zdrowo
namęczył się dochodząc do tytułu? Tak, tak! - "PANIE MAGISTRZE!..." - będzie pan się zżymał, będzie pan okazywał
lekceważenie, ale w sumie jest panu bardzo przyjemnie, panie magistrze, jak ktoś pana tak tytułuje.
Irenkę zatrzymały we Wrocławiu ważne sprawy, ale na pewno czuła się też głupio, że to ja pierwszy skończyłem studia. Szaloną
radość przyszło więc mi dzielić samemu. O samotności jednak nie mogło być mowy!
Dyplom oblewaliśmy przez cały miesiąc. Do naszej trójki dołączył Staszek, cieszący i bawiący się tak szczerze, jakby sam obronił
pracę, choć na skutek uczelnianych kłopotów, wcześniej przerwał studia. On zresztą, inspirowany filmem "Grek Zorba", zainicjował
taniec, który stał się symbolem naszego zwycięstwa; mocny uścisk czterech par ramion, kilka charakterystycznych kroków, na
zmianę w lewo i w prawo, rozkrzyczane gardła i wydobywający się z nich hymn tryumfu i wiary w nieograniczone możliwości
młodości.
Na ulicy Warszawskiej numer 6 mieszczą się biura CZSBM-u (Centralnego Związku Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego)
miejsce mojej, pierwszej pracy. Rozczarowanie jest niesamowite - siedzę nad przepisami i regulaminami prawa spółdzielczego;
nudna sprawa, a do tego niewymagająca politechnicznego wykształcenia. Cóż jednak mam zrobić? - Dostałem z tej instytucji
fundowane stypendium, teraz muszę je odrobić. Głowę rozsadzają zdobyte w ostatnich latach wiadomości, a tu wystarczałoby mieć
- 51 maturę. Referent w Wydziale Przygotowania Inwestycji - już od samego początku wiem, że nie wytrzymam długo na tym
stanowisku.
Po Świętach Bożego Narodzenia, w pierwszych dniach nowego roku, wracam wspólnie z Irenką do Katowic. Siedzimy znowu u
babci, mamy jednak nadzieję dostać spółdzielcze mieszkanie. Dyrektor CZSBM-u przyrzekł mi osobiście, że w najbliższym czasie
dostanę M-2, a jego sekretarka dała do zrozumienia, że sprawę wyraźnie przyśpieszyć mogłoby lekarskie zaświadczenie: "Panie
magistrze, gdyby okazało się, że pańska żona jest w ciąży to na liście oczekujących, podskoczyłby pan bardzo wysoko."
Po takiej wskazówce, nawet ostatni analfabeta wiedziałby, co należy robić.
- Irenka! Musisz jechać do Nysy i załatwić u Dr Śliwy zaświadczenie.
- Po co do Nysy? Znam w Bytomiu Dr K. - da bez problemu.
Byłem potwornie podekscytowany. Wszystko wskazywało na to, że dostaniemy za parę miesięcy mieszkanie.
- Jestem w ciąży!
- No to fantastycznie! Ile cię to kosztowało?
- Naprawdę jestem w ciąży!
Spoważniałem, zaplanowaliśmy dziecko dopiero po skończeniu przez nas oboje studiów. Irence wciąż pozostawało do zdania kilka
ciężkich egzaminów. Ale jak się już stało - dlaczego nie miałbym się cieszyć? - Przecież damy sobie radę!
- No, to teraz będzie nas troje! Co chcesz: chłopczyka czy dziewczynkę? - Wziąłem Irenkę w ramiona.
- A ty?
- Oczywiście, że chłopca!
- Jak się postarałeś, tak będziesz miał.
- Naprawdę, też chcesz mieć łobuza?
- Pewnie! Ale wydaje mi się, że moglibyśmy to uczcić.
Wyskoczyłem na ul. 3-go Maja po "szampańskoje". Przed salonem radiowym stała kolejka.
- Co przywieźli?
- Radia – "Turandot"!
- O cholera! Panie... stoję tu za panem, skoczę tylko do domu po forsę. Zaraz wracam!
Na trzecie piętro wskakiwałem po cztery schody.
- Irena!... Ile zostało nam forsy?
- Myślę, że jakieś osiem stów.
- Idź do Matuszewskiej i pożycz trzysta. Turandoty przywieźli.
Po godzinie byłem z powrotem - pod pachą dumnie ściskałem niebieską skrzynkę.
- Nastaw na "Luksemburg"; tam, na średnich najlepiej grają.
- Zostaw, zostaw to! - To są "The Beatles"!
"Michaelis... Michaelis..."
- No to zdrowie Michała!
- Jakiego Michała?
- Jak to, jakiego? - Naszego syna!
Od strony formalnej wszystko zostało załatwione. CZSBM wysłał odpowiednie pismo do Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej, w
którym, w oparciu o odpowiednie paragrafy, wskazywano na priorytet przydziału "M–2" dla ich pracownika. W Dziale Członkowskim
przyjęto nas uprzejmie. Poznałem już na tyle przepisy spółdzielcze, że wiedziałem, co mnie czeka. Papierkowe formalności nie
przedstawiały problemu, schody zaczynały się dopiero przy pokonaniu wymogu związanego z wniesieniem wkładu
mieszkaniowego. Poinformowano mnie, że już w kwietniu zostanie oddany budynek na osiedlu 1000-lecia, i jeżeli tam chcemy
dostać mieszkanie, to formalności członkowskie muszą zostać załatwione w przeciągu najbliższych tygodni.
Nie spodziewałem się tak fantastycznego tempa! W normalnej sytuacji musielibyśmy oczekiwać na mieszkanie 10 - 15 lat! Euforię
tonował jedynie brak gotówki potrzebnej na wkład, a jedynym ratunkiem mogli być tylko rodzice.
Teść wspierał sporadycznie nasz miesięczny budżet, ale o takiej sumie nie można było nawet myśleć. Moi rodzice natomiast nie
mieli oszczędności - za to posiadali przecież dwa samochody.
- 52 - W zasadzie chcieliśmy abyś jeździł tą starą warszawą, ale przecież mieszkanie jest ważniejsze. Możesz więc sprzedać auto.
Żal mi było strasznie, ale innego wyjścia nie miałem. Zaprosiłem starych kumpli: Jacka, Pawła, Staszka na ostatnią wycieczkę do
Zakopanego, po czym wywiozłem poczciwą "staruszkę" na giełdę.
Trzynaste piętro, zapach świeżego tynku i betonu. Długi balkon z widokiem na Park Kultury i Wypoczynku, ZOO, Śląski Stadion.
W oddali majaczy kopuła planetarium, a z Wesołego Miasteczka dochodzi gwar zabawy.
Dwa pokoje - jeden malusieńki, w którym z trudem mieści się podwójny tapczan i szafa, drugi jasny i przestronny, połączony bez
drzwi z korytarzem. Miniaturową, niszę kuchenną oddziela od pokoju duża witryna z przesuwaną dolną szybą, umożliwiająca
podawanie przyrządzanych posiłków bezpośrednio na jadalny stół.
Na upajanie się radością nie mam za dużo czasu. Każdą wolną chwilę wypełnia denerwujące usuwanie usterek i urządzanie
naszego gniazdka. Co prawda Irenka wniosła w posagu ładny, niebieski komplet, który wypełnia nasz "salon", ale ciągle świecą
pustkami kuchnia, przedpokój i łazienka.
I znowu rodzice, niecierpliwie oczekujący na pierwszego wnuka, pomagają nam w urządzaniu mieszkania. Pomoc dotyczy w
pierwszej kolejności wsparcia finansowego. Dzięki nim, w niedługim czasie, mamy prawie wszystko. "Wszystko" oznacza oczywiście
tylko takie meble i sprzęty, dzięki którym zaspokojone zostają nasze i niemowlaka, podstawowe potrzeby.
- 53 -
Michał
Koledzy ze studiów rozsypali się po różnych przedsiębiorstwach i wchodzili, najczęściej w gumowych butach, w budowlane życie, a
ja siedziałem za biurkiem. Kumple liczyli wywrotki wywożące ziemię z wykopów, a ja nie umiałem docenić zalet herbatki czy kawki
popijanej w ciepłej atmosferze spółdzielczych przepisów.
Miałem wyrzuty sumienia w stosunku do pracodawcy; zawdzięczałem mu przecież mieszkanie, a wiedziałem, że długo nie
wytrzymam; przerażała mnie przyszłość referenta.
W czasie oblewania mieszkania dowiedziałem się od Pawła, że w jego przedsiębiorstwie poszukują młodych inżynierów.
Następnego dnia, po wyskoczeniu "na chwilę" z pracy, w parę minut pokonałem odległość dzielącą ulicę Warszawską od
Powstańców. W wydziale kadr nowego przedsiębiorstwa, przyjęli mnie entuzjastycznie. Potrzebowali fachowców, w związku z czym,
nie widzieli przeszkód abym, na zasadzie "porozumienia stron", został od zaraz u nich zatrudniony. Zobowiązywali się nawet spłacić
resztę nieprzepracowanego stypendium.
Wylądowałem znowu w biurze, ale tym razem na stanowisku inspektora technicznego. W potężnym Przedsiębiorstwie Budownictwa
Węglowego, złożonego z pięciu Grup Robót, powierzono mi kontrolę nad dwoma. Jedna znajdowała się w Siemianowicach
Śląskich, druga w Wałbrzychu.
Podstawę do obliczania przerobu przedsiębiorstw stanowiło sprawozdanie, jakie każda Grupa, raz na kwartał, wysyłała do dyrekcji.
Do mnie należało wzięcie do teczki powyższego sprawozdania, udanie się na jeden z wielu placów budowy i skonfrontowanie stanu
rzeczywistego z tym na papierze. Praca była ciekawa - miałem kontakt z ludźmi i budownictwem. Problem zaczynał się w biurze.
Raporty z delegacji pochłaniały tylko część czasu, a co miałem zrobić z resztą? Grałem więc w inteligencję z kolegą siedzącym w
rzędzie biurek, za moimi plecami, studiowałem fachowe pisma i gazety, wyskakiwałem do pobliskiej pijalni soków (w poniedziałek
wspaniale smakował kwas z kiszonej kapusty), śniłem z otwartymi oczami o Michale.
Przed paroma dniami, Irena wróciła z Wrocławia. Zdała przedostatni egzamin z "chorób zakaźnych". Michał już zdrowo rozrabiał wypychał na wszystkie strony brzuch swojej matki, urządzając nam zgadywankę: "Co to było - łokieć czy piętka?"
W połowie września moja żona postanowiła pojechać do szpitala.
- Nie mogę dłużej czekać! Już pora na niego.
- Na pewno wiesz lepiej.
- Myślisz, że złapiesz w nocy taksówkę, gdy dostanę bólów?
- No, przy pierwszym dziecku to nie idzie znowu tak szybko.
- A może będziesz znosił mnie z trzynastego piętra jak winda nawali?
No faktycznie, termin porodu zbliżał się, miejsce w szpitalu zostało zarezerwowane, po co więc ryzykować.
Teściowa zjawiła się w parę godzin po odwiezieniu Ireny do Chorzowa. Cóż ja tam mogłem wiedzieć, co potrzebne jest
niemowlakowi. Po dwóch dniach przyjechał wujek Bolek, a do drogi szykowała się babcia Włodzia. Rodzina przystąpiła do
porządków, większych niż przed Wielkanocą: mycie podłóg i okien, trzepanie dywanów i foteli, pastowanie, froterowanie - wszystko
świecić się musiało jak, wiadomo komu, wiadomo co. Każdy dawał z siebie wszystko.
W napiętej atmosferze pracy, nadeszła oczekiwana wiadomość: Huraaaaa!!! Jest! Urodził się... Michał...! Michał...! Michał...!
Radość i łzy. Duma rozpiera wszystkich; pierwszy syn, pierwszy wnuk, pierwszy prawnuk!
Dopiero teraz rozpoczęła się nerwówka: łóżeczko, pieluszki, becik, śpioszki... wózek, smoczki - nic nie było gotowe. Wcześniejsze
naszykowanie tych rzeczy spowodować by mogło jakieś nieszczęście.
Godziny i dni biegły szybko i nadszedł moment, w którym "Turandot" zagłuszony został przez mocny i donośny głos Michała.
Łobuz jest śliczny, zdrowy i uśmiechnięty. Każdy chce go pokołysać, wędruje z rąk do rąk, a babcie wykazują szczególną
intensywność w tej dziedzinie. Poród przebiegł bezproblemowo. Irenka czuje się wspaniale, jest w idealnej formie, kłopoty ma tylko
z nadmiarem pokarmu.
Nie można jednak kusić szczęścia. Dlatego, aby dziecko dalej zdrowo się chowało i nic go nie urzekło, trzeba je jak najszybciej
ochrzcić.
Rozpoczyna się następny okres przygotowawczy, w którym prym wodzą kobiety, a o którym nie mam zielonego pojecie. Nie wiem
czy jest to tradycja, zabobon lub religia? W pierwszej kolejności muszą być biel i koronki. Do tego nie może zabraknąć niebieskiego
i starego, zielonego i świeżego, nowego i używanego. Poza wieloma drobnymi szczegółami, wszyscy mają jedno życzenie: ażeby
Michał wydzierał się w niebogłosy, gdy ksiądz polewać mu będzie głowinę święconą wodą.
- 54 Nasze M-2 ledwo mieści gości; jest ścisk, ale panuje ciepła, rodzinna atmosfera. Są prababcie i dziadkowie, ciocie i wujkowie,
bracia i siostry, przyjaciele domu. Z Wrocławia przyjechał Artur z żoną. On zostaje ojcem, a Krystyna matką chrzestną.
Kręcę film i robię zdjęcia. Michał jest nakarmiony i odświętnie przybrany, moi rodzice wsadzili mu, "na szczęście", pod pupę, złotego
talara - możemy ruszać do kościoła.
Nasz maluch wydziera się, jak zaplanowano, wniebogłosy - babcie są zachwycone – "Wyrośnie na zdrowego mężczyznę!"
Chrzestni prześcigają się w swoich obowiązkach, do których należy również wręczanie księdzu kopert.
Uroczystość wypada fantastycznie, a toast "za zdrowie Michała i jego rodziców" rozbrzmiewa do późnych godzin nocnych.
W parę dni po chrzcinach, musieliśmy pójść do Przychodni Zdrowia; Michał kasłał i miał gorączkę. Lekarka stwierdziła mocne
przeziębienie i z obawy przed zapaleniem płuc, podała antybiotyk. Uzasadniała: Niemowlęta posiadają wewnętrzną samoobronę
przed chorobami. Gdy zostaje ona przełamana należy zdecydowanie działać.
Matczyne serce Irenki i zarazem zatroskane sumienie przyszłej lekarki, bezradnie szukało przyczyny: "Gdzież on się tak mógł
przeziębić? Co prawda leżał dosyć długo w kościele na mokrym beciku, ale to była przecież święcona woda."
Michał szybko wracał do zdrowia, ale zaniepokojenie Irenki nie mijało:
- Andrzej, chciałabym aby babcia Włodzia pobyła u nas trochę. Muszę przecież zdać ten ostatni egzamin. Pomoże mi w kuchni i
zajmie się dzieckiem.
- No pewnie, że może zostać. - Nie zapytałem tylko, jaki wymiar czasowy posiadało "trochę".
- 55 -
Julianna
Do stabilizacji rodzinnego życia jeszcze wiele brakowało, a już naszą codzienność urozmaicać zaczęły pewne oznaki normalności.
Dbała o nie w pierwszej kolejności babcia Włodzia. Od dnia przyjazdu czuła się jak u siebie w domu. Zajęta, zgodnie z życzeniem
Irenki, sprawami kuchni, do perfekcji doszła w przyrządzaniu zup. Ich niezmienny smak, związany z czymś tak wspaniale
niezidentyfikowanym, a do tego, tak jednoznacznie przypalonym, napawa mnie po dzień dzisiejszy przejmującym wspomnieniem.
Jak to dobrze, że ani ja, ani nikt z mojego otoczenia, nie wiedział wtedy co to jest anoreksja.
Spośród wielu niewymienionych zalet babci Włodzi szczególnie zwrócić uwagę należy na jej opiekuńczą wrażliwość. Ileż to razy w
ciągu nocy, gdy usłyszała jakikolwiek nietypowy odgłos, wchodziła do naszej sypialni, zatroskana o los prawnuka.
Z kolei teściowa, ze swoją wrodzoną, matczyną czułością, starała się roztoczyć opiekę nad całością. Przeniosła się do Strumienia,
gdzie bawiła do tej pory jedynie raz w miesiącu, kiedy to teść dostawał wypłatę. Przyjeżdżała, więc do nas, prawie codziennie.
Rozkochana do szaleństwa we wnuku nie mogła przepuścić ani jednej zmiany pieluszki, ani jednego beknięcia po karmieniu.
Nieocenioną pomoc okazywał jedynie wujek Bolek. Jego częste odwiedziny cechowała ciężka praca. Brał udział w porządkach, mył
podłogi, trzepał dywany, prał pieluszki, chodził z Michałem na spacery, stał w kolejkach. Nigdy nie doszło między nami do
jakiegokolwiek nieporozumienia, wprost przeciwnie, nawiązana zastała pewna nić męskiej solidarności i przyjaźń.
Choć pracowałem i zarabiałem, poziom naszego życia zależał od finansowej pomocy rodziny. Pensja moja wystarczała do połowy
miesiąca, renta babci Włodzi na parę następnych dni.
Dożywiała nas więc teściowa, przywożąc kawały mięsa, które teść dostawał w rzeźni, jako "próbki" do badania. Z Nysy dochodziły
również dostawy licznych środków żywnościowych, no i parę groszy aby, choć czasami, stać nas było na kupno Michałowi banana.
Pomimo dużej pomocy brakowało nam ciągle pieniędzy, a potrzeby nieustannie przekraczały możliwości.
W oczekiwaniu, na zdanie ostatniego egzaminu i rozpoczęcie pracy przez Irenę, wdzięczny byłem całej rodzinie, szczególnie tej ze
strony małżonki, za roztoczoną nad nami opiekę.
Na święta Bożego Narodzenia pojechaliśmy z Michałem do Nysy. Babcia Włodzia z teściową, ma się samo przez się rozumieć,
udały się razem z nami. Nie tylko zresztą one; na tak ważną uroczystość zjechali wszyscy.
Dwie duże rodziny, dwa duże domy; ażeby nikogo nie urazić uczestniczyliśmy w dwóch wigiliach, dwóch śniadaniach pierwszo- i
drugo-świątecznych, podwójnych obiadach i kolacjach. Wśród tej gonitwy i rozrywaniu się na dwoje, znalazłem pewnego wieczoru
czas, aby Irenkę wyciągnąć do parku, na samotny spacer. W ciemności, wyciszonej padającym śniegiem, próbowałem
wytłumaczyć, dosyć obrazowo, używając w tym celu nie tylko słów, nasze zbyt ścisłe związki rodzinne i konieczność, chociaż
częściowego ich rozluźnienia. Wbrew przewidzianej strategii, niespodziewanie górę wzięła argumentacja Irenki. Nabrałem wtedy
pewności, że moja żona potrafi w wieloraki sposób, mając zresztą ku temu odpowiednie warunki, uzasadniać swoje racje.
Po tej "wymianie zdań", nie miałem już wątpliwości, co do tego, że babcia Włodzia musi powrócić z nami do Katowic.
Komuż w młodości nie marzyły się rajdy samochodowe. Każdy, kto miał jakikolwiek kontakt z czterema kółkami, znał Sobiesława
Zasadę; na dźwięk tego nazwiska, nawet syrenkowicze, wypuszczali z rur swoich dwutaktów nadmierne ilości spalin.
Nie byłem inny, a że jedynie w Nysie mogłem "sobie pojeździć", więc tam wyżywałem się przy każdej okazji siadania za kierownicą.
Przed paroma miesiącami, rodzice stali się posiadaczami simki 1501, a kupno tego luksusowego samochodu "made in France",
zawdzięczali w zasadzie moim znajomościom.
Staszek, kolega ze studiów, nawiasem mówiąc barwna postać (ten od "Greka Zorby"), od dawna handlował zachodnimi
samochodami. Uzgodniłem z nim dogodne warunki: w zamian za "warszawę kombi" plus 110 tysięcy złotych oferował pachnącą
komfortem limuzynę. Rodzice wyrazili zgodę, doszło do transakcji, a potem zakochali się od pierwszego spojrzenia w tym aucie.
Uczucie to nie zardzewiało nigdy, czego nie dało się niestety powiedzieć o przedmiocie miłości.
Warstwa śniegu leżąca na ulicach nadawała miastu świąteczno-zimowy nastrój. Lekki mróz utwardził białą nawierzchnię.
Trenowałem poślizgi, towarzyszył mi Zygmunt, narzeczony Krysi. Przed betonowym mostem droga skręcała szerokim łukiem w
lewo. Miałem za dużą prędkość, auto zaczęło wynosić z zakrętu. Raz już, uderzając w ten sposób bokiem w krawężnik, uszkodziłem
"warszawie" felgę.
Błyskawiczne odbijam koła, dostosowując ich zwrot do kierunku sunącego po śliskiej nawierzchni pojazdu. Przelatujemy przez pusty
chodnik, przed maską widzę małą zaspę! Już jestem dumny z manewru, gdy przednie zawieszenie uderza w coś twardego.
Niewinnie wyglądająca kupka śniegu okazuje się pokaźnym pniem.
Z łatwością odginam lekko wklęśnięty błotnik, ale co jest z podwoziem? W czasie jazdy auto trochę ściąga w lewą stronę. Zaglądam
pod spód. Widzę wygięty drążek kierowniczy!
Nie wiem jak się zachować. Ojciec posiada zbyt duże doświadczenie, aby nie wyczuć jakiejś nieprawidłowości; zorientuje się czy
nie? Mam pietra; znowu zacznie się o mojej nieodpowiedzialności, nieprędko siądę za kierownicą.
- 56 Postanawiam milczeć i przekonuję też wystraszonego Zygmunta, do trzymania gęby w kubeł. Tłumaczę, że to mała sprawa, nie
warto się martwic, nic stać się nie może.
Tego dnia, po obiedzie, ojciec miał nas odwieźć do Katowic.
Tuż przed samym wyjazdem Zygmunt nie wytrzymał; opowiedział o moim popisie rajdowym. Nie miałem o to do niego żalu, nawet
mi ulżyło. Poczułem się jednak strasznie podle. Siedziałem w kącie, na kuchennym krześle, nie znajdując niczego na swoją obronę.
Najostrzej atakowała Irena:
- Ty chyba jesteś zbrodniarzem! Jak możesz małego Michałka narażać na takie niebezpieczeństwo? Nie pomyślałeś, że ta mała
kruszynka, na mrozie, gdzieś wśród zaśnieżonych pól, mogłaby zamarznąć!
Ojciec pojechał skontrolować samochód do stacji obsługi i niebawem wrócił. Na szczęście nie wykryto uszkodzenia; należało
jedynie wyregulować zbieżność kół.
Jak się jednak sprawa przedstawiała ze mną - byłem tchórzem, czy może nieodpowiedzialnym gówniarzem?
Kończyła się zima, zupa nie zmieniła smaku, w katowickim powietrzu pachniało wiosną.
Babcia Włodzia przeziębiła się i pozostała parę dni w łóżku. Nic poważnego - mała gorączka, jednakże zrezygnować musiała z
nocnego nadsłuchiwania. Niby drobnostka, ale w niedługim czasie okazało się, że trudno nam będzie pomieścić się w naszym M-2;
Irenka znowu zaszła w ciążę.
Zachwyt całej rodziny zakłócała drobna troska, którą chyba najlepiej charakteryzowały słowa ojca, zaczerpnięte prawdopodobnie z
mądrości ludowej:
- Jeszcze jeden "gołodupiec"!
W skrytości ducha zgadzałem się z tą opinią; Irence brakował dalej jakiś egzamin do dyplomu, a moje trzy tysiące złotych,
miesięcznej pensji, w rozbiciu na czteroosobowa rodzinę plus babcia - lepiej nie liczyć! Od czego jednak młodość i optymizm!
Czyż mogłem w takiej sytuacji kwestionować energiczną pomoc rodziny, rodziny oczywiście mojej małżonki? - Retoryczne pytanie.
Teściowa coraz częściej nocowała u nas pomagając babci Włodzi w przyrządzaniu zup i posiłków o znanym smaku. Wujek Bolek
systematycznie wydłużał czas swoich odwiedzin, dbając o schludność mieszkania, nie zaniedbując oczywiście innych lokali najbardziej upodobał sobie pobliska "Adrię". Nawet teść, do tej pory dosyć wstrzemięźliwy, zaczął wykazywać wzmożoną
aktywność.
Te wszystkie przejawy familijnej troski zredukowały do minimum zakres moich obowiązków. Dosadniej mówiąc stałem się
bezrobotnym w wspomnianym obszarze domowej działalności. Ale przecież nie na tym polegać powinna rola małżonka; "Winien
dbać on, w pierwszej kolejności o dobro materialne swojej rodziny".
Niestety w tej dziedzinie niedużo mogłem zdziałać. Przeszedłem, co prawda na budowę, dzięki czemu otrzymałem wyższą pensję,
ale i tak nie zaspokoiłem tym pragnień Irenki. Uważała ona i słusznie, że w górnictwie, pracując pod ziemią, mógłbym dużo więcej
zarobić. Ta opinia przerodziła się z czasem w coraz częściej powtarzane życzenie.
Wiedza teoretyczna młodego inżyniera, a praktyka budowlana to dwie różne rzeczy.
W działalności przedsiębiorstwa budowlanego pierwszoplanową rolę odgrywało wykonanie planu. Priorytet ilości wylanego betonu i
ton wsadzanej stali zabijał solidność i estetykę wykonywanej roboty. Przerób i BHP stanowiły podstawę, od której zależała pensja i
premia.
Pełniłem funkcję majstra, a moim bezpośrednim przełożonym, czyli kierownikiem budowy, była kobieta. Dla niej, już od dawna,
pryncypia przedsiębiorstwa, z którymi ja nie mogłem się pogodzić, stanowiły oczywistość. Wykazywałem brak doświadczenia
uważając przykładowo, że beton na stropy fundamentowe musi mieć określoną wytrzymałość, a nie to, że akuratnie taki przywieźli;
że ściankę działową należy prosto wymurować, a nie to, że powinno jej powstać dwadzieścia metrów kwadratowych w ciągu
szychty.
Przedsiębiorstwo chronicznie cierpiało na brak rąk do pracy, więc w dyrekcji postanowiono, że wojsko pomoże nam przy wykonaniu
planu. "Zielony" też byłem uważając, że można tych młodych ludzi odpowiednio wykorzystać.
Pewnego razu nie mogłem znaleźć chętnych do rozładowania ciężarówki z workami cementu. Poszedłem szukać wojaków - musieli
siedzieć gdzieś na budowie podpierając nieotynkowane ściany i popijać "herbatkę". Niedawno przecież jeden z nich wyniósł z biura
czajnik wrzątku. Niedługo musiałem szukać - nieskrępowane odgłosy rubasznej zabawy wypełniały pusty budynek.
- Co wam tak wesoło? Bawicie się w "dupaka"?
- Nie inżynierze... Mamy coś lepszego! Zobaczcie!
Podszedłem.
- Janek! Teraz na ciebie kolej. Widzisz Staszka, ma złożone ręce! Ja włożę między nie zapałkę. Zawiążemy ci oczy i wygrasz
stówę, jeżeli zębami uda ci się ją wyciągnąć.
Prostym do wykonania wydawało się zademonstrowane zadanie.
- 57 Stówa leżała na stole, szeregowy Janek z entuzjazmem pozwolił zawiązać sobie opaskę. W tym samym czasie, kapral
błyskawicznie ściągnął spodnie i wypiął goły tyłek w miejscu gdzie Staszek trzymał złożone ręce.
W ogłuszającym ryku kibicujących, szeregowy Janek przystąpił do akcji i minęła długa chwila zanim zorientował się, że jeździ
nosem między pośladkami kaprala, usiłując ustami znaleźć zapałkę, co wszyscy kojarzyli z pocałunkami.
- No fajnie chłopcy... ale czeka na was teraz tona cementu na ciężarówce!
- No nie inżynierze, dopiero co zaparzyliśmy herbatkę. Może spróbujecie? Mamy świetny przepis; dwie paczki na pół litra wody.
Działa fantastycznie! - Zawsze do pracy mieli jednakową ochotę, nie zależnie od tego czy wąchali "TRI", czy popijali "Ulung".
- Panie inżynierze, z ludźmi trzeba umieć żyć! Wczoraj kazał pan rozebrać pół ścianki działowej, bo była krzywa - dzisiaj proponuje
pan żeby wojsko przenieść na inną grupę budowy. Niech pan w dzienniczku stawia dalej swoje "bałwany" (była to aluzja do
specyficznie pisanej ósemki, potwierdzającej ośmiogodzinny czas pracy robotnika), a mi zostawi inne problemy budowlane.
Szefowa okazywała maksymalną wściekłość. Z najwyższym opanowaniem starała się nie używać najmocniejszych argumentów:
"kurwy" i "skurwysyna".
Że z ludźmi umiała współżyć - to fakt; może przywiązywała nawet do tego za dużą wagę. Taki stosunek mi nie odpowiadał.
Postanowiłem przejść na inną budowę.
Szkoda, że w podobny sposób nie mogłem rozwiązać problemów rodzinnych.
Z każdym dniem więzi mojej ukochanej ze swoimi bliskimi, zamiast słabnąć zacieśniały się. Gdy zawiodły wszystkie parlamentarne
środki jakimi dysponowałem, spróbowałem raz, w sposób spontaniczny zmienić powyższy stan rzeczy. Wykorzystałem sytuację,
kiedy to Irenka wyjechała do Wrocławia załatwiać kolejny termin egzaminu. Doprowadziłem do spięcia, w czasie którego użyłem
zwrotów precyzyjnie dobranych z budowlanego słownika eks-szefowej. Powiązane ze sobą wiązki wykrzykiwałem nieprzerywalnie,
przez wiele długich minut z natężeniem, którego nie powstydziłby się żaden kapral, po czym podałem teściowej paltocik, kapelusz,
torebkę i z ulgą zatrzasnąłem za nią drzwi. Rezultat okazał się mierny. Mierny - to za duże słowo - żaden! Następnego dnia moja
teściowa, tak chamsko zelżona, zmieszana do ostatniego z błotem, obrażona i znieważona w taki sposób, w jaki można kogoś
maksymalnie znieważyć, jak gdyby nic się nie stało, przyjechała pomagać babci Włodzi przyrządzać obiad.
Taką wrażliwość określało powiedzenie ludowe: "Wytłumaczył sobie, że to deszcz pada, kiedy napluto mu w twarz".
W związku z powyższym przypomniała mi się historia z ostatniego pobytu w Nysie:
Brat Irenki, Zbyszek cały ranek leżał w łóżku. Matka jego, czyli moja teściowa, nie mogła przeboleć, że nie zjadł jeszcze śniadania.
Zatroskana zaniosła do pokoju talerz z pachnącą jajecznicą.
- Wypierdalaj ty stara k...! Już ci raz powiedziałem, że nie chcę jeść!
Do charakterystycznego dźwięku rozbijanego szkła dołączył zapach smażonych jajek ściekających z drzwi, przez które uprzednio
szybkim krokiem wyszła teściowa.
Ta sama scena powtórzyła się za niecałą godzinę, z ta różnicą, że w powietrzu szybował tym razem talerz ze schaboszczakiem.
Działać więc musiałem na innej płaszczyźnie; bezzwłocznie należało powiększyć przestrzeń mieszkalną.
Droga postępowania została uprzednio przetarta, a schemat działania sprawdzony; i ponownie zaświadczenie lekarskie,
stwierdzające przyszłościowe, powiększenie się rodziny, stanowiło podstawowy dokument.
Znowu mieliśmy szczęście!
Zardzewiałe pręty zbrojenia, wystające ponad rok, z fundamentu przyszłego, piętnastokondygnacyjnego budynku, zaczął zalewać
beton "ślizgu". Wieżowiec, usytuowany w centralnym miejscu osiedla, "wyciągnięty" miał zostać w szybkim tempie i oddany do
użytku za dwanaście miesięcy. Zarezerwowane mieliśmy w nim "M-5" na czwartym piętrze.
Ciąża bardzo dobrze wpływała na Irenkę, głównie na jej charakter. Agresywność mijała. Sprawy łóżkowe nabierały innego wymiaru;
stawały się pełniejsze, dając możność delektowania się chwilami najwyższych uniesień.
Do ogólnej radości dołączył jeszcze jeden powód - Irenka na początku lata, po zdaniu ostatniego egzaminu, wróciła z Wrocławia z
dyplomem. Cieszyłem się, nie zdając sobie jednak sprawy, co oznaczać może w domu kobieta pracująca.
Lato i niezapomniane wczasy pracownicze w Grodnie, na które pojechaliśmy bez Michała, pozostawiając go pod opieką babć i cioci
Cesi, wprowadziły do naszego pożycia wiele ciepłych promieni.
Niedługo potem Irenka rozpoczęła pracę w chorzowskim szpitalu.
Wszystko to, plus teoretyczne urządzanie nowego mieszkania, rodziło nowe nadzieje w otoczce optymistycznej atmosfery.
Zimne, dni jesienne nie wpłynęły na pogorszenie się naszego nastroju i nawet zupy babci Włodzi zmieniły swój smak.
Michał, w dniu pierwszych urodzin, w czasie jednej z licznych prób wychodzenia z kojca, przekoziołkował na jego drugą stronę.
Wylądował na szczęście na miękkim dywanie. Od tej chwili nie można go było pozostawić samego, nawet na sekundę. Rósł zdrowo,
choć nie mógł podołać wszystkim daniom serwowanym na okrągło, przez całą rodzinę. Dzięki temu dostał wyraźne fafuły, a nóżki
wyglądały jak dwa baleroniki. Cały dom wypełniał wesołym paplaniem, a cisza oznaczała pełną pieluchę. Rozpuszczaliśmy go
wszyscy, co już wtedy potrafił wykorzystywać. Na przykład; nie umiał zasnąć w łóżeczku, jeżeli nie trzymałem go za rączkę zdarzało się więc często, że w tej pozycji, leżąc obok na tapczanie, pierwszy zamykałem oczy.
- 58 Po pierwszych postrzyżynach nie miał już długich loków. Podczas pewnego, upalnego weekendu w Strumieniu, Irenka zlitowała się
nad spoconą łepetyną. Złapała za duże nożyce i na schodach lecznicy, dokonała rzezi spoconych korkociągów. Zdarzenie to
zostało artystycznie upamiętnione przez ciocię Cesię. Powstał przepiękny albumik rysunków z krótkimi komentarzami.
Michał uwielbiał, gdy podrzucałem go do góry, na co przerażona Irenka nie mogła się patrzeć. Mógł również bez przerwy
podskakiwać na moich kolanach w rytm:
"Hop!...hop!...hop!... jedzie sobie chłop, a za chłopem Żyd na koniku hyc!... a za Żydem... Żydóweczki... pogubiły pakuneczki...
patataj... patataj... płataj!"
W czasie długich, spokojnych wieczorów, najczęściej, kiedy Michał spał, zastanawialiśmy się nad imieniem naszej następnej
pociechy. Mijały przyjemne chwile, kiedy to Irenka wodząc moją ręką, podążała za energicznymi kopnięciami, zmieniającymi
wypukłość jej brzucha. "Coś", jeszcze nienazwane, wypiętrzało skórę, dawało jakieś strasznie sympatyczne sygnały, pobudzało
wyobraźnię, wywoływało tkliwość.
W przypadku narodzin chłopca z góry zarezerwowane zostały imiona dziadków. Natomiast, przy przyjściu na świat dziewczynki,
sprawa się mocno skomplikowała. Zdecydowanie nie godziłem się na uczczenie, w ten sposób teściowej. Mój upór wywołał
identyczną reakcję Ireny, i na tej zasadzie nie podobała się już później żadna propozycja strony przeciwnej.
Wstawał szary, grożący przykrym chłodem, grudniowy ranek. Za oknem deszcz przeszedł w śnieg, drogi pokryła śliska maź.
Irenka obudziła się bardzo wcześnie, nerwowo spakowaliśmy niezbędne rzeczy. Na postoju nieznośnie wydłużał się czas. O
złapaniu taksówki nie było mowy. Postanowiliśmy pójść piechotą i zatrzymać po drodze jakąś okazję.
Przejeżdżające auta lekceważyły nasze dramatyczne sygnały. Sytuacja stawała się coraz bardziej nerwowa. Irenka z rozpaczliwie
podniesionymi rękoma, nie zwracając uwagi na bryzgi, wychodzące spod kół, weszła na jezdnię.
Zahamowała "syrenka" - litościwym kierowcą okazał się znajomy z osiedla, od którego notabene kupiliśmy sportowy wózek
dziecięcy.
- Panie Władku szybko do Ligoty! - Szpital Kolejowy.
Irenkę natychmiast zabrano na porodówkę.
Postanowiłem czekać. Iść do pracy nie miałem ochoty - usprawiedliwiłem się telefonicznie.
Mijały długie minuty, niekończące się godziny.
W jakimż to filmie zdenerwowany facet, przed porodówką, nie wygląda komicznie? Czemuż tak dramatyczne chwile traktuje się
humorystycznie?
Nie mogąc uzyskać jakiejkolwiek informacji, przestałem w końcu zaczepiać wszystkie siostry i salowe. Z odrętwienia obudził mnie
kobiecy, opanowany głos.
- Ma pan córkę! Dziecko jest zdrowe, ale żona ciężko przeszła poród. Jest zmęczona i dzisiaj nie będzie można jej zobaczyć.
Proszę pójść na koniec korytarza, tam zza przeszklonej ścianki pokażę panu niemowlę.
"Jaki Michał jest duży w porównaniu z tą kruszynką.
Jaka ona jest delikatna i jak mocno zaciska małe piąstki."
Po krótkiej chwili, na zmęczonej twarzy pielęgniarki, pojawił się lekki uśmiech, oznaczający koniec widzenia.
Dziewczynka... W zasadzie to dobrze. No, na pewno nie będzie kopać ze mną piłki, ale kiedyś tam poszalejemy na parkiecie!
Babcie okazywały najwyższy stopień zachwytu:
- Jak to dobrze, macie teraz parkę – to idealne rozwiązanie.
- Jak będzie miała na imię? - Może Marysia...? Albo Magdalenka?
- Julianna! - Chcę żeby nazywała się Julianna. Tak się namęczyłam w czasie porodu, że mogę sama zdecydować.
Irenka wyglądała faktycznie jeszcze nie najlepiej, więc bez sprzeciwu i na zasadzie "Niech się dzieje wola nieba..." zaakceptowałem
jej decyzję. Zdawałem sobie przecież doskonale sprawę, że gdyby przyśnił się mojej ukochanej na przykład Archanioł, zamiast
królowej holenderskiej, miałbym w domu "Anielicę".
Akceptacja jednak nie wykluczała zdziwienia, gdyż Julianna nie miała niczego wspólnego z ukochanym Sienkiewiczem, a jedynie
najbliższa przyjaciółka Irenki, zresztą jedyna, nosiła właśnie takie imię.
- 59 -
Chorzowska-ósemka
Na parterze koło windy zobaczyłem świeżo przyklejoną kartkę: "Koło Fotograficzne przy Spółdzielni Mieszkaniowej zaprasza
zainteresowanych na spotkanie". Zebranie odbyć się miało w najbliższy piątek; podano godzinę i miejsce.
Od dawna chciałem nawiązać kontakt umożliwiający "pochwalenie" się moimi pracami. Uznanie rodziny i znajomych już mi nie
wystarczały. W Nysie tylko raz miałem pseudo-wystawę zorganizowaną przez wdzięczną pacjentkę ojca w sklepie "Foto-optyki".
Przeszła jakoś bez echa. Ze ZPAF też nic nie wyszło; zabrakło wprowadzającego, no i mojej konsekwencji prowadzącej do
członkostwa.
W wyznaczony piątek, z teczką wypchaną wybranymi zdjęciami, ruszyłem do spółdzielni. W świetlicy zastałem sympatyczny nastrój
i pokaźną grupkę zainteresowanych. Niespodziewanie okazało się jednak, że fotografowie spotykają się kiedy indziej i gdzie indziej
natomiast tutaj odbędzie się zebranie filmowców amatorów.
Nie kryłem rozczarowania, znowu marzenia o wypłynięciu skończyły się na niczym. Na zebraniu jednak zostałem, choć ruch
amatorski mało mnie obchodził. Miałem jednak kamerę i nakręciłem już parę filmów.
Zgaszono światło. Zaterkotał projektor, na ekranie pojawił się skaczący obraz. Poczułem zdziwienie i niesmak - takiej chały jeszcze
w życiu nie widziałem. Co prawda moich filmów nie montowałem, leciały bez czołówki i podkładu muzycznego, niemniej coś
wyrażały, o czymś mówiły.
Po projekcji chciałem wyjść, ale rozpoczęła się dyskusja.
Ktoś zarzucił filmowi monotonię, gdyż kręcony został prawie wyłącznie w "amerykańskim planie". Uśmiechnąłem się ironicznie: "Cóż
miały wspólnego bawiące się na hałdzie dzieci z planem amerykańskim? O czym oni w ogóle pieprzą!"
Po paru chwilach zorientowałem się jednak, że nie rozumiałem wielu rzeczy. To, co stworzyłem do tej pory, robiłem na wyczucie.
Plan, kadr, długość ujęcia, ruch kamery czy kierunek, poruszających się postaci - wszystko to było podporządkowane ścisłym
zasadom ujętym w nieznany mi język.
"Cholera! - Uważam się za takiego artystę, a o podstawowych sprawach pojęcia nie mam".
Przypomniała mi się dość stara historia z Wrocławia: koleżanka Krysi z Akademii Medycznej, dziewczyna po, jak uważałem "jakimś
tam" kursie fotograficznym, pozwoliła sobie na nieśmiałą krytykę moich zdjęć. Chodziło o "pewne drobiazgi": źle ułożoną, czy też, za
bardzo obciętą rękę. Opieprzyłem ją w sposób mało delikatny, używając aroganckiego argumentu: Posiadanie teoretycznych
wiadomości to fajna rzecz, ale talentu to one nie zastąpią!
Czułem się teraz nieswojo.
Wypożyczyłem z klubu książkę pod tytułem: "Film Amatorski" i jeszcze tego samego wieczoru zacząłem czytać.
Na kolejne zebranie, podbudowany już teoretyczną wiedzą, przyniosłem do pokazania film. Kręciłem go w Nysie na sali operacyjnej.
Ojciec pozwolił mi na filmowanie, wykonywanej przez siebie, resekcji woreczka żółciowego.
Po pokazie dostałem oklaski.
Wszystkim podobał się nakręcony materiał, ale aby można było mówić o filmie, należało nad nim jeszcze popracować. Nożyczki
poszły w ruch, po czym nastąpiła żmudna praca na sklejarce. Powstawał film pod tytułem: "Kamienie". Dwuznaczność tytułu
wynikała z ostatniej sceny pokazanej w zbliżeniu; operator po skończonym zabiegu rozcinał usunięty narząd, z którego wnętrza
wypadała niespotykana ilość kamieni żółciowych.
Montaż filmu i nagrywanie podkładu dźwiękowego trwało wiele tygodni. W sumie zakończone dzieło, pobłogosławione przez
prezesa klubu, wysłałem na międzynarodowy festiwal w Polanicy Zdroju - słynne "Pol-8".
Licząc na duży sukces, ruszyliśmy we wrześniu silną grupą do kurortu. Druki delegacji wystawione przez CH.S.M. reprezentowaliśmy przecież tę Spółdzielnię - obniżały koszty imprezy, trwającej w sumie parę dni. Okazało się jednak, że mój film
nie został dopuszczony do festiwalu. Rozczarowany i dodatkowo podpuszczony przez kolegów, postanowiłem "porozmawiać" z
komisarzem.
- Czy pan jest rzeźnikiem?! - Usłyszałem w odpowiedzi.
Nie rozumiałem.
- Panie! Krew..! Skalpel, wnętrzności...! - Takich rzeczy ludziom nie można pokazywać!
To niepowodzenie, czy raczej brak sukcesu, nie zraziło mnie. Wprost przeciwnie; zapomniałem prawie całkowicie o fotografii,
wynosząc kamerę filmową ponad wszystko. Stałem się z czasem jednym z najbardziej aktywnych członków klubu, któremu
nadaliśmy nazwę: "Chorzowska-ósemka". W pewnym okresie jego działalności pełniłem funkcję prezesa.
Z kolei o prezesowaniu w domu mogłem zapomnieć. Irenka w niedługim czasie po porodzie nabrała sił, powróciła do dawnej formy.
W każdej sytuacji mogła liczyć na poparcie swojej rodziny w komplecie przebywającej u nas już niemal na stałe. "M-2" stawało się
nieznośnie ciasne, irytująco "głośne", wypełnione wybuchową mieszanką złości i beznadziei. Coraz częściej odwiedzałem,
znajdujące się w stanie robót wykończeniowych, nasze wielopokojowe mieszkanie, wiążąc z nim nadzieje na rozwiązanie palących
problemów.
- 60 -
Chrzest Juli tylko na krótko pozwolił zapomnieć o dniu codziennym. Uroczystość odbyła się w bardzo nietypowych warunkach.
Mieszkanie pękało w szwach. Poza liczną rodziną i gronem znajomych, zjawił się ksiądz z ministrantami. Cała ceremonia odbyła się
na trzynastym piętrze wieżowca. W tym dniu działały na szczęście wszystkie windy.
Uświadomiłem sobie wtedy, chyba po raz pierwszy, że czerpana w kościele siła duchowa Irenki miała konkretny wymiar. Potrafiła
załatwić chrzest w prywatnym mieszkaniu i to bez specjalnego zachodu. Nie mogła przecież narażać, kaszlącej jeszcze Juleczki, na
chłód nieopalonej świątyni.
Niekonwencjonalna uroczystość, a następnie wystawne przyjęcie, przerodzone w wielogodzinną biesiadę, w której uczestniczyli
nawet sąsiedzi z różnych pięter trwało do bardzo późna. Rodzice chrzestni: moja siostra Zosia i Zbyszek, brat Irenki, wywiązywali
się wzorowo z czynności nadprogramowych. Zosia niańcząc swoją chrześniaczkę dbała o jej suche pieluszki, a Zbyszek, do tego
stopnia wykazywał zatroskanie o nastrój księdza, że w końcu sam musiał odtransportować go na parafię.
Kolejne Święta Bożego Narodzenia, tradycyjnie spędzane w Nysie w tym roku miały inny charakter. Urządzaliśmy, jak dawniej,
korzystając z zimowej oprawy, zabawy i kuligi za samochodem. Nakręciłem nawet krótki film "Adam i Ewy", wykorzystując do tego
celu nasze wygłupy na śniegu, niemniej cały nastrój zdominował jeden temat. Rodzice planowali kolejną zagraniczną "wyprawę".
Wszystkie dotychczasowe bladły przy niej. Kółka "simki" potoczyć się miały w kierunku zachodu.
- 61 -
Za szybą wystawy
Perspektywa podróży do Szwajcarii, Francji, Włoch, krajów usytuowanych poza orbitą naszych możliwości, doprowadzała mnie do
szalonej ekscytacji. Nabierały realności nieziszczalne sny; sny wybiegające poza naszą socjalistyczną rzeczywistość, sny
nieosiągalne z powodów zarówno politycznych jak i ekonomicznych.
Marzenia, którym podstawowy kształt nadały plany zobaczenia Wiednia i Rzymu, Nicei, Monako i Neapolu, Wenecji i Sorrento,
wywoływały nieopisany dreszcz emocji. Głowę zadzierać miałem pod ośnieżoną czapą Matterhornu i pod dymiącym Wezuwiuszem.
Nie mogłem uwierzyć, że moje stopy pokryje pył kamienistej drogi Pompei, a w oczach odbije się blask Lazurowej Groty.
Nikt do tej pory nie jeździł na "zachód". Spośród bratnich krajów socjalistycznych tylko przed Polakami otworzono taką możliwość.
Procedura przypominała formalności jak przy wyjeździe do Jugosławii, z tą różnicą, że zamiast wkładki paszportowej otrzymywało
się prawdziwy paszport.
Irenka nie mogła pojechać z nami ze względu na małą Juliannę. Inne powody, przykładowo ten, że w "simce" nie mogło podróżować
więcej niż pięć osób, nie były poruszane.
Postanowiłem odpowiednio przygotować się do wyjazdu. Oprócz przewodników turystycznych do ręki wziąłem samouczek języka
włoskiego. Naukę rozpocząłem w tajemnicy przed rodzicami. Niemieckim władał ojciec, matka francuskim, natomiast włoski leżał
odłogiem - musiałem zaskoczyć towarzystwo.
Wszystkie wolne chwile w pracy wykorzystywałem na naukę słówek i takich zwrotów jak: "quanto costa?" czy "bella ragazza", a w
domu podrzucałem Michała do rytmu: uno... due... tre...
Czas zaczął płynąć szybciej.
Wszyscy żyliśmy letnią wyprawą. Nawet z tej okazji do Nysy zawitała ciocia Bumcia - należało zadbać o specjalne kreacje,
szczególnie w odniesieniu do pań. Szałem mody cieszyły się kolorowe materiały typu "łączka". Tak więc wszystko: garsonki,
koszule, spodnie nabierało bajecznie wesołego charakteru. Kwiatkami pokryły się nawet poszewki na turystycznych poduszkach. Z
kolorowej flaneli (na brązowym tle przenikały się stylizowane bratki, maki i stokrotki) powstały niezapomniane koszule dla Irenki,
Michała i dla mnie. Paradowaliśmy w nich dumnie, nie pozostawiając nikomu cienia wątpliwości, że tworzymy jedną rodzinę.
Na wyjątkowe, zagraniczne występy dostałem od rodziców wytworny garnitur z jasno-piaskowego lnu.
Lato mijało dość pogodnie.
Irence przysługiwało tylko dziewiętnaście dni urlopu; wzięła więc dodatkowo dwa tygodnie bezpłatnego i do czasu mojego powrotu
pojechała z dziećmi do Strumienia.
Zbliżał się termin wyjazdu, a nie mieliśmy jeszcze paszportów. Dużą niepewność przeżywała Krysia; jej narzeczony Zygmunt dostał
odmowę, myślała, że to samo ją spotka. Na szczęście obawa przerodziła się szybko w radość. Ja z kolei, dopiero po drugiej
interwencji w Wojewódzkiej Komendzie MO, dostałem upragniony dokument. Najwięcej nerwów kosztowało nas oczekiwanie na
paszport Zosi. Bezpośrednia interwencja w Warszawie stawała się jedyną szansą. Zosia z Krystyną ruszyły do stolicy. Dwa dni
wystarczyły im na załatwienie paszportu i enerefowskich wiz. Na koniec czekała nas tylko podróż do Krakowa, gdzie we Francuskim
Konsulacie, mając wcześniej przyrzeczone zezwolenia na czasowy pobyt, dokonano formalności.
Po przyjeździe do Nysy, tuż przed umownym terminem wyjazdu, okazało się, że samochód jest całkowicie nieprzygotowany do
drogi. Kolejne dni poświęciłem więc na doprowadzenie go do gotowości bojowej. Niespodziewana zwłoka wynikła jeszcze z powodu
Kłodzka. Jankowie, z którymi zaplanowaliśmy wspólną jazdę aż do Francji, potrzebowali do załatwienia końcowych spraw jeszcze
jedną dobę.
Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień wyjazdu. Rozpoczęła się wymarzona podróż, z przebiegu której postanowiłem prowadzić
dziennik.
12.VIII.70 - Nysa
Ranne pakowanie bagażnika trwało dosyć długo. Najpierw o jedną walizkę było za dużo, potem kanister wylądował na górze; w
końcu ubrania moje musiały znaleźć miejsce za głowami - przy tylnej szybie. Wyruszamy z domu o 8,30. Jedziemy na stację
benzynową dopompować tylne koła. Prawy wentyl puszcza; trzeba go wymienić. Wóz jest zdrowo załadowany; cała trójka
"dziewcząt" siedzi na mikrogumie i poduszkach, a pod nogami mają całą masę "pinkli". Sprzęt fotograficzno-filmowy spoczywa koło
mnie, na podłodze. Most betonowy, przez Nysę, przekraczamy o godz. 9-tej. Nastrój całkiem dobry - ojciec jak zwykle ma dużą
tremę, ale z kilometrami ona mija. Samochód, od czasu do czasu, na dziurach dobija lewą stroną. Z Kłodzka razem z Jankami
wyjeżdżamy około 11-tej. Zatrzymujemy się jeszcze tylko w Szczytnej, gdzie Janek w fabrycznym sklepie kupuje kryształy. My nie
jesteśmy gorsi; od tej chwili, pozostałe, wolne miejsca wypełniają pakunki z kruchą zawartością. O 13-tej, po zatankowaniu baku do
pełna, wjeżdżamy na granicę w Kudowie.
Odprawa przebiega nadspodziewanie sprawnie i już o 14-tej jesteśmy za szlabanem.
- 62 Jedziemy trasą: Praga - Pilzno - Domažlice.
Za Hradec Králowé wylatuje nam dziura w tłumiku i przez jakieś 20 km podróżujemy w niesamowitym huku. Dudnienie "simki"
przypomina ryk podrasowanego wozu rajdowego. Dopiero na rynku w Chlumec, w ślusarskim zakładzie (po małej drace) owinęli
nam tłumik blachą, ściągając ją czterema opaskami z drutu. Prawdopodobnie na skutek hałasu czuję się jakoś nieswojo; jestem
trochę przytępiony. Przez Pragę, dobrą godzinę, podążamy za drogowskazem: "obiżdżka". Zachwyca mnie, znajdująca się w trakcie
budowy, wspaniała arteria. Niesamowite komunikacyjne rozwiązanie; olbrzymie sprężone przęsła, spoczywające na wysokich
żelbetowych filarach, przelatują wysoko nad miastem, zostawiając w dole domy i ulice.
Ojciec cały czas prowadzi samochód - musi bardzo uważać na nasz objuczony pojazd, podskakujący na nierównej kostce
objazdów.
Zauważamy, ze zdziwieniem, wiele nowych simek - po części trzeba będzie tu przyjeżdżać.
Wieczorem docieramy do Domažlic - miga nam, w świetle reflektorów i ulicznych lamp, bardzo ładny, zabytkowy rynek.
Nocleg znajdujemy za drugim podejściem. Jeden sześcioosobowy pokój w Hodskim Hotelu pomieścił nas dziesięcioro, za jedyne 91
koron. Na całe szczęście tak się towarzystwo rozlokowało, że dla Janka i dla mnie wypadły pojedyncze łóżka.
13.VIII.70 - Domažlice.
Wyspaliśmy się świetnie - pobudka o 6-tej. Wyskok z Mieciem i Jankiem na rynek. W barze rogalik z mlekiem (mleko - 80 halerzy,
rogalik - 30 halerzy). Potem w hotelu dojadamy, razem z resztą towarzystwa, zniecierpliwionego oczekiwaniem na wspólne
śniadanie.
Robię parę zdjęć, wysyłam kartki i w drogę. O godz. 10,30, w Folmava, jesteśmy na granicy. Ale przed wjazdem, mijamy masywny,
otwierany w płaszczyźnie poziomej, szlaban (prostokątny, stalowy przekrój, wypełniony betonem) wsparty na dwóch potężnych
blokach żelbetowych. Dopiero, w słusznej odległości, od niego znajduje się czeskie przejście graniczne, a za nim jeszcze jeden
szlaban.
Po oddaniu paszportów idziemy napić się czegoś w przygranicznej kawiarence. Lokal jest przyjemny, czysty, dosłownie wszystko
można dostać, tylko herbata jest ohydna - gorzej niż "siki Weroniki". Po powrocie czeka nas niespodzianka; Czesi chcą zobaczyć
bagaż: Nie ma rady, musimy wypakować tak misternie poukładane rzeczy. Najtrudniej jest dostać się do turystycznego sprzętu na
dachu. Odpinam gumy, podnoszę plandekę – celnicy dają spokój. Gorzej jest z Jankiem; górny bagażnik zasznurował jak buciki
długimi linkami. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - wsadził na dach, po "przekopaniu" wszystkiego, krzesełka
turystyczne - ma dzięki temu więcej miejsca w środku. W międzyczasie zmieniam tylną, postojową żarówkę, czyszczę przy okazji,
potwornie zakurzone, pozostałe.
Niemcy nas szybko załatwiają; otwieramy tylko pokrywę bagażnika i za chwile jesteśmy za żelazną kurtyną.
Skończyły się czeskie "obiždzki" - droga jest prosta, nawierzchnia idealna. Uderzają mnie wspaniałe reklamy przy stacjach
benzynowych, ruch samochodowy i czystość. W Chan widzę, po raz pierwszy w życiu, autentyczny cmentarz samochodowy.
Jedziemy odcinkami budującej się autostrady. Śliczny jest widok za Regensburgiem w kierunku Monachium - na tle odległej
panoramy miasta rozpościerają się wspaniałe nitki bezkolizyjnych rozjazdów. Zatrzymujemy się przy jednej z wielu stacji
benzynowych, by nabrać wody. Następny postój robimy w lasku, gdzie panie pichcą pierwszy obiad campingowy. Filmowanie
rozpocząłem dopiero na terenie NRF i utrwalam przygotowania do posiłku.
Po obiedzie odpoczywamy w cieniu drzew. Sielankową atmosferę, wypełnioną zapachem lasu, podsycaną prażącym słońcem,
zakłóca tylko potworny ryk odrzutowców. Przelatują nad naszymi głowami co chwilę. Jest ślicznie, ale zastanawiam się jak ludzie
mogą żyć w takich warunkach.
Ojciec ma tremę przed Monachium, a poza tym uparł się i bez opamiętania żyłuje trzeci bieg; silnik jęczy, licznik pokazuje 110
km/godz., ale jemu to nie przeszkadza.
Po obiedzie wszystkim nastrój się poprawił. Z prędkością 120 - 140 km/h pędzimy piękną autostradą do Monachium. Wydaje się
jednak, że strasznie się wleczemy. Jak gdyby od niechcenia mijają nas porsche, mercedesy, BMW, VW. Ludzie lecą
nieobciążonymi wozami, najczęściej w pojedynkę. Jadą do lub wracają z pracy. Przy każdym mijanym zakładzie stoją dziesiątki,
setki (różnych, ale zawsze w dużej ilości, jak na nasze warunki) samochodów.
Sznur pojazdów, gęstniejący przed centrum, ogranicza prędkość do śmiesznych rozmiarów.
Mamy adres wujka Zygmunta. Na postoju, taksówkarz informuje nas jak tam dojechać. Janek prowadzi i po paru kolejnych
zatrzymaniach trafiamy na miejsce.
Niestety nie zastajemy nikogo w domu. Wujek, trzy tygodnie temu, wyjechał na wakacje. Mieszka dosłownie o dwadzieścia kroków
od ślicznego, nowego budynku Komitetu Organizacyjnego Olimpiady.
Po chwili odpoczynku jedziemy do centrum. Wozy zostawiamy w bocznej uliczce skąd ruszamy na zwiedzanie.
Po obu stronach jezdni stoją auta do sprzedania. Średnia cena kształtuje się na poziomie 1200 DM. Ślicznego "opla" z 1969, w
idealnym stanie, można kupić za 4500 DM. Na ulicach mrowie poruszających się samochodów; istne szaleństwo. Pozornie odczuwa
się olbrzymi chaos, w rzeczywistości kierowcy jeżdżą bardzo uważnie i kulturalnie.
Na głównej ulicy, będącej w trakcie przebudowy, napotykamy na tłumy hipisów. Zupełnie nie reagują na otaczający ich świat. Siedzą
na krawężnikach, leżą pod ścianami domów, podpierają filary. Cześć z nich ma śpiwory, inni siedzą na maskach samochodów,
stanowiących ich aktualny dom. Towarzystwo poubierane jest ekstrawagancko i różnorodnie. Jedni są nawet czyści, inni z kolei tak
śmierdzący, że trudno koło nich przejść. Stosunkowo mało kobiet; obojętne i znudzone nawet na kolanach partnerów w czasie
pieszczot. Erotyczne sceny w zaułkach - całkowita swoboda.
- 63 Sklepy są już zamknięte. Oglądamy tylko wystawy. Dosłownie wszystko jest i wszystko można dostać. Ceny dla nas wysokie.
Odnoszę wrażenie, że chciałbym pracować i oszczędzać nawet cały rok, żeby móc z tego wszystkiego co jest oferowane do kupna,
spożycia czy też rozrywki, korzystać choć przez parę dni. (....)
Dzień po dniu, obszernie; nieraz bardzo szczegółowo, notuję przeżycia aż do środy 16.IX.1970 - do ostatniego dnia wycieczki.
Końcowe zdanie brzmi: "Radość pomieszana z żalem; tak to już Polska!"
Zachorowałem beznadziejnie, nieuleczalnie. Każdy ranek, każdy dzień, pogłębiał pragnienie zobaczenia jeszcze raz kolorowego
obrazu, oglądanego w ciągu jednego, letniego miesiąca.
Nie znajdę też nigdy ani lekarstwa, ani lekarza, który mógłby zmienić ten san rzeczy.
Strumień 17.IX.1970
gwałtownie przenikam miękkość
bagażem wirujących wrażeń
szaleńcze pragnienie pieszczot
rozkoszy zapomnienia zarazem
dociera i trwa zapach lata
z nim oddech śpiących dzieci
rozsądek rozwichrzonej chwili
łagodzi falę uniesień
Szaro wygląda powrót do Katowic, powrót do pracy, do M-2, do problemów finansowych.
Setki kolorowych zdjęć i metry taśmy filmowej stają się z wolna martwe i nierealne w konfrontacji z codzienną rzeczywistością.
Gdy pensja Irenki osiąga poziom mojego wynagrodzenia, ponawiana zostaje propozycja, abym poszedł do pracy w kopalni. Z
czasem naleganie staje się coraz częstsze i agresywniejsze. Nie mam na to najmniejszej ochoty. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi
okoliczności znajduję rozwiązanie.
Pod skrzydłami naszego przedsiębiorstwa znajdowała się Szkoła Zawodowa, kształcąca przyszłe kadry budowlane. Znałem jej
dyrektora - Staszka, kolegę z Działu Przygotowania Produkcji. Podczas jakiegoś roboczego spotkania, zaproponował mi stanowisko
nauczyciela na ćwiartce etatu. Szkoła mieściła się w Świętochłowicach, niedaleko mojego placu budowy. Mój bezpośredni szef
wyraził zgodę. Przyjąłem propozycję i odtąd, nie tracąc wolnego czasu, dwa razy w tygodniu urywałem się z pracy, by zarobić parę
dodatkowych groszy.
Nie rozwiązało to oczywiście naszych problemów finansowych, niemniej Irenka przestała wysyłać mnie do kopalni. Przy okazji
zauważyłem, że stała się milsza i łagodniejsza. Jednak jej ranne nudności nie wróżyły niczego dobrego.
- 64 -
Klaudia
- Mogłeś uważać!
- Miałaś pewne dni.
- Nie wiedziałeś co robisz?!
- Powiedziałaś, że mogę zostać.
- Zawsze kończyłeś na zewnątrz!
- Zawsze!? To ty zawsze zeskakujesz.
- Bo nigdy na tobie nie można polegać.
- Od kiedy pracujesz, całkiem ci odbija.
- Gdybyś więcej zarabiał nie musiałabym iść do pracy.
- Zmieniasz temat, bo dobrze wiedziałaś, że możesz zajść w ciąże.
- To ty powinieneś wiedzieć.
- Ja? A może to ja jestem lekarzem.
- Do tego nie trzeba być lekarzem.
- No pewnie, że nie! Trzeba być aktorem! Trochę ci się popieprzyły zawody.
-To ty pieprzysz! A dziecko i tak się dowie, że go nie chciałeś.
W geście zrezygnowania podniosłem ręce i wyszedłem z pokoju.
Cholera...! Jak strasznie boli bezradność.
Nie miałem wątpliwości, Irenka z premedytacją zaplanowała kolejną ciążę. Po przyjeździe z zagranicy, kochaliśmy się bez
opamiętania. Myślałem, że nadeszły szczęśliwe czasy. Mogło przecież wszystko ułożyć się pozytywnie; oboje już pracowaliśmy,
Michał wyszedł z pieluszek, Jula stawiała pierwsze kroki, w przyszłym mieszkaniu tynkowano ściany.
potworne uczucie
żal, zawód, niemoc
być oszukanym, sił brak
ciągła ułuda
wieczna ufność
ściana, tunel bez końca
gniewna młodość
nowe życie?
problemy rozsiewa ciągły fałsz
miłość
poświęcenie
czy dlatego wyszło zero
za burtę skakać mogą
z dziurawej łajby nadziei
odwagą przebici, pewnością olśnieni
Święta Bożego Narodzenia spędzamy znowu w Nysie. Święta te zdominowane zostają ślubną uroczystością.
Jeszcze w lecie, Krysia i Zygmunt, postanowili się pobrać.
W czasach gimnazjalnych koło Krysi kręciło się grono poważnych adoratorów, usilnie zabiegających o jej względy. Na żadnego nie
mogła się zdecydować, a Zygmunt w cieniu konkurentów uparcie czekał. No i się doczekał.
Na pewno nie wielka miłość doprowadziła ich do zawarcia związku. Nie ośmielę się mniemać, że wyrachowanie; niemniej wszyscy
wiedzieli, że Zygmunt ma w Niemczech bogatą rodzinę i mówiło się nawet, że jest jej jedynym spadkobiercą. Zawsze zazdrościłem
mu dżinsów i najnowszych longplayów.
Grał ładnie w siatkówkę i na pianinie, był postawny i zupełnie przystojny. Ze wszystkich jego zalet, na pierwsze miejsce wybijał się,
mimo wszystko, "moskwicz", samochód który dostał przez Pewex od wujka z RFN-u.
W sumie tworzyli niezłą parę, skończyli medycynę, rozpoczęli pracę w szpitalu, powodziło im się nieźle.
Zygmunta cechowała nadzwyczajna ostrożność i chęć wykonania każdej czynności bardzo dokładnie, zazwyczaj za dokładnie. To
jego drobiazgowe nastawienie przekreślało jakąkolwiek fantazję. Pomimo tego, Krysia wydawała się być szczęśliwą. Niemały w tym
- 65 udział mieli oczywiście rodzice.
Odbyło się huczne weselisko. Zjechała cała rodzina i znajomi.
Nakręciłem długi film, w którym sceny obficie zastawionych stołów, z wykwintnie ułożonymi piramidami plastrów szynki, robiły
największe wrażenie.
Rozkoszny Buruś (tak Michał został nazwany przez babcię, którą z kolei przechrzcił na Abu) biegał między nogami gości. Jula spała
w wiklinowym łóżeczku. Irena zwierzała się najbliższym z błogosławionego stanu.
Jaką mieliśmy szansę na dalsze, wspólne życie?
Wszyscy przekonywali, że pierwsze lata są najtrudniejsze. Żona Janka pocieszała: "Ile razy na początku naszego małżeństwa
mówiliśmy o rozwodzie? - A zobacz, jakie mamy już duże dzieci".
W uszach brzmiały słowa ślubnego fotografa - najgorsze to dziesięć pierwszych lat; potem to jakoś leci.
Jakoś leci - czy na tym mi zależy?
Jakoś leci - ja chcę dobrze, ja chcę super!
Za dużo chcę?
Chcieć to móc - a może ja już nie chcę!
Co znaczy w ogóle chcieć czy nie chcieć - to się czuje!
Nie wystarczy ci za odpowiedź pełne uwielbienia i oddania spojrzenie Michała.
W roku poprzednim nie byłem na Targach Poznańskich - zostałem ukarany: "Wy inżynierze, zdaje się, nie wiecie, co to jest
lojalność wobec przedsiębiorstwa. Nie byliście na pochodzie pierwszomajowym, nie pojedziecie z nami na targi". Zawyrokował, w
odpowiedzi na moją interwencję, dyrektor techniczny - przewodniczący koła SITG.
Tym razem Stowarzyszenie nie miało powodów, aby skreślić mnie z listy uczestników trzydniowej, bezpłatnej wycieczki.
Poznań w środku czerwca pozostawał nadal atrakcją, a wiosna wyzwalała tęsknotę.
Cała rodzina w komplecie opiekowała się Irenką. Termin porodu wyznaczony został na koniec miesiąca.
Cieszyłem się na te parę dni wolnych od obowiązków.
I znowu w oczach rodziny podpadłem. Czy mogłem się tego spodziewać?!
Wkraczając w progi mieszkania z torbami pełnymi prospektów zakomunikowano mi, że Irenka urodziła córkę i że nie dorosłem do
roli ani ojca ani męża.
Natychmiast, tak jak stałem, pogoniłem do szpitala.
Irenka sama przyniosła dziecko.
Na jej zmęczonej twarzy błąkał się wyszukany uśmiech.
- To jest Klaudia. Zobacz jaka ładna, a tyś jej nie chciał.
Słowa starannie akcentowane brzmiały ostro, donośnie. Nie wiedziałem, że nigdy nie przestaną kłuć, że zastąpią prawdę, zablokują
uczucie.
- 66 -
Ich miejsce na ziemi
Znowu Sopot.
Do plaży mamy parę kroków.
Spokojna tafla wody łagodnie zaczepia szeroki pas piasku.
Promienie słońca pieszczą ciepłem skórę ramion.
Jest tak dobrze, na chwilę zapominam o wszystkim; lekki podmuch wiatru, monotonny szum morza. Ciało rozleniwia się, upaja
bezruchem: Jak wspaniale, gdy się nic nie musi.
Zapach olejku budzi miłe wspomnienia.
Gdzieś tu, niedaleko leżała Ania; wspólny grajdołek - pierwsze namiętności. Ślady naszych stóp biegły pod molo.
Mógłbym być szczęśliwy, ale jej już nie spotkałem.
- Tatuś... tatuś...! lody - kup!
Widzę biało-niebieską czapeczkę z napisem "Polonia Bytom". Spod jej figlarnie przechylonego daszka lśnią, pełne prośby, oczy
Michała. Stoi nade mną. Ciągnie za rękę. W oddali majaczy znajoma postać z białą skrzynką.
"Lody pingwin" nie zmieniły smaku, ale z grajdołka, w którym przytulałem się do Ani, nie pozostało śladu.
"Wiaderko pełne słońca" - jeszcze nie wiem, że tak nazwę kręcony film: Klaudia zapamiętale ssie matczyną pierś, Jula i Michał
machają łopatkami, lekki wiatr delikatnie unosi złociste ziarenka, krople morskiej wody pozostawiają brunatne kleksy na wyrównanej
powierzchni rozgrzanego piasku,
Zapach smażonych ryb przypomina o obiedzie, przed budką z napojami stoi kolejka - w dłoni ciąży kufel piwa.
Z żalem stwierdzam prawdziwość słów znanej piosenki: "Ile dziewcząt marnuje się na tym świecie"!
Teleobiektyw powiększa wybrane detale kobiecych krągłości. Jaka ich różnorodność; odważnie odsłonięte, wyzywająco wypięte,
delikatne, potężne i wszystkie ponętne.
Kamera nie peszy właścicielek kuszących kształtów. Z wdziękiem pozwalają utrwalać je na taśmie filmowej. Powstanie obraz pod
tytułem: "Męskie spojrzenie", który w czasie festiwalu, podobać się będzie nie tylko płci brzydkiej.
Po powrocie z urlopu dostaję awans. Zostaję kierownikiem nowo wznoszonego obiektu, ale związane z tym parę dodatkowych
groszy w dalszym ciągu nie zadowala Irenki.
Jestem zmęczony, mało śpię. Aby na czas dojechać na odległy plac budowy pod Bytomiem, muszę wcześnie wstawać, a w ciągu
nocy Klaudia regularnie dopomina się o butelkę.
Wyczerpuje mnie w pracy ciągłe użeranie się z ludźmi i pilnowanie, aby czegoś nie rozkradziono, nie mówiąc już o domu, gdzie na
okrągło jest coś do zrobienia.
Jestem znużony i zdeprymowany. Przemierzając plac budowy, upaprany nieraz po kolana błotem, z ironią myślę o troskliwości
rodziców, którzy nie chcąc abym chodził "całe życie z brudnymi rękoma", wybili mi z głowy studia na wydziale mechanicznym.
W końcu postanawiam przenieść się do "czystszej roboty". Składam podanie do "Separatora" i zostaję przyjęty.
Byłem przekonany, że bez specjalnej protekcji nie dostanę się do biura. Miałem bardzo wysokie wyobrażenie o pracy konstruktoraprojektanta. A jednak udało się; promieniując szczęściem, dumnie stanąłem za deską kreślarską, choć zacząć musiałem od
stanowiska asystenta, czyli od początku.
Istniał jeszcze jeden powód, dlaczego chciałem mieć więcej wolnego czasu: Rozpocząłem naukę języka francuskiego.
Udało mi się wyskrobać, z rodzinnego budżetu, paręset złotych na kurs w Empiku. Miała to być inwestycja radykalnie zmieniająca
naszą sytuację.
Jeszcze w czasie pobytu na zachodzie poznaliśmy na przyjęciu w St. Etienne, u siostry Janka, ciekawych ludzi - małżeństwo Żydów
z Polski żyjące od wielu lat we Francji. Pani E. - dama w najlepszym znaczeniu tego słowa, prowadziła dom na arystokratycznym
poziomie, a pan E. duże przedsiębiorstwo zajmujące się budową sieci instalacji elektrycznych.
Wielokrotnie indagowany Pan E. (rozmowy w sumie sprowadzałem do najbardziej interesującego tematu, czyli zaczepienia się za
granicą) nie widział żadnego problemu z przyjęciem mnie do pracy. Mógł to zrobić w każdej chwili, stawiał jednak warunek: dobrą
znajomość francuskiego. Zbyszek - szwagier Janka zobowiązał się załatwić wszystkie urzędowe sprawy.
Ode mnie więc zależało, kiedy nauczę się języka, czyli kiedy wyjadę do Francji.
W kraju, abym stawał nawet na głowie nie miałem szans na poprawienie naszej sytuacji materialnej. Dużo ludzi posiadało już
własne auta, a my, gdyby nawet Irenka potrafiła, zakładając cud, gospodarować oszczędnie, nie uzbierałbym nawet na "syrenkę".
Czy był ktoś, kto mógłby odwieść mnie od tego planu? – Na pewno nie! Tysiące, może nawet miliony ludzi podobnie myślało i
szukało okazji by móc wyjechać na saksy do Szwecji, Belgii, Niemiec czy Francji. Nawet o pracę w DDR walczono wszystkimi
sposobami.
- 67 Na białym brystolu, obok rysunków potężnych konstrukcji przemysłowych, pojawiły się więc słówka i odmiany czasowników.
W domu natomiast, starym zwyczajem, usypiając Klaudię, kołysałem wózek w rytm: un... deux... trois...
Mam coraz więcej zajęć.
Nowe mieszkanie jest fantastyczne, ale ile tu jeszcze jest do zrobienia! Usuwanie usterek pochłania mnóstwo czasu.
Trzy pokoje, kuchnia z balkonem, duży przedpokój - w ogóle "olbrzymi" metraż. Stare meble pogubiły się w nim i ściany święcą
pustkami. O nowych nie możemy nawet marzyć.
Domowym sposobem i wykorzystując znajomości z placu budowy, powstają regały na książki, pawlacze i potężna szafa w
korytarzu.
Mamy większe mieszkanie, ale problemy się nie zmniejszyły. Babcia, teściowa, wujek... Dalej jest ciasno, dalej tęsknię za
samodzielnością.
Wszyscy niby pomagają, ale każdy robi po swojemu i o jakiejkolwiek koordynacji nie ma mowy.
W tych warunkach, jak gdyby zapominając o problemach, zabieram się za kręcenie filmu, opartego na własnym scenariuszu.
Wiem, że dzieci są rozpuszczane przez wszystkich i w czasie naszej nieobecności, robią to, co chcą. Domyślam się jak mogą
rozrabiać. Przelewam na papier parę podpatrzonych scen, inne podpowiada fantazja.
W ciągu paru dni powstaje scenariusz, ale realizacja jego nie jest prosta; dzieci, gdy im się pozwala, wcale nie mają ochoty na
psocenie. Mali aktorzy są zdezorientowani. Jula nie rozumie, dlaczego może karmić Klaudię kruchymi ciasteczkami, a Michał nie ma
zupełnie ochoty na rozsypywanie mąki po podłodze. Mozolnie powtarzam ujęcia, dochodzi nawet do płaczu. Dopiero w finałowej
scenie wszystko idzie gładko. Scenariusz - scenopis przewidywał:
"Z pracy do domu wraca ojciec. Żona wita go w progu i wymownym gestem wskazuje aby cicho się zachowywał gdyż śpią pociechy.
Cięcie i następna scena pokazuje pokój dziecięcy: Słychać skrzypienie łóżeczek, nic prawie nie widać. Zza białej zasłony pierza
majaczą sylwetki maluchów. Dwójka starszaków podrzuca nad głową leżącej w kołysce siostrzyczki rozprutą poduszkę".
W sumie dwie poduszki poświęciłem na tę najkosztowniejszą scenę. Najwięcej jednak problemów przedstawiało sprzątanie pokoju.
Przez długi jeszcze czas w całym mieszkaniu fruwały, unosząc się z półek, szaf i wszystkich niedostępnych kątów, białe piórka.
Podczas klubowego przeglądu filmów, świadomy banalności fabuły i oklepanego tematu, nie liczyłem na sukces. Startowałem
jeszcze z dwoma innymi, "ambitnymi dziełami". Jednak jury i publiczności najbardziej podobała się właśnie ta rodzinna historyjka,
patetycznie zatytułowana: "Ich miejsce na ziemi".
Film został wytypowany na Festiwal Pol-8, gdzie odniósł duży sukces, zajmując trzecie miejsce.
Odbyła się seria alkoholowych uroczystości, nie zabrakło nawet prasy. Irenka udzieliła wywiadu.
W czasie, gdy fotoreporter Panoramy cykał nam zdjęcia "Rolleiflexem", marzyłem tylko o jednym: abym mógł kiedyś sprawić sobie
taki aparat.
- 68 -
Zapomniałem
Trzasnąłem drzwiami. Nim to się stało oberwałem kopniaka i wiązankę firmową "made by Irena"; głośne, jasne, bardzo
bezpośrednie sformułowania: kim jestem i gdzie mogę sobie iść.
I o co znowu poszło?! Czyż nie miałem racji? Przecież Michała wypadało już posłać do przedszkola.
O nie! Z jej punktu widzenia dziecka nie należało narażać na takie niebezpieczeństwo. Wszystkimi, możliwymi argumentami broniła
swojego stanowiska: straszną sytuacją sanitarną, niewykwalifikowanymi wychowawczyniami, chorobami itp., tylko nie tym, że z
czasem babcia stałaby się bezrobotna, a więc jej pobyt u nas byłby nieuzasadniony.
Nie miałem ochoty wałęsać się po parku, boleśnie odczuwałem samotność. Postanowiłem odwiedzić babcię Olę.
Rzadko ją widywałem, podobnie zresztą jak pozostałych członków rodziny. Na taki stan rzeczy wypływały nie tylko braku czasu i
negatywny stosunek Ireny do mojej rodziny. Ja także uważałem, że młodzi powinni docierać się sami - im mniej familiarnych
spotkań tym lepiej.
Uspokajająco wpływa na mnie skrzypienie drewnianych schodów starej kamienicy.
"Jak ona daje radę wchodzić tyle razy dziennie na trzecie piętro? I to z astmą?! Będę musiał przynieść na górę parę wiaderek
węgla. Na pewno jeszcze pali w piecach."
W umówiony sposób, trzy razy, przekręcam gałkę dzwonka. Ciemną zieleń oszklonej cześci drzwi wejściowych rozjaśniło zapalane
światło.
O jak dobrze! Babcia jest w domu.
- Andrusjnka...! Jak dawno cje nie widzjała ja. U cjebie co? Choć... herbaty napijemy sje.
Zaskakuje mnie zawsze jej śpiewny, rosyjski akcent.
- Oj... coś niedobrze, niedobrze. Na chrzcjnach lepiej ty wyglądał.
- Babciu przesadzasz. Minął prawie rok.
- No popatrz, popatrz... jak ten czas leci.
Po wejściu do pokoju siadam za piecem, na amerykance; czuję sprężyny i nierówności powstałe z pewnością jeszcze w Stryju. Pod
oknem na oparciu fotela pamiętającego również przedwojenne czasy, spoczywa popielniczka; maleńka miedziana miseczka
połączona zatrzaską ze skórzanym paskiem, obciążonym na końcach wszytymi kawałkami ołowiu. Spoza dymnej zasłony
zapomnienia widzę mojego dziadka, jak strzepuje do niej popiół.
Wiem, że przed wzrokiem babci nie da się niczego ukryć.
- No opowiadaj ty, co cje martwi.
- Ach nic... Poprawiasz wypracowania?
- A gdzie tam. Muszę referat pisać. W szkole znowu chcą posłuchać, jak tam w Petersburgu było przed rewolucją.
- Tyle miałaś już tych prelekcji.
- Dawniej chcieli o rewolucji, teraz o carach. Ot!
- Wszystkiego im chyba nie opowiadasz.
- A właśnie, że opowiadam - nic mi nie zrobią. Swoje widzjała ja.
No pewnie, że widziała; poza rewolucją, pierwszą i drugą wojną: Moskwę, Wiedeń, Lwów i Wenecję.
Czytała książki po francusku, znała nieźle włoski i niemiecki.
Życie ją jednak nie rozpieszczało. W czasie niemieckiej okupacji straciła męża. Przesiedlona ze Wschodu zamieszkała w
Katowicach.
Przez długie lata uczyła języka rosyjskiego w Technikum Zawodowym.
- Co ty sje tak zadumał Andrusjnka? - Tylko ona, w taki sposób, zdrabniała moje imię.- Dostała ja znowu paczkę z Ameryki - zobacz
może coś sje przyda.
Wątpiłem - otrzymywała zazwyczaj kobiece rzeczy.
Skądinąd, jaka ironia losu. Mamka babci, kobieta stojąca kiedyś szczebel niżej w hierarchii ustalonej przez społeczeństwo,
regularnie przysyłała paczki z USA.
- Co pisze Maryla.
- 69 -
- Trochę choruje. Ale czytaj ty sam.
- Babciu...? Wiesz jaki dobry jestem z rosyjskiego.
- Żałko, żałko - ile to lat uczył ty sje?
Faktycznie... lepiej nie liczyć. Lekceważenie rosyjskiego, czy raczej tolerowanie przez rodziców zaniedbania w nauce tego języka
zrobiły swoje.
- Słyszał ty już te pjosenke?
- Nie.
- Co ty radia nie masz? Toż to ciągle puszczają.
- Nie. A dlaczego?
- To ty lepiej słuchaj.
Próbuję skoncentrować się i nawet podoba mi się ciepły, odrobinę matowy, głos piosenkarki.
Nie mam jednak nastroju do słuchania sentymentalnej opowieści o tęsknocie, miłości i zapomnieniu.
Babcine spojrzenie koncentruje się na moich oczach.
Czuję nerwowość.
Słowa spikera drażnią bezbarwnością. Pada nazwisko. Wstrzymuję oddech.
Nie, to niemożliwe. Nie..! Przecież to Monika. Na pewno nie! Nie wybaczę sobie.
Babcia żartuje z młodzieńczych uczuć. Po chwili przestaje, obejmuje moją głowę, mocno przyciska.
- Oh Andrusjnka! Tak, tak! "Żyzń eto smiesznaja i głupaja szutka".
Delikatny kolor przezroczysto-zielonych liści chorzowskiego parku przypominał, że to już wiosna. Słońce, przebijające się z trudem
przez katowickie niebo, rozgrzewało twarze ludzi wysiadających z tramwaju. Żelbetowa żyrafa bezczelnie zadzierała szyję powyżej
drzew.
Tłum mieszkańców nerwowo rozlewał się po osiedlu Tysiąclecia. Zwolniłem kroku, stanąłem.
Jeżdżąc codziennie, pomiędzy domem i biurem, zapomniałem, że można z przystanku pójść w drugą stronę.
Kiedy ostatni raz byłem sam na spacerze..? Ruszyłem w stronę ZOO. Pod kioskiem z piwem stała kolejka.
"Kurza twarz... gdzie oni pracują. Tacy są na luzie. Tyle mają wolnego czasu."
Poczułem głód.
"Nie to głupie, nie będę z aktówką wałęsać się między drzewami. Szybko zjem coś w domu i przyjdę tu znowu z dziećmi."
Na dzwonek nikt nie reagował. Zza drzwi dochodził płacz Klaudii. Cholera, tak nie lubię szukać kluczy po kieszeniach - nie ma
jednak rady. Ogłuchli czy co?
- Jest ktoś w domu! Co się dzieje?!
- Andrzejku, choć szybko. Ja już nie mogę. - Z pokoju dochodził błagalny głos babci Włodzi.
- Co się dzieje? Czemu nikt nie otworzy okna? Co tu się pali?
Niebieskie płomienie palnika kuchenki gazowej zmieszane z dymem, nadawały ten charakterystyczny nastrój, typowy dla
pomieszczenia przeznaczonego na przyrządzanie i konsumpcje posiłków. Na patelni dogorywało czarne jak węgiel, trudne do
zidentyfikowania, danie obiadowe. W normalnych warunkach, przez otwarte okno, wpada do mieszkania nastrój wiosenny. Tym
razem nastrój ten, łącznie ze spalenizną, szybował w innym kierunku. Co za szczęście, że zrezygnowałem ze spaceru!
W pokoju zaskakuje mnie kolejna scenka:
Pod szafą, sięgającą prawie pod sufit, stoi babcia z rękoma złożonymi jak do modlitwy. Wznosi je wysoko w błagalnym geście.
- Michaś... Michaś... proszę zejdź... - Powtarza obolałym głosem.
Jej otyłość, dzięki której zachowuje się zawsze bardzo flegmatycznie, śmiesznie kontrastuje z dramatyzmem sytuacji. Natomiast
Michaś bawi się wyśmienicie: Leży na brzuszku, wymachuje figlarnie nóżkami, zwycięsko spogląda z góry roześmianymi oczkami.
Dobrze wie, że jest na odpowiedniej wysokości i babcia nie może mu nic zrobić.
- Jedliście obiad...? Bo ja już coś tam w szpitalu przekąsiłam.
Uroczo brzmi pytanie Irenki, wchodzącej do pokoju. Z podobną naiwnością mogłaby zapytać: "Czy straż pożarna dawno już od nas
wyjechała?".
- 70 Zdaję sobie sprawę z prowokacji. Nie mam ochoty na awanturę. Irena dobrze wie, co jest grane; nie po raz pierwszy w atmosferze
swądu zatykającego nozdrza, obiad, czy raczej jego zwęglone szczątki, lądują w wiadrze na śmiecie.
- Znowu uderzyłeś dziecko.
Nie wytrzymuję - ta jej "matczyna" troska wyprowadza mnie z równowagi.
- Dostał klapsa, bo nie chcę żeby spadł kiedyś z szafy.
- Jak ty mu krzywdy nie zrobisz, to na pewno nic się nie stanie. Babcia potrafi go dopilnować.
Dosadnie komentując jej wypowiedź kieruję się do wyjścia.
- Gdzie się wybierasz.
- Chyba mam prawo coś zjeść.
- Zostań, bo będziesz żałować!
- Ja już od dawna żałuję!
- Ty nie żałujesz, ty marzysz o tej, co cię nie chciała.
- Kto mnie nie chciał?
- Nie udawaj głupiego. Ta z Poznania.
"O co znowu chodzi? Od dawna wiedziałem, że zazdrość należała do jej podstawowych cnót, ale co z tym wspólnego miała
Monika?"
Przypomniała mi się niedawna historia:
Teściowa nie była zadowolona z naszego małżeństwa i nigdy się z tym nie kryła. Podczas ostatniego przyjęcia, gdy pokazywałem
album fotograficzny z czasów studenckich, wprost zaatakowała: "Czemuś się nie ożenił z tą Moniką, wtedy moja córeczka nie
męczyłaby się z tobą."
Nie chodziło w sumie o Monikę. Przy każdej sposobności, gdy tylko wspominano o moich przedmałżeńskich sympatiach,
formułowała identyczny pogląd. Wykorzystując dowolną okazję, rozpowiadała wszem i wobec, że to ja uwiodłem Irenę i zmusiłem ją
do małżeństwa, ściągając tym nieszczęście na całą rodzinę. O jej przewrotności, głupocie (mógłbym znaleźć więcej synonimów) czy
raczej widzeniu spraw w sposób jaskrawo sprzecznych z rzeczywistością, świadczyło najlepiej jej ślubowanie: postanowiła żyć w
"czystości", fundując swojemu mężowi celibat.
- Dostajesz chyba za dużo pacjentów z psychiatrii.
- Odwal się od mojej pracy. Ze szpitala wracam zaraz do domu, a nie urywam się po cichu na randki!
- Poszedłem do parku na parę minut.
- Do parku...!, Do hotelu chyba! Co ty myślisz?.. Jestem głupia i nie wiem, że ta twoja Monika występuje w Katowicach.
- Jaka znowu moja.
- Oczywiście... chciałbyś... Ale twoje niedoczekanie!
Piosenka, którą słyszałem po raz pierwszy w mieszkaniu babci Oli, została przebojem, a jej wykonawczyni gwiazdą estrady.
Pozwoliłem dojść do głosu zdrowemu rozsądkowi. Przecież te słowa ktoś inny napisał, a rozczulać miały nie mnie, tylko miliony
bezimiennych. Pomimo tego, ile razy ich słuchałem, pojawiało się, owinięte żalem pretensji, łkające "gdyby".
I właśnie to "gdyby" zaprowadziło mnie, w niedzielne przedpołudnie, do kawiarni Hotelu Katowice, gdzie występowała Monika.
Towarzyszyła mi oczywiście Irena. O wolnym miejscu przy stoliku nie było mowy. Stanęliśmy pod filarem. Dźwięk fortepianu wtapiał
się w kameralny, kawiarniany nastrój.
Monika poznała mnie od razu, na jej twarzy pojawił się porozumiewawczy uśmiech. W czasie przerwy podeszła do nas, wyszliśmy z
holu. Zachowywała się swobodnie, tak jak na estradzie. Przedstawiłem jej żonę. Pogratulowała, wspomniała coś o szlachetności
zawodu lekarskiego, po czym, odrobinę zmienionym głosem, zwróciła się do mnie:
- Wiesz, reżyser powiedział, że wyglądam jak anioł, ale głos mam kurwy.
Po skończonym występie zobaczyłem ją jeszcze przed klombem kwiatów, pozującą w promieniach słońca reporterom Przekroju.
Irena promieniała z zadowolenia. Kąciki jej ust wyrażały ledwie dostrzegalny, ironiczny grymas.
- Nie spodziewałam się. Jak można być tak ordynarnym!
- 71 -
Wyjazd
Ojciec Ireny przeniósł się ze Strumienia do Dąbrowy nad Czarną. Nysę opuścić musiał po procesie, w którym oskarżano go o branie
łapówek. Podejrzewałem, że przyczyny, dla których rozpoczął pracę w kolejnej lecznicy zwierząt, daleko od Śląska, miały zgoła
bardzo prozaiczny charakter - uciekał przed własną żoną.
Teściowa, która utartym zwyczajem już w pierwszy dzień nadchodzącego miesiąca odwiedziła swojego męża, bo jak się okazało
odległość nie stanowiła dla niej przeszkody, opowiadała o wsi zabitej deskami na końcu świata. Jej obraz nie oddziaływał jednak
negatywnie. Pociągała mnie ta piaszczysta okolica, pachnąca żywicą sosnowych lasów, której ciszę zakłócał jedynie łopot ptasich
skrzydeł, szum wiatru znad pól i szmer wód wolno toczącej się rzeki.
Tam postanowiliśmy spędzić nadchodzący urlop. Nowe mieszkanie wycisnęło z nas ostatni grosz do tego stopnia, że w grę nie
wchodziły nawet zakładowe wczasy. Choć nie musieliśmy za nie płacić, to jednak kilka setek trzeba było mieć na drobne,
nieprzewidziane wydatki. O pożyczce na ten cel nie mogliśmy myśleć - ważniejsze potrzeby, takie chociażby jak kuchenne meble,
czekały na zrealizowanie.
W Dąbrowie teść zapewniał spanie i wyżywienie. Wziąłem mapę do ręki; Zalew, Pilica - w sumie nieźle, w każdym razie lepsze to,
niż ciągłe chodzenie na "Falę".
Na przystanku, jakieś siedem kilometrów za Sulejowem, stanął autobus. Gdy opadł za nim kurz, otoczył nas bezruch krajobrazu i
jedynie gdzieś nad polami falowało rozgrzane powietrze.
Zgodnie z wcześniejszą umową teść, dysponując służbową syrenką, obiecał po nas wyjechać.
Długi czas żaden pojazd, poza skrzypiącą furmanką, nie przerwał ciszy. Nawet dzieci, jak gdyby zaszokowane spokojem, przestały
rozrabiać. Po parędziesięciu minutach oczekiwania usłyszeliśmy znajomy warkot dwutaktu.
Od głównej szosy, aż do krzyżówki przy remizie strażackiej jedziemy dość zniszczonym odcinkiem asfaltu, potem skręcamy w polną
drogę. Ciągnąca się za naszym autem smuga niebieskawych spalin, szybko rozpływa się po tej, pozbawionej śladów cywilizacji,
okolicy.
Drewniane, pobielone chałupy pokrywają strzechy. Oddziela je od rzeki pochyły pas łąki. Droga miejscami przechodzi w bezdroże.
Na wertepach tracę orientację. Teść jednak pewnie zmierza do celu, widać, że nie po raz pierwszy tędy jedzie.
Całkowicie zaskakuje, wyrastający nagle spośród pól i lasów, pokaźny dworek i gospodarcze zabudowania.
W promieniach słońca wpadających do przestrzennych izb, tańczą cząsteczki kurzu. Wraz z nimi dociera do nozdrzy
charakterystyczny zapach starego drewna.
Z żalem muszę stwierdzić, że "komnaty" te widzieć musiały lepsze czasy.
Dom rozparcelowany został pomiędzy wielu członków zwaśnionej rodziny i nikt nie dbał, zamknięty w swojej części, o całość.
Pani Stefania, u której teść kwateruje, udostępnia nam na całe lato sąsiedni pokój. Pomieszczenie jest tak obszerne, że mogłoby się
w nim zmieścić nasze całe katowickie mieszkanie.
Panują dość spartańskie warunki; brak jakichkolwiek udogodnień. Jest natomiast świeże mleko, masło, jajka i pachnący bochen
chleba z pobliskiego GS-u.
Również na pogodę nie możemy narzekać.
Postanawiamy urlop spędzać na zmianę, tak ażeby dzieci jak najdłużej pozostały z dala od zakopconych Katowic.
To taktyczne posunięcie stało się zbawczym rozwiązaniem. Tygodnie spędzone z dziećmi nie zakłóciła żadna awantura. Szum lasu
akceptował bez zastrzeżeń naszą beztroskę. Mogliśmy cieszyć się bez ograniczeń skacząc i koziołkując po piaszczystej plaży,
pluskając i nurkując w wodach łagodnego nurtu Czarnej.
Miejsce to dzięki temu nabrało symbolicznego znaczenia. Kojarzyć je będę zawsze ze spokojem i radością życia.
Pokój, za który pani Stefania otrzymywała symboliczną sumę, pozostawał długi czas do naszej dyspozycji. Spędziliśmy tam nawet
Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Był to jedyny Nowy Rok, który witałem potwornie zimnym szampanem przy ognisku. Nie
spodziewałem się, że bajeczny wzór splątanych wodorostów uwięzionych w zamarzniętej tafli rzeki stanowić będzie pożegnalny
akcent pobytu w Dąbrowie nad Czarną.
Początek roku cechuje ogrom oczekiwań. Tego lata powinien dojść do skutku, zaplanowany od tak dawna, wyjazd do Francji.
Wzmożona korespondencja ze Zbyszkiem rozwiewa ostatnie niejasności. Czuję się bardzo pewnie po zakończeniu intensywnego
kursu języka francuskiego.
Pozostaje jednak do załatwienia parę organizacyjnych spraw, i oczywiście paszport z wizami.
W pracy dostaję awans na starszego asystenta. Przed kolegami zachować muszę pełną tajemnicę. Za granicę wyjechać mogę
jedynie jako turysta, więc oficjalnie wszyscy wiedzą, że udaję się tylko na miesięczny urlop.
Ostatnie wczasy zakładowe spędzam w Świnoujściu.
Przydzielono mi kwaterę prywatną na piętrze w jednorodzinnej wilii - przestronny pokój z balkonem.
Chciałem jeszcze przed wyjazdem do Francji spędzić z dziećmi parę beztroskich dni. Zaplanowaliśmy znowu urlop w różnych
terminach. Dostałem od Ireny zgodę na wyjazd, pod warunkiem, że będzie towarzyszyła nam jej matka. W zasadzie mogłem się
- 72 tego spodziewać. Moja małżonka zapewniała sobie dwie rzeczy: przyzwoitkę - teściowa ustrzec miała mnie przed jakimiś letnimi
przygodami, no i oczywiście "właściwą" opiekę nad dziećmi.
Nie miałem wyjścia. Pomimo tego, że "mamusia" wykazywała nieprzeciętne matackie umiejętności, to jednak awantur nigdy nie
robiła. Cóż mnie to mogło kosztować? Niech pomaga, a późniejsze intrygi i tak już mi były obojętne.
Słyszałem, że można lubić teściową - ja jej nie cierpiałem, a pomimo tego, paradoksalna sytuacja, czas sympatycznie mijał.
Co prawda, w pierwszych dniach rzucała się za każdym razem, gdy chciałem skarcić Michasia, gotowa bronić go, nawet własnym
ciałem. Doprowadzała mnie takim zachowaniem do wściekłości. Z czasem uspokoiła się, prawdopodobnie ja również, i skutecznie
wypełniała rolę dobrej niani.
Długą aleją, w cieniu lip, chodziliśmy na posiłki do stołówki. Godziny ranne spędzane na plaży, a popołudnia na wydmach lub
spacerach mijały szybko. Nie rozstawałem się z kamerą filmową, chyba że zastępował ją aparat fotograficzny.
Sielanka miała jednak swój kres, turnus dobiegał końca i trzeba było znaleźć prywatny pokój na następne tygodnie.
Przeprowadziliśmy się bez problemu. Dzieci czekały na mamę, ja na swój wyjazd, choć musiałem jeszcze, na dwa tygodnie, wrócić
do biura.
Wczesnym rankiem w sobotę przyjechała Irenka.
Z perspektywy podłogi - spałem na dmuchanym materacu - zobaczyłem jej długie uda. Łakomy wzrok powędrował w górę.
Promienie wstającego dnia, prześwietlając falujący jedwab sukienki, odsłoniły białe figi, opięte na miękkości pośladków.
Teściowa, o co bym jej nigdy nie podejrzewał - był to chyba najwyższy dowód poświecenia i wdzięczności - zrobiła śniadanie,
nakarmiła dzieci i pospiesznie wyszła z nimi na spacer.
Każdy centymetr wypoczętego i wyposzczonego ciała chciał się kochać. Irenka, po całonocnej podróży, pomimo zmęczenia,
pozwoliła porwać się namiętności. Odnosiłem nawet wrażenie, że miała ochotę nadrobić zaległości minionych dni.
Nie dała się jednak doprowadzić do końcowego szaleństwa, rozkojarzona nocnym zachowaniem "nieinteligentnych kolejarzy".
Podziwiałem tę jej, tak bardzo wrażliwą i romantyczną naturę.
Pociągi, jak zawsze w letnim sezonie, jeździły przepełnione; na korytarzach tłok, o zdobyciu siedzącego miejsca nie było mowy.
Irenka potrafiła przekonywać ludzi, a kierownik każdego składu, posiadał zazwyczaj, jeden przedział, zarezerwowany do swojej
dyspozycji. Z czego więc wynikło niezadowolenie? Widocznie konwersacja za krótko trwała, albo też nie przebiegła na odpowiednim
poziomie.
W kolejny, czyli niedzielny ranek, teściowa już zapomniała o swojej wczorajszej wspaniałomyślności.
Pozostała nam plaża, słońce, morze, a wieczorem rozstanie na dworcu kolejowym.
- 73 -
St. Etienne
Podmuchy rozgrzanego powietrza, pozostałość upalnego dnia, nie ostudzają napięcia.
Sygnał odjazdu.
Koła gwałtownie ruszają.
Irenka zamiera w pożegnalnym geście, i tylko pęd przejeżdżających wagonów nerwowo porusza jej sukienką.
Smutek rozstania zagłusza niepohamowana radość.
Rozpoczął się bieg; opuściłem bloki startowe. Pociąg gna w ciemnościach nocy.
Oficjalny cel wyjazdu jest jasny: zarobienie pieniędzy i kupno wymarzonego auta. Jednak coś mocniejszego w głębi duszy obiecuje
mi wolność. To nie jest tęsknota za innymi kobietami, to uczucie lekkości po uwolnieniu się spod jarzma jednej.
Czemu więc nie krzyczeć i nie podskakiwać w zwycięskim tańcu?
Dzieci - pożegnałem się z nimi przed paroma godzinami; teraz już spały. Michaś dał mi na pożegnanie ulubioną zabawkę Indianina, który miał mnie pilnować. Nie, nie mogę o nich myśleć, czuję skurcz gardła.
Czemu uciekam od Ireny...? Jest ładną dziewczyną, za którą faceci się oglądają. Dlaczego czuję się taki mały? To nie chodzi
przecież o buty z wysokim obcasem, które muszę nosić, aby wyglądać przy niej dostatecznie reprezentacyjnie!
A może właśnie o to...?
Wagon nr 124. Nie ma tłoku, każdy siedzi na swoim miejscu. W korytarzu nie czuć "sportów", słychać wielojęzyczny gwar. "Istna
Francja elegancja" w porównaniu z niedawną podróżą nad morze, kiedy to, aby zdobyć siedzące miejsce, wskakiwałem w biegu do
pociągu, a potem walizki podawano mi przez okno.
W przedziale siedzą młodzi ludzie. Cześć z nich jedzie do NRD na kontrakty. Inni podobnie jak ja w "odwiedziny do znajomych". Są
też prawdziwi turyści; pewien Francuz chwali się żyrandolem. Nie mogę zrozumieć; człowiek z zachodu, a kupił taki straszny kicz i
jeszcze jest z tego dumny.
Jakiś spawacz, gdzieś z kieleckiego, wraca z krótkiego, przeznaczonego na ożenek, urlopu. Częstuje wódką.
Podróż trwa długo. Do Zgorzelca jakoś mija. Przejazd przez NRD jest mało ciekawy, niczego nie widać, czas się strasznie wlecze.
Na granicy w Gerstungen jesteśmy wieczorem następnego dnia - trochę nas przetrzymują i przeszukują. Przez NRF przejeżdżamy
szybko i około trzeciej nad ranem wysiadam w Metz. W oczekiwaniu na połączenie wyskakuję do miasta, rozprostować kości.
Po 36-ciu godzinach podróży jestem w Lyonie. Ostatni odcinek prowadzi do St. Etienne.
Malownicza okolica - Masyw Centralny. Pociąg zwalnia na podjazdach, przedziera się przez wąwozy i tunele. Do celu docieram
wczesnym popołudniem.
Wsiadam do taksówki; zadowalająco wypada pierwszy, praktyczny sprawdzian językowych umiejętności. Dziesięć franków, jakie
płacę za parokilometrowy przejazd, stanowi dla mnie olbrzymią sumę. Ale co tam! Rozpoczynam przecież nowe życie!
- 74 -
Elektryk
Załatwianie administracyjnych formalności trwało ponad miesiąc. W okresie urlopowym pracowano na pół gwizdka i nie wszystko
wyglądało tak prosto jak mi się wydawało. Żandarmeria żądała pozwolenia na pracę, biuro pracy - karty pobytowej. Pracodawca
obydwu.
Zamknięte koło przerwał wreszcie pan E. spisując ze mną umowę. Zatrudnił mnie jako wysoce wykwalifikowanego elektryka.
Lojalnie zaznaczył, że postępuje niezgodnie z prawem, lecz innych możliwości nie ma; pomimo wyższego zaszeregowania
otrzymam normalne wynagrodzenie. O pracy w biurze nie było mowy, gdyż nie opłacało się mnie dokształcać na okres jednego
roku. Co innego, gdybym zdecydował się na dłuższy pobyt.
Do wszystkich urzędów chodził ze mną Zbyszek. Znał perfekt język francuski.
Po opuszczeniu Warszawy przed dziesięcioma laty, zamieszkał z żoną i trójką córek w St-Etienne. Wykładał w Wyższej Szkole
Górniczej.
Przyjął mnie bardzo serdecznie. Żonę jego, Dusię, znałem jeszcze z czasów kłodzkich. Traktowano mnie jak członka rodziny.
Budowa, na której rozpocząłem pracę, znajdowała się w St-Chamond. Od jakiegoś studenta Zbyszek kupił używany motorower.
Codzienna, dziesięciokilometrowa jazda na tym rozklekotanym pojeździe nie należała do przyjemności.
Przedsiębiorstwo pana E. dysponowało, w St-Chamond, pokojem pracowniczym. Symboliczny czynsz wynosił 40 franków.
Stare budownictwo, drugie piętro, "wygody" sanitarne na korytarzu. Obszerne pomieszczenie, stół, łóżko, szafa, zlew - cóż trzeba
więcej. Zbyszek przytaszczył stary telewizor, pomógł w uruchomieniu kuchenki gazowej, Dusia podarowała parę garnków.
Na budowie dostałem się do czteroosobowej brygady z sympatycznym majstrem. Kładliśmy instalacje elektryczne na całym, nowo
wznoszonym osiedlu. Zaskoczyły mnie nieznane materiały, nowoczesna technologia robót.
"Kabel pod tynkiem?" - szydzono ze mnie: "Tak robiło się przed wojną". Plastykowe, elastyczne rury, układane przed
zabetonowaniem stropów, łączono z tymi, które w fabryce prefabrykatów zamontowano w elementach ściennych. Po wzniesieniu
obiektu przeciągano w nich, zgodnie z planem, wiązkę odpowiednich kabli. Prosta praca. Problemy zaczynały się, gdy z jakichś
powodów, przewód okazał się niedrożny, zabetonowany, lub jeżeli w ogóle zapomniano o nim. Jedyne rozwiązanie stanowił młotek i
przebijak. Ta czynność dawała w kość. Z ironią myślałem jak to na Tysiącleciu przez wiele godzin kułem w betonowej ścianie otwór,
aby osadzić w nim mały dybel. Na budowie sytuacja wyglądała inaczej, a ambicja nie pozwalała okazywać słabości.
Ambicja, to ładnie powiedziane; wysokość miesięcznej pensji (dwa tysiące franków), wyższej niż moje całoroczne, krajowe pobory,
mobilizowała do najwyższego wysiłku. Zapominałem o bólu, pracowałem jak pneumatyczny młot.
dłoni nawet nie mogę zacisnąć
sztywność palców rozkazów nie słucha
wita bólem zastygły poranek
w korowodzie układów dzień rusza
opuchniętych rąk stawy by przemóc
większych sił potrzebuję niż przedtem
zimną wodą próbuję ból przerwać
i następny dzień przetrwać w tym piekle
jak szyderczo drży kubek w mych dłoniach
gdy do ust go podnoszę z wysiłkiem
umysł pustce już pytań nie stawia
realizmem wygaszając wszystkie
Pamiętny dzień: wtorek 20 listopad 1973r.
Kupuję samochód - Ford Taunus M 12. Pomimo 50 tys. km przebiegu, wygląda jak nowy. Jestem przekonany, że robię wspaniały
interes. Płacę 2500 franków (koszty dodatkowe: rejestracja - 40 fr., ubezpieczenie - 420 fr.). Peweksowskie ceny znam na pamięć za fiata 125P trzeba dać 7650 franków - nie muszę się więc zastanawiać nad porównywaniem.
Sam nie mogę uwierzyć. Dwa miesiące pracy i już mam auto, które w niczym nie ustępuje "simce" rodziców. Silnik pracuje idealnie,
lakier lśni nieskazitelną bielą, z klaksonu wydobywa się fanfara szczęścia.
Boże Narodzenie mija smutno. Samotność wywołuje nostalgię, pogoda nie przypomina świątecznego nastroju - jest ciepło i mży. Na
ścianach wiszą zdjęcia dzieci i Irenki. Czytam wielokrotnie listy, piszę.
Po Nowym Roku postanawiam przenieść się do robotniczego hotelu w St-Etienne. Trochę drożej, ale bardziej ludzkie, powiedzieć
- 75 nawet można, komfortowe warunki. Nowe, wielokondygnacyjne budownictwo; jednoosobowe pokoje, nowoczesne, wspólne
kuchnie. Arabowie stanowią większość mieszkańców.
Pierwszego dnia poznaję starszego ode mnie o parę lat, Tadeusza. Tadek już dawno temu wyemigrował z kraju, pracuje ostatnio
jako technik w firmie hutniczej. Zaprzyjaźniamy się, i w zasadzie wszystkie wieczory spędzamy razem.
W przeciągu paru pierwszych miesięcy pobytu we Francji zdążyłem poznać pobliską okolicę. Zbyszek zazdrościł mi tego - spędzał
wszystkie weekendy na wiejskiej farmie. Wynajął w górach od chłopa potężny, stary dom gospodarczy. Adoptował go częściowo do
potrzeb miejsko-cywilizacyjnych. Pomogłem mu wykonać, po wcześniejszym zaprojektowaniu, duży kominek, ozdobiony pokaźną,
drewnianą belą. Dom znajdował się w romantycznie dzikiej okolicy. Spędziłem tam, korzystając z ciągłego zaproszenia, wiele sobót
i niedziel.
Z kraju przywiozłem cały sprzęt filmowo fotograficzny. Zaopatrzyłem się również w ORWO-wskie, kolorowe przeźrocza (częściowo
sam je zdobyłem, częściowo dostałem z klubu). Wywołanie slajdów kosztowało niewiele; dostarczano je natomiast, firmowo
oprawione, w ślicznych, kodakowskich pudełeczkach.
Prowadziłem bardzo oszczędne życie. Do wyżywienia nie przywiązywałem dużej wagi. Rano kawa z proszkowanym mlekiem,
kromka z dżemem. W czasie dwugodzinnej przerwy obiadowej, bagietka z puszką sardynek. W pierwszym okresie popijałem winem
(butelka wina kosztowała tyle samo, co flaszka mleka), potem przeszedłem na soczki. Kolacja, to herbata, kanapka z serem, albo
jajecznica.
W szarym okresie zimowym, kiedy samochodowe wycieczki traciły urok, nieznanym do tej pory przeżyciem stało się parokrotne
pójście do kina na filmy pornograficzne. Tylko raz obejrzałem western, nie wiedząc wtedy, że będzie to ostatni obraz dzikiego
zachodu, który mnie poruszył. Ustna harmonijka, Charles Bronson i Henry Fonda. Monotonnie brzmiący dźwięk zapowiadający
końcowy strzał – dzisiaj nikt nie jest w stanie zrobić coś takiego.
Ataki chandry rozładowywałem wyskokami do miasta. Uspokajało mnie kupno czegokolwiek, nawet jakiegoś drobiazgu.
Największą jednak radość sprawiała rosnąca suma franków na koncie bankowym i plany związane z nadchodzącą wiosną.
- 76 -
Sto franków
Zbyszek jechał na dwa dni do Paryża. Z Warszawy przylatywała jego matka. Skwapliwie skorzystałem z okazji. Nie spodziewałem
się, że tak szybko zrealizuje się moje marzenie.
Widziałem Rzym, Pragę, Budapeszt, otarłem się o Wiedeń; o Paryżu jak na rzazie śniłem.
Wyjechaliśmy wcześnie. Jesienny ranek zapowiadał idealną pogodę. Renault 16 szybko połykał kilometry pustej autostrady.
Zbyszek, w prowokacyjny sposób, tak jakbym był jego studentem, zadawał pytania dotyczące historii i zabytków Paryża.
- Co to jest?
- Pałac królewski.
- Wiesz gdzie jesteśmy?
- Wygłupiasz się. Widziałem drogowskaz jak zjeżdżałeś z autostrady; Fontainebleau.
- A kto tu rezydował?
- Z pewnością jakiś Ludwik.
- Wyobraź sobie, że nie tylko Ludwik i Napoleon I, ale wszyscy królowie począwszy od XII wieku.
Pałac, zamieniony na muzeum narodowe, jest niestety jeszcze zamknięty. Niemniej, już na podstawie renesansowej fasady,
wyobrazić sobie można wspaniałość wnętrz.
Od Paryża dzieli nas niecała godzina jazdy. Wypatruję na horyzoncie sylwetkę wieży Eiffla.
Trzema pasami zmierza do metropolii sznur samochodów. W centrum ruch gęstnieje. Nie jest tak źle, w dzień powszedni bywa
gorzej - w czasie weekendu paryżanie masowo opuszczają miasto, szukając odpoczynku na wsi.
W takim tempie, na jakie pozwalają zatłoczone ulice, oglądamy stolicę. Zbyszek czuje się jak u siebie w domu, dużą satysfakcję
sprawia mu rola przewodnika. Wie, że erudycją imponuje, nie tylko mnie, ale żonie i najstarszej córce.
Jestem zachwycony, ale zachwyt nie bierze się z tego, że widzę Katedrę Notre Dâme czy Łuk Triumfalny, Pałac Inwalidów lub Luwr;
zachłystuję się szczęściem z samego faktu bycia w Paryżu.
Docieramy bez problemu do małego hoteliku na przedmieściach; Zbyszek był tu już niejednokrotnie. Zarezerwowano tylko jeden
pokój. Nie mam specjalnych wymagań i nawet z zadowoleniem przyjmuję propozycję spania w mansardzie, za dwadzieścia
franków.
Towarzystwo jest zmęczone, myśli o wypoczynku. Gdybym przyjechał tutaj na parę dni, może bym się też wygodnie wyciągnął na
łóżku. W takiej jednak sytuacji, kiedy jutro po południu wracamy, muszę zobaczyć chociaż Montmartre w nocy.
Korzystanie z metra jest bajecznie proste. Nastawiłem się na trudności i błądzenie. Po kupieniu planu (4,50 fr.), trudno jest się
pomylić, choć na pierwszy rzut oka, taka sieć labiryntów może przerażać.
Chciałbym na pewno przeżyć szaloną przygodę. Tyle słyszałem o placu Pigalle. Wiem, że Toulouse-Lautrec'a, Picassa, czy Renoira
nie spotkam, ale dziwki z pewnością.
Jak wyglądają, ile kosztują?
Zbyszek poradził wysiąść na placu St.Georges. Po opuszczeniu rozświetlonej kolorowymi reklamami stacji metra, otacza mnie
półmrok i pełna napięcia atmosfera. Wyobraźnia oczekiwała czegoś innego, bardziej wzniosłego; przecież to ma być dzielnica
rozrywki, słynna od dziesiątków lat na świat cały.
Kobiety stojące gdzieś w zaułkach są podstarzałe i jakoś mało apetyczne. Trochę zażenowany udaję, że nie zwracam uwagi na
oferty. Jest chłodno. Wychodzę na główną ulicę biegnącą w kierunku Moulin Rouge. Z pewnością teraz znalazłem się we właściwym
miejscu. Zaskoczony jestem niezliczoną ilością lokali. Przed każdym stoi facet, zachęcający w sposób nachalny, do wstąpienia.
Ceny przystępne 5 - 10 franków. Z witryn, podświetlonych czerwonym światłem, kuszą zdjęcia rozebranych striptizerek. Niektóre są
fajne. Zastanawiam się.
Naganiacz w liberii proponuje bezpłatny wstęp. Zbyszek uprzedzał: w takim lokalu za flaszkę coca-coli można zapłacić nawet 100 fr.
Co mi szkodzi zobaczyć - nie muszę niczego zamawiać.
Długie schody prowadzą do piwniczki. Panuje czerwonawy półmrok. W chwili, gdy pokonuję ostatnie stopnie, roznegliżowana para
rozpoczyna erotyczny taniec. Orientuję się, że nie ma klientów. Po zajęciu miejsca przy stoliku, na moich kolanach siada dość
skąpo odziana dziewczyna. Atrakcyjnie wygląda - nie w głowie jej jednak pieszczoty; ma ochotę na szampana. Kelner podaje kartę.
- Dziękuję, nie mam pragnienia. – Na to niespeszony garson w sposób uprzejmy:
- Z pewnością pana partnerka nie pogardzi poczęstunkiem.
- Partnerka...? Nie znam tej pani.
"Partnerka" natomiast, profesjonalnie sterując moim podnieceniem, swobodą siedzenia, wyraźnie naciąga: "Może się jednak
napijemy; mam wtedy ochotę na wszystko."
Miękkość pośladków dziewczyny, a zawartość portfela, to nie są dwie różne sprawy.
Ruchy tańczącej pary spowolniały. Zgrzyt igły adaptera przerwał muzykę.
Wyczułem napięcie.
- 77 W sumie striptiz mało mnie interesował, a pieniędzy nie miałem na taką kobietę.
Po dwumiesięcznym poście, trudno jednak było dobrowolnie zrezygnować z sytuacji. Udawałem naiwnego; zostałem zaproszony,
nie żądałem czegokolwiek, po prostu ciekawość.
Pojawił się człowiek w liberii.
- Proszę pana, w tej sytuacji nie mamy nic do zaoferowania.
Dziewczyna z zawiedzioną miną odłożyła moją dłoń na blat stołu. Na pożegnanie zakołysała biodrami, w sposób mówiący
jednoznacznie: "patrz ile tracisz".
Wykidajło poprosił mnie do wyjścia. Zapytał skąd jestem, a gdy opuszczałem lokal, dał do zrozumienia, żywo gestykulując, co myśli
o takich cwaniakach: "Jak byś nie miał okularów to bym ci przyładował!"
Pomimo, że spodziewałem się gorszego zakończenia, poczułem niesmak z domieszką żalu; jakoś to sobie inaczej wyobrażałem.
Robiło się późno, mijane lokale mało różniły się od siebie. Postanowiłem wrócić do hotelu, a następnego dnia rozpocząć zwiedzanie
Paryża od innej strony.
***
Wiosna zaatakowała tak gwałtownie, jakby jej zależało na natychmiastowym wykreśleniu z pamięci obrazu poprzednich dni. Obraz
ten jednak napawał mnie satysfakcją. Wiele godzin w czasie zimowych wieczorów spędziłem przy bridżu. Matka Zbyszka, moja
partnerka, uwielbiała do tego stopnia grę w karty, że potrafiliśmy nieraz do rana, w obłokach tytoniowego dymu, kończyć ostatniego
roberka. Ale to nie był jedyny powód mojego zadowolenia. Zbyszek miał już dosyć kłopotów z wynajmem farmy, chciał wybudować
na wsi coś własnego. Z dużą satysfakcją zgodziłem się na zaprojektowanie domku jednorodzinnego. Mogłem się w ten sposób,
chociaż częściowo, zrewanżować za wszystko, co dla mnie zrobił. Prawo budowlane, choć precyzyjnie określało regionalny
charakter wznoszonych obiektów, to w sumie pozwalało na dużą swobodę. Stworzyłem, w dosyć nietypowych warunkach, na
kuchennym stole i przy użyciu najprostszych, kreślarskich przyborów, dokumentację budowlaną piętrowego domku. Miejscowy
wykonawca przystąpił niebawem do wykopów.
Czyż można sprecyzować tęsknotę jaka budzi się w pierwszych, wiosennych promieniach słońca? Nadzieję, przenikającą do
ostatniej komórki ciała? Myśl, goniącą za szczęściem? Chęć zapomnienia o wszelkich ograniczeniach?
Wielkanoc wypadała w pierwszych dniach kwietnia. Andre, kolega z pracy, wybierał się ze swoją paczką nad Ardèche. Miałem
ochotę pojechać z nim. Kumplowaliśmy się; znał nawet parę słów po polsku - babka jego pochodziła zza Bugu. Zgodził się, choć po
konsultacjach - nie bardzo lubili obcych w swoim gronie.
Namiot - dwójkę i dmuchany materac pożyczyłem od Zbyszka. Kuchenką gazową na naboje już od dawna dysponowałem. Cały
sprzęt turystyczny i parę konserw zapakowałem bez problemu do bagażnika i ruszyłem. Jechaliśmy w trzy auta. Było mi trochę
smętnie w pojedynkę - Andrè‚ i inni zabrali swoje dziewczyny.
Wszędzie pozieleniało, tylko plantacje winorośli nie chciały się obudzić z zimowego snu. Camping wyglądał goło, sąsiadował
właśnie z takim polem wystających kijów, których geometryczne rozłożenie kolidowało z nieregularnością ich kształtów.
Nie wiedziałem, że rozbiliśmy namioty w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Po raz pierwszy w tak nietypowy sposób spędzałem Wielkanoc. Słońce już mocno przygrzewało, ptaki ćwierkały radośnie. O
pisankach czy "święconym" nikt nie myślał. Przeżywałem wzruszenie w ciszy monumentalnego Pont d'Arc.
Przed milionami lat, rzeka Ardèche, zmierzająca przez wapienny płaskowyż ku dolinie Rodanu, napotkała przeszkodę. Z początku ją
ominęła, lecz nie zapomniała o niej. W żmudnej pracy drążenia skalnego otworu pomogły wzburzone wody lodowców.
Powstał wspaniały pomnik, triumf natury, symbol zwycięstwa uporu i cierpliwości.
Siedziałem zaczytany pod tą majestatyczną bramą. Z taflą wzburzonej wody próbował walczyć jakiś turysta w plastykowym kajaku.
Paru śmiałków wdrapało się na najwyższy punkt łuku.
Nerwowo kartkowałem strony książki znajdującej się na indeksie. Nad grobem jej autora na polskim cmentarzu pod Monte Cassino
ogarnęło mnie przed paroma laty wzruszenie. Człowiek ten utożsamiał wszystko co wzniosłe, bohaterskie, patriotyczne.
"Czerwone maki..." - słowa piosenki, konspiracyjnie uczonej jeszcze w gimnazjum, rozbrzmiewały w moich uszach. Wściekłość na
historię, która nie potrafiła napisać ostatniego rozdziału, doprowadzała do skurczu szczęk.
Turysta, machający wiosłami, dobił do brzegu.
Czy on miał pojęcie co znaczy nienawidzić?
Pozdrowił mnie krótkim; "salut!" Jego spocona twarz promieniowała szczęściem.
Parę wolnych dni, w okresie Zielonych Świąt, postanawiamy spędzić z Tadeuszem na południu Francji. Zatrzymujemy się w
Marsylii, gdzie mieszka Jean, przyjaciel Tadeusza. Gościnność Jeana przekracza moje oczekiwania. Zabiera nas na całodniową
wycieczkę po okolicy, pokazując najpiękniejsze, najciekawsze miejsca leżące wokół drugiego, co do wielkości, miasta Francji.
- 78 Niesamowite wrażenie robi nowoczesny kolos rafinerii w Fos; jestem zaszokowany rozmachem przemysłowej przestrzeni.
Wspaniałe wille rozsiane na ciągnącym się kilometrami skalistym zboczu wybrzeża, zatoczki-porty jachtowe z lasem kołyszących
się masztów, są tak bardzo odległe od realiów mojego życia, że nawet nie wywołują uczucia zazdrości.
Jean jest kawalerem, dzięki temu dobrze zna nocne życie portowego miasta. Postanawia oprowadzić nas po swoich ulubionych
miejscach. Na nabrzeżu jest za dużo marynarzy, knajpy są "ordinaire", idziemy więc w stronę centrum.
Wchodząc do małego lokalu wita nas zwielokrotnione "salut!". Wszyscy znają Jeana, całują się przy powitaniu. Tadek nie może
powstrzymać się od uwagi:
- Zobacz, tak jak w Polsce, tylko oni robią to przed wypiciem pół litra.
Otacza nas swobodny nastrój, zajmujemy miejsce przy barze. Tu pije się już mocne trunki, nie jakieś tam wino czy anyżówkę.
Zamawiamy po koniaku.
- Salut Jean! Ca va? - Zmysłowa blondynka musnęła ustami policzek naszego przyjaciela.
Na wysokości mojego wzroku przesunął się roznegliżowany biust, tak falujący, że z trudem powstrzymałem się, by go nie dotknąć.
Dziewczyna zajęła miejsce przy pobliskim stoliku, prowokacyjnie ukazując nieskończoną nagość ud, skąpo okrytych mini
spódniczką.
- Znasz tę babkę?
Jean spojrzał z zakłopotaniem:
- Witałem się przed chwilą, przecież widziałeś.
Tadeusz zorientował się w sytuacji:
- Wiesz on by chciał... rozumiesz, dawno tego nie robił.
Nasz przyjaciel okazywał pełne rozbawienie.
- Z czego wy robicie problem. Masz ochotę to jazda.
- A ona pójdzie?
- No co ty...? To jej zawód.
- Ile weźmie?
- Sto franków.
Sto franków to kupa forsy; prawie miesięczna pensja w kraju. Zdecydowanie dopiłem resztkę koniaku.
- No to co, poczekacie tu na mnie.
- Zaczekaj, zaczekaj; jak chcesz, to ja ci wybiorę odpowiednią.
- Chyba nie jesteś zazdrosny o tę blondynkę?
- Ja je tu wszystkie znam. Zaufaj, to nie pożałujesz.
- Tadek...! Popatrz - na co ja mam czekać; widziałeś kiedyś taką rakietę!
Dziewczyna przy stoliku wyzywająco kołysała kolanami.
- Jean, jeżeli będziesz miał rację, stawiam dużą wódkę! Wątpię jednak żeby coś lepszego mogło mnie spotkać.
- Dobra, dobra...! Porozmawiamy potem, a teraz, na zdrowie!
Kończyliśmy następną kolejkę, gdy do blondynki podszedł jakiś facet. Z żalem podążałem wzrokiem za jej rozkołysanym tyłkiem,
zmierzającymi do wyjścia.
"Frajer jesteś; w życiu nie będziesz mieć takiej dupy!" - westchnąłem prawie na głos.
Maksymalnie napalony gapiłem się na drzwi wejściowe będące w ciągłym ruchu. Gdy oczekiwanie zaczęło już gasić podniecenie,
zobaczyłem śliczną dziewczynę. Szła w naszym kierunku, lekko, prawie majestatycznie kołysząc biodrami. Po przywitaniu się z
Jeanem usiadła koło niego. Zacząłem zazdrościć naszemu przyjacielowi takiej znajomości. Wyglądała fantastycznie; zgrabne nogi,
ładny biust, subtelny owal młodej buzi i do tego cholernie gustowna sukienka, bezbłędnie uwidaczniająca delikatność idealnych
kształtów.
- Monique, to jest mój przyjaciel. – Jean przedstawił mnie swojej towarzyszce, po czym zwracając się w moją stronę:
- No to startuj! Życzę udanego lotu.
- Nie wygłupiaj się. Przecież to nie jest dziwka!
- Jak się nie pospieszysz, to ktoś cię wyręczy. Ona jest najlepsza.
Nie mogłem uwierzyć, nie miałem odwagi. Jean zrobił oko. Podnosząc się z miejsca, poczułem wypieki na policzkach.
- Monique, czy pójdzie pani ze mną? - Zrobiłem gest jak bym chciał zaprosić ją do tańca.
- 79 Powieki znad niebieskich oczu, podkreślonych starannym makijażem, wolno się uniosły. Niewinne spojrzenie sparaliżowało mnie,
zatrzymałem oddech. Nie, nie...! To niemożliwe, to byłoby za piękne!
- Pardon madame, ja chciałem... pardon!
- Pan ma ochotę na "petite l'amour"?
Zawstydzony, skinąłem tylko głową. Monique pieszczotliwie ujęła moją dłoń. Ruszyliśmy do wyjścia.
Dopiero teraz spostrzegłem, głębokie, ciągnące się na całej długości pleców, poprzeplatane cieniutką tasiemką, rozcięcie sukienki.
Na ulicy chciałem ją objąć; stanowczo powstrzymała rękę.
Starsza kobieta na półpiętrze hotelowych schodów pobrała dwadzieścia franków za wynajęcie pokoju.
Naiwnie myślałem, że mogę zaraz wziąć dziewczynę w objęcia. - Cent franc s'il vous plait !
Pospiesznie wyciągnąłem banknot. Nieprzytomnie pragnąłem zbliżenia i oddałbym ostatni grosz, aby jak najszybciej doprowadzić
do niego.
Czułem potworny łomot własnego serca. Jej dłonie rozpinały pasek moich spodni. Gesty te jednak nie były zaproszeniem do
rozkoszy, lecz za parawan. Dziewczyna bardzo fachowo obejrzała penisa, po czym dokładnie go umyła.
Na środku pokoju stało łóżko, tak duże, że można byłoby na nim uprawiać grupowy seks.
Po chwili zza parawanu wyszła Monique. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z doskonałych proporcji jej kształtów. Już sama
nagość i erotyzmu ruchów wywoływał niewymowny zachwyt.
błagałem niebiosa by czas się zatrzymał
gdy łóżko ścieliła płachtą śnieżnej bieli
dotykiem którego nie znałem dotychczas
tańczyły jej usta z czułością na ciele
czekałem w ekstazie, jej uda, jej włosy
i zapach, którego nie wydrze nic ze mnie
nachalną spiralą sięgając do piersi
dłonie me drżały w napięciu zastygłem
i mogłem pożądać wędrując po bezkres
pragnąc wciąż od nowa pragnąłem wciąż więcej
i na szczyt się wznosząc po sedno istnienia
rozkoszą chwili uwodziłem szczęście
Przy barze, Jean ze Zbyszkiem kończyli któryś tam koniak. Postanowiłem postawić, obiecaną wódkę, w innym lokalu.
Monique, choć jeszcze się uśmiechała, czekała na kolejnego faceta. Nie chciałem patrzeć jak z nim wychodzi.
Dobrze zdawała sobie sprawę ze swojej urody, ale czy się domyślała, co wraz z pięknem oferowała.
zbuduję ci pomnik, dziewczyno kochana
tuż obok hotelu gdzie mi wszystko dałaś
w tamtej samotności i w tamtej udręce
co ciału potrzebne i co dusza chciała
- 80 -
Przez Pireneje
Ukoronowaniem pobytu we Francji miał stać się letni urlop. Od wielu miesięcy planowałem trasę, obliczałem kilometry,
podsumowywałem oszczędności.
Zbyszek z rodziną wyjechał już w lipcu nad morze, pozostawiając całe mieszkanie do mojej dyspozycji. Skorzystałem z okazji,
decydując się na wyprowadzenie z hotelu robotniczego. Zaoszczędzałem w ten sposób parę franków, a poza tym mogłem w
warunkach luksusowych oczekiwać przyjazdu rodziców.
Przychodzące od nich listy cechowała jakaś dwuznaczność - czekałem na wyjaśnienie paru spraw. Chodziło głównie o Irenkę;
dawano mi do zrozumienia, że nie wszystko jest w porządku. Wnioski wyciągano z wypowiedzi dzieci, przebywających dłuższy czas
w Nysie.
Na początku roku wysłałem całej rodzinie zaproszenie na pobyt we Francji. Po okresie dręczącej samotności, marzyłem o
spędzeniu wspaniałych wakacji. Irenka napotkała jednak trudności w załatwianiu paszportu, a ostatni jej list jednoznacznie
przekreślał moje plany. Wiedziałem, że nie istniały takie sprawy, których nie potrafiłaby załatwić. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego
nie chciała przyjechać. Pogodziłem się z faktem, że sam spędzę urlop, ale nie mogłem przeboleć zmarnowania okazji pozostania
nas wszystkich na Zachodzie. Taka okazja mogła się już nigdy nie powtórzyć.
Tadeusz utrzymywał kontakty z wieloma kolegami rozsianymi po całej Francji. Na ostatnią, wspólną wycieczkę, wybraliśmy się pod
Vichy. Do Clermont-Ferrand dojechaliśmy stosunkowo szybko, ale w samym mieście, na jakimś wyboju, nastąpiła awaria rury
wydechowej. Mój ford zaczął ryczeć jak odrzutowiec. Potężny huk zwracał uwagę przechodniów, no i w końcu zatrzymał nas
policjant. Szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce bez mandatu. Pierre, kolega Tadzia był właścicielem warsztatu mechanicznoślusarskiego. Tadeusz znał Pierre´a od dawna, nie wiedział jednak, że jego kumpel ożenił się przed rokiem z piękną kobietą.
Uroda Sylvie, a szczególnie jej nieprzeciętnie zgrabne nogi, prowokowały do nieprzyzwoitych myśli. Z pewnością odczuwała nasze,
dwuznaczne spojrzenia; niczym jednak nie skrępowana, pełniła rolę czarującej pani domu.
W pierwszej kolejności postanowiliśmy naprawić auto. Demontaż starej rury wymagał dużego samozaparcia. Leżałem pod
samochodem męcząc się z zardzewiałymi śrubami, gdy nagle usłyszałem odgłos szpilek. Rozmarzonym wzrokiem podążałem za
kształtnymi łydkami, rozpoznając oczywiście, do kogo należały, lecz nie zdając sobie jeszcze sprawy, do jakiego stopnia mnie
podniecą. Sylvie stanęła blisko; uzgadniała z mężem szczegóły zaplanowanego wieczoru. Niewyzwolona energia i więcej niż
chłopięca ciekawość, przesunęły mnie na skraj podwozia. Bezczelnie, coraz wyżej podnosiłem wzrok. Nie spodziewałem się, że to
zmysłowe miejsce, przyciągające jak magnes, sedno męskich pragnień, zobaczę pozbawione zarostu, bezwstydnie nagie. Nagie i
odsłaniające, podczas miarowego ruchu lekko rozchylonych ud, niewyobrażalną głębię rozkoszy.
Nie wiem jak długo wstrzymywałem oddech. Gdy jednak z piersi wydobyło mi się przeciągłe, niekontrolowane westchnienie, Sylvie,
jak gdyby zaniepokojona, zaglądnęła pod samochód. Pomimo zmieszania, dostrzegłem jej dwuznaczne spojrzenie.
Wieczór w miejscowej restauracji przebiegał beztrosko. Wszyscy się znali i wspólnie bawili. Muzyka i dobre wino wytworzyły
wspaniałą atmosferę. Wśród ogólnej wrzawy nikt w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na przybysza wzywającego pomocy.
Płonął drewniany budynek gospodarczy któregoś z sąsiadów. Całe towarzystwo solidarnie ruszyło do aut.
Horyzont rozświetlała czerwona łuna. Zachwyt nad spektakularnym popisem ognia zagłuszył uczucie grozy i współczucia. Palił się
dach. Snopy iskier podsycane agresywnymi płomieniami rozświetlały czerń nieba na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Pachnące
siano rozpoczęło taniec śmierci, wydobywając ze swego wnętrza, w ostatnich szalonych spazmach, nieskończoną gamę purpury.
Odpadające od ścian pochodnie pozostawiały niespokojną w swej nieregularności, smugę dymu.
W stajni pozostały jeszcze zwierzęta. Przeciągły ryk krów zagłuszał dramatyczne rżenie koni.
Mężczyźni, owijając marynarkami głowy, wpadali w rozświetloną bramę stajni ratować dobytek.
Wewnątrz panował nieznośny żar, w każdej chwili groziło zawalenie stropu.
Nikogo już nie rozpoznawałem. Wytaczaliśmy maszyny rolnicze, bryczkę, drabiniasty wóz.
Z czasem wejście do środka stało się niebezpieczne i każdego, kto wykazywał nadmiar odwagi, powstrzymywano siłą. W świetle
niepohamowanej potęgi ognia, budziły grozę, karykaturalnie wyolbrzymione, cienie uratowanych zwierząt.
Przygnębiony oglądałem koniec dramatu. Nie zorientowałem się nawet, kiedy podeszła Sylvie. Ujęła mnie pod rękę.
Otaczała nas chmura gęstniejącego dymu.
Rodzice przywieźli najnowsze wiadomości, listy, upominki. Irenka, oprócz gorących słów, przesyłała cepeliowską figurkę
krakowiaka. Zawiesiłem ją w samochodzie na lusterku. Wyglądała troczę sztucznie i nie pasowała do Indianina, którego jeszcze w
Świnoujściu dostałem od Michała.
Mama długo zwlekała z rozpoczęciem poważnej rozmowy. Czyniła natomiast coraz częstsze aluzje odnośnie zachowania Ireny i roli
teściowej. Przy milczącej aprobacie ojca, dawała do zrozumienia, że chyba lepiej by było, gdybym zastanowił się nad pozostaniem
- 81 we Francji.
Wiedziałem, że muszę stanąć po stronie żony. Chyba pewien rodzaj sprawiedliwości, czy może uczciwości: "Jeżeli ja pozwoliłem
sobie, to ona też może!", nakazywał jej obronę.
- Całą historię opieracie na podejrzeniach.
- Wiesz ile razy ona przyjeżdżała do Nysy?
- Dzieci odwiedzała.
- Bolek nam powiedział, że widziano ją w mieście, zanim je przywiozła. Nie raczyła się nawet przywitać. A jak Buruś i Jula była u
nas, przychodziła, ale w ciągu dnia. Spała gdzie indziej.
- Przecież mają swoje mieszkanie.
- No właśnie! O tym, co się tam odbywało, dudniła cała Nysa.
- Przesadzasz! Kto wam o tym powiedział?
- Pani N.
- Wierzycie w takie bzdury? Nie znacie jej.
- A może Jula też zmyślała?
- Co tam dziecko może wiedzieć.
- Dużo! Na przykład, że w Katowicach odwiedzali twoją żonę mężczyźni.
- Mało to mamy znajomych i kolegów.
- Tak, tylko Jula widziała, jak ci koledzy rano biegali po mieszkaniu bez spodni piżamowych.
- Dzieci mają fantazję, - nie wierze, żeby w obecności maluchów, babci Włodzi i teściowej, urządzała orgietki.
- Twoja sprawa. Z ojcem postanowiliśmy cię uprzedzić. Zrobisz jak zechcesz. Każdy musi przeżyć własne życie.
Przed czteroma laty, na przełęczy Furka nakręciłem film: "U źródeł Rodanu". Teraz znowu, z kamerą w ręce, stałem przy tej rzece;
na jej końcu – przy ujściu. Parusetmetrowej szerokości plaża, po której ubitym piasku jeździły pojazdy, ciągnęła się kilometrami.
Monotonię płaskiego terenu rozładowywały dziesiątki aut, motory, przyczepy i nieskończona ilość namiotów. Nie spotkałem nigdy
tak olbrzymiego, dzikiego campingu. Znalezienie wolnego miejsca nie przedstawiało żadnego problemu.
Samochody ustawiliśmy w ten sposób, aby osłaniały nasz namiot od wiatru. Otoczyła nas nieograniczona swoboda i niemilknący
szum morza.
Piekące promienie słońca zaczerwieniały bladą skórę, ale nie rozgrzały dostatecznie wody, więc niewielu ludzi korzystało z kąpieli.
Prawie wszyscy namiętnie grali w kule. Miejsce to zapewniało tak wspaniałe warunki do tej zabawy, że trudno byłoby sobie
wyobrazić lepsze.
Rodzice nabierali sił przed drogą powrotną, ja do miesięcznego wypoczynku.
Rozstaliśmy się w nietypowy sposób, niemniej bardzo serdecznie. Drażliwego tematu nie poruszano więcej, chociaż do ostatniej
chwili, mama z ojcem, dobitnie podkreślali cel swojego przyjazdu. Uciszałem jednak każdy odgłos mogący zakłócić zaplanowane
poznanie Francji. Przeżycia ostatnich miesięcy i zaoszczędzone pieniądze odbudowały wiarę w możliwość rozwiązania problemów
małżeńskich.
Tour Madelok ma tylko 652 m i stosunkowo łatwo na niego dotrzeć. Natomiast widok, jaki się stamtąd rozpościera, budzi zachwyt.
Ze szczytu góry spod ruin baszty rozciąga się wspaniała panorama. Poszarpana, wyraźna linia skalistego brzegu plastycznie
przechodzi w pomarszczoną taflę morza. W oddali rozpoznaję przejechaną trasę i wszystkie miasta: Od Port-Vendres, pokonując
malownicze serpentyny, dotarłem aż do granicy hiszpańskiej. - "Jeszcze nie teraz"; stwierdziłem tam, zmuszony zawrócić przed
szlabanem.
Zapach ziół nadawał nagrzanemu powietrzu aromatycznej rześkości.
Podekscytowany wzrok skierowałem ku zachodowi. Sylwetki górskich kozic stojących na pobliskiej grani, wzmacniały szarobłękitną
perspektywę odległych szczytów.
Pireneje - nie znałem ich, a już czułem zauroczenie!
"Czy te szczegóły wystudiowane z mapy i przewodnika nabiorą jeszcze większego znaczenia? Dotrę wszędzie gdzie
zaplanowałem?"
Rano obudził mnie przeraźliwy klakson. Gwałtownie wyskoczyłem z namiotu. Przez uchylone okno pocztowego 2 CV wymachiwał
rękami jakiś facet, dając do zrozumienia, że zatarasowałem mu drogę.
Wieczorem, po zjechaniu z szosy w zupełnych ciemnościach, wśród dziewiczych gór znalazłem miejsce na biwakowanie. Do głowy
mi nawet nie przyszło, że ktoś może tędy przejeżdżać.
Pomimo szoku poczułem zadowolenie - wcześnie rozpoczynałem dzień.
Pod Pic du Canigou można dojechać autem. Po bardzo stromej, szutrowej drodze kursują w zasadzie tylko specjalne, terenowe
pojazdy. Wynajęcie dżipa to przyjemność nie na moją kieszeń.
Postanowiłem wypróbować własnych sił. Taunus spisywał się fantastycznie. Nie mogłem jednak, ze względu na stromiznę, zwalniać
- 82 przy rowkach przebiegających w poprzek drogi w celu jej odwodnienia. Spod kół wydobywał się strumień kamieni, a podwozie z
jękiem dobijało. Na przełęczy stwierdziłem, że samochód otrzymał sportową sylwetkę; obniżył się o parę ładnych centymetrów.
Wjechał na wysokość Pięciu Stawów Polskich i za ten wyczyn musiał zapłacić.
Na każdym kroku zaskakuje mnie wielobarwność terenu, przeżywam moc wrażeń; Belvédère 2000 - zachwyt nad pięknem
przyrody, Font-Romeu - historia wtopiona w zamierzchłą architekturę, Odeillo - centrum badań energii słonecznej - przedsięwzięcie
wybiegające w XXI wiek.
Przemierzam Pireneje omijając główne drogi, chcę dostrzeć do najciekawszych miejsc. Wdzieram się w doliny, obiegam jeziorka,
zaliczam przełęcze i szczyty. Wszystko muszę zobaczyć, sfotografować, sfilmować.
Doznane wrażenia rejestruję na taśmie magnetofonowej. Wieczorem jestem tak wykończony, że nawet sporządzanie krótkich
notatek przerasta moje siły.
Szaleństwo poznawania przerywa dopiero nocna refleksja nad Lac des Bauillouses: "Przecież jest tu tak pięknie. W tym miejscu
można spędzić całe wakacje i parę następnych. Po co tak gonisz."
Ten głos rozsądku koliduje jednak z precyzyjnie wyznaczoną trasą, i choć nie jest w stanie jej zmienić, to jednak nie pozwala na
dalsze poszerzanie.
Spokój wywołany głęboką zielenią zboczy biegnących wzdłuż granicy z Andorą, przerwało pytanie: "Dlaczego ten świat jest jeszcze
dla mnie zamknięty? Czemu tam nie mogę dotrzeć?". Lecz nie tylko ta krótka myśl zakłócała pełnię zadowolenia; odczuwałem
samotność i żal, że nie mogę podzielić się otaczającym pięknem z najbliższymi.
Najwyżej położona droga w Europie ma tylko pięć i pół kilometra. Opłata za przejazd samochodu z kierowcą wynosi osiem franków,
ruch jest limitowany. Przełęcz Col du Tourmalet leży na wysokości 2115 m i już sam wjazd na nią daje niezatarte wrażenia. Stąd
rozpoczyna się, urozmaicona paroma tunelami, terenowa droga biegnąca pod Pic du Midi de Bigorre. Parking znajduje się na
wysokości 2650 m., skąd na szczyt dotrzeć można kolejką linową w przeciągu sześciu minut; ja potrzebuję trochę więcej.
Na wysokości 2865 m. zbudowano telewizyjną stację przekaźnikową obsługującą południowo zachodnią Francję. Na terenie
obserwatorium astronomicznego trwają prace przy montażu stalowej konstrukcji kopuły.
Dziesiątki turystów oczarowuje w pierwszej kolejności niepowtarzalna panorama.
Przestrzeń, aż po horyzont, wypełnia morze nagich wierzchołków. Grozę ciemnego granatu poprzerywanego plamami śniegu
łagodzi błękit nieba. Zmierzająca w nieskończoność perspektywa nieregularnie przecinających się górskich łańcuchów spowolnia
bieg czasu, wywołuje refleksję. Tylko w dzieciństwie potrafiłem podczas pogodnych letnich nocy, błądząc wzrokiem wśród
roziskrzonych gwiazd, tak daleko wędrować.
Po dniu pełnym wrażeń nie chce mi się szukać dzikiego miejsca na biwak. Na zapełnionym campingu znajduję płat trawy, na którym
mogę rozbić namiot. Czerwone promienie zachodzącego słońca współczują mojemu zmęczeniu. Nieopodal sąsiedniego samochodu
stoi dziewczynka z pedantycznie zaplecionymi warkoczykami. Zaczyna grać na flecie. Po paru próbnych tonach z instrumentu
zaczyna dochodzić czysty, zaskakująco dramatyczny dźwięk. Dźwięk przeradza się w przeciągłą melodię krążącą wśród drzew,
odbijającą się od gór. Jej drżenie wypełnia otaczającą przestrzeń niesprecyzowaną tęsknotą.
Odcinek ośmiu kilometrów górskiej drogi prowadzący do Cirque de Gavernie pokonać można na konikach. Z wiadomych powodów
idę pieszo, dzięki czemu dysponuję swobodą przy robieniu zdjęć i filmowaniu. Droga biegnie doliną wzdłuż górskiego potoku.
Z daleka zarysowuje się na tle ogromnego monolitu biała pręga wodospadu.
Oblodzone górne partie trzytysięczników nie są w stanie zmniejszyć panującego upału; rozbieram się do kąpielówek.
Dolinę kończy potężna arena otoczona pionowymi ścianami. Bohaterem, a jednocześnie twórcą ustawicznego spektaklu jest
lodowiec. Niezliczona ilość wodospadów w radosnym tańcu spływa ze skalnego monumentu. Również ten największy, będący
rekordzistą Europy, w swobodnym locie z wysokości ponad czterystu metrów opada beztrosko, pozwalając swoim cząstkom
atakować słoneczne promienie.
Miejsce, w którym spadająca woda tworzy strumień, otacza tajemnica - przykrywa je płat śniegu. Nie mogę odmówić sobie
przyjemności wejścia w stroju plażowym na ten gigantyczny, zlodowaciały most.
Następnego dnia zaplanowałem wycieczkę do kolejnego wodospadu - Pont d'Espagne. Niestety pogoda uległa pogorszeniu,
pojechałem więc bezpośrednią drogą do Lourdes.
Po doznaniu głębi nieskończoności i gigantyczności sił natury, przygotowałem całe moje wewnętrzne ja na spotkanie z potęgą
wiary.
Doznane wrażenie przerosło wszelkie oczekiwania.
Nie zwracałem uwagi na jarmarczny nastrój ulic, choć banalność wystaw i straganów rozpraszała skupienie.
Przy wejściu na teren miejsc świętych otrzymałem plan i informacje w języku polskim. W pierwszej kolejności udałem się do Groty
Massabielskiej. Wielojęzyczny tłum pielgrzymów patrzył w jedno miejsce. W wyłomie skalnym, oświetlona dużą ilością świec,
widniała statua Matki Boskiej. Wzniosły nastrój ogarniał wszystkich.
Stałem dosyć daleko i nie widziałem ani groty ani ołtarza, ale wzrok mój spoczął na dziesiątkach kul inwalidzkich przymocowanych
do skały.
- 83 Skupione twarze wierzących wyrażały nieopisaną nadzieję. Melancholia, którą pochmurny dzień mógł tylko pogłębić, wyzwalała
dręczący smutek.
Blade wargi młodej kobiety trzymającej w objęciach syna z opaską na lewym oku nieprzerwanie wypowiadały błagalne słowa.
Kaleka dziewczyna bez nogi, podtrzymywana przez rodziców, wznosiła ręce wysoko ku niebu.
Mężczyzna o przezroczystej skórze, przyniesiony na noszach przez dwóch sanitariuszy, wydawał ciche, nieartykułowane dźwięki.
Oczy sparaliżowanego chłopca siedzącego na wózku inwalidzkim zalewały łzy.
Ilość boleści i nadziei wydobywająca się z morza serc i piersi przerażała swym ogromem.
Nie mogłem myśleć o tym, co przeżyją ci pełni ufności ludzie, gdy wrócą ze swoimi cierpieniami do domów.
Poszedłem dalej, pod ścianę, gdzie z wielu kranów i fontann pito wodę.
Przeczytałem zdanie z informatora: W głębi groty, na lewo od ołtarza, pod zamkniętą płytą znajduje się CUDOWNE ŹRÓDŁO, które
wytrysło 25 lutego 1858 r. w czasie dziewiętnastego objawienia. Najświętsza Maryja Panna powiedziała do Bernadetty: "Idźcie do
fontanny pić wodę i myjcie się w niej".
Podszedłem do wolnego kranu i z pełną świadomością swego czynu umyłem ręce.
- 84 -
Powrót
Jeszcze nie ochłonąłem z wakacyjnych wrażeń, ledwo co samochód odebrałem z przeglądu, a już wyruszyć musiałem dalej. Firma
wysyłała majstra i mnie na delegację. Nie narzekałem, wprost przeciwnie; wyjazd w Alpy był przecież nie lada atrakcją. Tylko raz
wybrałem się z Tadeuszem do Grenoble i Chamrousse, ale ile mogliśmy zobaczyć w czasie jednodniowej wycieczki?
W la Clusaz, miasteczku położonym na wysokości tysiąca metrów, należało usunąć usterki na świeżo wybudowanym osiedlu
domków jednorodzinnych. Czynności z tym związane nie przedstawiały najmniejszego problemu, a brak bezpośredniego nadzoru
wpływał w wiadomy sposób na intensywność wykonywanej pracy.
Chcąc zaoszczędzić na dietach, postanowiłem sypiać w miejscach pracy. Codziennie rozkładałem śpiwór w kolejnej, pachnącej
świeżością willi wykorzystując przy okazji wszystkie jej udogodnienia. Na każdej budowie towarzyszyło mi małe radyjko tranzystorek firmy Philips wyprodukowany w Singapurze - pierwszy zakup dokonany w Géant Casino. W czasie długich wieczorów,
przy muzyce płynącej z mikroskopijnego głośnika, planowałem wypad w serce Alp. Od Chamonix dzieliło mnie tylko 50 kilometrów.
Sobotnie popołudnie nie zapowiadało dobrej pogody. Lekka mżawka ograniczała widoczność, kilometry biegły wolno.
Zastanawiałem się nad sensem dalszej jazdy, gdy nagle spoza kurtyny chmur wyłonił się biały kolos. Choć z danej perspektywy
oglądałem jedynie jego wycinek, niemniej zaskoczył mnie ogrom zlodowaciałego śniegu. Nie miałem już wątpliwości; musiałem
zobaczyć, i to z jak najbliższej odległości ten najwyższy europejski szczyt.
Prognoza pogody na następny dzień nastrajała optymistycznie. Postanowiłem noc spędzić w Chamonix. Zapłacenie 28 franków za
pokój w hotelu le Stade, usytuowanym w centrum miasta, było do zaakceptowania. Czas, który mógłbym stracić na szukanie czegoś
tańszego wolałem przeznaczyć na zwiedzenie okolicy.
Otworzony w 1965 roku tunel pod Mont Blanc stanowił nadal dużą atrakcję. Gdyby nie brak włoskiej wizy, pomimo opłaty na pewno
przejechałbym tam i z powrotem 11600 metrów. Zadowolić musiałem się jednak oglądnięciem samego wjazdu i podglądnięciem w
dyspozytorni przebiegu trasy rejestrowanej dziesiątkami monitorów.
Wczesnym rankiem podjechałem do dolnej stacji kolejki linowej. Dzień zapowiadał się fantastycznie. Pierwszy raz w życiu stanąć
miałem tak wysoko. Zaopatrzony w filmy kodaka i obładowany aparatami wsiadłem do wagonika.
Wyjazd w góry łączyłem zawsze z zadumą i wolno biegnącym czasem. Na Aguille du Midi musiałem o tym zapomnieć; tłum
turystów nieprzerwanie zapełniał taras widokowy. Wjeżdżali, cykali zdjęcia i zdziwieni lodowatym powietrzem pospiesznie zjeżdżali.
Kobiety, niejednokrotnie odziane w zwiewne, letnie sukienki i często na szpilkach, trzęsły się z zimna. Nie miałem szans ani na
rozłożenie statywu, ani na spokojne delektowanie się panoramą. Zazdrościłem tylko paru alpinistom zaopatrzonym w raki i liny,
mogącym oderwać się od rozkrzyczanej gawiedzi.
Sam szczytu Mont Blanc w pewnym sensie mnie rozczarował; łagodnie zaokrąglona "górka" wyglądała na dostępną i przytulną. Nie
miała w sobie nic groźnego, ani też tajemniczego. W czasie wjazdu pionowe skały i dramatycznie poszarpana głębokimi bruzdami
powierzchnia lodowca nadmiernie pobudziły moją wyobraźnię.
Liny kolejki biegnącej na stronę włoską ginęły gdzieś w nieskończoności. Na tle błękitnego nieba i lśniącej bieli śniegu pozostawiały
ostry, drażniący ślad. Pomimo chłodu, po dwóch godzinach pobytu odczułem na twarzy intensywność promieni słonecznych. Bojąc
się oparzenia, zjechałem w dół. Myśl o powrocie do realiów nadchodzącego dnia pracy mało miała wspólnego z wysokością pięciu
tysięcy metrów.
Na początku tygodnia przyjechał szef na inspekcję. Wyrażał zadowolenie z postępu robót, w związku z czym zaprosił nas na
kolację.
Po pobycie w Chamonix czułem się jakoś nieswojo, miałem chyba lekką gorączkę, zamówiłem więc małą wódkę. Gdy przechyliłem
kieliszek towarzystwo przy stoliku wytrzeszczyło oczy.
- Czysty alkohol potrafisz tak łyknąć bez zmrużenia oka?
- Co w tym dziwnego; parę milionów Polaków przyzwyczajonych jest codziennie do takiego wyczynu i to nie w takiej śmiesznej
ilości.
- Powiedzenie: "soul comme Polonais" musi mieć swoje podstawy.
- Nie rozumiecie, nie macie pojęcia, co to znaczy pić!
- Możesz nam pokazać.
- Jak postawicie - nie ma sprawy. - Pięć kieliszków przyniesionych przez kelnera stanęło w równym rządku.
- W porządku, załatwię je po kolei bez przerwy. Ale jeżeli potem nie spadnę pod stolik, tak jak zakładacie, każdy z was wypije po
głębszym.
Towarzystwo po przegranym zakładzie nie poprzestało na jednej wódce. Poziom wesołości moich towarzyszy zaczął gwałtownie
wzrastać. Ojciec mój mawiał w takich wypadkach: "kacze łby".
Myśląc ze współczuciem o rozmiarach ich jutrzejszego kaca, odczuwałem olbrzymią satysfakcję; teraz będą wiedzieć, co znaczy
"pijany jak Polak".
- 85 Z czasem zaczęły mnie żenować nad wyraz rozbawione twarze współbiesiadników. Poczułem się samotny - postanowiłem
zadzwonić do Polski. W czasie zamawiania rozmowy, egzotycznej z punktu widzenia właściciela knajpki, wystąpiły jakieś
gigantyczne kłopoty. W końcu centrala zapowiedziała wielogodzinne oczekiwanie.
Coraz bardziej rozluźnione towarzystwo zmuszało mnie do zachowania dystansu.
Przed północą odezwał się telefon; międzynarodowe centrale usiłowały nawiązać kontakt. Gdy usłyszałem polski głos, a potem
telefonistkę z Katowic, napięcie sięgnęło szczytu. Niespodziewanie odezwała się zaspana Irenka.
- Andrzej, to ty? Nie do wiary! Kochanie, czy coś się stało?
- Irenka! Nie... Nie, wszystko w porządku; chciałem tylko ciebie usłyszeć.
- Powiedz, kiedy przyjedziesz.
- Tak jak pisałem, za dwa miesiące.
- Bardzo tęsknię, nie mogę się doczekać.
- Też chciałbym już być przy tobie.
- No to na co czekasz? Masz pojęcie jaka jestem spragniona?
- Przestań, bo zwariuję!
- Strasznie gorące miejsce czeka na ciebie.
- Czy ty myślisz, że jestem z kamienia?
- Wiesz jak codziennie dzieci dopytują się o tatusia?!
- Przecież muszę dotrwać do końca kontraktu.
- Co ci mogą zrobić.
- Ja naprawdę nie mogę tak nagle wyjechać.
- A ja nie wiem, czy dłużej wytrzymam!
- Irenko przestań...! Zrobię wszystko.
- No to się pospiesz!
- Mam do pokonania prawie dwa tysiące kilometrów.
- Wskakuj od razu do auta! Zdążysz nawet na urodziny Michała.
- Dobra! Wygrałaś! Raz kozie śmierć!
- Szaleję z radości!
- Powiedz, jak mnie będziesz kochać?
- Nie marudź, bo ostygnę.
- Pa! Całuję cię!
- Pa...! - C z e k a m !
Po zapłaceniu rachunku za alkohol i telefon, nie miałem na benzynę. Szef pożyczył mi 50 franków, które oddać miałem w biurze
przy załatwianiu formalności.
Tak jak stałem wsiadłem do samochodu.
Pan E. nie hamował wściekłości, nie rozumiał dlaczego zrywam umowę i to w taki sposób. Usłyszałem parę gorzkich słów na temat
braku odpowiedzialności. Próbował zatrzymać mnie prośbą i groźbą. Gdy to nie poskutkowało, wyrzucił mnie z gabinetu. Dość
butnie życzyłem mu na pożegnanie, aby w przyszłości znalazł takiego jak ja, "złego" pracownika. Paliłem za sobą mosty, ale myśli
moje krążyły już wokół innych spraw.
Wyciągnięte z banku oszczędności wymieniłem częściowo na dolary. Trochę niepewnie czułem się z tak pokaźną sumą.
Załadowałem wszystkie zgromadzone rzeczy i ruszyłem w drogę. Przy pożegnaniu matka Zbyszka wyraziła zdziwienie: "Myślałam,
że w pana wypadku powtórzy się historia pewnego, mojego znajomego, który to uzależniał powrót do Polski od naprawienia stołu.
No i biedak przez wiele już lat zmaga się z tym problemem."
19 września 1975 r. o godz. 18,30 (pieczątka w paszporcie) przekroczyłem w Strasburgu granicę francusko – niemiecką.
We Frankfurcie chciałem przenocować, nie znalazłem jednak wolnego miejsca w hotelu. O czwartej nad ranem dojechałem na
granicę z NRD. Koło Eisenach, jadąc we mgle, straciłem orientację - nie miałem pewności, czy poruszam się we właściwym
kierunku. Zatrzymałem samochód na pasie trawy oddzielającym dwa pasma autostrady i zasnąłem. Drzemka trwałaby z pewnością
dłużej, gdyby nie patrol milicji.
10 marek enerdowskich kosztował mnie mandat za zaparkowanie w niewłaściwym miejscu.
Dopiero pod Erfurtem uzmysłowiłem sobie, że nie mam żadnych prezentów dla dzieci. Na całe szczęście w banku bez problemu
wymieniłem dolary i zdążyłem jeszcze wskoczyć do domu towarowego przed jego zamknięciem. Maluchy marzyły zawsze o
prawdziwym domku dla lalek. Mogłem sobie teraz na taki zakup i na wiele innych rzeczy pozwolić, a różnorodność oferowanych
zabawek, nie mówiąc już o ich ilości, przypominała sytuację we francuskich sklepach.
Za lalki z zamykanymi oczyma, samochód zdalnie sterowany kablem, wyrzutnię z rakietami i wiele innych drobiazgów zapłaciłem
równowartość 100 franków.
Do Zgorzelca dotarłem przed szesnastą i cieszyłem się, że za parę godzin wjadę do Katowic. Odprawa przeciągała się jednak w
nieskończoność.
- 86 Przy wjeździe do DDR dostałem specjalne tablice rejestracyjne - teraz musiałem je oddać i z powrotem zamontować francuskie.
Denerwując się stratą czasu spowodowaną tą czynnością i formalnościami z nią związanymi, nie zdawałem sobie sprawy, co czeka
mnie za szlabanem. Dokładność polskich celników przeszła wszelkie oczekiwania. Sprawdzenie dokumentów i przeliczenie
pieniędzy uznać mogłem za oczywistość. Inspekcja stała się męcząca dopiero wtedy, gdy musiałem wypakować z samochodu
wszystkie rzeczy, łącznie z zapasowym kołem, i wjechać na wagę. Po tej czynności nastąpiło dokładne przeglądnięcie każdego
drobiazgu. Szukano podobno czasopism pornograficznych, co nie przeszkodziło kontrolerom w przesłuchaniu kompletu nagrań
magnetofonowych. Przy oglądaniu przezroczy, w celu rozwiania wszystkich niejasności poproszono mnie o komentarz.
Godziny mijały, nie denerwowałem się jednak; w sumie znajdowałem się już wśród swoich. Inaczej jednak reagował właściciel
garbusa, wiozący po pobycie w NRF parę rolek tapety. Wypowiedzi jego zostały tak wysoko ocenione, że w związku z tym zapłacić
musiał cło proporcjonalne do ich poziomu.
Podobna przyjemność mnie ominęła, a gdy miła celniczka zaproponowała usługę noclegową, którą mogłaby wyświadczyć jej
koleżanka, radość moja nie miała granic. Takiej propozycji się nie odrzuca. Zapalone zostało zielone światło, choć tyle spraw
należało jeszcze wyjaśnić.
Chcąc jak najszybciej opuścić "gościnne" podwoje, powrzucałem w nieładzie do wnętrza samochodu wszystkie rzeczy.
Koleżanka mająca wskazać drogę na prywatną kwaterę, zaskoczyła mnie nieśmiałym pytaniem: "Czy mogę wsiąść?". Oczy jej z
pewnym rozbawieniem błądziły po wnętrzu szukając wolnego miejsca. Po krótkim przemeblowaniu udało mi się wygospodarować
małą przestrzeń na przedniej kanapie. Aby na niej usiąść dziewczyna musiała wysoko podciągnąć służbową spódniczkę. Usiadła
niedaleko, wdzięcznie poddając się kołysaniu auta. Pomimo zmęczenia zaczęła podniecać mnie jej bliskość. Z wysiłkiem
utrzymywałem powieki przed opadnięciem i jednocześnie intensywnie myślałem o ukojeniu w jej objęciach.
Gdy delikatnie dotknąłem jej kolan, zdecydowanie odłożyła moją rękę na kierownicę.
W garażu, po dwukrotnym sprawdzeniu zamków, poszedłem do pokoju marząc już tylko o łóżku. Zastanawiałem się nad miejscem
ułożenia marynarki z całym finansowym dobytkiem, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.
- Na pewno ma pan ochotę na coś gorącego przed zaśnięciem.
Dziewczyna zdążyła się przebrać. Zbliżała się pomału, a za szklanką herbaty niesionej w dwóch rękach, falowała luźna bluzeczka
uwypuklająca w rytm kroków kształt jędrnych piersi.
- Przypuszczam, że dostatecznie posłodziłam.
- Z pewnością. Ale jest coś ważniejszego.
- Jestem ciekawa.
- Mogłaby pani podejść blisko?
- Jak blisko?
- Jest pani bardzo, bardzo.....
- Moi rodzice zajmują się tylko wynajmowaniem pokoi.
- Chciałbym panią pocałować.
- Nie brak panu tupetu.
- Brak mi miłości.
- Po powrocie z Francji...? Dobranoc panu!
gdy wyciągnąłem rękę błagając ją gestem
kroki ucichły nagle wstrzymując dziewczynę
jej półcień w tracącej kontury futrynie
stanął i ożył po długiej chwili bezruchu
zaczęła wracać w pozycji niezmiennej
opadłem na łóżko zamknąłem oczy
świat wirował, świat mógł być piękny
zza ściany dochodziły sygnały zmroku
przez okno wpadało rześkie powietrze
zapach namiętny wypełnił pokój
mą głowę oplotły kobiece ręce
falowanie jej piersi rozwarło obłoki
Koła forda miarowo dudniły na stykach betonowych płyt starej autostrady. Czysty błękit nieba witał ostatni dzień lata. Żółte
ścierniska wprowadzały w krajobraz głęboki spokój. Wracałem po roku czasu, a wydawało mi się, że wyjechałem przedwczoraj.
Wszystko wyglądało tak swojsko, czułem bliskość każdej rzeczy. Los uśmiechał się do mnie pełną gębą.
Czy aby tego doświadczyć musiałem posiąść samochód i parę tysięcy dolarów?
- 87 Przed Wrocławiem wolno, bardzo długo, wyprzedziła mnie nowa "łada". Widziałem jak rozpromieniona pasażerka dawała znaki
prosząc, abym się zatrzymał. Nikt poza znajomymi nie zachowywał się tak na trasie. Bezskutecznie wysilałem pamięć, a
przyjacielskie gesty nie ustawały. Zjechałem na pobocze. Kokieteryjnie podbiegająca babka pozdrowiła mnie po francusku. Nie
mogłem sobie jej przypomnieć. Czyż mogłem zapomnieć o tak atrakcyjnej znajomości? Usłyszane pytanie rozwiało moją
niepewność:
- Czy może ma pan franki, albo dolary do sprzedania? Mój znajomy kupi po dobrym kursie.
- Czemu nie? Ile dacie, na przykład, za 100 dolarów?
Po usłyszeniu ceny, dwukrotnie niższej niż pod Pewexem, nie próbowałem się nawet targować. Na twarzy mojej rozmówczyni
pojawiło się zdziwienie:
- W banku dostanie pan przecież dużo mniej.
Starannie ułożone na lewym ramieniu włosy Irenki zwiastowały nad wyraz uroczysty nastrój. Trójka dzieci w odświętnych strojach,
ustawiona w kolejności wiekowej, nie mogła doczekać się końca ceremonii powitalnej. Zza drzwi kuchennych, ściśnięci również
według ustalonego porządku, wyglądali: babcia Włodzia, teść z teściową i wujek Bolek.
Kryształowe kieliszki wypełnił perlisty napój. Nowy sweterek opinał dumnie wypięte piersi mojej żony. Zabrzmiał donośny toast: "Za
szczęśliwy powrót oczekiwanego ojca i męża".
Przed przejściem do części artystycznej, musiałem uczestniczyć w obchodzie wysprzątanego na wysoki połysk mieszkania i
zatrzymać się na nowym dywanie.
- Niełatwo mi było bez wsparcia na męskim ramieniu (karcący wzrok matki uspokoił cichy chichot Juli), niemniej również potrafiłam,
nie szczędząc wysiłku, nie mówiąc już o wyrzeczeniach, kupić nam ten wspaniały dywan.
Wyrachowany chłód krańcowo kolidował z nastrojem miłosnych listów i ostatnią telefoniczną rozmową. Przywoziłem jednak za duży
bagaż szczęścia, aby w pełni zrozumieć symboliczne przypomnienie hierarchiczności stosunków rodzinnych.
Stałem nonszalancko, w podstarzałej marynarce i dżinsach, wśród rodziny wystrojonej w peweksowskie ciuchy. W związku z długim
pobytem na Mont Blanc, przy piciu zmrożonego szampana piekły mnie popękane wargi, ale prawdziwy ból wywoływało
rozczarowanie.
Teściowa na odświętnie przystrojonym stole ustawiła tort orzechowy, przystrojony czekoladową masą. Teść, Robert, zapalił sześć
kolorowych świeczek, symetrycznie rozstawionych na jego obwodzie. Michaś, podtrzymywany przez wujka Bolka, pomimo
speszenia, dzielnie, za jednym razem zdmuchnął płomienie. Babcia Włodzia z dostojną pozą nieprzerwanie opowiadała o
sukcesach zawodowych Irenki.
Moje próby podzielenia się wrażeniami z pobytu we Francji każdorazowo zostawały przerywane jakimiś ważnymi, lokalno-lekarskimi
tematami.
Spośród wszystkich dzieci najodważniej, choć z pewnym dystansem, obserwował mnie Michał. Po odśpiewaniu "sto lat",
zdecydował się zbliżyć. Wskoczył na kolana i zapytał, czy przyjechał ze mną jego Indianin.
Jak na razie nie miałem okazji pochwalić się samochodem; Irenka raczyła tylko na chwilę wyjrzeć przez okno. Postanowiłem więc
zakłócić uroczystości urodzinowe. Wziąłem syna za rękę i zjechaliśmy windą do auta. Dopiero teraz dziecko objęło mnie mocno za
szyje, całując gorąco w policzek. Jego maskotka siedziała przy przedniej szybie, nie odstąpiła mnie ani na krok w czasie całej
podróży.
Chłopięcy temperament nie wytrzymał; odpowiadać musiałem na dziesiątki technicznych pytań.
Po zakończeniu przyspieszonego kursu prawa jazdy, Michał mocno ujął kierownicę. Drgającymi wargami naśladował warkot motoru,
a gdy usłyszał przeciągły sygnał melodyjnego klaksonu, długo nie mógł zamknąć buzi.
Po zrobieniu paru rund wokół budynku, wróciliśmy na górę taszcząc prezenty. Julę pochłonął bez reszty domek dla lalek, Klaudia
natomiast nie odstępowała ani na krok spódnicy prababci. Ukradkiem spoglądając na zabawki, niecierpliwie wodziła wzrokiem za
mną. Próbowałem wziąć ją na ręce - nerwowo się wyrywała. W pewnej chwili, gdy usiadłem wygodnie na wersalce i próbowałem
objąć Irenkę, podbiegła do niej i zapytała głosem graniczącym z płaczem:
- Kiedy ten pan pójdzie do swojego domu?
- 88 -
Spowiedź
Dziesiątki świeczek migotliwym blaskiem poskreślały miękkość nowego dywanu. Bliskowschodnia scenografia, szczegółowo
przygotowana w detalach, zamieniła pokój w baśniowy buduar z tysiąca i jednej nocy. Wyszukaną atmosferę uprzyjemniały dźwięki
"Waterloo", dochodzące z najnowszej płyty zespołu ABBA, a połączenie aromatu gruzińskiego koniaku z nadmiarem francuskich
perfum oszałamiało wyobraźnię.
W kręgu przyćmionego światła tańczyła Irenka zwiewna niczym bogini miłości. Jej lekkość akcentowały bose stopy prawie
bezszelestnie dotykające podłogi. Graniczący z frywolnością strój uwydatniał nadmiar kobiecości.
Z czasem powolny pląs nabrał tempa, a ruchy niewymownej intymności. Finałowy akcent jednoznacznie określił charakter
przedstawienia; ciało w szalonym uniesieniu opadło na dywan, a cała postać wyrażała dramatycznie namiętne, erotyczne
oczekiwanie.
Uśmiechałem się zażenowany; nie wiedząc jak postąpić. Spektakl oglądał wspólnie ze mną znajomy lekarz. Irenka uczyła się z nim,
już od dłuższego czasu, do obrony specjalizacji z laryngologii. Okazało się później, że przed tym ważnym egzaminem potrzebowała
więcej konsultantów.
Flegmatycznie opróżniając koniakówkę zachowywałem opanowanie, wymagane przecież od człowieka widzącego życie Zachodu.
Gdy "kolega" nas pożegnał, Irenka spontanicznie powtórzyła wyrafinowanie zmodyfikowany taniec, a na koniec, wzorem francuskich
profesjonalistek, rozstała się w sposób wolny, choć zdecydowany z poszczególnymi częściami garderoby. Po tej scenie zostałem
aktywnie włączony do finałowej części widowiska.
Spektakularna noc na "deskach teatralnych", choć odczuwałem miękkość nowego dywanu, pozostawiła niewątpliwie niezapomniane
wrażenie, choć przeżycia z nią związane nie całkiem dorównywały wyobraźni o namiętności kobiety czekającej cały rok na
ukochanego.
Fałszywe okazywały się kalkulacje dotyczące pozytywnego wpływu mojej nieobecności na Irenę. Teoretycznie założyłem, że
dobitnie odczuje ciężar prowadzenia domu i wychowywania dzieci. Przypuszczałem, że codzienny trud wywrze wpływ i częściowo
złagodzi jej despotyczny charakter.
Oczyma wyobraźni przeżywałem niejednokrotnie scenę, gdy po powrocie żona rzuci mi się z wdzięcznością na szyję wyznając
pokornie:
"Życie bez ciebie potwornie ciążyło... Tak niezbędna jest twoja pomoc!!!... Jak mogłam być do tej pory taka niedobra?!..."
Rzeczywistość złośliwie rechotała z tych spekulacji.
W poszerzonym gronie naszych znajomych dominowali mężczyźni, choć nie brakowało również kobiet. Dwie zakonnice,
zaniepokojone trudną sytuacją samotnej kobiety z trójka dzieci, udzielały jej bezustannie wsparcia.
Irenka nie ukrywała zadowolenia z odnowienia kontaktu ze starym kumplem mieszkającym ostatnio w Krakowie.
- "Wacek, w tym tak trudnym okresie twojej nieobecności wykazał niezastąpioną pomoc przy wychowywaniu dzieci."
Chrzestny ojciec Michała nie zapominał również o łączących nas serdecznych stosunkach.
Nie chciałem okazać moim dobroczyńcom zbyt dużej wylewności. Postanowiłem powstrzymać się z manifestowaniem wdzięczności,
a w każdym razie nie zrobić tego w sposób spontaniczny.
Jednak nie we wszystkich sytuacjach mogłem wykazać opanowanie.
Po miłym wieczorze, w którym alkohol odgrywał istotną rolę, ulegając oczywiście argumentacji Irenki, zdecydowałem się odwieźć do
domu jej szefa.
Miły w sumie facet, z którym zdążyłem wypić brudzia, wsiadając do samochodu wybuchnął śmiechem. Wskazał na wiszącą
maskotkę pod lusterkiem. Moje zdziwienie jeszcze bardziej go rozbawiło.
- Ale fajnie...! Jeszcze jeden krakowiaczek!
Gwałtownie szarpnąłem. Cepeliowska laleczka wylądowała za oknem.
- Co się wyżywasz na kukle? Nie na niej powinieneś wyładowywać energię.
- A ty skąd, do cholery, znasz Wacka!
- Był częstym gościem. Irena z wdzięcznością przyjmowała wyświadczane przez niego uprzejmości.
W pierwszy weekend po przyjeździe wybraliśmy się do Nysy. Rodzice, jak gdyby nic się nie zdarzyło, okazali radość widząc nas
wszystkich znowu razem.
Jula z Michałem pobiegli do ogrodu zaszywając się w znanych im kątach; u dziadków przebywali przecież ostatnio wiele miesięcy.
Irenka okazywała lekkie zażenowanie, zdawała sobie sprawę jak głośnym echem odbiły się w kręgach znajomych jej eskapady.
Duma nie pozwalała jej jednak tłumaczyć się z czegokolwiek. Wspomniała tylko o jakichś zjazdach gimnazjalnych, w których
musiała uczestniczyć.
- 89 Najlepszą obroną jest atak.
W czasie obiadu, a w zasadzie po jego zakończeniu w sposób oficjalny zwróciła się do rodziców:
"Stosunki w naszym małżeństwie nie układały się najlepiej. Ja spełniałam zawsze właściwie obowiązki matki i żony. Uważam, że
Andrzej w czasie tak długiego pobytu za granicą, nieobciążony problemami rodzinnymi, miał czas się zastanowić nad swoim
postępowaniem. Jestem przekonana, że teraz po powrocie jest w stanie docenić moje poświęcenie i mnie jako kobietę."
Mówiąc to, dyskretnie ale bardzo wymownie, poprawiła biust.
"Sądzę, że stoimy na początku nowego rozdziału naszego życia. Kieruję do rodziców te słowa w nadziei, że wpłyniecie na Andrzeja,
by poszedł do spowiedzi i przystąpił wspólnie ze mną do Komunii Świętej. Wierzę, że Bóg pomoże nam wytrwać w mocnym
postanowieniu rozpoczęcia szczęśliwego życia i we właściwym wychowaniu dzieci."
Na obliczu mojej mamy pojawiło się uczucie zadowolenia graniczące z upojeniem. Podniosłe słowa i ich głęboki sens wyzwoliły z
piersi ojca akceptujące westchnienie.
Przywiezione pieniądze topniały w szybkim tempie. Po opłaceniu cła za samochód oraz po zakupie kompletu meblowego ze
Swarzędza, pozostało ich niewiele. Reszta rozchodziła się, lekko wydawana na ciuchy i drobiazgi. Do kupna enerdowskiej wersalki i
stereofonicznego radia "duet" dołożyć już musiałem z zaskórniaka.
Moja pozycja rodzinna, zależna od wysokości posiadanych dewiz, z chwilą wydania ostatniego dolara spadła i wróciła do punktu
wyjściowego.
- 90 -
Inwestprojekt
W połowie listopada pojechałem do Separatora. Kierownik pracowni powitał mnie życzliwie. Deska kreślarska, na obrzeżu której
pozostały jeszcze francuskie słówka, stała wolna. W kadrach niestety sprawa zaczęła się komplikować. Poproszono mnie o
przyjście za parę dni. Prośbę powtarzano przy kolejnych spotkaniach, aż wreszcie zakomunikowano, że nie mogę zostać
zatrudniony. Oficjalnego powodu nie podano. Szef specjalnego oddziału dbającego o tajemnice projektowanych i realizowanych
inwestycji przemysłowych zaproponował, abym zgłosił się za rok. Po tym czasie wszystkie wątpliwości miały zostać rozstrzygnięte.
W sumie nie byłem zaskoczony - spodziewałem się tego rodzaju szykan. Dużo wcześniej, oddając paszport w Komendzie MO
zakomunikowano mi, że przez najbliższe pięć lat, na skutek nieprawnego przedłużenia pobytu we Francji, mogę liczyć wyłącznie na
wyjazdy do Krajów Demokracji Ludowej.
Ostatnie kondygnacje wieżowca, w którym mieszkałem, zajmowały pracownie architektoniczno-konstrukcyjne należące do
"Inwestprojektu". Postanowiłem tam szukać szczęścia. Takie rozwiązanie nie napawało mnie jednak zachwytem. Pracowanie i
mieszkanie w jednym domu oznaczało jeszcze większe ograniczenia. Poza tym biuro podlegało w spółdzielczej hierarchii CZSBM, z
którego prezesem zadarłem na początku kariery zawodowej. Wątpliwości wypływały również z faktu, że Inwestprojekt należał do
czołówki biur projektowych w Polsce, a pracowników dobierano spośród najlepszych.
Ujmując więc rzecz najogólniej, poczułem pewne zakłopotanie, gdy po złożeniu podania zaproponowano mi stanowisko starszego
asystenta.
Onieśmielenie szybko minęło. Natychmiast wtopiłem się w rodzinną atmosferę. Większość kolegów stanowili młodzi ludzie, pełni
temperamentu i fantazji. Na bardzo kameralne podejście do pracy wpływ miały również pomieszczenia. Zaadaptowane tylko
częściowo do potrzeb biurowych, nie straciły charakteru mieszkań.
Dostałem deskę w pokoju, gdzie siedziały wyłącznie kreślarki. Młode dziewczyny tworzyły nastrój beztroski, panujący w zasadzie w
całej pracowni. Nie bez znaczenia na klimat pierwszych dni pracy wpływ miała również wesoła, przedświąteczna atmosfera.
Projektowanie budynków mieszkalnych po skomplikowanych konstrukcjach przemysłowych, wyglądało bajecznie prosto. Jedyną
trudność, wynikającą ze szkód górniczych, nastręczało fundamentowanie. Poważne problemy rozwiązywali jednak projektanci lub
nawet konsultanci z Politechniki Gliwickiej.
Przebywając przez osiem godzin we wspólnym pomieszczeniu, mimowolnie wysłuchiwałem niekończących się opowieści.
Z wolna zacząłem poznawać kolorowe przeżycia, przedstawiane niekiedy tak swobodnie, że nie miałem odwagi wychylić się zza
deski. A koleżanki często, jak gdyby zapominając o mojej obecności, zagłębiały się w pikantne sceny do tego stopnia, że Kasia,
jedyna mężatka w ich gronie, czasami nie wytrzymywała. Zarysowywała się przy tym wyraźna różnica moralnych poglądów.
Historyjki jednak w minimalnym stopniu dotyczyły ich samych.
Po paru miesiącach edukacji czułem się tak swojsko, jak gdybym pracował od wielu lat w tym biurze. Wiedziałem kto z kim - kto z
kim i kiedy - kto z kim, kiedy i gdzie - kto z kim, kiedy, gdzie i w jakiej pozycji.
W etyczno-moralnych sporach nie brałem udziału, choć przychylałem się raczej do poglądów Kasi. Z czasem jednak zacząłem
zastanawiać się nad tym, jak daleko moje życie odbiega od propagowanych i nieraz sprawdzonych wzorców. Już dawno
zapomniałem, oczywiście nie bez pomocy Ireny, o francuskich przeżyciach. Dochowywać wierności musiałem nawet spojrzeniem i
myślą. Pani doktor pracowała dodatkowo na połówce etatu w osiedlowej przychodni. Nie mogła więc pozwolić sobie na to, aby ktoś
z grona potencjalnych pacjentów miał jakikolwiek wątpliwości co do jej autorytetu. Sama również dbała o reputację, dobrze wiedząc
z kim należy nawiązywać kontakty.
- Przyszedł dzisiaj do mnie z gardłem twój kolega, pan Jerzy. Inteligentny mężczyzna; mógłbyś go kiedyś do nas zaprosić.
- O którego ci chodzi? W biurze jest dwóch Jurków.
- No, oczywiście nie o tego twojego, kudłatego kumpla!
- Chcesz, żeby przyszedł z żoną? - Twarz Ireny pozostała bez reakcji.
- Niekoniecznie! Poproś go przy okazji jakiejś libacji.
Do biurowej tradycji należało świętowanie w dniu patrona danego imienia. Dyrektor, w zasadzie przeciwnik tego rodzaju imprez, po
jedenastej przymykał jednak na nie oko. Żadnych imienin nie dało się porównać do siebie. Intensywność i ich zakres przybierały
często bardzo zróżnicowaną formę. W normalnych warunkach obchodziło się je kameralnie, dodatkowo zapraszając na kielicha
przychodzących z innych pracowni kolegów i koleżanki. Inaczej sprawa się przedstawiała przy większych uroczystościach. Do
takich należał bez wątpienia dzień Jerzego i Wojciecha.
Finansowanie przyjęcia, w każdym razie jego oficjalnej części, należało do solenizantów. Kobiety zajmowały się stroną estetycznokulinarno-artystyczną; wszystkie deski i biurka w największym pomieszczeniu pokrywał nowiusieńki bristol, bardzo często
powycinany na obrzeżach w przemyślny wzór. W "kamerliku" (łazienka przerobiona na pomocnicze pomieszczenie o charakterze
kuchennym), obok chłodzącego się pod bieżącą wodą alkoholu, trwała produkcja kanapek. Dziewczyny doszły w tej dziedzinie do
perfekcji, porównywalnej z pracą przy taśmie przemysłowej; na pierwszym stanowisku krajano w talarki długie bagietki, na
następnym pokrywano je masłem, na które z plastyczną fantazją nakładano plastry wędliny. Kolejne odcinki produkcji to:
marynowane grzybki, kiszone ogórki, sery, szprotki, ćwiartki jajek. Dzieło na koniec wieńczył, posolony i popieprzony, listek sałaty,
lub plasterek pomidora.
- 91 Nikt oczywiście nie mógł doczekać się godziny jedenastej; nieoficjalnie dokonywano prób, szczególnie alkoholi. Gdy jednak
"specjalne służby" doniosły, że dyrektor po zakończeniu obchodu nie pojawi się więcej, rozpoczynała się właściwa uroczystość. Na
stołach "sali bankietowej" oprócz kwiatów (mężczyźni-solenizanci również dostawali pachnące bukiety), lądowały dziesiątki, nieraz
setki kanapek i kieliszki. Podstawowy trunek stanowiła żytnia bez popijania, czasami z mineralną, lub coca-colą. Na tym
początkowym etapie, wszyscy okazywali już odpowiedni poziom wesołości. Niczym nieograniczone 100-lat rozbrzmiewało donośnie,
wybiegając daleko poza budynek, gdyż wszystkie okna, ze względu na aromat "Klubowych" (czasami "Carmenów" lub "Zefirów"),
otwierano na oścież.
Prawie w każdym zespole pracował jakiś Jurek albo Wojtek. Tak więc Jurkowie i Wojtkowie składali sobie nawzajem życzenia,
imieniny nabierały ogólnego rozmachu rozprzestrzeniając się na korytarze i klatki schodowe. Kabiny wind zawisały gdzieś długo
między piętrami, uświadamiając jeszcze dobitniej mieszkańcom wieżowca, kto i z jakiej okazji się bawi.
Nigdy nie zdarzyło się, by alkoholu wystarczyło na całą imprezę. Zawsze okazywało się, że brakuje kolejnej półlitrówki. W takim
wypadku najbardziej spragnieni rozpoczynali "ściepkę". Przy pierwszej solidarnie składano się, przy następnych już "co łaska".
Zebranie odpowiedniej sumy nie nastręczało problemu, natomiast; "kto poleci?" - stawało się zawsze kłopotliwe. Graliśmy w
marynarza nie mając pewności, że temu, na kogo wypadnie sprzedadzą wódkę, a po wtóre czy w drodze powrotnej nie zapomni o
czekających.
Gdy zaczęło się ściemniać i gdy na stołach pozostały tylko kwiatki, nie licząc zmiętych serwetek i pustych kieliszków,
zaproponowałem dwóm Jurkom przeniesienie się do mojego mieszkania.
O zjechaniu windą, pomimo wielu prób, mogliśmy zapomnieć. Zejście z dwunastego na czwarte piętro w normalnych warunkach nie
stwarzało problemów, my jednak spotykaliśmy po drodze za dużo kolegów i koleżanek. Gdzieś na dziewiątym Jerzy zatrzymał się,
obiecując, że zaraz nas dogoni; piastując funkcję zastępcy szefa, dysponował szerszymi kontaktami.
W drzwiach mieszkania powitała nas Irena z ponurym wyrazem twarzy. Natychmiastowa zmiana nastroju nastąpiła gdy dowiedziała
się, że niebawem zjawi się nasz kolega, a jej pacjent. Bezzwłocznie zniknęli z pola widzenia pozostali domownicy, dzieci
wylądowały w łóżkach, a na świątecznie zastawionym stole pojawiła się peweksowska wyborowa.
Dopijaliśmy kawę, gdy zadzwonił dzwonek. Zjawił się oczekiwany "pan Jerzy", nie sam jednak, lecz w towarzystwie Aliny. Irena nie
wyrażała zachwytu z tego powodu, nie znosiła jakiejkolwiek konkurencji, ale anielski uśmiech pozostał nadal przyklejony do jej
oblicza.
Po paru toastach wzniesionych za zdrowie pięknych pań, Jerzy poprosił moją żonę do tańca. Wodząc za nią wzrokiem poczułem
żal; prezentowała wdzięk i młodzieńczy temperament, który dawno już skreśliła z programu małżeńskiego. Swobodnie oparła dłonie
na ramionach partnera, dążąc do całkowitego zminimalizowania dzielącego ich dystansu.
Alina odstawiła swój kieliszek, nie miała już ochoty na alkohol. Zażenowana, a może podekscytowana swobodą Ireny, poprosiła
Jurka do tańca. Poczułem się głupio, zostałem sam przy stole.
Jerzy przytulał coraz odważniej moją żonę, a ta dobitnie manifestowała swoją niezależność.
Nalałem kolejnego kielicha, zbliżył się Jurek. Alina po odczekaniu aż przełkniemy, pociągnęła mnie za rękę. Po paru taktach tańca
przytuliła się. Beztroski uśmiech nie opuszczał jej rozchylonych ust, a mocno wycięty dekolt odsłaniał wspaniałe piersi.
Wiedziałem jak bardzo zazdrosna jest Irena, nie mogłem jednak zrezygnować z bliskości dopiero co poznawanej, biurowej
koleżanki. Widziałem ją codziennie, siedziała w tym samym pokoju. Wyglądała bardzo dziewczęco i nigdy nie podejrzewałem, że
drzemie w niej aż tyle kobiecości.
W tańcu pozwalała się lekko prowadzić, a z dużych, ciemnych oczu nie znikał blask niewinności nawet w sytuacji, gdy "niechcąco"
moje kolano znalazło się między jej udami.
Mocne szarpnięcie przerwało fascynację. Irena, najłagodniej jak mogła, poprosiła mnie o chwilę rozmowy. Wyszliśmy na korytarz.
- Jak ty się zachowujesz! Nie wstyd ci przyklejać się tak do tej kreślarki. Szargasz moją reputację.
- Moje zachowanie jest pestką w porównaniu do twoich pląsów.
- Ja wiem co robię i z kim się zadaję. Jerzy jest kierownikiem i ma znajomości.
- Zdążyłaś już z nim wypić brudzia?
- Nie! Ale zaraz to zrobię. A ty gorzko pożałujesz, jak jeszcze raz zatańczysz z tą dziwką!
- To ty się właśnie zachowujesz jak...
- Skończony chamie! Licz się ze słowami!
- Licz się ze mną!
- Mam cię gdzieś!
Wolno akcentując ostatnie słowa, wbiła palce w moje przedramię, wkładając maksymalną energię na ich zaciśnięciu.
Po powrocie do gości, wyraz twarzy Ireny stał się z powrotem anielski. Nie dostrzegając innych, podeszła do Jerzego z propozycją
bruderszaftu.
Nie zazdrość, lecz nienawiść ściskała mi gardło.
W gigantycznej bezradności zdałem sobie sprawę tylko z jednego: na pewno już dłużej nie wytrzymam z tą kobietą!
W pogodny, wiosenny ranek, po paru dniach nieobecności, zawitała do nas teściowa. Gdzieś z Podhala przywiozła pomoc domową.
Trudno powiedzieć, że doznałem szoku. Nie! To był koniec!
Irena argumentowała, że zajęcia domowe przewyższają siły babci Włodzi. "Natomiast matka i wujek Bolek mają, od czasu do czasu,
- 92 własne sprawy do załatwiania, i nie mogą stale opiekować się dziećmi."
Znany i "dyskutowany" codziennie temat.
O przedszkolu nadal nie chciała słyszeć. Sama natomiast, po intensywnej pracy w szpitalu i przychodni, nie mogła spędzać czasu
przy garach.
Po powrocie z Francji posunąłem się tak daleko w ustępstwach, że nawet chciałem zrezygnować z pracy zawodowej. Uważałem, że
sam mogę zająć się dziećmi i kuchnią. Spełniony miał zostać tylko jeden warunek: Całe towarzystwo opuszcza mieszkanie! Ten tak
radykalny projekt został również odrzucony i to nie z finansowych względów.
Mieliśmy wszystko to, co powinno wystarczyć do szczęścia. Młodość, zdrowie, udane dzieci, ładnie urządzone mieszkanie,
samochód, pracę.
Całość przekreśliła nienawiść - nienawiść mogąca doprowadzić w końcu do nieszczęścia, do tragedii.
Po nieprzespanej nocy, ponurego nastroju nie mógł zmienić majowy świt. Pierwsze promienie słońca walczyły z porannym chłodem.
Świergot ptaków zagłuszał mleczarz rozstawiając na korytarzu butelki. Wiedziałem, że opuszczam to mieszkanie na zawsze.
niosąc bolesne męstwo deptane przez lata
w tej zagiętej przestrzeni tętniącego życia
niezmiernie kochając pragnieniem dobrego
nietknięty zwycięstwem nawet pyrrusowym
płakałem w ciszy obok
niewinnej serdeczności tchnień uśpionych dzieci
bezsilność towarzysząc rozpaczliwym łkaniem
gładziła dniem wczorajszym ich włosy pamięcią
gdy w samotny ranek bez cienia nadziei
w nim ciszę zostawiałem
- 93 -
Bułgaria
Przez dziesięć lat związku, walcząc z najbliższymi małżonki o prawa we własnym domu, dla przykładu ograniczyłem kontakty z
najbliższą rodziną. Po podjęciu ostatecznej decyzji, postanowiłem uwolnić się ze wszystkich ograniczeń i kompleksów.
Stefana znałem od paru lat. Spotkałem go pierwszy raz w Nysie na zjeździe familijnym, gdzie przedstawiony został przez Zosię,
jako "osobisty" narzeczony.
Bez specjalnej skromności, niemniej w sposób inteligentny popisywał się erudycją. Skończył Politechnikę i jako informatyk rozpoczął
pracę w Instytucie Górniczym. Pochodził z Ligoty i choć robił wrażenie "swojego chłopa", co nieco brakowało mu do mentalności
Lwowiaka. Niemniej, w każdej sytuacji umiejętnie wykorzystywał specyficzny humor, a spod przymrużonych powiek nie znikało
nigdy spojrzenie jajcarza.
Oczarował rodziców nie tylko zachowaniem, lecz również pochodzeniem. Ojciec jego, znany lekarz dentysta posiadał prywatną
praktykę, nie wspominając już o solidnej willi.
Niedługo przed moim wyjazdem do Francji, odbyło się w Nysie huczne weselisko. Niezapomniane wrażenie wywarł przejazd
dorożką pary młodej przez całe miasto, aż do katedry. Głośnym echem odbiło się w środowisku inteligenckim "przemówienie"
księdza Stefanika, który uzupełniając akcenty religijne ślubnej ceremonii, dobitnie podkreślił mnogość zasług w stosunku do ludzi i
Boga obydwu znanych mu domów lekarskich.
W uroczystości weselnej udział wzięły dziesiątki gości z Polski i zachodu. Wśród nich znalazł się nawet gentleman z egzotycznej
Japonii.
Zosia ze Stefanem stanowili od samego początku dobraną parę z określonym z góry życiowym programem. Można rzec, że
przebywanie wśród odpowiednio postawionych ludzi, stało się ich mottem.
Na zbędne rzeczy nie marnowali czasu, czego dowodem był Wiktor, który przyszedł na świat dokładnie w dziewięć miesięcy po
ślubie.
Po opuszczeniu Tysiąclecia zamieszkałem znowu na ulicy Kordeckiego u babci Oli.
Częściowo uspokoiłem się już po wiosennym szoku. Lato zaczynało wyzwalać stare tęsknoty, a niezrealizowane marzenia dawały
znać o sobie coraz mocniej.
Miałem samochód i parę dolarów zaskórniaka - za mało jednak by móc gdzieś dalej pojechać.
W biurze, przy jakiejś alkoholowej okazji, rozpocząłem z Jurkiem temat nadchodzącego urlopu. Modna stawała się Rumunia i
Bułgaria. Wyjazd do tych krajów nie nastręczał żadnych problemów. Wkładkę paszportową dostawało się prawie "od ręki", a
książeczkę walutową zakładano wszędzie.
Spontanicznie podjęliśmy decyzję - jedziemy nad Czarne Morze!
W Ligocie pochwaliłem się wakacyjnymi planami. Stefan nie mógł przepuścić okazji popływania w ciepłej wodzie, nie chciał jednak
pozostawić samej Zosi. Doszli w końcu do wniosku, że piętnastomiesięcznym Wiktorem, przez trzy tygodnie, może opiekować się
teściowa.
Urlop zapowiadał się fantastycznie. Sprzęt turystyczny pożyczyłem od rodziców, mielonki i inne artykuły spożywcze czekały
zapakowane w pudłach, należało tylko coś kupić na "handel".
Wszystkie koszty dzieliliśmy na czworo. Zosia została skarbnikiem (nie darmo skończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną). Wyjazd
zaplanowany przed Świętem Odrodzenia Polski, ze względu na moją żołądkową niedyspozycję, opóźnił się o jeden dzień.
Zapowiadało się dużo gorzej, na szczęście skutecznie pomogła "wodzianka" matki Stefana.
Pierwszy postój wypada w Łańcucie. Zachwyca nas zamek-muzeum, choć przed granitową tablicą doznaję mieszanych,
niejednoznacznych uczuć. Proszę Zosię o zrobienie mi zdjęcia na jej tle. Napis czytam dwukrotnie:
REZYDENCJA TA PRZEZ CAŁE STULECIA
BYŁA SYMBOLEM NIERÓWNOŚCI SPOŁECZNEJ
I CHŁOPSKIEJ KRZYWDY
W XX ROCZNICĘ ZMIENIENIA JEJ NA MUZEUM
I PRZEPROWADZENIA REFORMY ROLNEJ
W HOŁDZIE BOJOWNIKOM O POLSKĘ LUDOWĄ
1944 – 1964
SPOŁECZEŃSTWO POWIATU ŁAŃCUCKIEGO
Na granicy w Medyce stoimy 8 godzin.
Z napięciem czekam na Lwów. Urodził się tam przecież dziadek, ojciec i w końcu ja sam. Odczuwam wzruszenie, ale oglądając
miasto muszę sobie tłumaczyć, że to jest moje miasto.
Na rynku dołączamy do rosyjskiej wycieczki. Przewodniczka, przed kamienicą Sobieskiego, wymienia wiele narodów, które miały
swój wkład w budowę i rozwój "goroda" - na końcu zaznacza: "...i Poljaki toże".
- 94 W katedrze, w czasie nabożeństwa wierni płaczą, słyszę tylko polską mowę.
Na ulicy prawie każde dziecko zaczepia nas: "żuwaczku macie?".
Stefan obraca to w żart: "Gdyby twój ojciec tu został, biegałbyś tak samo za turystami".
W bocznej ulicy, w miejscu gdzie parkowaliśmy, Zosia wyciągnęła z auta parę majtek przeznaczonych na handel. Zrobił się tłum.
Podekscytowane kobiety nieomal nas nie obdarły z osobistych rzeczy - wszystko chciały kupić. Sytuację uratował nadchodzący
milicjant - w mgnieniu oka zrobiło się pusto.
Na cmentarzu Łyczakowskim spoczywa moja babka. Do rodzinnego grobowca doszliśmy bez problemu; tyle razy przecież ojciec
opowiadał o tym miejscu. Jestem mile zaskoczony; od dziesiątków lat, od czasów wojny, nikt z rodziny nie pojawił się tu, a o grób
dbano.
Na bocznej ścianie bramy, przy wejściu na cmentarz Orląt, widniały kiedyś kamienne litery mówiące o dramacie młodocianych
obrońców Lwowa. Nie ma po nich śladu; nie wiem czy zrobiono to by zatrzeć nienawiść, czy z nienawiści.
Wszystko jest dla nas bardzo tanie; hotel, benzyna, posiłek w wykwintnej restauracji. Zosia chce kupić jakiś złoty pierścionek, ale
niestety za dużo polskich turystów przewinęło się przez tutejsze "jubilerskie" sklepy i ogołocili je doszczętnie. Mnie udaje się
natomiast zdobyć wspaniałą lampę błyskową - "Fil 101".
W Medyce wyznaczano nam trasę i limit czasowy.
Mogliśmy pozostać na terenie ZSRR przez 48 godzin. Chciałem jednak zobaczyć trochę więcej i zamiast bezpośrednio do
Stanisławowa, ruszyłem w kierunku Złoczowa.
Szukając wieczorem hotelu uświadomiłem sobie, co oznaczało zboczenie z tranzytowego szlaku. Wszędzie, pomimo wolnych
miejsc, odprawiano nas z kwitkiem. Na przedmieściach Tarnopola, po kolejnej nieudanej próbie, zatrzymała nas kobieta w wiejskiej
chustce. Bez żenady oświadczyła: "Hotelu nie dostaniecie, inostrańcy nie mogą tędy jeździć. Możecie spać u mnie".
Wskazała miejsce za skrzyżowaniem, gdzie niezauważona wsiądzie do auta.
Weszliśmy na piętro "kurnej" chaty. Zosia zabrała się za przygotowywanie kolacji, a pani Szymczyszyn przyniosła cztery
musztardówki. Zanim wyciągnąłem nasza półlitrówkę, gospodyni nalała ze swojej po "pełnym". Wznieśliśmy toast za zdrowie i...
"szczęki wszystkim opadły" - nikt z nas nie potrafiłby wypić nawet szklanki zwyczajnej wody, tak szybko i gładko jak zrobiła to pani
Szymczyszyn z wódką.
O północy zakończyliśmy imprezę. Zosia od dawna już nie mogła, Stefan też miał dosyć, a ja z Jurkiem uświadomiliśmy sobie, że
Polacy de facto nie mają pojęcia o piciu, w związku z czym nie miało sensu dalsze konkurowanie z gospodynią.
Rano pani Szymczyszyn poszła jak zwykle do pracy, a my potrzebowaliśmy dużo czasu na "pozbieranie myśli".
W lokalu w Czerniowcach, gdzie chcieliśmy zjeść kolację rozpoczynał się dansing. Wszystkie miejsca już zajęto, lub
zarezerwowano. W końcu pozwolono nam usiąść przy stoliku orkiestry.
czerwony szampan duchowemu dorównał stanowi
koniaku hojnie nalała nam śliczność z bufetu
dziewczyny coraz bardziej wpadały w oko Jurkowi
Zosia od dłuższego czasu nie schodziła z parkietu
Stefan saksofoniście nowy ustnik obiecał
w beztroskim nastroju, w wirze tańczących par
to tu, przed wojną, wuj Wilu do pań się zalecał
babkę przy tym stoliku porywał zabawy czar
Zaopatrzeni w butelki szampana i koniaku ruszyliśmy w stronę granicy z zamiarem przekroczenia jej przed północą. Takich jak my
spotkaliśmy setki, może tysiące. Wiele kilometrów przed przejściem uformował się szczelny sznur samochodów.
Ruch odbywał się skokami w nieregularnych odstępach czasowych.
Aby nie wypaść z kolejki, musiałem bacznie przestrzegać reguł. Zosia ze Stefanem, zmęczeni trudami dnia, zasnęli na tylnym
siedzeniu. Czuwałem, wspólnie z Jurkiem popijając koniak bezpośrednio z butelki. Wpadłem w pewien rytm: łyk gruzińskiego
aromatu, przesuniecie się parę metrów do przodu, drzemka.
Tak trwało do świtu, po czym zmógł nas kamienny sen.
Przebudzenie w pogodny ranek wywołało miłe zdziwienie. Robiło się gorąco, a nikt z nas nie odczuwał kaca. Po ponownym
włączeniu się do kolejki, nadal posuwającej się do granicy w żółwim tempie, zdążyliśmy załatwić poranną toaletę i zjeść śniadanie.
Pozostało ponadto wiele czasu, by wyciągnąć krzesełka turystyczne i wystawić blade torsy na działanie, nieszczędzącego
rozkosznego ciepła, południowego słońca.
Stefan wykorzystał czas również na konwersacje - dowiedział się o monastyrze w Sucevita. Po przekroczeniu granicy wjechaliśmy
w góry. Opłacało się zboczyć z trasy, aby dotrzeć w głąb Karpat. Podziw nasz wzbudziły wspaniale zachowane malowidła z XVI
wieku, zdobiące zarówno ściany zewnętrzne jak i cerkiewne wnętrza.
W Bukareszcie nie zatrzymujemy się długo. Cykam parę zdjęć. Zdziwieni jesteśmy brakiem cukru w sklepach.
Po obiedzie, przy wyjściu z restauracji, przygodny Rumun chce sprzedać szerokokątny obiektyw do praktici. Nie mam pieniędzy, ale
- 95 daję mu za niego dżinsy.
Na pokładzie promu w Galati przekraczamy Dunaj - kierujemy się bezpośrednio ku jego delcie. Pozostają za nami szlaki
turystyczne, wkraczamy w niecywilizowany obszar. Samochód wzbudza sensację - otaczają nas wiejskie dzieci. Jest przepięknie i
niesamowicie dziko. Dopiero o zmierzchu orientujemy się dlaczego tak mało tu zwiedzających. Atakuje nas plaga komarów. W
panice rozbijamy namiot. Pośpiesznie wrzucamy do niego śpiwory. Po wybiciu resztek szalejących "kamikadze", nikt nie ma odwagi
wychylić nosa na zewnątrz.
Rano następnego dnia mijamy Mamaję, zatrzymując się na parę godzin w Konstancy. Zwiedzamy stare miasto, port i nabrzeżem
dochodzimy do kasyna. Po nadmorskiej promenadzie spaceruje tłum wczasowiczów, otacza nas południowa egzotyka.
Eforie, a szczególnie Mangalia, ze swoimi satelitami, zaskakuje nowoczesną architektura. Trudno jest mi pogodzić to, co widzę ze
stereotypem Rumuna-pastucha.
Po wjechaniu na teren Bułgarii rozglądamy się za noclegiem. I znowu czeka nas szalona noc. Rozbijamy namiot przy grupie
wędkarzy przygotowanych już do biwakowania. Pierwszy raz spotykam się z tak prostą techniką połowów. Do długiej żyłki
przywiązanych mają wiele haczyków. Stojąc na skałkach zarzucają je w morze i po chwili wyciągają wiele małych rybek.
Z pewną zazdrością obserwujemy ich przygotowania do kolacji przy ognisku. Tym razem Stefan nie musi zabiegać o nawiązanie
kontaktu - przyjacielsko zapraszają nas do swojego grona. Rybki jedzone bezpośrednio z patelni posiadają niepowtarzalny smak.
Praktycznie nie przyrządza się ich ogóle. Po krótkim przypieczeniu na rozgrzanym oleju, lekko się je soli i od razu spożywa.
Popijamy bezpośrednio z butelek najpierw rakiją, a potem szampanem.
Następnego dnia męczy nas taki sam kac jak po spotkaniu z panią Szymczyszyn; w moim wypadku z dodatkowymi
"przyjemnościami". Mam podrapany brzuch. W euforii zabawy skoczyłem ze skałek do, w pełnym tego słów znaczenia, Czarnego
Morza. Miałem szczęście, niemniej kontrastujące z opalenizną szramy, przez wiele miesięcy przypominały mi o pierwszej nocy w
Bułgarii.
Architekturę Albeny oglądamy jeszcze przez pryzmat rakii. Natomiast w Warnie, po wielu niezastąpionych kefirach, nic już nie jest w
stanie zakłócić naszego zachwytu nad pięknem wiszących ogrodów.
Mijamy Burgas z zamiarem dojechania jak najdalej na południe.
Po zapadnięciu zmierzchu postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Zjeżdżam z szosy i bezdrożem docieram nad wysoki brzeg
morza. Jest fantastycznie; ciepły wiatr suszy spocone twarze, ciszę zakłócają tylko cykady, a spokojną taflę wody przecina
bezszelestnie jaskrawy snop światła straży przygranicznej. Pod roziskrzonym niebem, po przygotowaniu obozowiska, zasiadamy do
kolacji.
Nie było nam dane długo rozkoszować się spokojem przyrody.
Niespodziewanie podjechał gazik, z którego wyskoczyło czterech wojskowych z przygotowanymi do strzału karabinami. Napięta
sytuacja trwała do czasu, aż się zorientowali, że jesteśmy zwyczajnymi turystami. Kazali nam natychmiast opuścić teren.
Żadne prośby czy tłumaczenia nie skutkowały. Wkroczyliśmy w nocy na pas strefy przygranicznej, za co mogło grozić nawet
zatrzymanie.
Poczęstowałem mundurowych wódka, nie odmówili; zdania jednak nie zmienili.
Okazali się natomiast na tyle uprzejmi, że pomogli przy zwijaniu namiotu i odeskortowali nas do najbliższego campingu.
Nieprzyjemnie jest zostać zmuszanym do czegokolwiek, a szczególnie w czasie urlopu. Czy mieliśmy jednak wyjście?
Pomyślny los natomiast sprawił, że camping "Niestinarka" okazał się przeuroczy. Położony w małej zatoczce z piaszczystą plażą,
dawał całkowitą swobodę działania. Wykorzystujemy błękitne niebo, czystą wodę i nadzwyczajne, kwaśne mleko, a to nie tylko w
celu zniwelowania skutków działania "słonecznego brzegu".
Pobliskie skałki, ze względu na pełną dziewiczość otoczenia, dają nieograniczone możliwość zapomnienia o cywilizacji.
Do pobliskiego Miczurina jeździmy rzadko, częściej natomiast do Achtopola. Miasteczko posiada niepowtarzalny nastrój. Nie ma w
nim nic unikalnego, niemniej w całkowitym odizolowaniu wyczuwa się specyficzną egzotykę. Dzieli je od granicy tureckiej tylko
piętnaście kilometrów.
W ciągu dnia, podobnie jak w większości południowych miasteczek, nic się nie dzieje; w piekącym słońcu przypadkowi turyści
leniwie spacerują rozgrzanymi ulicami, szukając namiastki cienia. Dopiero po zmierzchu następuje metamorfoza.
Na centralnym placu gra orkiestra. Marmurowe płyty, po których w upalnym słońcu przed paroma godzinami nie odważyłby się
przebiec nawet pies, podgrzewają stopy tańczących par.
Znajdujemy jeszcze wolne miejsca przy stoliku. Z takiej okazji wypada napić się "pliski".
Pomimo późnej godziny mnóstwo dzieci udział bierze w zabawie.
Niewielu jest obcokrajowców, wzbudzamy pewnego rodzaju zainteresowanie. Jurek prosi do tańca, zerkającą od jakiegoś czasu w
naszą stronę, opaloną wczasowiczkę. Podchodzą następnie do naszego stolika. Pijemy koniak, po czym ja z kolei wychodzę na
"parkiet" z nowo poznaną. Sytuacja powtarza się wielokrotnie. Jestem wściekły na Jurka, a Jurek na mnie. Dziewczyna jest
"chętna", cudownie przykleja się w czasie tańca, a my nie możemy dojść do porozumienia. Łączy nas przyjaźń, niemniej każdy z
nas jest tak napalony, że wzajemnie sobie przeszkadzamy.
Udaje mi się w końcu zaprosić "panienkę" na camping. Szczęśliwy i pełen nadziei prowadzę ją do auta. Gdy zamierzamy wsiąść,
pojawia się milicjant.
W pierwszej chwili nie rozumiem o co chodzi, lecz będąc w widoczny sposób pod wpływem alkoholu, domyślam się kłopotów.
- 96 Przedstawiciel władzy natomiast rozpoczyna w ostrym tonie dyskusje z moim łóżkowym (ściśle mówiąc materacowym) marzeniem.
Milicjant nie zwraca na mnie uwagi, legitymuje dziewczynę, widzę w jej oczach łzy.
Zaczyna do mnie dochodzić sens słów: Pracuje w Sofii... przyjechała na wczasy... nie może kontaktować się z obcokrajowcami!
Wydaje mi się to tak absurdalne, że zaczynam śmiać się bezczelnie, a pliska potęguje wzburzenie!
Podniesionym głosem wykrzykuję, nie wtrącając już rusycyzmów: - Ta pani jest moim gościem! Jako wolny człowiek w wolnym
kraju, mam prawo spotykać się z kim mi się tylko chce!
Milicjant nie lekceważy moich słów, rozkazuje jednak oddalić się dziewczynie.
Tego jest mi za wiele.
- To ja idę też z tą panią!
Mocny uścisk przedramienia przekonuje mnie, że dalej nie pójdę.
- Puszczajcie! Jestem wolnym człowiekiem!
- Wsiadajcie do auta i jedźcie!
- Ja idę z tą panią!
- Ja wam każę siadać i jechać stąd!
Pomimo zdenerwowania dociera do mnie paradoksalność sytuacji; jestem po alkoholu, mam nawet problemy z zachowaniem
równowagi, a przedstawiciel władzy zmusza mnie do prowadzenia samochodu.
Tak jest! Wolny człowiek w wolnym kraju.
Niech żyje przyjaźń polsko-bułgarska!
- 97 -
Kurator
Lato dobiegało końca.
Myśl o tym okresie wywołuje w sercach większości ludzi smutek i żal. "Minął sierpień, minął wrzesień"… - Zazdrościłem
Michnikowskiemu; jak dobrze gdybym mógł tęsknić tylko za czerwonymi pomidorami.
Oparty o parapet okienny wiodłem przygnębionym spojrzeniem za pociągami odjeżdżającymi gdzieś w nieznane po lśniącej w
słońcu pajęczynie szyn.
Mijało pogodne popołudnie, opalenizna rąk przypominała bułgarską przygodę, wzrastała melancholia.
Zadzwonił telefon. Gdy usłyszałem głos Ireny, miałem zamiar odłożyć słuchawkę. Prosiła o spotkanie, chciała osobiście przekazać
coś ważnego.
W zasadzie nie miałem nic do stracenia, umówiłem się jednak w neutralnym miejscu.
Szukając parkingu przy Wesołym Miasteczku, z daleka zobaczyłem znajomą sylwetkę. Jej letnia sukienka wydobyła z pamięci
wspomnienie opolskiego spotkania. Gdy swobodnie siadała na przednim siedzeniu, wyzywająco uwypuklając swoją kobiecość, nie
miałem wątpliwości jak głębokich problemów dotyczyć będzie konwersacja.
Nie znajdywałem powodów, dla których powinienem uchylić się od wzajemnej wymiany zdań.
Nerwowo rozpocząłem poszukiwanie odpowiedniego miejsca. Żywiołowo wzrastało napięcie wywołane potrzebą dialogu.
W okolicy parku wszędzie napotykałem przeszkadzających ludzi. Irena zaproponowała mieszkanie na Tysiącleciu.
Gwałtowna wymiana myśli obudziła dzieci (opinia innych domowników mało mnie interesowała). Oczywiście przerwaliśmy dyskusję.
Zostałem jednak do tego stopnia zainteresowany tematem, że postanowiłem powrócić do niego w pogłębionej formie. Otwarta
prezentacja przedstawianych poglądów przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.
Irena nie przejawiała wielkiej skłonności do ustępstw, zależało jej jednak bardzo na moim powrocie, a kobiecą bronią operowała
niezawodnie.
W sytuacjach, gdy chciała załatwić istotną sprawę, używała nadzwyczaj atrakcyjnych argumentów. W warunkach codzienności
"dialog" potrafiła sprowadzić do spraw banalnych.
Pozostałem na Tysiącleciu.
We własnym mieszkaniu zamieszkałem na zasadzie lokatora. Dostałem do dyspozycji najmniejszy pokój, z możliwością zamykania
go na klucz. Julia i Klaudia miały pójść do przedszkola. Michał rozpoczynał naukę w pierwszej klasie.
Nie obiecywałem sobie za dużo, wyczuwałem nienormalną sytuację.
Wszyscy dostosowywali się do nowych reguł, oprócz teściowej; niezadowolenie z powodu mojego powrotu akcentowała przy każdej
okazji. Ignorowałem jej zachowanie, nie spodziewając się, aby bogaty arsenał "dobrodziejstw" jakimi mnie obdarowywała mogła
jeszcze poszerzyć. A jednak...
Postanowiłem nie angażować się w sprawy domowe; wyjątek stanowiły dzieci.
Widywałem je do tej pory często, przyjeżdżałem przecież codziennie do biura - wykorzystywałem nieunikniony kontakt. Michał
nawet wielokrotnie przychodził do zespołu i w czasie moich godzin pracy pokrywał kawałki bristolu lub kalki kolorowymi rysunkami.
W czasie samotnych wieczorów wypełnionych tęsknotą za nimi, wspominałem wesołe sytuacje, do jakich dochodziło, gdy psociły.
Postanowiłem teraz, z tych zabawnych historyjek, zrobić film.
Napisałem scenariusz, następnie scenopis i przystąpiłem do realizacji. Spieszyłem się, chcąc przedstawić tę rodzinną komedię na
klubowym przeglądzie.
Irena intensywnie pomagała przy zdjęciach, zaangażowała się nawet do tego stopnia, że zrezygnowała z nadgodzin.
Atmosfera pracy pochłonęła nas całkowicie.
Dzieci miały niejednokrotnie dosyć intensywnego światła reflektorów i związanej z tym wysokiej temperatury. Podporządkować więc
musiałem tempo realizacji do dyspozycyjności małych aktorów.
Oprócz teściowej, nikt mi nie przeszkadzał. Strasznie ją denerwowało, że córka nie sprzeciwia się moim pomysłom.
Prawdę powiedziawszy, film stanowił jedyną dziedzinę, gdzie miałem coś do powiedzenia.
W taki sposób skonstruowałem treść krótkich nowelek, aby każdorazowo następowało zderzenie łobuzerskich poczynań Michała z
pozytywnie-twórczymi działaniami dziewczynek.
Inspiracją do tytułu stał się zespół estradowy "Dwa plus jeden".
Film odniósł sukces w Chorzowie, a następnie w Polanicy. Mieliśmy dużą satysfakcję, ukazał się nawet artykuł w prasie na nasz
temat.
Zawarty układ, pomimo chwiejnej równowagi, stawał się stabilny. Irena przychodziła nawet często (naturalnie jak nie miała
szpitalnych dyżurów) podyskutować w nocy do mojego pokoju. Natomiast w ciągu dnia, jak nie chciałem wysłuchiwać jej opinii,
zamykałem drzwi na klucz.
Kłopoty dnia codziennego udawało się przezwyciężać. Ogólna sytuacja, szczególnie na Śląsku, nastrajała wszystkich
optymistycznie.
Nie dręczyły nas problemy finansowe, a sprawy zawodowe ułożyły się również pomyślnie. Spełniałem wszystkie warunki do
otrzymania uprawnień budowlanych. Wniosek mój, złożony w tej sprawie w Urzędzie Wojewódzkim, poparty wymaganymi
dokumentami został pozytywnie rozpatrzony. W niedługim czasie po tym, dyrektor biura awansował mnie na stanowisko projektanta.
- 98 -
Nawet samochodowa stłuczka nie zmieniła pozytywnego nastroju. Doszło do niej w sposób dość typowy:
Jechałem na rondzie w sznurze samochodów. Z Koszutki nadjeżdżał tramwaj. Zorientowałem się, że mam na tyle czasu by zdążyć
przed nim. W momencie, gdy dodawałem gazu zobaczyłem światła stopu. Nie zdołałem zahamować. Na skutek uderzenia
poprzedzająca mnie skoda zdążyła "przejechać" na drugą stronę torów.
Nie czułem się winny, ale nie chciałem też wszczynać dyskusji o lekkie zagięcie mojego zderzaka. Innego zdania była pasażerka
skody. Zadzwoniła na milicję. Na radiowóz nie czekaliśmy długo. Uprzejmy sierżant przywitał się na osobności z obrotną kobietą, po
czym poprosił mnie o dokumenty. Gdy się upierałem przy swojej niewinności, zatrzymał prawo jazdy i obiecał sprawę skierować do
kolegium.
Kolega Ireny, jeden spośród szerokiego grona, miał znajomości w "drogówce". Podał nam nazwisko komendanta, do którego
mieliśmy się zwrócić następnego dnia. Zaopatrzeni w szynkę i koniak z Peweksu pomaszerowaliśmy pod wskazany adres. Oficer,
do którego nas skierowano, wzbraniał się przed przyjęciem prezentów. Uprzejmie poprosił o wyjaśnienia. Ponieważ nie siedział sam
w pokoju, staraliśmy się w sposób oględny wyjaśnić okoliczności sprowadzające nas do niego. Udawał, że nic nie rozumie.
Wprowadzona przez Irenę jednoznaczna mimika, łącznie z "puszczaniem oka" nie dawała rezultatów. Gdy niewyraźna sytuacja
przeciągała się w nieskończoność, postanowiłem konspiracyjnie wymienić nazwisko.
Oficer przeprosił nas na chwilę i wyszedł z pokoju. Gdy powrócił, zakłopotanie zniknęło z jego twarzy. Oświadczył, że zaszło małe
nieporozumienie; szef jego znał sprawę, nie zdążył tylko jemu jej przekazać.
Od tego momentu akcja potoczyła się szybko. Po paru telefonach zjawił się sierżant. Choć nie wyczuwałem entuzjazmu w jego
zachowaniu, bez szemrania zaakceptował wolę przełożonego.
Wręczając na korytarzu prawo jazdy, nie bez żalu stwierdził:
- Nie mogliście tego ze mną załatwić? Nie musielibyście nosić tutaj takich prezentów.
Promienie marcowego słońca z trudem docierały do twarzy pokrytych bladością zimy. Niosły w sobie jednak wystarczającą dawkę
energii, aby wyzwolić letnie marzenia.
Jak wspaniale będzie oddalić się od "opiekuńczych uścisków kochanej rodziny"; wsadzić Irenę i dzieci do auta i pojechać gdzieś
nad morze... a może do Bułgarii. Tak! Na camping "Nestinarka". Maluchy mogą tam pluskać się w nieskończoność w ciepłej wodzie.
Cały dzień pozostaną na wolnym powietrzu, a buziaki ich pokryją ślady rozpływających się w czasie jedzenia soczystych brzoskwiń.
To były ostatnie pozytywne myśli umysłu, chcącego zapomnieć.
Usłyszałem dzwonek, a następnie pukanie do moich drzwi. Montowałem film, prosiłem aby mi nie przeszkadzano! Pukanie się
powtórzyło. Wyszedłem na korytarz. Jakiś nieznajomy chciał ze mną rozmawiać. Irena zaprosiła go do jadalnego pokoju.
Przedstawił się – reprezentował kuratorium i zajmował się sprawami nieletnich. Poprosił o rozmowę w cztery oczy. Zaczął zadawać
pytania na temat stosunków rodzinnych i wychowania dzieci. Nie wiedziałem o co chodzi, a urzędnik wymigiwał się od wyjaśnień.
Gdy ochłonąłem z pierwszego wrażenia, zdecydowanie poprosiłem o podanie powodu jego wizyty.
Do sądu wpłynął pozew o pozbawienie mnie praw rodzicielskich za znęcanie się nad dziećmi i porzucenie rodziny.
Kto napisał? - Tego nie mógł wyjawić.
Nie mogłem opanować zdenerwowania. Czułem jak krew odpływa mi z twarzy, a następnie gwałtownie powraca.
- Powiem panu tylko jedno i nie będę więcej odpowiadał na żadne pytania. Oskarżenie jest absurdalne! Mój roczny pobyt we Francji
uzgodniłem z żoną. A co do dzieci; zdaję sobie sprawę, że przy wychowaniu nie powinno się uciekać do kar cielesnych. Uważam
jednak, że w konfliktowych sytuacjach, gdy zawodzi perswazja, lepiej jest dać klapsa, niż utwierdzać dziecko o jego bezkarności.
Kurator chciał rozmawiać jeszcze z babcią Włodzią.
Niepostrzeżenie włączyłem magnetofon przy wychodzeniu z pokoju. Nie mogłem opanować nerwów. Kto mógł być taką świnią?
Przecież nie babcia Włodzia - co prawda zawsze przypalała zupę i ziemniaki, ale nie posunęłaby się do takiej podłości.
Na koniec wizyty kurator przeprowadził krótką rozmowę z dziećmi. Wychodząc wyraził przekonanie, że zaszło jakieś
nieporozumienie i sprawa zostanie pomyślnie dla mnie załatwiona. Pomimo tego nie potrafiłem powstrzymać drżenia rąk.
Chaotycznie zacząłem przesłuchiwać taśmę magnetofonowa. Tak! Nie było wątpliwości; mogłem się tego spodziewać.
Z nagrania jednoznacznie wynikało: Babcia Włodzia zaprzeczała napisaniu donosu. Na okazany dokument nie zareagowała i nie
przyznała się do podpisu. Na zadane pytanie: "Więc kto to napisał, jak nie pani?" padła odpowiedz: "Moja córka".
- Ta cholera nie przekroczy nigdy więcej progu naszego mieszkania!
- Jak się wyrażasz o mojej matce!
- Twoja matka! Jeszcze ją bronisz.
- Nie bądź chamem.
- Z tą wiedźmą nawet kurator nie chciał rozmawiać. Zabierze swoje manatki i więcej jej nie zobaczę!
- Ty jej nie wyrzucisz!
- Nie? To się przekonasz!
- Ani mi się waż!
- Jak nie ja, to zrobi to kto inny!
- 99 - Gdzie dzwonisz?
- Na milicję.
- Odłóż słuchawkę!
- Ona nie jest tu zameldowana. Ja jestem głównym lokatorem i życzę sobie, aby z miejsca opuściła mieszkanie!
- Odejdź natychmiast od aparatu!
- Chciała skandalu - będzie skandal!
Irena wpadła w szał.
- Nie będziesz mi groził! Nigdzie nie zadzwonisz!
Gwałtownie wyszarpnęła słuchawkę i na oślep zaczęła uderzać.
Nie czułem bólu, nie broniłem się, a pogardliwe spojrzenie wyrażało jedną myśl: Ja bym cię mógł zabić!
Irena waliła dalej - dostałem w oko. Nie mogłem otworzyć powieki.
Schyliłem się, podniosłem z podłogi okulary i wolno wyszedłem z mieszkania, zostawiając Irenę nieustannie uderzającą słuchawką,
tak jakby nie zauważyła mojego odejścia.
Wsiadłem do samochodu. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej opuścić to miejsce. Źle widziałem, oko zapuchło. Zapuściłem silnik.
Babci Oli nie zastałem w domu. Czułem potworne napięcie, potrzebowałem więcej czasu na uspokojenie się.
Ruszyłem w kierunku Nysy.
Był początek kwietnia. Cała przyroda budziła się do życia. Wszystko miało ustaloną kolejność, swój rytm. Od tysięcy lat światem
rządziły niezmienne prawa. Stanowiłem jego cząstkę, dlaczego nie mogłem więc wskoczyć w jakiś ustalony cykl?
Rodziców ogarnęło przerażenie. Wiedzieli jakie mam problemy ze wzrokiem. Mogło przecież dojść do tragedii.
Zawieźli mnie natychmiast do przychodni okulistycznej. Poza urazem gałki ocznej i krwiakami nie stwierdzono na szczęście niczego
groźniejszego. Dostałem tygodniowe zwolnienie z pracy.
Następnego dnia udaliśmy się na oględziny do lekarza sądowego.
W zaistniałej sytuacji nawet mama uważała, że muszę wystąpić o rozwód, choć takie rozwiązanie całkowicie kolidowało z jej
religijnymi przekonaniami.
czy można dwa razy przeżywać rozstanie
będąc świadomym kruchości układu, co łączył
czy można wierzyć, że dzień jasny wstanie
i złączy w całość rzeczy nieistniejące
czy można być smutnym, smutnym całkowicie
widząc jak wóz nadziei bieg swój nagle kończy
chcąc pędzić za szczęściem błądzić w zamęcie
w lekceważeniu znaków na drodze stojących
- 100 -
Alina
W Nysie, mieście leżącym w środku okręgu rolniczego, nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego biura konstrukcyjnego. Inżynier Albert,
znajomy rodziców, prowadził prywatny zespół architektoniczny, ale ze względu na ograniczone możliwości lokalowe nie mógł mnie
przyjąć. Nie miałem też zamiaru rozpoczynać kariery urzędniczej w Prezydium, gdzie znałem paru ludzi. Postanowiłem więc znaleźć
miejsce pracy w jakimś dużym przedsiębiorstwie. ZUP należał do największych. W dziale inwestycji nie mogli mnie zatrudnić,
natomiast w remontowo - budowlanym znaleziono wolny etat. Złożyłem podanie.
Nie miałem ochoty jechać do Katowic, jednak załatwienie tam formalności stało się nieuniknione. Musiałem przekazać kierownikowi
zespołu rozpoczęty projekt oraz przejść przez całe biuro z "obiegówką".
Rozpocząłem od wizyty w sekretariacie. Dyrektora zainteresowały powody odejścia. Nie chciałem powracać do bolesnych spraw.
Krępującym wydało mi się opowiadanie o prywatnych kłopotach. Rozmowa jednak, tracąc służbowy charakter, właśnie
skoncentrowana została wokół moich osobistych problemów.
Nie znałem dyrektora z tej strony, w głosie wyczułem opiekuńczy ton. Niespodziewanie zadał pytanie:
- Czy zmieni pan decyzję, w przypadku otrzymania mieszkania. Istnieje taka możliwość w Siemianowickiej Spółdzielni.
Propozycja, pomimo swojej atrakcyjności, wydała mi się nierealna. Przy pożegnaniu dyrektor zaznaczył:
- Proszę się zastanowić, mam na uwadze nie tylko dobro biura.
Obiecałem dać odpowiedź następnego dnia.
Zosia przebywała od roku na Górnym Tysiącleciu. Tajemnicą pozostawał fakt, w jaki sposób tak szybko udało im się załatwić
własnościowe mieszkanie. W rodzinie po cichu mówiło się, że matka Stefana w młodości znała prezesa CZSBM.
Gdy im opowiedziałem o propozycji mojego dyrektora, jednoznacznie zareagowali:
- Nie ma się nad czym zastanawiać. Nie bądź frajer! Taka okazja rzadko się zdarza. Pomyśl - mieszkanie na Śląsku!
- Ale ja nie potrafię w tej sytuacji tam pracować.
- Trochę dramatyzujesz, nie musisz się spotykać.
- Nie musisz! Łatwo powiedzieć. Ten sam budynek.
- Nie będziesz jej zauważał.
- Mam też udawać, że dzieci nie widzę?
- A co dzieci mają do tego?
- Nic! Tylko, że...
- Jak będziesz w Nysie, to co - zapomnisz o nich?
- Zapomnisz?!... Ja teraz nie mogę!
- Co nie możesz? Ja ci powiem: przestań chrzanić i nie rozczulaj się tak nad sobą!
- Ty tego nie rozumiesz.
- Myślisz, że jesteś wyjątkiem? Tysiące ludzi się rozwodzi. Siadaj z powrotem na cztery litery. Nigdzie teraz nie pójdziesz.
Zostaniesz u nas na noc.
- Tak... wydaje ci się wszystko takie proste. A mieszkanie! Myślisz, że na mnie czeka. Dom jeszcze budują i dopiero za rok nastąpi
zasiedlenie.
- No to co? Do tego czasu możesz u nas mieszkać.
- U was...!
- Tak! - Lepiej ci będzie jak na Kordeckiego.
- Zosiu, ale...
- Żadne ale. Postanowione i koniec!
- Przecież ja dobrze wiem, jak to jest.
- Przestań robić ceregiele.
Będziesz spał w pokoju z Wiktorem. To jest twój materac i na tym koniec dyskusji.
Jak gdyby nigdy nic wróciłem do pracy. W zespole wszyscy potraktowali moją tygodniową nieobecność jako zwyczajne zwolnienie
chorobowe.
Obiecanym mieszkaniem na razie nie mogłem się chwalić. Wskoczyłem przecież na listę dyrektora poza kolejką.
Zmienionego miejsca zamieszkania nie dało się długo w tajemnicy utrzymać. Wielu znajomych zwracało uwagę na moje "wyskoki"
do szkoły w celu zobaczenia, w trakcie przerw, Michała. Poza tym pani "doktor" opowiadała w przychodni licznym swoim pacjentom,
- 101 w jakiej trudnej sytuacji znalazła się z trójką dzieci, gdy nieodpowiedzialny mąż ją opuścił.
Zaczęto o tym plotkować, z czasem jednak sytuacja uległa normalizacji.
Alina z Klaudią postanowiły wspólnie pojechać na urlop. Skorzystały z ogłoszenia w prasie. Korespondencyjnie zarezerwowały
pokój i wpłaciły zaliczkę. Ich podekscytowanie wakacyjnymi planami udzieliło się innym. Jurek żartował z nich: "Jak ten wasz pokój
okaże się czymś innym, na przykład: lokalem dla wesołych dziewczynek - dajcie znać; zaraz tam przyjadę".
Zazdrościłem im, też miałem ochotę odpocząć nad morzem. Moje plany wakacyjne stały jednak pod znakiem zapytania.
Zosia ze Stefanem, zafundowawszy sobie następne dziecko, postanowili zostać na miejscu. Jurek wybierał się gdzieś w
zielonogórskie ze swoją starą miłością.
Nie miałem najlepszego samopoczucia. Przypadkowe kontakty z Michałem i dziewczynkami wywoływały niedosyt, pogłębiały
rozdrażnienie.
Poza tym "na głowie" miałem jazdę do Świnoujścia. Żal mi się zrobiło maluchów i aby nie musiały korzystać z dobrodziejstw PKP,
postanowiłem odwieźć je autem nad morze. Irena naturalnie musiała im towarzyszyć.
Bałem się tej podróży; przebiegła jednak pomyślnie.
Spędziłem z dziećmi cały dzień na plaży w beztroskiej atmosferze. Po nieprzespanej nocy odczuwałem satysfakcję; pierwszy raz,
pomimo jednoznacznych i atrakcyjnych propozycji, nie uległem chwilowej słabości.
Głęboko tym zraniłem Irenę, jej kobiecą ambicję. Od tego momentu postanowiła się mścić. O podjętych krokach w tym kierunku
przekonałem się po wakacjach, gdy dostałem zawiadomienie z sądu w sprawie o podwyższenie alimentów.
Wiedziałem jednak, że pokonałem ważny etap w życiu i dzięki temu poczułem się dużo lepiej.
Gdy w biurze pochwaliłem się kąpielą w Bałtyku w czasie weekendowego wypadu, Klaudia zażartowała:
- Jak jesteś taki dobry, to odwieź nas również nad morze. Płacimy za benzynę i w dodatku stawiamy dobre ciacho z kawą.
Wyczułem, że powiedziała to pół żartem, pół serio. Zaskoczony podniosłem wzrok. Jej uśmiechnięte oczy szukały w moich
potwierdzenia, że zrozumiałem dwuznaczność propozycji. Nie spodziewałem się tego. Uważałem, że Klaudia nade wszystko
przedkłada towarzystwo koleżanek.
Rumieniec oblewający jej twarz wyrażał nie tyle zawstydzenie, co zadowolenie: "Nareszcie zwróciłam na siebie jego uwagę".
Zaczerwieniłem się również, dawno nikt mnie nie kokietował.
- Widzę, że Jurek nie na żarty was przestraszył; szukacie opiekuna?
- No wiesz, nie wiem jak Alina, ale ja się boję w nocy.
- Ja to nie tylko w nocy, w dzień też mam stracha.
Wyglądało na to, że jedna mnie podrywała, a druga również wyrażała ochotę na zabawę.
- Nie wierzę, abyście miały problemy. Znajdziecie na pewno takich, którzy zaopiekują się biednymi sierotkami.
- Ale ty jesteś solidną firmą.
- Nie wiem, czy podołam tak odpowiedzialnemu zadaniu.
- Jakoś ci pomożemy.
- Dobra! Po takiej deklaracji podpisuję kontrakt.
- Mówisz serio!
- A ty co? - Żartujesz?
- Zawiózłbyś nas? Mów poważnie!
- Czy mógłbym odmówić takim dziewczynom.
- Nie wygłupiaj się. To by było fajnie.
- Też tak myślę. Przynieście tylko pisemne pozwolenia od matek.
- Andrzej! Powiedz teraz prawdę.
- Powiedziałem! Jedziemy!
Po paru dniach ustaliliśmy trasę nad morze. Dziewczyny zarezerwowały pokój na dwa ostatnie tygodnie sierpnia. Postanowiliśmy
wykorzystać cały urlop za jednym razem i w związku z tym ruszyć wcześniej.
Zorganizowałem znowu w Nysie sprzęt turystyczny z zamiarem wykorzystania go przy przemierzaniu Polski. Dziesięć dni
przeznaczyliśmy na obszar od Bieszczad po Mazury.
Oczekiwanie na pierwszy dzień urlopu maksymalnie rozbudza moją wyobraźnię.
Wyruszamy w piątek natychmiast po pracy. Jest fantastycznie.
Odpowiedzialność moja ogranicza się do prowadzenia samochodu. Całą resztę, z dużym wdziękiem, przejmują dziewczyny.
Pierwsza niespodzianka - nagrodę dla kierowcy stanowi puszka piwa zakupiona w Peweksie.
W kumpelskiej atmosferze, z domieszką erotyzmu, dziewczyny rozpoczynają rywalizację. W pierwszej kolejności ustalają regulamin;
jadąca na przednim siedzeniu pilotuje i prowadzi dzienniczek podróży. W parzyste dni czyni to Klaudia, w nieparzyste Alina.
- 102 Sprawami kulinarnymi zajmują się wspólnie.
Wieczorem docieramy do Nowego Sącza. Na noc zatrzymujemy się u znajomych rodziców Aliny. Śpimy we wspólnym pokoju na
materacach i nic się nie wydarza. Sam nie prowokuję sytuacji, bojąc się naruszyć istniejącą równowagę.
Rano ruszamy w kierunku Bieszczad. Obiad nad Soliną, pole namiotowe w Brzegach Górnych.
Zaczyna padać deszcz. Dziewczyny nie mają doświadczenia turystycznego, a ja nie potrafię poskładać w całość rurek stelaża
namiotu. Uchodzę za obieżyświata, a grozi mi kompromitacja. Po wypiciu szklanki wina doznaję olśnienia.
Długo nie możemy zasnąć. Jest zimno; Klaudia z Aliną ubrały dresy i wskoczyły w śpiwory. Próbuję znaleźć miejsce między nimi,
pod pretekstem "rozgrzania się". Kokieteryjnie, ale zdecydowanie nie wpuszczają mnie w środek.
Ranny deszcz niweczy zaplanowaną wycieczkę na Połoninę Caryńską.
Prawie cały dzień spędzamy w samochodzie. Mijamy Rzeszów, Stalową Wolę i dopiero po przekroczeniu Wisły zatrzymujemy się w
Sandomierzu. Bajeczny spokój zakłócają tylko rozkrzyczani turyści.
Pamiętam wyprawy po Polsce z rodzicami; nie uderzała mnie wtedy tak mocno jak obecnie egzotyka ziem wschodnich.
Chcemy dojechać do Kazimierza, niestety robi się ciemno. Za Józefowem postanawiam zatrzymać się na nocleg. Jestem zmęczony
i dopiero przy drugim podejściu znajduję odpowiednie miejsce. Nad głowami szumią świerki, suchy wiatr przynosi zapach pól, a w
namiocie panuje nadal niejasna sytuacja.
Czekam aż Klaudia zaśnie po czym przytulam się do Aliny. Śpiwór nie przeszkadza w delektowaniu się jej kształtami. Gdy
zaczynam okazywać podniecenie, przytrzymuje moją rękę i budzi przyjaciółkę. W jej głosie słyszę, pomimo zdecydowanego tonu,
zadowolenie.
- Klaudia, masz może jakieś krople na uspokojenie? Andrzeja zmęczyła podróż i prześladują go chyba gwałtowne sny.
Nie mogę powstrzymać odruchu; mocno łapię ją za pośladek.
Nie reaguje gwałtownie. Po obróceniu się, ujmuje moją dłoń w matczynym geście, i szepcze tym samym tonem:
- Nie przejmuj się tak drogą. Nad morze w sumie nie jest daleko. Zobaczysz, na miejscu poczujesz się dużo lepiej.
Delikatnie dotykam jej ust. Wydaje mi się, że przez ułamek sekundy odwzajemnia pocałunek.
Jestem zaskoczony sam sobą. Myślałem, że od początku zacznę szaleć z Klaudią.
Alinę zaszufladkowałem jako kumpelkę, która bez pruderii umożliwi nam swobodę zachowania.
Rzeczywistość wyglądała inaczej.
Leżałem koło Aliny pokornie, tak blisko na ile mi pozwalała, marząc by choć przez chwilę być z nią sam na sam. Wiedziałem, że nie
śpi. Maksymalnie podniecona wyobraźnia, tworzyła pikantne sceny. Opanowałem się jednak.
Czułem rozsadzające szczęście. Taka obietnica! Postanowiłem czekać.
W sumie nie znałem jej zupełnie. Tryskała młodością i temperamentem, a po swobodnym zachowaniu spodziewać się mogłem
czegoś innego, niż miało to miejsce do tej pory. Nie zastanawiałem się, czy grała, czy też okazywała prawdziwe oblicze. W jej
dużych oczach widziałem to, co zdradzało jej duszę; jakąś romantyczną, niesprecyzowaną tęsknotę.
Co do jednej rzeczy nie miałem wątpliwości: Dziewczyny musiały zawrzeć jakiś układ.
Zasypiając cieszyłem się myślą, że Alina spędzi nadchodzący dzień blisko mnie, na przednim siedzeniu.
Po miłych snach, oczekiwała nas niespodzianka. Wieczorem nie zdawałem sobie sprawy po jakim podłożu jechałem. Jeszcze przy
wbijaniu śledzi cieszyłem się, że wchodzą tak łatwo w teren. Jednak rano, widząc koła głęboko pogrążone w piasku, nie miałem
powodu do radości. Odkopywanie pontonowymi wiosłami i podkładanie gałęzi nie dało żadnego rezultatu. Pozytywnego, oczywiście,
bo w sumie samochód zapadł się po ośki. Nie miałem wyjścia, musiałem szukać pomocy. Na szczęście, po wyjściu na drogę
zobaczyłem nieopodal zabudowania. Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się widząc PGR. I chyba od tego czasu, ta państwowa
instytucja, wywołuje pozytywne skojarzenia.
Sympatyczny traktorzysta, nie dość, że bez specjalnych próśb wyciągnął auto z piachu, to jeszcze nie chciał wziąć ani złotówki za
przysługę.
Nigdy nie byłem w Kazimierzu nad Wisła, ale spodziewałem się, że to małe miasteczko o historycznym rodowodzie urzeknie mnie
swoim pięknem. Nie doznałem rozczarowania.
Natychmiast po wyjściu z auta otacza nas niepowtarzalna atmosfera. Zachwyt wzbudzają stare uliczki, renesansowe kamienice z
podcieniami, studnia na środku rynku i nawet zwyczajne kamienie wiekowego bruku.
Szkoda, że nie mamy przewodnika. Po godzinie kończymy zwiedzanie.
Dziewczyny postanawiają pójść do miejscowego fryzjera. Cykam w międzyczasie zdjęcia. Wchłaniam pełną piersą panujący wokoło
nastrój.
Świeżość uczesania moich towarzyszek kontrastuje ze stylem życia namiotowego. Im to nie przeszkadza. Czują się fantastycznie.
Dumnie paradują z wypieczonymi z ciasta olbrzymimi kogutami.
Klaudia chce pobiegać po sklepach. Namawiam Alinę na wycieczkę do ruin zamku królewskiego. Panuje upał. Letnia sukienka z
głębokim dekoltem i całkiem odsłoniętymi plecami wywołuje efekt zamierzony. Jest mi potwornie gorąco.
Dotykam ręką gołych ramion Aliny. Przyzwalający uśmiech ośmiela mnie - nie przystaje jednak, gdy chcę ją zatrzymać. Dochodzimy
- 103 do ruin.
W dole płynąca leniwie Wisła zwalnia bieg czasu. Milknie gwar turystów, otacza nas spokój.
Alina pozuje do zdjęcia. Pod pretekstem poprawienia fałdów sukienki przesuwam dłonią po jej udach. Udaje, że nie zauważyła tego
gestu, ale w źrenicach, które nabrały nieżartobliwego wyrazu wyczuwam życzenie: "Proszę - przestań!".
Poważnieję. Trudno mi jest zrozumieć; byliśmy sami, umówiłem się pod namiot, a nie do kościoła, po co te ceregiele, czego ona
chce? Przecież wiązać się z kimś nie mam zamiaru.
Ruszam w drogę powrotną. Chcę zlekceważyć sytuację: "Co się przejmujesz? Z Klaudią nie będziesz miał problemów". – Próba
pocieszenia, wypada jednak jakoś mało przekonywująco.
Alina ujmuje mnie pod rękę, czuje jej delikatny dotyk i w tym momencie nabieram pewności: Tylko na nią mam ochotę.
Następnym etapem podróży jest Puszcza Białowieska. Nauczony ranną przygodą postanawiam wcześniej zjechać z trasy. Parę
kilometrów za Sarnakami przekraczamy Bug. Stukot podskakujących bali nawierzchni drewnianego mostu jednoznacznie określa
wiejski charakter okolicy. Wąska droga nad brzegiem rzeki prowadzi w kierunku campingu. Turna Mała, Wólka Nadbużna swojskość nazw w połączeniu z przydrożnym kurzem i niskimi chałupami wywołuje nieokreśloną tęsknotę.
Rezygnuję z pola namiotowego. Na takim terenie należy piętnować uleganie jakimś cywilizacyjnym przymusom. Znalezienie
ustronnego miejsca nie nastręcza trudności.
Szeroką łąkę oddziela od rzeki pas drzew. Rozbijam namiot parę kroków od brzegu. Dochodzący z daleka krowi ryk przerywa
jednostajną ciszę przepływających mas wody.
Naftowa lampa oświetla zadowolone twarze dziewczyn. Oddaleni od siedzib ludzkich czujemy się szczęśliwi i bezpieczni.
Spadające gwiazdy na roziskrzonym niebie prowokują do zadumy. Sielankowy nastrój wieńczy konspiracyjny pocałunek Aliny przed
zaśnięciem.
Wczesnym rankiem, nie budząc moich towarzyszek, jadę na wieś po zakupy. Z żalem myślę, po paru przypadkowych kontaktach z
ludźmi o tym, jaka różnica dzieli nasze zachowania. Jak bardzo stałem się poprawny i jak mało jest w tym bezpośredniości.
Słyszałem, że jajka kupowano przed wojną na wagę. Tubylcom nadal podoba się ten zwyczaj. Co za frajda; dwa kilogramy jajek za
74 złotych do tego dwa litry mleka za dziesiątaka i chleb prawie za darmo.
Takie śniadanie zdarzyć się może tylko nad Bugiem: jajecznica na maśle, chleb i kubek gorącego mleka.
Wpadamy w tak wspaniały nastrój, że rezygnujemy z dalszej jazdy. Niestety tylko do południa rozleniwia nas słońce i swoboda.
Zła pogoda uniemożliwiła nam zwiedzenie jeszcze w tym dniu Puszczy Białowieskiej. Nawet nie marzyłem o znalezieniu dzikiego
campingu na terenie najstarszego w Polsce rezerwatu przyrody. Istniała zresztą tylko jedyna możliwość - pole namiotowe w Gródku.
Nie myślałem o nocnych podchodach. Wyszedłem z założenia; jak nie udało mi się do tej pory na osobności, to na pewno nie mam
szans wśród rzeszy turystów.
Oczekiwało mnie jednak zaskoczenie.
Do kolacji popijaliśmy piwo, a potem na stole wylądowała żytnia.
Pełen zadowolenia zaciągałem się radomskim, gdy poczułem na moich kolanach miękkość bioder Klaudii.
Podniecały mnie.
Alina zaczęła nerwowo chichotać.
- Klaudia, jak tak dalej pójdzie, będziesz musiała kupić nowe krzesełko.
- Nie przejmuj się, Alinko. Ważne, że materace są w porządku.
- Niewłaściwe używanie sprzętu turystycznego może być niebezpieczne.
- Nie rób się taka święta... Chyba mi nie grozisz?
- Nie wygłupiaj się. Myślę, że wystarczy na dzisiaj. Chodź! Idziemy się wymyć.
- Nie chce mi się. Idź sama.
Alina zbliżyła się i zdecydowanym ruchem uwolniła moje kolana od zmysłowego ciężaru.
Klaudia, jak gdyby nagle obudzona ze snu, w pierwszej chwili wykazywała trudności z utrzymaniem równowagi. Cierpkim
uśmiechem obdarzyła konkurentkę, zgodziła się jednak pójść do umywalni.
Oddalając się nuciła dość pewnie la... la... la....
Wracając, la... la... la... brzmiało jeszcze bardziej zdecydowanie.
Wypaliłem ostatniego papierosa i poszedłem umyć zęby.
Po powrocie zastałem ciszę w namiocie, zauważyłem jednak, że dziewczyny zamieniły się miejscami. Nie spały.
Ubrałem piżamę. Po chwili poczułem, jak Klaudia bez ceregieli pakuje się do mojego śpiwora. Zimne jej stopy nie nastrajały
erotycznie, jednakże nagość nóg i bliskość intymnych miejsc gwałtownie podniosły nie tylko temperaturę. Zacząłem bezkarnie
dotykać jej ciała. Czas płynął, a amplituda ciągłego ruchu zaczęła wprawić w rezonans materac. Pozycja nie należała do
wygodnych. Nie znajdowałem jednak przyczyny, dla której aktywność moja nie mogła wprowadzić partnerki na wyższe obroty.
Wykazywała brak reakcji.
Niespodziewanie natomiast zareagowała Alina:
- Dosyć tego huśtania. Skończcie! Chcę już spać.
- 104 -
Spodziewałem się ostrej riposty ze strony Klaudii. Panowała jednak cisza. Wygrzebałem się spod śpiwora. Piersi dziewczyny
rytmicznie falowały. Chciałem zobaczyć wyraz jej twarzy.
W zamkniętych oczach niczego nie mogłem wyczytać, natomiast regularny oddech nie pozostawiał wątpliwości, że ukołysałem ją do
snu.
Cóż miałem zrobić z nagromadzoną energią, grożącą wprost wybuchem? Przeniosłem się na sąsiedni materac. Sytuacja wyglądała
trochę niezręcznie, ale kiedyś przecież musiałem rozpocząć dzieło. O zachwycie Aliny na moje zachowanie, nie było mowy. Leżała
sztywna, nie dając się dotknąć.
Okoliczności jednak sprzyjały; Klaudię pogrążał kamienny sen.
Wyczułem nieprzyjemne napięcie, kiedy zbliżyłem się do ust Aliny, a w zmienionym głosie irytację.
- Nie dotykaj mnie i zabierz te brudne łapy.
- Przestań nareszcie bawić się w dziewicę.
- Strasznie jesteś odważny, jak się napijesz.
- A ty jesteś bardzo odważna tylko w ciągu dnia.
- Już ci raz powiedziałam, że tak nie chcę.
- Nie tak? ... A jak!?
- Chyba tego nie rozumiesz.
- A czy ty rozumiesz jak mnie podniecasz?
- I dlatego przystawiasz się do niej.
- Czego właściwie chcesz?
- Trochę uczucia.
- Mówisz o miłości?
- Tak! Właśnie o miłości.
Słoneczny ranek zapowiadał piękną pogodę; nasz nastrój z kolei... burze z deszczem.
Klaudia niewiele pamiętała z nocnych godzin, męczył ją natomiast potężny kac. W podświadomości jednak pozostały jej chyba
jakieś erotyczne wspomnienia, gdyż zachowywała się tak, jakby została moją dziewczyną.
Alina, pomimo okazywania pełnego niezadowolenia czy nawet wrogości, wyglądała przeuroczo. Jej cera, poddająca się łatwo
promieniom słonecznym, nabrała czekoladowego koloru. Ciemne włosy, które nie raziły już świeżością zakładu fryzjerskiego,
przykrywał kapelusz z szerokim rondem. Nawet lekkie podkrążenie oczu nadawało wdzięku zagniewanemu spojrzeniu.
Przy śniadaniu każdy z nas wykazywał obojętność odnośnie dalszych planów.
Alina ostentacyjnie usiadła z tyłu, chociaż zgodnie z "regulaminem" powinna pilotować. Klaudia wykazała lojalność w stosunku do
swojej koleżanki, w skutek czego siedzenie obok mnie pozostało puste.
W Białowieży zwiedzamy w pierwszej kolejności muzeum. Wycieczka z przewodnikiem do Parku Pałacowego poprawia nasze
nastroje. Na dużej przestrzeni, wśród różnorodnych gatunków drzew posadzonych w angielskim stylu, obcowanie z przyrodą
nabiera niespotykanej, bardzo indywidualnej bliskość.
Klaudia swoją bliskość okazuje w sposób jednoznaczny. W odróżnieniu od Aliny, zdecydowanie manifestującej odizolowanie.
Ruszamy w dalszą drogę. Po południu w Augustowie jemy, choć nadal nikt z nas nie ma specjalnego apetytu, spóźniony obiad.
Przed Suwałkami skręcamy w prawo i przez Płociczno, Gawrych dojeżdżamy nad Wigry.
Pomimo wybuchowej atmosfery, urzeka nas na zalesionej skarpie kapitalne miejsce. Widok szuwar i dzikich kaczek łagodzi
napięcie. Otacza nas beztroska rzesza wodniaków.
Dziewczyny nie mają nastroju do robienia kolacji. Idziemy do pobliskiej knajpy. Zamiast posiłku zamawiamy śledzika w śmietanie i
pięćdziesiątkę.
Gra orkiestra. Chcę się zbliżyć do Aliny; proszę ją do tańca. Odmawia! Czuję, że już wcześniej postanowiła okazywać obojętność.
W zamian za to Klaudia ciągnie mnie na parkiet. Odgrywa rolę zakochanej. W tańcu zachowuje się tak, jakby dopiero teraz
rozbudziły ją pieszczoty poprzedniej nocy.
Rozglądam się za Aliną i widzę to, czego mogłem się spodziewać - pląsy z jakimś facetem. Przez dłuższy czas nie opuszcza
parkietu, okazując zadowolenie z przytulania się do nieznajomego.
Po co ten cyrk? Przecież jest atrakcyjną dziewczyną, nie musi wzbudzać zazdrości. Wie poza tym jak na mnie działa i czego chcę.
Teatralna natarczywość okrągłości Klaudii wyzwala we mnie niekontrolowaną reakcję.
Nie do zniesienia jest widok Aliny w ramionach innego. Podchodzę do niej opanowując podekscytowanie.
- Wypada kończyć. Jutro mamy parę ładnych kilometrów do pokonania. Musimy już iść.
- Ja jeszcze zostanę! Nie przejmujcie się mną, jakoś trafię z powrotem.
Opanowała mnie wściekłość! Postanowiłem jednak nie dać się sprowokować. Wróciłem do namiotu.
- 105 -
Klaudia tryskała szczęściem. Z entuzjazmem pozbyła się ciuchów i w pośpiechu przyjęła wyczekującą pozycję. Nie pozwoliłem jej
długo czekać - i tak nie mogłem bardziej podpaść.
Po krótkiej chwili zorientowałem się jednak, że dziewczyna nie ma pojęcia o podstawowych sprawach. Pociągający wdzięk jej
foremnych kształtów zamarł w bezruchu.
Z Ireną, pomijając już inne przygody, przeżyłem wiele różnych chwil, ale z takim brakiem zaangażowania nigdy się nie spotkałem.
Przekraczał on moją wyobraźnię.
Gdy bezcelowym stawało się kontynuowanie działalności, do namiotu weszła Alina.
Chcąc bez niedomówień przypieczętować oczywistość zaistniałej sytuacji, zapaliła latarkę.
Pomimo przyjęcia swobodnej postawy, czułem jej zażenowanie.
Bliska płaczu, poruszała głowa tak, jakby chciała powiedzieć: "Szkoda...! Mogło być inaczej, ale się tego spodziewałam".
Nie wiedziała tylko najważniejszego, do czego sam przed sobą nie chciałem się przyznać.
W głosie jej zabrzmiała nuta ironii.
- Macie zamiar co wieczór tak się zabawiać?
- Z tobą to nawet codziennie.
- Nie przesadzaj. Z jedną nie potrafisz dać sobie rady.
- Ty oczywiście nie miałabyś problemów z większą ilością tancerzy.
- Wiesz, co cię to obchodzi?!
- Więcej niż ci się wydaje!
- Aha...!Tak się przejąłeś, aż ona musiała cię pocieszyć.
- Przestań się zgrywać.
- Mam dosyć tego burdelu!
- Alina! Tym razem przesadziłaś. Ja cię nie obrażałam.
- To, co zrobiłaś, jest gorsze od obrażania.
- Powiedziałam ci, że chcę się z nim przespać.
- No i co! Jesteś zadowolona.... A zresztą, guzik mnie to obchodzi. Róbcie sobie co chcecie. Jutro wyjeżdżam.
Opanowując wybuch płaczu, wybiegła z namiotu. Wyszedłem za nią.
- Alina, to nic nie było. Sprawa bez znaczenia.
- Ty tego nie rozumiesz. Może nawet chciałabym tak jak ona, ale nie potrafię.
- Dlaczego się tak głupio zachowujesz, zamiast mi powiedzieć.
- Powiedziałam ci już parę razy. Nawet analfabeta by zrozumiał.
- Spróbuj jeszcze raz.
- Nie pomyślałeś, że ja cię mogę kochać.
- Tak.... Ale ty chcesz więcej.
- Nie więcej, tylko...
- Nie rozumiem.
- Wiesz przecież. Masz rodzinę.
- Znasz moją sytuację.
- Ale ja nie chcę, żeby ktoś kiedyś powiedział...
- Czemu komplikujesz proste sprawy.
- Dla ciebie może proste.
- Alina, przestań.
- Nie! Ty się musisz zdecydować.
- Dawno się zdecydowałem.
- To wyjaśnij chociaż sprawę z Klaudią.
- Sama ją sprowokowałaś.
- Bo chciałam zobaczyć, jak ci na mnie zależy.
- Jesteś teraz przekonana?
- Po tym, co widziałam w namiocie?
- Przysięgam, że nic nie było. Czy to wystarczy?
- Nie całkiem. Myślałam, że jesteś inny.
- Mam cię błagać na kolanach?
Ktoś grał na gitarze. Wyraźny cień, wyolbrzymiony na piasku migotliwym światłem pobliskiego ogniska, niknął w pofałdowanym
lustrze wody. Zamarła w bezruchu bezkształtna postać, przywarła do jego podstawy. Bezradnie opuszczone ręce dziewczyny
kreśliły znaki. Nie dochodziły żadne słowa, tylko te ręce... dramatyczne w niezdecydowanym ruchu. I nagle, jak gdyby uniesione w
dyrygenckim geście, gwałtownie opadły. Umilkła gitara i tylko gdzieś znad jeziora, wraz z wiatrem, dochodził szum fal.
- 106 Przed wyruszeniem nad morze, postanowiłem spędzić cały dzień na wodzie wśród szuwar, z dala od ludzi. Wynająłem łódkę.
Alina z Klaudią nie chciały same zostać. Wypłynęliśmy więc znowu w trójkę. Każde z nas zachowywało się tak, jakbyśmy dopiero co
rozpoczynali wakacje.
Dziewczyny siedziały na dziobie, ja wiosłowałem. Klaudia nuciła piosenki rajdowe, Alina w zadumie kreśliła palcem kółka na
spokojnej tafli jeziora. Obserwowałem ją z napięciem większym od tego, jakie przeżyłem kiedyś w Marsylii.
Do Gdańska dojeżdżamy następnego dnia wieczorem. Odnalezienie Stogów nastręczyło mi pewnych trudności. Przypominałem
sobie to miejsce; babcia Ola i ciocia Cesia spędzały tam, przed wieloma laty, wczasy nauczycielskie. Czas zmienił jednak wiele.
Wynajęty w bloku mieszkalnym pokój urządzono z myślą o wielu wczasowiczach. Gospodarze nie stwarzali żadnych problemów, w
związku z czym, za niewielką dopłatą, przy zgodzie dziewczyn, zająłem jedno z czterech łóżek.
W miłej, rodzinnej atmosferze, jaką stworzyła pani domu, wyczuwało się niestety kłopoty z zaopatrzeniem i brak pieniędzy. Różnice
w poziomie naszego i ich życia widać było gołym okiem.
Panująca od wielu dni słoneczna pogoda nie przysparzała powodów do zmartwień. Wystarczały nam rano kupione świeżutkie
jagodzianki. Resztę załatwiał przywieziony zapas konserw.
Do plaży dojeżdżaliśmy autem. Ciepła woda, nagrzany piasek, szum fal - czy można marzyc o czymś wspanialszym?
Lubię kołysać się na wodzie. Ponton, który wypożyczyłem z biura, całkowicie wystarczał do zaspakajania tej przyjemności.
Dziewczyny wolały leżeć na piasku; sam machałem więc cienkimi wiosłami, unosząc się na falach marzeń. Tak "żeglując" po morzu
i w przestworzach nie spostrzegłem jak podpłynęła do mnie łódź straży przybrzeżnej. Zobaczyłem rozbawione twarze dwóch
milicjantów.
- Obywatelu... do Szwecji się wybieracie? Pozwólcie tutaj.
Posłusznie wdrapywałem się na pokład. Gdy jeden z funkcjonariuszy mi pomagał, drugi wciągnął ponton.
- No, to teraz sobie porozmawiamy. Wiecie jak daleko można w morze wypływać?
- Tak dokładnie... to nie.
- A wiecie jak daleko oddaliliście się?
Dobrze widziałem linię brzegu, ale sylwetki dziewczyn jakoś dziwnie wtapiały się w piasek.
- A kartę pływacką macie?
- Pewnie.
- No to okażcie.
- Została na plaży.
- Na mandat pieniądze macie?
- No nie, panowie! Dajcie spokój, przecież ja nic nie zrobiłem.
- Wy sobie kawały robicie. Straż graniczna dała nam znać, żeby zwinąć jakiegoś wariata, który do Szwecji chce zwiać.
- Ależ panowie, wyglądam na takiego. Poza tym zobaczycie; te ładne dziewczyny na plaży, to moje znajome. Trzeba faktycznie
mieć coś z głową żeby od takich uciekać.
- No dobra. Znamy się na żartach. Jak dla was, po znajomości zapłacicie 100 złotych. Ale najpierw przyniesiecie pieniądze, a
potem dostaniecie ponton.
Podpływaliśmy do brzegu. Alina z Klaudią wyglądały tak niesamowicie przerażone, jakby miano mnie zamknąć za jakieś ciężkie
przestępstwo. W pierwszej chwili myślałem, że są to wygłupy. Bladość ich twarzy wykazywała jednak na autentyczność przeżyć.
W zachowaniu wyczuwałem, mimo wszystko, pewien element rywalizacji. W przypadku Klaudii takie postępowanie wydawało się
zrozumiałym. Ale Alina...? Czy mogłem bardziej okazywać uczucie? Dlaczego nie miała pewności?
Kolejny dzień, mając chwilowo dosyć słońca, przeznaczyliśmy na zwiedzanie.
Za każdym razem, kiedy jestem w Trójmieście muszę wpaść, chociaż na chwilę, na Długi Targ w Gdańsku. Miejsce to obdarzam
szczególnym sentymentem. Odziedziczyłem go chyba po ojcu, który nie całkiem przyznawał się do tej słabości. Gdynię, gdzie
zresztą wodował wybudowany wspólnie z przyjaciółmi jacht, uważał za chlubę Polski przedwojennej. Gdańsk natomiast, choć może
to lwowianinowi nie przystawało, uwielbiał. Po wojnie, w czasie jednej z pierwszych wycieczek samochodowych, podjechaliśmy pod
Pomnik Neptuna. Zbombardowana ulica powstawała na nowo z gruzów.
W oczach ojca widziałem łzy radości. Nie mógł uwierzyć, przechodząc przed odbudowywanymi kamienicami, że wyłania się z nich
niezmieniony, pierwotny charakter.
Po zjedzeniu lodów i zrobieniu końcowego zdjęcia z mostu nad Motławą, postanowiliśmy pojechać na Westerplatte.
Zwiedzanie bunkrów i dojście do pomnika zajęło nam trochę czasu. Klaudia nie miała nastroju, źle się czuła. Postanowiła
popołudnie spędzić w domu.
Zamiast na plażę, pojechałem z Aliną w kierunku Krynicy Morskiej.
Znowu odezwały się wspomnienia dziecięce. Prom pod Mikoszewem. Jak przed laty panował tu całkowity spokój. Niewielu ludziom
- 107 chciało się wystawać długie minuty na nabrzeżu.
Alina, oparta o błotnik auta zamarła w bezruchu w trwającym oczekiwaniu. Cień padający z ronda kapelusza nie zdołał zasłonić jej
rozchylonych ust.
Wiedziałem, że będzie moja. Kochałem ją.
Oszałamiała mnie nadzieja.
Aż do wieczora spędzamy czas nad Zalewem Wiślanym.
Chciałem popływać pontonem.
Niestety, ze względu na przygraniczną strefę, gęsto rozmieszczone ostrzegawcze tablice nie zezwalały na taką przyjemność.
Patrzyłem w oczy dziewczyny. Widziałem jej podekscytowanie. Dlaczego jednak czekała?
Z rozmysłem wydłużała chwile przed nadchodzącym zbliżeniem...? Może nie była jeszcze pewna, czy obawiała się tego.
- Chodź, już wracamy.
- Myślałem, żeby trochę popływać.
- Mam inny pomysł. Zapraszam cię na tańce.
- W tradycyjnym znaczeniu?
- Tak. Przypominasz sobie tę małą knajpkę przy plaży?
- Grająca szafa i dobry alkohol. Dlaczego właśnie tam?
- Bo jest przytulnie i do domu niedaleko.
W lokalu przeważającą część gości stanowili bywalcy. Znalazłem miejsce przy barze. Alina usiadła na wysokim stołku. Zamówiłem
dwa "grandiale". Dźwięczne głosy zespołu ABBA zapraszały do Waterloo.
- Tym razem to ty mnie poprosiłeś?
- Co znaczy: "tym razem"? Ostatnio dałaś mi kosza.
- A jak było na Tysiącleciu? To ja cię pociągnęłam.
- Imieniny Jurka? W moim mieszkaniu?
- Aha! Nie myśl, że nie pamiętam jak mnie dyskretnie dotykałeś.
- Dlaczego nie reagowałaś?
- Okazywałeś takie podniecenie, jakbyś pierwszy raz z dziewczyną tańczył.
- Teraz odczuwam jeszcze większe.
- Właśnie czuję. Ludzie patrzą już na nas.
- Może pójdziemy tam, gdzie ich nie ma?
- Masz jakąś propozycje?
- Jest tak ciepło, chodź na plażę.
szła powoli miarowo nie kołysząc biodrami
pełna płynnego spokoju w lekkim rytmie kroków
zachwyt akcentując sandałków stukotem
flirt wiatru w spódniczce podkreślał znaczenie
jej ramion uniesionych w geście zaproszenia
a dłonie wabiły w szumie fal do tańca
szczęście którego pragnąłem przez lata
czerpałem zachłannie pełnymi garściami
zbyt często stawałem tracąc czas bezzwrotnie
brnąc przez jałową szarość spoconych tygodni
kiedyś bieg rozpoczęty chwytaniem kucyków
kończyłem wreszcie w ramionach wybranej
jak można kochać delikatnie namiętnie
całym istnieniem wchłaniając tę radość
tkliwie wiążąc wszystkie wezbrane tęsknoty
we wspaniałą i pełną magii pragnień całość
dostrzegać oczekiwanie oddanie uniesień
poczuć bliskość ust ciała poczuć serca bicie
Ucichł ostatni akord. Spokój okrył euforii krzyk. Głos Aliny przerwał chłodzącą melodię fal.
- Wiesz... ja pierwszy raz...
- 108 Gwałtownie zamknąłem oczy. Nie!...
- Nie opowiadaj bajek. Poza tym, to nie ma znaczenia i prawdę powiedziawszy nawet bym nie chciał...
- Przestań się wygłupiać. O czym mówisz? Ja pierwszy raz w życiu jestem nad polskim morzem.
Śmiech o mocy sztormowych grzywaczy wstrząsał nocną ciszą.
Przy śniadaniu zakomunikowałem, pod pretekstem wynikającym ze złego samopoczucia naszej koleżanki, że wybieram się z Aliną
na parodniową wycieczkę. Klaudia okazała zaskoczenie, przełknęła je jednak lekko, jak kawałek jagodzianki, popijany łykiem mleka.
Gdzie, jak nie do Dębek, mogłem pojechać w pierwszej kolejności.
Romantyczne ustronie, idealny zakątek dla zakochanych.
Nie analizowałem naszych uczuć i nie starałem się ich nazwać. Ja chciałem być z nią, ona ze mną, bez przerwy i bardzo blisko.
Plażę, w porównaniu do czasów sprzed laty, zapełniała duża ilość ludzi. Piaśnica natomiast nie zmieniła swojego charakteru. Cały
dzień pływaliśmy pontonem po jej zacisznych wodach, delektując się spokojem i własnym szczęściem.
Jadąc do Łeby, kierowałem się chyba znowu wspomnieniami beztroskich, dziecięcych lat.
Tam z rodzicami stawialiśmy pierwsze campingowe kroki. Namiot bez podłogi, pniaki zamiast krzesełek, skrzynka po śledziach jako
stół.
Tam przylgnął do nas bezdomny, przemiły kundel. Prawdopodobnie ze względu na śnieżną sierść i pieszczotliwość zachowania
skojarzył się małej Zosi z misiem i tak też został nazwany. Pozostał przez długie lata naszym najwierniejszym przyjacielem.
Alinę zachwycił camping.
Pomimo dużej ilości turystów udało się nam, wśród sosen, znaleźć ustronne miejsce.
Krótka ścieżka przez wydmy prowadziła nad brzeg morza.
Mieliśmy siebie i nic więcej nie pragnęliśmy mieć.
Każde intymne zbliżenie rozpoczynało się od słów: "Ja pierwszy raz", które oprócz wesołości, wprowadzało nastrój
niepowtarzalnego uniesienia, przeżytego na plaży w Stogach.
Popołudnia spędzaliśmy w porcie rybackim. Zapach wędzonych ryb i smak rozpływających się w ustach węgorzy, rozbudzał do
nieprzyzwoitości nasze łakomstwo.
Na ruchome wydmy przeznaczyliśmy cały dzień. Przez Jezioro Łebsko przeprawiła nas rybacka łódź. Nieskończoną przestrzeń
żółtego piasku ożywiał silny wiatr. "Drzewa umierały stojąc".
Siedem dni minęło niepostrzeżenie. Kończył się urlop.
Powrót do Gdańska stał się nieunikniony.
Klaudia obraziła się na nas. Chciała sama wracać pociągiem do Katowic.
Dała się jednak przejednać. Próbowała nawet w nocy odzyskać straconą pozycję. Nie wiedziała, że jej konkurentkę uważałem za
coś więcej jak wakacyjną przygodę. Zachowała więc do końca podróży dystans i urazę.
Zakończenie wakacji zawsze mnie dołowało. Tym razem, gdy żegnałem się z Aliną przed jej domem, dramatyzm sytuacji
szczytował. Tu już nie chodziło o "addio pomidory". Czułem przerażającą pustkę, potworną obawę przed samotnością. Rozpacz
wywołana rozstaniem przybrała monstrualne wymiary.
- 109 -
Maluch
Od kiedy pamiętam, Babcia Ola chorowała na astmę. W związku z tym nigdy nie rozstawała się z małym inhalatorem.
Kłopoty ze zdobywaniem leku, szwajcarskiego preparatu, skończyły się, gdy zaczęły nadchodzić regularnie dostawy w paczkach z
USA.
Po wejściu do mieszkania na trzecim piętrze, w pierwszej kolejności pospiesznie wyciągała z torebki metalowe pudełeczko. Po
chwili dochodził odgłos głębokiego wdychania rozpylonych kropelek lekarstwa, w połączeniu z charakterystycznym świstem
pompowanego powietrza wydobywającego się gumowej gruszki. Zdarzało się często, że nawet na półpiętrze musiała zrobić
przerwę, ponieważ jak mówiła - brakło jej tchu.
Poza tą niedogodnością, całe życie cieszyła się zdrowiem. Tryskała taką energią, jakiej nikt inny w rodzinie nie posiadał.
Miała już osiemdziesiąt lat, przestała pracować zawodowo i nagle zachorowała. Zwyczajne przeziębienie przerodziło się w ogólną
niedyspozycję.
Nie chciała jechać do Nysy. Kochała niezależność, lubiła "rządzić" i z tego powodu zawsze dochodziło do nieporozumień z ojcem.
Nie miała jednak wyjścia - potrzebowała stałej opieki.
Zamieszkałem znowu na ulicy Kordeckiego. Do tego czasu dysponowałem jedynie kuchnią - teraz rozgościć się mogłem w pokoju.
Wysłużony tapczan nie nadawał się do remontu. Babcia podkładała pod spód stare koce i potrafiła zawsze znaleźć odpowiednie
miejsce do zaśnięcia. Mnie się to nie udawało.
Do sklepów przychodziły czasami dostawy jugosłowiańskich, sprężynowych materaców. Zakup jednego wiązał się z wydatkiem
tysiąca złotych. Babcia przeznaczyła całą rentę na ten cel, choć najprawdopodobniej zdawała sobie sprawę, że nigdy nie skorzysta
z komfortu nowej inwestycji.
Moja sytuacja materialna odbiegała zdecydowanie od normalności. Prawie całą pensję, zgodnie z orzeczeniem sądu, oddawać
musiałem Irenie. Nie pomogło odwołanie oparte na wielu rzeczowych argumentach. Sędzinę nie interesowały takie fakty jak: rażąca
różnica poziomów życia (w moim przypadku poniżej minimum socjalnego), a z drugiej strony na przykład: możliwość kupna przez
Irenę nowego samochodu. Przedstawicielce sprawiedliwości nic nie mogło zakłócić obrazu porzuconej matki z trójką dzieci.
Aby znaleźć dobrego obrońcę, skorzystałem ze znajomości rodziców. Nikt nie miał już obiekcji, co do konieczności prawnego
rozwiązania. Dzięki temu mogłem liczyć w czasie procesu na zeznania wielu świadków. Adwokat wykorzystał ten fakt w pozwie o
rozwiązanie małżeństwa, który złożył w sądzie pod koniec listopada.
Kolejny krok, przywracający równowagę mojego życia, został uczyniony.
Kłopoty materialne uruchamiały jednak lawinową reakcję.
Nie miałem na przykład pieniędzy na kupno nowych opon - jeździłem na "łysych". Mogłem się więc spodziewać tego, co zdarzyło się
w grudniowy ranek; "nie wyrobiłem" na zakręcie i uderzyłem przednim błotnikiem w zderzak ciężarówki. Na szczęście blacha
nadawała się jeszcze do wyklepania.
"Taunusik" przeszedł już wcześniej, po awarii silnika, kurację "odmładzającą" w warsztacie. Brat Ireny, posiadacz nowo
otworzonego zakładu naprawczego w Mysłowicach, pomógł mi po znajomości przy remoncie. Po wymianie panewek auto jeździło
nieźle, ale dni jego świetności należały do przeszłości. Traciłem pomału serce do niego.
Zacząłem myśleć o sprzedaży. Błotnik i przód (po wcześniejszym spotkaniu ze skodą) należało polakierować. Wiedziałem, że
poprawki zawsze są widoczne, a dla kupującego, nienaganny połysk karoserii, przedstawiał najistotniejszą wartość.
W związku z ostatnim wypadkiem udało mi się przekonać inspektora PZU, co do konieczności renowacji całej powierzchni.
Paweł, kumpel ze studiów, miał jakieś rodzinne powiązania w Knurowie. Jego znajomy zgodził się, i to nawet w krótkim terminie,
polakierować całe auto. Powstał tylko problem z rachunkiem dla PZU; nie miał pozwolenia na prowadzenie takiej działalności.
Poradził mi jednak załatwić "lewy" rachunek u konkurencji. Wyłoniła się nawet możliwość "zarobienia" przy tej kombinacji, z czego
skwapliwie skorzystałem.
Auto lśniło świeżym blaskiem, nie mogłem się z nim rozstać. Niespodziewanie napalił się na nie Władek. Sam wyszedł z propozycją
kupna. Trochę czułem się głupio, przyjaźniliśmy się od rozpoczęcia przeze mnie pracy w Inwestprojekcie, lubiłem go - wypiliśmy
niejedną wódkę. Zdawałem sobie sprawę, że cena, 110 tysięcy złotych, jakiej żądałem stanowiła pokaźną sumę, ale na giełdzie
mogłem taką otrzymać. Sentymenty poszły na bok, spisaliśmy umowę i obydwie strony tryskały szczęściem.
Stare powiedzenie mówi: kupując auto cieszysz się, gdy je sprzedajesz twoja radość jest jeszcze większa.
Ja miałem powody do najwyższego stopnia zadowolenia - po sprzedaniu "taunusa" znajdowałem się w przededniu kupna
"malucha".
Już w siedemdziesiątym trzecim widziałem na wystawie w Paryżu Fiata 126. Na polskich drogach pierwsze egzemplarze pokazały
się w połowie siedemdziesiątego czwartego. Rodzice oczarowani najmłodszym dzieckiem polskiej motoryzacji, z chwilą
uruchomienia produkcji w Bielsku Białej założyli książeczkę na przedpłaty.
Po trzech latach otrzymali nowiusieńki samochód. Dużą radość zakłócał jednak drobny problem. Tuszy ojca nie dawało się
dostosować do rozmiarów auta.
- 110 Podobnie jak miliony Polaków, również ja okazywałem dumę z nowoczesnego pojazdu krajowej produkcji. Sytuacja materialna
utwierdzała mnie dodatkowo w przekonaniu, że w moim wypadku jest to najlepsze rozwiązanie.
Bez wnikania w rodzinne uczucia, aczkolwiek na poziomie moich możliwości, ustaliliśmy cenę, kierując się w pierwszej kolejności
wskaźnikami giełdy. I znowu wszyscy okazywali zadowolenie.
Prawdę powiedziawszy na dojazdy do pracy i wycieczki z Aliną, wliczając nawet te wakacyjne, nie potrzebowałem niczego więcej.
Ojciec zrobił zaledwie paręset kilometrów, stałem się więc posiadaczem nowiusieńkiego auta.
W dniu majowego pochodu nie musiałem już wykazywać lojalności wobec pracodawcy. Zdecydowałem, że pojedziemy z Aliną na
pierwszą wycieczkę nowo zakupionym samochodem. Pogoda, jak zwykle podczas Dnia Święta Pracy, zapowiadała się
fantastycznie. Postanowiliśmy poszaleć w Beskidach.
Od dawna marzyłem o wejściu na Babią Górę; nadarzała się wyśmienita okazja. Wcześnie rano dojechaliśmy do Markowej w
Zawoi. Auto zaparkowałem przy góralskiej chałupie, uzyskując pozwolenie i zapewnienie gaździny, że zostanie skierowana na nie
odpowiednia uwaga.
Resztki śniegu leżały tylko w górnych partiach Pasma Babiogórskiego. Błękitne niebo i lekki wiaterek zapowiadał wspaniały dzień.
Otoczył nas całkowity spokój i jedynie w Markowych Szczawinach spotkaliśmy dwóch starszych panów z nartami.
Podchodziliśmy wolno. Znowu tylko my dwoje.
Na szczycie wiał chłodny, porywisty wiatr. Ograniczył on pobyt do wykonania paru zdjęć. Postanowiliśmy zejść do przełęczy
Krowiarki. Na szlaku leżało dużo śniegu; idąc jako pierwszy, miejscami wpadałem po pas. Nasze adidasy nie nadawały się do tego
rodzaju spacerów. Alina zaczęła przeżywać ciężkie chwile: zmęczenie i mocny ból prawego kolana. Z dużym wysiłkiem dotarliśmy
do drogi - zabrakło nam sił dalej iść. Nie mieliśmy jednak wyjścia; dziewiczego spokoju nie zakłócał żaden odgłos pojazdu, a do
zaparkowanego "malucha" pozostawało sporo kilometrów.
Z przerażeniem obliczałem, na którą godzinę dojdziemy, poruszając się w takim tempie, gdy do naszych uszu dotarł warkot
nadjeżdżającego samochodu. Alina zaczęła błagalnie machać. Polski fiat 125 zatrzymał się, a kierowca z pasażerem przyjaźnie
zapraszali nas do zajęcia miejsc. Opalone łysiny dwóch starszych panów nie mogły wyglądać sympatyczniej.
Jedyni turyści, których spotkaliśmy na początku wycieczki, okazali się naszymi zbawcami.
O powrocie do Katowic, ze względu na zmęczenie, nawet nie myślałem. W nauczycielskim domu wczasowym znalazł się wolny
pokój i gorąca herbata; czasami tak mało wystarcza do szczęścia.
Alinę widywałem prawie codziennie, spotykaliśmy się jednak w tajemnicy. Nie chciałem, aby Irena znalazła jakiś dowód mogący
obciążyć mnie w czasie rozwodowego procesu. Miałem nadzieję, w pięćdziesięciu procentach, że sąd po rozpatrzeniu
przedstawionych materiałów zdecyduje o powierzeniu mi opieki nad dziećmi.
Alina przychodziła więc na ulicę Kordeckiego w pełnej konspiracji. Nie przeszkadzało to nam, oczywiście, przeżywać wzniosłych
chwil i uniesień w pełnym odizolowaniu od świata.
Regularnie, po dwudziestej trzeciej, odprowadzałem ją na postój taksówek przy Dworcu Głównym. Gdy tylko pojazd znikał za
zakrętem, zaczynałem tęsknić, ale pocieszałem się tym, że jutro, wczesnym rankiem, znów zobaczę moją ukochaną. A wieczorem
znów będę gościł ją u siebie.
Niezapomniane chwile przeżyliśmy w czasie noworocznych dni. Sylwestrowy bal we "Fregacie", w towarzystwie przypadkowej pary,
okazał się wspaniałym doświadczeniem. Dwa ranki Nowego Roku witaliśmy w miłosnych objęciach. Alina pierwszy raz nie wróciła
do domu, informując rodziców, że wyjeżdża do koleżanki. Jedyne rozczarowanie wywołała szynka, kupiona w delikatesach na
okazję świątecznych tête-à-tête. Po rozkrojeniu nabrała zielonego koloru.
Nie żyłem jednak tylko miłością; postanowiłem nadgonić wszystkie życiowe zaległości.
Zapisałem się ponownie do Empiku na kurs języka francuskiego dla zaawansowanych. Chciałem pogłębić zdobyte umiejętności, nie
rezygnując ani przez chwilę z ponownego wyjazdu na zachód.
W biurze próbowano założyć klub żeglarski. Niestety po paru spotkaniach nad Pogorią zaprzestano działalności.
Mojej rozbudzonej namiętności, wypływającej chyba z rodzinnej tradycji, nie dało się tak łatwo uciszyć. Wykorzystałem znajomości
Stefana i dzięki niemu zostałem członkiem klubu PTTK "Perkoz". Tam zajęcia prowadzono systematycznie, a wszyscy uczestnicy
traktowali je poważnie. Prawie cały rok trwało szkolenie, które wiosną i latem w przeważającej części sprowadzało się do
praktycznych ćwiczeń na wodzie. Każdy z nas miał już za sobą okres młodzieńczy, rywalizacja więc odgrywała istotną rolę. W
chwilach wolnych trenowałem węzły żeglarskie i międzynarodowy kod sygnałowy.
Do egzaminu zorganizowanego przez PZŻ przygotowani zostaliśmy idealnie. Tak wysokie napięcie przeżywałem pierwszy raz od
czasu obrony dyplomu. Nikt z nas nie oblał, a wręczenie patentu sternika jachtowego, nastąpiło na uroczystym balu kapitańskim, na
którym pływaliśmy do świtu po wzburzonych falach alkoholu.
Te wszystkie przyjemności i radości tylko w minimalnym stopniu potrafiły rozładować napięcie wywołane oczekiwaniem na rozwód.
A do tego, w międzyczasie, Irena całkowicie ograniczyła moje kontakty z dziećmi.
Musiałem przestać chodzić do szkoły w czasie przerw między lekcjami. Wychowawczyni klasy, do której chodziła Julia, zwróciła mi
uwagę: "Pani doktor nie życzy sobie, aby pan odwiedzał dzieci w szkole. Pańskie wizyty mają poza tym negatywny wpływ na ich
zachowanie".
- 111 Oficjalnie tylko raz spotkałem się z nimi w czasie Pierwszej Komunii Michała. Zjechała wtedy cała rodzina na czele z dziadkami i
chrzestnymi – "nie wypadało" więc zapomnieć o ojcu. Podczas tej uroczystości, mama pocieszała mnie:
- Nie martw się, jeżeli sąd przyzna jej opiekę nad dziećmi, poczekasz tylko parę lat. W czternastym roku życia same mogą
zdecydować, przez kogo chcą być wychowywane. Pomyśl! Tylko parę lat.
Niestety, słowa te usłyszała również Irena. Od tego czasu robiła wszystko (na zasadzie "cel uświęca środki"), aby poróżnić mnie z
dziećmi.
Po drugiej rozprawie, niespodziewanie adwokat zaczął nakłaniać mnie abym przychylił się do wniosku pozwanej, dotyczącego
wydania przez sąd wyroku bez orzekania winy stron.
Uzasadniał: "Uniknie pan prania osobistych brudów, a przyspieszy się istotnie przebieg procesu". Pomyślałem, że mogę okazać
wspaniałomyślność; w zasadzie zależało mi głównie na szybkim rozwodzie i prawnych ustaleniach regulujących stosunek do dzieci.
Adwokat mój cieszył się dobra renomą w Katowicach - dlaczego nie miałbym mu wierzyć?
Spośród grona starych kolegów w zasadzie tylko ze Staszkiem utrzymywałem zażyłe kontakty. Ożenił się po raz drugi, tym razem z
sympatyczną młodą dziewczyną, córka znanego profesora. Kasia znała wielu ludzi i miała głowę do interesów; idealnie się w sumie
uzupełniali.
Po powrocie z Francji pożyczyłem im trochę dolarów. O oddaniu długu jakby zapomnieli, natomiast tam, gdzie mogli, starali się
wyświadczać przysługi. Skorzystałem nawet z jednej, kiedy chodziło o znalezienie blacharza, aby nadać pierwotny kształt błotnikowi
"taunusa". Kłopoty materialne zmuszały mnie jednak do częstej interwencji. Po jednym z telefonów, gdy nadmieniłem o długu, Kasia
zaoferowała swoje usługi jako świadek w procesie. Przypomniała rajd samochodowy na Kubalonkę, w którym uczestniczył Staszek
na podrasowanym maluchu.
Ustaliliśmy wtedy parę miejsc serwisowych na wiślanej pętli. Oprócz jej i Ireny w składzie zespołu znalazł się jeden z kolegów,
oblatany w sprawach technicznych.
- Jak ja opowiem w sądzie, jakie numery ona robiła na tylnym siedzeniu z tym kolegą, jak się bezwstydnie z nim miętosiła i jakie
chwyty odchodziły, to sędzia od razu się zorientuje, z jaką to wierną żoną ma do czynienia.
- Przykro mi, ale to jest musztarda po obiedzie. Mecenas M. uważa, że nie powinienem wyciągać takich brudów.
- A co cię obchodzi mecenas M.?
- Jak to co! Znasz go przecież, jest moim adwokatem.
- No wiesz co! Tego się nie spodziewałam. Myślałam, że on broni Irenę. Parę dni temu widziałam ich razem na Wieczorka. Byli tak
zajęci sobą, że nawet mnie nie zauważyli.
Po tej rozmowie z jeszcze większą niecierpliwością i niepokojem oczekiwałem na werdykt.
Pod koniec maja doszło do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Sąd orzekł rozwód małżeństwa. Pozwanej powierzono wykonywanie władzy rodzicielskiej nad małoletnimi dziećmi. Powodowi
przyznano prawo utrzymywania z nimi kontaktów osobistych oraz współdecydowania w istotnych sprawach ich dotyczących.
Spodziewałem się dużo więcej, lecz i tak szczęście mnie rozrywało. Stałem się nareszcie wolnym człowiekiem. Po tylu latach
upokorzeń, bezsilności, decydowałem sam o sobie. Nie musiałem znosić codziennej obłudy. Miałem prawo do spotykania się z
dziećmi. Mogłem nareszcie na ruchliwej ulicy Katowic objąć Alinę ramieniem. Iść z nią przez park. Usiąść na ławce przed teatrem.
Wiele mogłem, ale nigdy więcej nie mógłbym dać się komuś zniewolić.
- 112 -
Ciężar wioseł
W połowie lipca dostałem oczekiwany przydział mieszkania. Dyrektor dotrzymał słowa. Dzięki niemu przyznano mi również
zakładową pożyczkę na uzupełnienie wkładu mieszkaniowego.
"M–2" w Siemianowicach Śląskich na Osiedlu Młodych posiadało całą masę usterek i niedoróbek, permanentnie wchodziłem też po
schodach na dziewiąte piętro; winda stała tygodniami w bezruchu.
Drobiazgi te tylko w minimalny sposób wpływały na mój szampański nastrój. Stałem się nareszcie właścicielem czterech własnych
kątów. Szalałem z radości; zacząłem wierzyć w powracający uśmiech losu.
Nie posiadałem żadnych mebli ani też pieniędzy na ich kupno. Alina pożyczyła mi trzy tysiące złotych (zresztą nie po raz pierwszy),
za które nabyłem, wykorzystując biurowe znajomości, używaną szafę i łóżko. Parę drobiazgów ściągnąłem z mieszkania babci;
między innymi, pamiętający czasy studenckie, stół kreślarski. Z biura "wypożyczyłem" dwa taborety.
Aby czuć się wolnym i niezależnym nie potrzebowałem niczego więcej.
Nie miałem poza tym dużo czasu na urządzanie mieszkania.
W sierpniu wybierałem się z Aliną nad morze. Postanowiłem tym razem zwiedzić zachodnią cześć Polski.
Początek urlopu nie napawał optymizmem. Pod koniec pierwszego dnia zaczęło padać. Nieopodal Zielonej Góry, nad jeziorem
Sławskim, mokry namiot wrzuciłem do samochodu i w pośpiechu opuściłem camping.
Również w Lubniewicach ulewa przerwała nam pobyt w ślicznym ośrodku FWP.
Dopiero w Czaplinku nad Jeziorem Drawskim przestało lać. Wypożyczyłem łódkę rybacką i cały dzień spędziliśmy na wodzie. Pod
wieczór, w czasie romantycznej kolacji na łódce, zaczęło mocno wiać. Nadciągała burza.
Pokonać musiałem połowę jeziora, przeciwstawiając się silnym podmuchom wiatru. Wiosłowanie utrudniały nieprzyjemne, krótkie
fale. Alina postanowiła mi pomóc. Nie spodziewałem się, że w jej drobnym ciele drzemało tyle energii. Walka z siłami natury,
wymagająca maksymalnego wysiłku, trwała w nieskończoność. Do brzegu dopłynęliśmy wykończeni.
Ranek nie zapowiadał urlopowej pogody. Pomimo zmęczenia i pęcherzy na rękach, postanowiłem ruszyć nad morze w
poszukiwaniu słońca.
Chciałem zrobić postój w Połczynie Zdroju, Alina jednak źle się czuła i nie miała ochoty na zwiedzanie kurortu.
W czasie dalszej drogi dostała nudności i zaczęła odczuwać mocny ból w jamie brzusznej.
Za Gryficami musiała wyjść z auta. Po krótkim postoju sytuacja się nie zmieniła. Wymiotowała i stwierdziła, że krwawi.
Rozpocząłem gorączkowe poszukiwanie pomocy. W Świerznie znalazłem lekarza. Nie miał on jednak ochoty przerywać
niedzielnego wypoczynku. Zakomunikowałem mu, że stan Aliny jest ciężki - podejrzewałem pęknięcie wyrostka robaczkowego.
Dał się ubłagać. Badanie trwało krótko.
Polecił natychmiast udać się do szpitala.
Oświadczył: "Nie jest to ślepa kiszka tylko poronienie!"
Od Kamienia Pomorskiego dzieliło nas niewiele kilometrów. W szpitalu wiedzieli już o nas. Bezzwłocznie zabrano Alinę do izby
przyjęć.
Kręciło mi się w głowie. Nie mogłem pozbierać myśli. Chciałem ułożyć jakąś logiczną całość. Uświadomić sobie, co się stało.
Zrozumieć...! Opanować żal...
W pobliżu znalazłem camping. Mechanicznie rozbiłem namiot. W bezruchu czekałem na ranek.
Wstawał zwyczajny dzień. Ptaki świergotały. Zadowoleni ludzie przeciągali się po przebudzeniu.
Nikt nie wiedział jak jest mi ciężko.
Ordynator ginekologicznego oddziału nie chciał ze mną rozmawiać.
- Nie jest pan mężem pacjentki ani członkiem jej rodziny. Obcemu nie mogę udzielać informacji.
Alinę spotkałem na korytarzu. Przeraziła mnie jej bladość. Płakała.
- Czemu nie powiedziałaś, że jesteś w ciąży?
- Sama nie wiedziałam.
- Trudno w to uwierzyć.
- Wiesz dobrze - miałam zawsze nieregularne okresy.
- Mówiłaś, że zażywasz pigułki.
- Tak, ale czy to ma teraz znaczenie?
- Myślałem, że mogę na tobie polegać.
- O co ty mnie właściwie podejrzewasz?... A zresztą jest mi wszystko jedno. To była dziewczynka. Miała prawie cztery miesiące.
Umarła w nocy.
- Z tobą jest wszystko w porządku?
- 113 - Myślę, że ciebie to już mało obchodzi.
- Alina, nie chciałem cię urazić. Ale chyba rozumiesz...
- Rozumiem... Ze szpitala wyjdę za tydzień. Jak będziesz chciał, to przyjdź po mnie. A jak nie... to przynieś tylko moją torbę z
rzeczami. Jestem bardzo zmęczona, idę się położyć.
do kogo pretensje mogłem mieć
do niej, bo nie wiedziała
do siebie, bo już problemów miałem dość
otwartą drogą chciałem biec
i nagle wyrasta skała
kochałem
żyłem każdą chwilą doznanej miłości
wolności podmuchu pierwszym oddechem
wierzyłem
tyle nadziei z wiarą wiązałem
musiałem
zrzucić koszmar wątpliwości
niepewności balast
przystanąć z nadzieją
nie myśleć o rozstaniu
Na oddziale ginekologicznym nie pokazałem się nigdy więcej. Przesłałem tylko bukiet róż. Wszystkie dni spędziłem krążąc dookoła
szpitala. Zaglądałem z nadzieją w okna szukając rozwiązania, spokoju.
Potrafiłem w logiczny sposób ułożyć wszystkie fakty. Zdawałem sobie sprawę z absurdalnych podejrzeń. Wiedziałem, że nigdy nie
próbowałaby złapać mnie na dziecko. A gdyby nawet... to nie doprowadziłaby do tak dramatycznej sytuacji.
Nie miałem żadnych wątpliwości - a jednak... Nie mogłem pozbyć się niepokoju. Gdzieś głęboko tkwiła jakaś niepewność, jakiś ból,
jakieś łkanie.
Alinę, na jej żądanie, wypisano wcześniej ze szpitala. Chciała jak najszybciej opuścić miejsce przypominające tragiczne przeżycia.
Zobaczyłem ją idącą w stronę parkingu. Trzymała w ręce mały pakunek ze środkami opatrunkowymi. Wyglądała jeszcze drobniej.
Czułem łzy spływające po policzkach. Wiedziałem, że jestem w stanie wszystko dla niej zrobić.
Nie miałem jednak odwagi się zbliżyć.
Nie poruszyliśmy nigdy więcej tego tematu. Zamknięty rozdział stał się tabu.
W Wisełce nie mogłem znaleźć wolnego pokoju. Kierownik ośrodka PTTK, leżącego tuż nad brzegiem morza, dopiero po okazaniu
zwolnienia ze szpitala, okazał wyrozumienie. Zapewnił nam dach nad głową na jedną noc.
Następnego dnia, robiąc wiele przerw, dotarliśmy na camping w Poddąbiu, niedaleko Rowów. Pogoda nas nie rozpieszczała,
świeciło słońce, ale nocami temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni.
Rekonwalescencja przebiegała bez zarzutu. Wykazywałem, nieznaną mnie samemu, opiekuńczość. Wszystko wracało do normy,
tylko czasami, gdzieś w okolicy serca, odzywał się nietypowy skurcz.
Nigdy nie przyznałem się Alinie jakim uczuciem ją darzę. Nie doszło nigdy do wyznań miłosnych - bałem się zobowiązań. Teraz
kochałem ją jeszcze bardziej, chowałem się jednak za maską obojętności.
Jak nigdy dotąd odczuwałem jej bliskość. Okazywałem tkliwość, a pomimo tego na oślep broniłem wolności.
Długie godziny spędzaliśmy na plaży. Zimno nie pozwalało na opalanie się w grajdołku. Otaczała nas cisza i spokój, a fale na
mokrym piasku systematycznie zamazywały ślady mijanych chwil.
Dziewięć następnych dni spędzamy na campingu w Sopocie. Zwiedzamy Trójmiasto, płyniemy "Panną Wodną" na Hel,
uczestniczymy w Festiwalu Piosenki.
W środę zdecydowaliśmy ruszyć dalej.
Alina wstała wcześniej. Ponieważ padał drobny kapuśniaczek, postanowiła w przedsionku namiotu ugotować wodę na herbatę. Po
ustawieniu czajnika na gazowym palniku poszła do sklepu po świeże bułeczki.
Drzemałem, gdy nagle usłyszałem jakiś krzyk, a wpadające mydliny do sypialni natychmiast mnie oprzytomniły. Wyskoczyłem ze
śpiwora z zamiarem zwymyślania kogoś za głupie kawały. Przede mną stał przerażony Węgier z pustą miednicą. Zupełnie nie
rozumiałem co wykrzykiwał - wskazywał na namiot. Prawa strona tropiku, aż po dach, przestała istnieć.
Czy mogłem mówić o braku szczęścia? Gdyby przecież nie ten "Madziar", który z temperamentem południowca chlusnął wodą z
prania na błyskawicznie rozprzestrzeniający się ogień, nie miałbym już pretensji do nikogo.
- 114 -
O Kanale Elbląskim wiedziałem tylko tyle, że łączy Ostródę, Iławę i Elbląg.
Cały dzień przeznaczyliśmy na tę wycieczkę, nie zdając sobie sprawy jak bardzo nas oczaruje. Godziny spędzone na małym
stateczku Żeglugi Gdańskiej, pokonującym spokój jezior, egzotykę śluz i pochylni, płynącym w romantycznej zieleni wąskich
kanałów - należeć będą do najpiękniejszych wspomnień mijających wakacji.
"Nie ma pełnego szczęścia" jak mawiał, zmarły niestety w tym roku, wujek Wilu... W drodze do stolicy maluch zgasł i nie dał się
uruchomić. Był na gwarancji, nie martwiłem się więc o naprawę. W Pasłęku wymiana aparatu zapłonowego trwała niespodziewanie
krótko. O awarii zapomnieliśmy po paru godzinach.
Dwudniowym pobytem w słonecznej Warszawie kończyliśmy urlop. Lody z Hortexu, jedzone na Starówce, miały wyjątkowy smak.
Syrenka nad Wisłą żegnała nas, pełnych wrażeń, mimo wszystko opalonych, ale nie całkiem pewnych siebie.
- 115 -
Koktajl
Po otrzymaniu z Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki promesy na zakup zagranicznych środków płatniczych, istniało duże
prawdopodobieństwo dostania paszportu. Promesę odebrałem, ale moje podanie, a następnie odwołanie zostało negatywnie
załatwione. Wiedziałem, że bezprawnie szykanowano mnie pięcioletnim "wyrokiem".
Coroczne starania każdorazowo kończyło odmowne pismo z Biura Paszportowego MSW w Warszawie, oparte na podstawie
artykułu 4, ustęp 2, punkt 5, ustawy z dnia 17 czerwca 1959r.
Miałem nieugiętą wolę wyjechania na zachód. Ograniczenie tej możliwości wywołało gigantyczną, wprost maniakalną, chęć
przeciwstawienia się i osiągnięcia celu za wszelką cenę. Nosiłem się z zamiarem, w ostatecznym wypadku, ucieczki przez zieloną
granicę. Planowałem nawet skok z Batorego w miejscu, gdzie przecinał się szlak szwedzkich promów płynących do Ystad.
Mój pęd do życia i zarabiania w "lepszym świecie" wypływał z szerokiego trendu. Podobne kombinowało wielu kolegów i znajomych
nie tylko z Katowic.
Gierek rozpuścił społeczeństwo - rozdał niemało. Jednak wszyscy zdawali sobie sprawę, jaka przepaść dzieliła nas nadal od
mercedesów, burdeli i w ogóle od kapitalizmu.
W czasie towarzyskich spotkań wszystkich dręczył podobny problem: za co i jak się ustawić. Badylarstwo wychodziło z mody, ale
jakaś hodowla - barany albo pieczarki, jakieś usługi - czyszczenie dywanów albo mycie samochodów, jakiś sklepik, jakaś
kwiaciarnia, smażalnia, gofry, rurki... Wszystko jedno co, byle nie męczyć się za państwowe pieniądze.
Na hojność dyrektora nie mogłem narzekać. Podobnie jak wszyscy w biurze dostawałem częste przeszeregowania.
Moja sytuacja materialna, również dzięki Irenie, uległa stabilizacji. Zwróciła się znowu o pomoc do sądu, w celu zmuszenia mnie do
płacenia alimentów w wysokości przekraczającej moją pensję. Tym razem jednak decyzja wymiaru sprawiedliwości mnie
zadowoliła. Zajęcie wynagrodzenia, o którym zawiadomił mnie komornik, tylko z pozoru wyglądało dramatycznie. Zgodnie z
prawem, wszczęta egzekucja miała swoje dobre strony: dłużnikowi pozostawiano środki zabezpieczające jego, ustawowo ustalone,
potrzeby życiowe.
Kontakty z dziećmi sprowadzały się do przypadkowości.
Gdy je spostrzegałem, wracające ze szkoły lub idące do sklepu, zjeżdżałem pospiesznie windą, aby choć przez chwile móc z nimi
porozmawiać. Odczuwałem z przykrością, że nasze spotkania traciły akcenty serdeczności. Dostrzegałem coraz większy wpływ
nastawiania ich przez matkę.
Rozpuszczano je bezprzykładnie. Im już, na przykład, nie smakowała zupka babci Włodzi - jeździły na pizzę do miasta.
Wyskakiwały do baru na coca-colę, miały pieniądze, demonstrowały niezależność. Ich matka, oczywiście w opinii ogółu, robiła co
mogła, aby "biednym sierotom" wynagrodzić nieszczęście. Dwoiła się i troiła między szpitalem, a przychodnią. Potem doszła
jeszcze Spółdzielnia Inwalidów. Nic dziwnego, że na sprawy domowe nie miała zupełnie czasu.
Posiadanie samochodu pomijała milczeniem - "Co tam taki trabant!", ale drewniany domek, parcela pod trochę solidniejszy – nie
spłynęły z nieba za sprawą czarodziejskiej różdżki - na to musiała "zapracować". W oficjalnej wersji te wszystkie "luksusy"
zawdzięczała Robertowi, który sprzedał ojcowiznę w Warszowicach. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że pieniądze te, równowartość
paru mórg, otrzymał, pupilek rodziny, jej brat Zbyszek.
Któż mógłby dostać w pierwszej kolejności skierowanie do prewentorium w Rabce, jak nie trójka biednych dzieci, wychowywanych
przez samotną kobietę.
Umiejętność przekonywania bliźnich odnośnie trudnej, wprost na granicy głodu i choroby sytuacji rodzinnej, stanowiła wrodzony dar
Ireny. Mnie potrafiła również zmiękczać, choć dzięki intuicji Aliny zdarzało się to coraz rzadziej: Juli przyznano prewentorium w
późniejszym terminie i jak stwierdziła Irena: "Nie ma nikogo, kto mógłby ją odwieźć".
Przypomniane mi, w tym konkretnym przypadku, ojcowskie obowiązki, wykorzystałem do celów osobistych. Po zawiezieniu dziecka
do Rabki, spędziłem z Aliną parę uroczych dni między Bukowiną Tatrzańską, a Kasprowym Wierchem.
Biuro się rozbudowywało, zajmowało coraz więcej mieszkań. Powstawały nowe zespoły. Różne branże rozrzucone zostały po całym
bloku. Do instalatorów na przykład należało zjeżdżać na czwarte piętro, do drogowców na dziewiąte. Archiwum na dwunastym,
kosztorysy na trzecim, maszynistki na piątym, i tak dalej.
W związku z reorganizacją znalazłem się na szóstym piętrze. Kierownikiem zespołu został pewien starszy projektant ściągnięty
specjalnie z Rzeszowa. Odizolowani zostaliśmy korytarzami i piętrami od głównego nurtu, jaki stanowiła dyrekcja i architekci. W tych
warunkach rodziła się tak zażyła atmosfera, że co niektórzy koledzy, zapominając o obowiązkach domowych, ingerowali dogłębnie
w końcową fazę projektu dokonywanego przez ponętne kreślarki. Ja, na szczęście zaspokojony całkowicie wdziękiem Aliny, nie
miałem podobnych problemów.
Kulturalny poziom, tworzony w rodzinnej atmosferze, podtrzymywały krążące między piętrami najnowsze wydania świerszczyków.
Specjalne seminaria, organizowane w architektonicznych pracowniach, wytwarzały podniosły nastrój w czasie oglądania na ekranie
filmowym przenikających się kształtów à la Corbusier, widzianych w różnych perspektywach i w zmiennej amplitudzie.
- 116 Niezapomnianym spektaklem stała się słuchana, niestety tylko z taśmy magnetofonowej, XIII-ta Księga Fredry, recytowana przez
nowo kreowanego, filmowego Kmicica.
Nasz klub filmowy również przeżywał boom.
Długo błąkaliśmy się po różnych świetlicach lub pomieszczeniach zastępczych, aż w końcu prezes Chorzowskiej Spółdzielni
przydzielił nam niezależny i obszerny lokal. Wiele prac adaptacyjnych wykonanych zostało systemem gospodarczym. Powstały:
duża sala projekcyjna, laboratorium, sanitariaty, pomieszczenie na sprzęt i archiwum. Wszystko pachniało świeżością i nadzieją.
W naszej działalności nie ograniczaliśmy się wyłącznie do taśmy filmowej. Niezmiennie po oficjalnych, piątkowych zajęciach,
rozpoczynał się turniej skata. W zasadzie, część członków przychodziła do klubu głównie w tym celu. Graliśmy na pieniądze, ale nie
hazardowo - chodziło raczej o rozrywkę na profesjonalnym poziomie. Wyskok na róg do "Baśki" i przynoszenie pięciolitrowej kolby
jasnego piwa prosto z beczki, nie należało do rzadkości. W wyjątkowych sytuacjach, uchwałą zarządu, przeznaczaliśmy nadwyżkę
składkowych pieniędzy na coś mocniejszego.
Sala widowiskowa, szczególnie w okresie karnawału, zamieniana była na balową. Do tradycji należał sylwester i dzień patronki żony
prezesa. Nasze zabawy cieszyły się taką popularnością, że z czasem musieliśmy ustalić limit zapraszanych gości spoza klubu.
Należałem do klubowej elity, mogłem więc wykorzystać laboratorium filmowe do prywatnych potrzeb. Choć, w pierwszej kolejności,
po zamieszkaniu w siemianowickim mieszkaniu zamieniłem kuchnię na ciemnię, to jednak Alina miała ochotę czasami coś
popichcić. Nie przywiązywałem dużej wagi do posiłków, jednakże z czasem musiałem ściągnąć czarną folię z okien. Gdybym jednak
nie miał klubowych możliwości, dalej jadałbym jajecznicę smażoną w oliwkowym świetle ciemni.
Najbardziej żałowałem rozstania z "Opemusem". Samo zdobycie tego czeskiego powiększalnika stanowiło prawdziwy wyczyn, nie
mówiąc już o jego cenie. Na ten zakup przeznaczyłem, leżącą w szufladzie, ślubną obrączkę. Nabyła ją Krysia. Nie wiem czym się
kierowała: sentymentem rodzinnym, bądź umiłowaniem do złota.
Robiłem dużo zdjęć. Zdarzały się czasami fuchy, ale główną działalność skoncentrowałem na portrecie i akcie Aliny.
W klubie rosła młoda kadra. Powstawały dobre filmy, paru kolegów zajęło się z sukcesem animacją. Służyłem radą i krytyką, lecz od
dłuższego czasu sam nic nie nakręciłem.
Postanowiłem udowodnić, że nie jestem tylko dobrym teoretykiem.
Pierwszy pomysł, erotyczny obraz, w którym oczarowanie obnażonymi kształtami Aliny połączyć chciałem z jej mistrzowską
umiejętnością wykonywania makijażu, nie doszedł do skutku. Po próbnych zdjęciach nie uzyskałem zgody od niedoszłej gwiazdy na
publiczną projekcję tego, co mnie tak zachwycało.
W danej sytuacji zdecydowałem się na ożywienie szkła. Cóż właśnie, jak nie szkło, wiązało się w pierwszej kolejności z erotyzmem.
Film miał nosić dwuznaczny tytuł: "Koktajl".
Ułożyłem scenariusz, w którym dwaj bohaterowie, wędrując przez bujne, alkoholowe życie, pomimo równych szans, dochodzili do
różnych celów, różnymi drogami. W beztroskim z pozoru, animowanym obrazie, umieścić chciałem głębszą myśl: Prawie wszyscy
pili, lecz istniała zasadnicza różnica - jedni dzięki temu się staczali, a inni osiągali szczyty.
W ciągu paru dni powstał scenopis. Pomijałem go jednak w trakcie kręcenia, często ulegając nastrojowi chwili. Zorganizowanie
akcesoriów nie zabrało dużo czasu. Najbardziej pracochłonne stały się obliczenia do wykonania przenikania. W reżyserskich
zamierzeniach, płynne przejście dwóch obrazów w finałowej scenie tworzyło nieodzowny element filmu, a kamera, jaką
dysponowałem, czy dysponować mogłem, nie potrafiła automatycznie tego wykonać.
Dwie koktajlówki, jako para bohaterów, poruszały się między statystami utworzonymi z dziesiątków różnorodnych kieliszków. Akcja
rozgrywała się w otoczeniu butelek po piwie i różnych innych alkoholach. Zapałki, nieskończona ilość zapałek, stanowiły
podstawowy elementem scenograficzny. W czasie kręcenia, właśnie na skutek spontaniczności, uzupełniać musiałem ich zapas.
Dziwnie więc patrzyła na mnie sprzedawczyni z pobliskiego sklepu spożywczego, gdy parokrotnie, w krótkich odstępach czasu,
zjawiałem się po dwa piwa i dziesięć paczek zapałek.
Nieprzerwanie, przez wszystkie popołudnia w ciągu dwóch tygodni, pozostawałem na planie filmowym. Przy przesuwaniu o parę
milimetrów moich bohaterów, wykonywałem tysiące ruchów i tyle samo pojedynczych zdjęć.
Niecierpliwie czekałem na wywołanie taśmy. W laboratorium, bojąc się aby jakiś błąd nie zmarnował wielodniowego wysiłku,
poprosiłem Alinę o kontrolowanie każdego mojego ruchu z ułożonym w tym celu harmonogramem.
Wynik okazał się zgodny z zamierzeniem: szczytowy punkt, w którym jedna z koktajlówek przeistoczyć się miała na szczycie góry
we wspaniały kielich, a druga, zmieniona w musztardówkę, zawisnąć jak wisielec, na flaszce z denaturatem, wypadł bezbłędnie.
Montaż i nagranie dźwięku stanowiło już błahostkę.
Film podobał się, zdobył jednak, w czasie przeglądu klubowego, tylko czwarte miejsce. Nie miałem wątpliwości, że w przyszłości
dalej zajdzie.
- 117 -
Bułgaria '78
Babcia Ola zdawała sobie sprawę z nieubłagalnie zbliżającego się kresu życia. Stan jej zdrowia systematycznie ulegał pogorszeniu.
Ciało odmawiało posłuszeństwa, jednak w zapadniętych oczodołach przygaszone źrenice potrafiły nadal głęboko spojrzeć.
Rodzice podchodzili do mojego związku z Aliną dosyć lekko. Bez jednoznacznych wypowiedzi w tej sprawie, czułem ich
nastawienie: "Przygodna znajoma, pochodząca z robotniczej rodziny, a do tego bez wyższego wykształcenia". Podejrzewam, że
nawet nie otrzymała statusu mojej przyjaciółki; prawdopodobnie zaszufladkowali ją jako chwilową kochankę.
Babcia Ola inaczej postrzegała mój związek i dzięki temu cała rodzina zmieniła nastawienie. Jej zdanie potraktowano jak
testamentowe życzenie: "Nie wiadomo czy Andrzej nie spędzi całego życia z tą dziewczyną. Bądźcie dla niej dobrzy, uważajcie aby
nie doznała od was krzywdy".
Do Nysy na Święta Bożego Narodzenia pojechałem w zasadzie głównie po to, aby pożegnać się z babcią. Miała jeszcze tyle sił i
woli by, usiąść przy stole wigilijnym.
Nikogo bliskiego nie straciłem do tej pory. Bezradnie patrzyłem na gasnące życie. Nie istniała żadna siła mogąca zmienić bieg
rzeczy.
Babcia traktowała wiarę zawsze jako osobistą sprawę. Nie opowiadała nigdy o niebie i przyszłym życiu. Wcześniej widywałem ją z
różańcem, teraz modliła się prosząc jedynie o szybki koniec.
Mama nie mogła pogodzić się z myślą o rozstaniu, niemniej błagała również Boga, wykończona psychicznie i fizycznie
wielomiesięczną pielęgnacją chorej, o zakończenie cierpień.
Czy człowiek, w obliczu śmierci, może mieć ukryte zamiary? Jeżeli nie, dlaczego nie miałbym uwierzyć babci w to, co powiedziała o
Alinie. Bałem się jednak tak daleko wybiegać myślami...: "Mogę z nią zostać do końca życia"... Wiedziałem, że mnie kocha i chce
być ze mną. Ale ja... Nie... Nawet słowa babci nie potrafiły sprowokować mnie do odważnego spojrzenia - do spojrzenia
pozbawionego małżeńskich kompleksów.
W wyniku kolejnej rozbudowy biura znalazłem się w nowym zespole, którego szef dbał wyjątkowo o rodzinną atmosferę. Ta
umiejętność pomogła mu w poderwaniu Anieli - świeżo "upieczonej" architektki.
Nasz boss umiał okazywać wszystkim bezpośredniość, i nie robił tego na pokaz. Zaproponował mi, po pewnym czasie, udział w
nowo powstającym przedsiębiorstwie, gdzieś na wschodzie Polski, którym kierował jego brat. Pisemnie, w sposób oficjalny,
zadeklarowałem gotowość.
W celu nawiązania bliższych stosunków, zaprosił mnie do Rzeszowa, gdzie w wąskim gronie, czyli w towarzystwie naszych
dziewczyn, bawić mieliśmy się w sylwestrową noc.
Lubiłem jeździć autem. Z Aliną spędzałem prawie każdy weekend w samochodzie. Maluszek zużywał niecałe pięć litrów na 100
kilometrów, a i tak koszty wycieczek solidarnie dzieliliśmy na dwoje.
Skorzystałem z zaproszenia. Bardziej od sylwestrowej zabawy podniecała mnie sama droga do Rzeszowa. Przy okazji
postanowiłem wstąpić do Łańcuta. Za Krakowem wpadliśmy w potężną zamieć. Maluszek dzielnie poruszał się w śnieżnych
koleinach jednak nie obyło się to bez dużej straty czasu.
Szef czekał na nas z niecierpliwością. Przywiozłem dwie półlitrówki i pech chciał, że śpiesząc się na salę balową jedna mi wypadła,
a jej zawartość błyskawicznie połknął śnieg ulicy. Nie miałem czasu na szukanie sklepu monopolowego, a nie wiedziałem, że
zabawę organizowało jakieś stowarzyszenie inżynierów, które zadecydowało o zakazie sprzedaży alkoholu w bufecie.
Nigdy w życiu nie witałem Nowego Roku w stanie, można powiedzieć, zupełnej trzeźwości. W sumie nie przeszkadzało to mi
zupełnie. Alina miała cudowną kreację, delektowałem się jej wdziękami i myślą o dmuchanym materacu, w mieszkaniu szefa.
Czekało mnie jednak rozczarowanie.
Moja dziewczyna pierwszy raz wykazywała niezadowolenie i o seksie mogłem zapomnieć. Nie wiedziałem, podobnie jak w piosence
Rosiewicza: "...Wypiła za mało czy zjadła za dużo?", co się stało? Niemniej pierwszy raz dotarło do mnie, że Alina może robić fochy.
Mieszkanie na ulicy Kordeckiego pozostawało niezamieszkane. Nikt nie miał koncepcji, co zrobić z nim w wypadku śmierci babci.
Zaproponowałem, aby na stałe zameldować w nim Alinę.
Pojechałem specjalnie w tym celu do Nysy. Nie wiedziałem jak prowadzić rozmowę – wniosek powinien podpisać główny lokator.
Babcia zrozumiała wszystko bez słów. Nie chciała nawet słuchać wyjaśnień.
W miesiąc po zameldowaniu Aliny, odbył się pogrzeb babci Oli. Całą rodzinę okryła czerń smutku.
Skończył się jednocześnie dramat ciągłego oczekiwania na nieuniknioną śmierć bliskiej osoby.
Ulica Kordeckiego pozostanie na zawsze związana z babcią Olą. Po pewnym czasie jej stare mieszkanie zaczęło nabierać
świeżego wyglądu. Alina zaplanowała wszystko skrupulatnie i postanowiła zainwestować w swoje przyszłe "gniazdko" niemałe
oszczędności.
W pierwszej kolejności podłogę i okna pokrył błyszczący lakier. Cześć starych gratów, nieprzydatnych i bezwartościowych,
wylądowała na śmietniku. O wygląd ścian babcia zawsze dbała, nie trzeba było więc ich na nowo malować.
- 118 W pokoju stanęły: dwa fotele, szeroki tapczan, rozkładany stolik i meblościanka. Mieszkanie nabrało natychmiast innego charakteru.
Te wszystkie meble dzielnie przetransportował na swoim dachu, bezpośrednio z "Rozdzienia", nasz maluszek. Najcięższym okazał
się masywny, okolicznościowy stolik. Blacha uginała się, ale wytrzymała, czego nie dało się powiedzieć o filcowej podklejce. Opadła
i musiałem czekać aż do lata, na ponowne przyklejenie jej butaprenem.
Cała rodzina wybierała się na wakacje do Bułgarii. Wszyscy chcieli parę beztroskich tygodni spędzić w pewnej, słonecznej
pogodzie.
Dotyczyło to również mnie i Aliny. Po ostatnim zimnym i mało szczęśliwym wypoczynku nad polskim morzem, marzyliśmy o
rozgrzanym piasku i suchym namiocie. Zdecydowałem się więc urlop spędzić wspólnie ze wszystkimi.
Z pewnych przyczyn nie mogliśmy jednak wyjechać jednocześnie. Umówiłem się na znanym wszystkim, campingu "Nestinarka".
W stronę Zakopanego wyruszyliśmy jak zwykle w piątek bezpośrednio po pracy. Nie znałem Tatr od strony czeskiej, chciałem je
zobaczyć, chociażby zza szyby samochodu. Niestety, na przejściu w Łysej Polanie, czekaliśmy ponad pięć godzin, dzięki czemu, po
przekroczeniu granicy, w światłach samochodowych reflektorów widziałem jedynie przydrożne słupki.
Ponadto padało i zrobiło się zimno. Bez zatrzymywania maluszka przejechałem całą Czechosłowację. Na Węgrzech za Miszkolcem,
tuż przed świtaniem, miałem dosyć jazdy. Z desperacją rozpocząłem poszukiwanie jakiegoś miejsca, umożliwiającego parę godzin
snu. Mokra trawa i liczne kałuże nie zachęcały do postoju. Wjechałem w polną drogę. Polanka pod lasem nadawała się idealnie na
krótki wypoczynek. Zacząłem rozbijać namiot. Alina poszła w "krzaczki". Wróciła pospiesznie krzycząc przerażona: "Pszczoły, masa
pszczół... uciekajmy!".
Dopiero wtedy, zobaczyłem w szarzyźnie poranka dziesiątki uli.
Po paru kilometrach, przy kolejnej próbie znalezienia noclegu, wąska droga kończyła swój bieg na gliniance. Było mi już wszystko
jedno. Zasypiałem przy rozbijaniu namiotu. Po nadmuchaniu materaca padłem jak kłoda.
Śniło mi się błogie ciepło. Miękkość falujących piersi Aliny wtapiała się w napięte oczekiwanie. Okrągłość bioder wypełniała, bez
reszty, cały namiot. Szybowałem długo w objęciach namiętności, poddając się coraz gwałtowniej podmuchom miłości. Głęboko
przeniknęła mnie, swoim gorącem, błyskawica rozkoszy. Straciłem przytomność.
Nieznośny upał nie pozwalał na dalszy sen. Poczułem zapach jajecznicy. Dochodziła dwunasta. Alina kokieteryjnie obserwowała
mnie wyczołgującego się spod namiotu.
- Nie masz chyba zamiaru spędzić nad tym stawkiem całych wakacji.
- Daj spokój, jeszcze nie doszedłem do siebie.
- Nic dziwnego, jak tak rozrabiałeś.
- Rozrabiałeś...? Krzyczałem przez sen?
- Nie wygłupiaj się. Było wspaniale. Dawno tak mnie nie kochałeś, choć prawdę powiedziawszy myślałam, że natychmiast zaśniesz.
Przejazd przez Rumunię trwał dwa dni.
W Konstancy zatrzymaliśmy się na krótko.
Mangalia natomiast, to niezapomniane wspomnienia Aliny, jakich doznała w czasie orbisowskiej wycieczki, przed paroma laty.
Dotarliśmy do hotelu, w którym przez dwa tygodnie czuła się goszczona, prawie jak królowa. Jej romantyczne wspomnienia
doprowadziły nas na plażę. Rozleniwienie, wywołane ostrymi promieniami słońca, trwało do wieczora.
W odróżnieniu od sytuacji z hotelem, na camping nie mogliśmy trafić.
Jedyny, do którego udało mi się dotrzeć po długim błądzeniu, nie dysponował wolnymi miejscami. Zdesperowany, rozbiłem namiot
na betonowej drodze. O wbiciu śledzi nawet nie myślałem, z precyzją natomiast najechałem kołami maluszka na linki, stabilizując w
ten sposób konstrukcję namiotu. Dumny z pomysłu udokumentowałem to wydarzenia slajdami.
Na granicy rumuńsko - bułgarskiej oczekiwał nas parokilometrowy korek, który na szczęście niespodziewanie szybko uległ
rozładowaniu. Dzięki temu, obiad mogliśmy zjeść w miejscu, gdzie kąpiąc się przed laty w szampańskim nastroju pozwoliłem by,
skałki pozostawiły ślady na moim brzuchu.
Za Rusałką zainteresowali nas ludzie niosący skrzynki z olbrzymimi brzoskwiniami. Zatrzymałem się przy kolejnym straganie. Do
malucha wyładowanego po brzegi, nie dało się nic więcej wepchnąć. Widok dojrzałych owoców zmobilizował mnie jednak do
przepakowania tyłu. W pierwszej chwili zaszokowała nas niska cena. Dopiero po skosztowaniu okazało się, jakie zdobyliśmy
wspaniałości. Aksamitne kule słońca o odurzającym aromacie wypełniały łakome usta, niedającą się przełknąć ilością nektaru.
Pochłonięty łakomstwem, wtopiony w jego słodycz, nie wierzyłem, bym kiedyś w przyszłości mógł zjeść coś smaczniejszego.
Alina umówiła się w Warnie z koleżanką z biura. Nadaremnie, przez dwie godziny, czekaliśmy na nią przy fontannie. Może to była
nasza wina; spotkać mieliśmy się wczesnym popołudniem. W każdym razie odpoczynek nam się przydał, a ponieważ zrobiło się
późno, zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy.
Następnego dnia spędzamy długie godziny w Neseberze. Zachwycają nas resztki średniowiecznych murów, atmosfera
- 119 rozpadających się cerkwi, stare, drewniane domy o niepowtarzalnej architekturze i smak świeżo uwędzonych rybek kupionych w
porcie, których znowu z łakomstwa zjadamy za dużo.
Na camping Nestinarka przyjeżdżamy wieczorem. Straszną frajdę sprawia fakt, gdy jest się oczekiwanym, a co dopiero, gdy po dniu
pełnym wrażeń, zarezerwowano miejsce na namiot i przygotowano wystawną kolację. Do późnych godzin nocnych trwało
przywitalne przyjęcie, zawdzięczające podniosłą temperaturę również "słonecznemu brzegowi".
Zosia ze Stefanem, odpowiedzialni za dwójkę małych dzieci, pomarzyć tylko mogli o wycieczkach na dziewicze skałki. Rodzice
również nie mieli ochoty szukać ustronnych miejsc, aby bezwstydnie obnażać swoje ciała. Z kolei brat Stefana, Karol, całkowicie
unikał słońca, chroniąc sparzone miejsca grubą warstwą kremu. W tej sytuacji postanowiłem z Aliną nie wyłamywać się i spędzać
czas w rodzinnym gronie.
Camping trzaskał w szwach. Tym razem miałem więcej czasu na obserwację życia setek ludzi zgromadzonych na łonie natury.
Żałowałem, że nie wziąłem kamery filmowej. Powtarzająca się każdego rana sytuacja zasługiwała na rejestrację.
Beczkowóz wielokrotnie musiał wywozić zawartość przepełnionego szamba. Za każdym razem przejeżdżając z nieszczelnym, czy
też niedomkniętym zaworem, pozostawiał za sobą wyraźny ślad. Turyści, na widok tej zapachowej atrakcji, uciekali w pospiechu na
boki. W naszym obozie padało hasło: "Uwaga! Zbliża się żywe, świeże gówno". Oczywiście, po paru minutach, słońce zacierało
ślady, reszty dokonywały gołe stopy campingowiczów. Wszyscy ze zrozumieniem przyjmowali taką konieczność, nie przywiązując
do niej specjalnej wagi. Liczyło się słonce, woda i swoboda.
Po dwóch tygodniach, gdy zostaliśmy sami, zrobiło się smutno i pusto. Nasz namiot stanął osierocony na środku placu. Ucichł
wesoły gwar obozowiska. Pocieszenia szukaliśmy na odległych skałkach. Atmosfera wspólnie spędzanych wakacji bezpowrotnie
znikła. Nawet pliska miała inny smak.
Postanowiliśmy uciec od powstałej samotności.
Łzy wypełniły oczy Aliny w czasie nabierania źródlanej wody na dalszą drogę. Pomimo tego, że planowaliśmy zwiedzenie paru
atrakcyjnych miejsc, nie mogła powstrzymać żalu z powodu kończącego się urlopu.
Nasyceni słoną wodą pozostawiliśmy wybrzeże, kierując się w głąb kraju. Chciałem, zgodnie z zakorzenionym zwyczajem,
zobaczyć jak najwięcej. Przejeżdżaliśmy przez niekończące się tereny plantacji pomidorów i brzoskwiń. Z dala od morza panował
potężny upał. Znosiliśmy go dzielnie, a maluszek również spisywał się fantastycznie.
Wjeżdżamy do Żeravna - malowniczego skansenu położonego w górach.
Po kamienistej drodze wolno kroczy osiołek, objuczony chrustem.
Kontrast wydekoltowanej sukienki Aliny wzniecił niepokój. Wśród ciszy, nieporuszonego latami czasu, uniósł się pył zgorszenia.
Po dwóch godzinach jazdy otoczył nas, w bułgarskim Krakowie, inny świat. Veliko Tarnovo - tłum turystów rozdeptywał ruiny zamku
pamiętające czasy dawnej wspaniałości.
I znowu po paru kilometrach wprowadziła nas w zadumę cisza, ukrytego w górach, monastyru Preobrażeńskiego.
Czarna postać popa, wolno idącego pergolą przystrojoną dojrzałymi owocami winorośli, wtapiała się w barwną paletę ściennych
fresków. Sylwetka kota, podążającego tą samą drogą, nadała scenie symboliczny charakter.
W huśtawce wrażeń wjechaliśmy na przełęcz Szipka. Z daleka majaczył pomnik postawiony wojskom rosyjskim, ku czci zwycięstwa
odniesionego nad Turcją. Pokonaliśmy dziesiątki stopni wspinając się na szczyt, aby uczestniczyć w obchodach setnej rocznicy
triumfu. Teleobiektyw mojego aparatu fotograficznego wydał się śmiesznie kruchy w zestawieniu z wiekowymi armatami,
upamiętniającymi dzień chwały.
W dole, ukryte w zieleni lasu, w świetle zachodzącego słońca, błyszczały złote kopuły. Po zjechaniu z przełęczy, sił nam wystarczyło
tylko na zwiedzenie malowniczej cerkwi.
W Kazanlak nie musiałem rozbijać namiotu. Do dyspozycji turystów oddano osiedle małych bungalowów. Dzięki temu, wczesnym
rankiem następnego dnia ruszyliśmy do Sofii wypoczęci.
Odsłoniętą w centrum miasta nekropolię w dziwny sposób zdominowała smukłość pobliskiego minaretu. Osobliwy nastrój wywołały
wyślizgane kamienie placu dookoła bazyliki Św. Zofii i odgłos toczących się po nich kół samochodowych. Nie zachwyciło nas
przemierzanie ulic i placów ruchliwej metropolii. Postanowiliśmy uciec w święte miejsce, leżące w górach Riła.
Nie znaleźliśmy jednak spokoju za murami tysiącletniego monastyru. Zespół sakralnych obiektów o wspaniałej architekturze,
ozdobionej bajecznie kolorowymi freskami, zalewała rzeka ciekawskich. Wielojęzyczny tłum uniemożliwiał wejście do cerkwi. W tych
warunkach, jedynie bogata wyobraźnia stworzyć mogłaby zadumę i obraz mnichów, przemierzających w ciszy drewniane krużganki.
Subtelność zabytkowej budowli, otoczonej monumentem masywu skalnego, ginęła w nerwowym bełkocie połączonym z hałasem
migawek.
Górski strumyk przecinał pole namiotowe oddalone o paręset metrów od monastyru. Setki turystów, mocząc w nim zmęczone stopy,
z zachwytem dzieliło się ostatnimi wrażeniami. Mało kto spodziewał się jaką atrakcję zgotuje nadchodząca noc.
Po północy, gdy słupek rtęci spadł do zera, ludzie zaczęli rozniecać ogniska. Nikt nie przygotował się na taki skok temperatury.
Zawiódł najbardziej skuteczny sposób rozgrzewki, jakim są pieszczoty, a po tym zrobiło się jeszcze zimniej. "Słoneczny brzeg" nie
- 120 dał również wystarczających efektów. Resztę więc nocy spędziliśmy na niecodziennej dyskotece tańcząc do taktu płomieni
strzelających w roziskrzone gwiazdami niebo.
W Belogradĉyk spotykamy ostatnią na terenie Bułgarii turystyczną atrakcję. Olbrzymie rzeźby skalne stworzone przed milionami lat
przez masy przepływającej wody, nadały bezludnej okolicy nadprzyrodzony charakter. Ta inscenizacja sił przyrody przeraziła Alinę.
Bez wątpienia, poprzednia, nieprzespana noc i skwar bijący od kamiennych ścian, pogłębiły jej niepewność. Usiadła w cieniu, a ja
wspiąłem się na pobliski blok skalny. Przede mną rozpościerał się widok imponującej armii masywnych figur, przypominających
kształtami ludzkie i zwierzęce postacie zastygłe w bezruchu z rozkazu czarownika. Wyobraźnia przeniosła mnie w godzinę duchów,
kiedy to w poświacie księżyca kuriozalne cienie rozprzestrzeniać mogły dodatkową grozę.
Zachwycony widokiem, zamiast paru zaplanowanych zdjęć, wypstrykałem cały film.
Delektowałem się małą ilością turystów, choć nie rozumiałem tego spokoju. Belogradĉyk należało zaliczyć do najwspanialszych
pomników przyrody, a tak mało ludzi o nim wiedziało.
Postanowiłem pozostać na noc w tej bajkowej scenerii. Na pustym polu namiotowym nie czuliśmy się jednak najlepiej. Na szczęście
kamienni rycerze strzegli nas skutecznie aż do świtu.
Chyba pod wpływem przeżytych wrażeń, zapomniałem zatankować benzynę. Dzięki temu, oszczędzając paliwo, przez ponad
trzydzieści kilometrów zjeżdżałem z każdej górki na wyłączonym silniku. W końcu, bez dodatkowych emocji, dojechałem do Vidin.
Po przekroczeniu rumuńskiej granicy, z niecierpliwością oczekiwałem na widok Żelaznych Wrót Dunaju. Z okien samochodu,
olbrzymia tama wydała się nam za mało ciekawa, aby szukać odpowiedniego miejsca na postój.
Po parędziesięciu kilometrach dotarłem do Băile Herkulane. Nie poddaliśmy się jednak kuracji "świętymi wodami Herkulesa" tak jak
to robili, przed wiekami, rzymscy patrycjusze. Wystarczył nam warkocz czosnku kupiony od rumuńskiej wieśniaczki. Niemniej kurort
zrobił na nas duże wrażenie, a szczególnie jego malownicze położenie wśród gór.
W Budapeszcie zatrzymaliśmy się tylko na jeden dzień. Na przepełnionym campingu pozwolono nam jedynie przenocować.
Oczywiście, gdybym chciał zapłacić za pokój 230 lei, z dłuższym pozostaniem nie mielibyśmy problemów. Kończyły się jednak
nasze finansowe możliwości. Poza tym, po bułgarskich upałach, gdy temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni, szczękaliśmy
zębami.
Ostatnia noc, spędzona na campingu Calovo w Czechosłowacji, jeszcze bardziej zmroziła wakacyjną atmosferę. Padało.
Niewyspani i trzęsący się z zimna ruszyliśmy do domu.
Serdeczne powitanie w Nysie poprawiło nasze nastroje. Po dniu odpoczynku powróciliśmy do katowickiej rzeczywistości.
- 121 -
Fotograf
Nasze biuro przechodziło ciągłą reorganizację związaną z nieustannym wzrostem zatrudnienia. Przybywali nowi ludzie, nowi
kierownicy. Sporadycznie zdarzało się, że ktoś odchodził.
Do tych wyjątków należała pracownia fotograficzna, której szef, ceniony przez dyrektora architekt (niemałą w tym rolę odegrała jego
atrakcyjna żona), wyjechał gdzieś za granicę na czas nieokreślony. W związku z powyższym wykonywanie zdjęć zaczęto zlecać na
zewnątrz.
Brak kontaktu z ludźmi i terenem stawał się w mojej biurowej karierze narastającym problemem. Poza tym praca nad
projektowaniem mało urozmaiconych konstrukcji była monotonna. Nierealizowanie projektów, choć zdarzało się to sporadycznie, w
pewnym stopniu wpływało na brak zaangażowania. W takich wypadkach odczuwałem zniechęcenie sztuką dla sztuki. Godzenie się
z kolei z uprzywilejowaną pozycją architektów (konstruktorów traktowano jak wyrobników) wywoływało pewien rodzaj frustracji.
Marzyłem o idealnym modelu, w którym zarobkowanie daje nie tylko pieniądze, lecz również zadowolenie, a taka szansa właśnie się
wyłaniała. Zdawałem sobie jednak sprawę, że moja dotychczasowa pozycja projektanta zostanie zachwiana, w razie niepowodzenia
przy próbie zmiany zawodu.
Zwyciężyła pokusa robienia tego, co lubiłem.
Nie miałem łatwej sytuacji. Laboratorium fotograficzne otoczone zostało pewną tajemnicą i renomą jego dotychczasowego szefa,
należącego zresztą do ZPF.
Dyrektora zainteresowała moja propozycja przejęcia nieobsadzonego stanowiska. W czasie rozmowy zaskoczył mnie znowu
bezpośredniością. Gdy zacząłem mówić: "Nie chciałbym się chwalić, ale na festiwalu...", przerwał: "Nie, nie...! Niech się pan właśnie
chwali!"
W rezultacie, po przeglądnięciu powiększeń i przezroczy, jakie przyniosłem, uzyskałem akceptację. Kwestią wynagrodzenia zajął się
dyrektor ekonomiczny, któremu bezpośrednio zacząłem podlegać. Stworzony specjalny dla mnie etat: fotografa - projektanta,
gwarantował dotychczasowe zarobki.
Moją pierś rozpierała radość - nie wspomnę już o dumie. Pełne szczęście zakłócał drobny, niemniej istotny problem; pracownię
fotograficzną należało dopiero stworzyć. Dotychczasowe jej pomieszczenie zagospodarowało do swoich potrzeb archiwum, a cały
sprzęt wywieziony został do magazynu.
Nowa pracownia powstać miała w Chorzowie-Batorym. W sumie cieszyłem się z tego faktu; na olbrzymim metrażu mogłem urządzić
wszystko według własnego "widzimisię".
W pierwszej kolejności dopilnować musiałem remontu pomieszczeń. Nie przerażał mnie ciężar przedsięwzięcia; oprócz teoretycznej
wiedzy dysponowałem doświadczeniem zdobytym w klubie filmowym, a jako budowlaniec też miałem coś do powiedzenia.
Biuro znajdowało się w doskonałej kondycji finansowej. Praktycznie nie miałem żadnych ograniczeń i wszystko, co znajdowało się
na krajowym rynku, mogłem zamówić. Prawdę powiedziawszy nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy i ze zdziwieniem
stwierdzałem, że wszystkie preliminowane sumy na inwestycje, zostawały bez skreśleń podpisywane.
Wiedziałem z opowiadań kolegów prowadzących działalność w klubach lub innych instytutach, że na sprzęt czekało się długo,
nieraz bardzo długo. Moje zaangażowanie urządzaniem pracowni doprowadziło nawet do tego, że z własnej kieszeni robiłem
prezenty paniom w centralach handlowych.
W sumie nie mogłem narzekać na to, co załatwiłem, choć marzyły mi się aparaty marki Canon i Nikon. Na ten cel jednak dyrektor
nie mógł przeznaczyć dewiz. Niemniej enerdowskie pentaconsixy i praktici, z pełnym dodatkowym wyposażeniem, robiły wspaniałe
zdjęcia, tak samo zresztą jak doskonały "rosyjski hasselblad“, czyli "Kiev 88".
Oprócz działalności fotograficznej przekonałem dyrektora do filmu. Zakupiłem niezły sprzęt na taśmę 16 milimetrów. Gdybym nie
miał skrupułów mógłbym nawet wyposażyć pracownię w profesjonalny stół montażowy, który TV Katowice odstąpić chciała za
skromne 100 tysięcy złotych.
Jeżeli chodzi o skrupuły, to nie miałem ich zupełnie przy wykorzystywaniu chemikaliów i materiałów fotograficznych do prywatnych
celów.
Równolegle z przejściem do pracowni w Chorzowie zacząłem uczęszczać na kurs z dziedziny fotografii i filmu zorganizowany przez
Ministerstwo Kultury i Sztuki - Centralny Ośrodek Metodyki Upowszechniania Kultury.
W zasadzie zależało mi głównie na "papierku". Kierownik pracowni fotograficznej bez jakiegokolwiek świadectwa, mówiącego o
zawodowym wyszkoleniu, mógłby komuś podpaść.
Przekonałem się jednak, po paru seminariach, że zajęcia prowadzono w sposób interesujący.
Wiele godzin spędziłem na seansach filmowych i prelekcjach. Znani reżyserzy i teoretycy filmu dbali o ich profesjonalny charakter, a
atmosfera i poziom spotkań całkowicie odbiegała od ideologiczno - propagandowych naleciałości.
Fotografia z kolei potraktowana została bardziej warsztatowo. Musieliśmy zaliczać prace na określone tematy, uwzględniając,
żądane przez prowadzącego, metody obróbki negatywowo - pozytywowej. Najbardziej namęczyłem się przy szkle. Z pozoru łatwy
temat wymagał specjalnej umiejętności ustawiania światła.
Na seminarium w Raciborzu nie musiałem poświęcić urlopu - udało mi się załatwić delegację z biura.
Spotkanie o wyraźnie roboczym charakterze zakończyć miała plenerowa wystawa naszych prac w centrum miasta.
Spacerowałem czystymi ulicami objuczony nowiutkim sprzętem fotograficznym w poszukiwaniu atrakcyjnego tematu. Ludzie zajęci
codziennymi problemami, a szczególnie troską o to gdzie i co można kupić, nie zwracali na mnie uwagi.
- 122 Przystanąłem na skwerku starannie obsadzonym różami. Zaciekawił mnie fresk ściany szczytowej starego budynku. Całą
powierzchnię pokrywała stylizowana w nowoczesny sposób panorama miasta, a pod spodem reklamowy napis WSS Społem
życzący dobrych zakupów. Na tym tle mało atrakcyjnie wyglądała sylwetka prymitywnego kiosku. Długi sznur ludzi oczekiwał na
chleb przywożony tam z prywatnej piekarni. Wydało mi się interesujące zestawienie kolorowego napisu z szaro wyglądającą kolejką.
Cyknąłem parę zdjęć.
Jakaś kobieta, objuczona siatkami, obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem.
Zrobiło mi się trochę głupio. Faktycznie, musiałem wyglądać bardzo beztrosko, wśród rzesz ludzkich, zmagających się z
niedostatkiem codziennego życia.
O parę metrów dalej napotkałem podobną sytuację: przed sklepem Goplany tłum kobiet i rencistów ustawiony w zdyscyplinowanym
szyku czekał na czekoladę. Nadeszła niespodziewana dostawa i każdy miał nadzieję na otrzymanie choć jednej płytki. Wykonałem
znowu serię zdjęć.
Nagle pojawiła się kobieta z siatkami. Zaczęła wygrażać w moją stronę zaciśniętą pięścią i krzyczeć: "To jest prowokator! Co on tu
robi?"
Ludzie zaczęli na mnie zwracać uwagę. Nie miałem zamiaru wdawać się w pyskówkę. Przeszła mi równocześnie ochota na
podpatrywanie scenek ulicznych.
Niedaleko dworca znalazłem spokojny placyk. Poranne słońce rozgrzewało rząd białych ławek ustawionych wzdłuż szerokiej
promenady. Zainteresowała mnie sylwetka starego człowieka siedzącego w bezruchu naprzeciwko fontanny. Nie chciałem go
wytrącić z zadumy, nie mogłem jednak zrezygnować z okazji zrobienia niecodziennego portretu.
Ostrożnie zacząłem rozmowę. Wiekowy staruszek wyraził zgodę - czuł się nawet zażenowany, że ktoś chce go fotografować.
Ustawiłem aparat na statywie i nacisnąłem wyzwalacz. Dźwięk migawki zakłócił pisk opon. Z milicyjnego samochodu wysiadło w
pośpiechu dwóch funkcjonariuszy. Nie dali mi nawet czasu na pożegnanie się z dziadkiem. Zapakowali mnie, wraz ze sprzętem do
auta. Siedząca w nim, na tylnim siedzeniu, kobieta z siatkami prężyła pierś w zwycięskiej pozie.
- Zawieźcie teraz tego prowokatora do urzędu.
- Panowie, to jest jakieś nieporozumienie. Jestem na warsztatach fotograficznych zorganizowanych przez wasz Dom Kultury.
- Zakłócaliście porządek publiczny.
- To nieprawda. Robiłem tylko zdjęcia.
- Nie martwcie się. Wszystko zostanie wyjaśnione na miejscu.
Przystojny szatyn w cywilnym ubraniu, po krótkiej wymianie zdań ze swoim informatorem, serdecznie uśmiechnął się w moją stronę.
- Dla kogo pan pracuje?
- Żądam natychmiastowego oddania bezprawnie zabranego sprzętu fotograficznego.
- Niech się pan nie denerwuje. Musimy wyjaśnić parę spraw.
- O co jestem oskarżony?
- O nic. Proszę powiedzieć, w jakim celu robił pan zdjęcia?
- Niech pan zadzwoni do prezesa Raciborskiego Towarzystwa Fotograficznego.
Dwie godziny trwało sprawdzanie moich danych personalnych.
Gdy wreszcie zostało wyjaśnione kim jestem i co robię, uprzejmy urzędnik, nieznanego stopnia, zaskoczył mnie poświęcając pół
godziny na ideologiczne szkolenie. Wściekły i zdenerwowany czekałem na koniec opisu wyznaczającego moje miejsce w trudnym
okresie socjalistycznej rzeczywistości.
W naszej bazie, czyli w Centrum Doskonalenia Nauczycieli, wszyscy już wiedzieli o zatrzymaniu mnie przez UB. Organizator
seminarium dał mi do zrozumienia, że nie potrafił przekonać funkcjonariusza i że chyba dopiero telefon do mojego zakładu pracy
zadecydował o pozytywnym rozwiązaniu. Poradził, abym w ciągu następnych dni, zajął się zdjęciami przyrody.
W nawale zajęć dnia codziennego zapomniałem o niemiłym incydencie.
Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, że właśnie w Raciborzu, dzięki ubeckiej donosicielce zakiełkowała nachodząca mnie
refleksja: "Wiadomo przeciw czemu, tylko w jakim celu!?".
- 123 -
Czerwcowa niedziela
Drogę do Krakowa przemierzałem wielokrotnie, znałem ją prawie na pamięć. Tym razem jednak, ze względu na niecodzienne
wydarzenie, miała zupełnie inny przebieg.
Podniosły nastrój towarzyszył każdemu kilometrowi. Sznur świątecznie przystrojonych samochodów dostojnie przestrzegał
przepisów drogowych. Wydawało mi się nawet, że zwiększona ilość milicjantów prezentowała swą gotowość niespotykaną
świeżością mundurów. Upiększone domostwa i powiewające żółte, białe i niebieskie wstążki oraz mnogość flag państwowych
podkreślały szczególny charakter chwili.
Jechałem na spotkanie z Pielgrzymem przemierzającym kraj już ósmy dzień - na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II.
Cały naród, od Tatr do Bałtyku, poruszony został odważnymi słowami Wielkiego Polaka.
W czasach pogłębiającego się niedostatku, w ludzkich sercach wezbrała fala nadziei.
W czasach narastającego niezadowolenia, umysły rodaków uniósł duch bohaterstwa.
W czasach nie dającej się już zahamować swobody wypowiedzi, piersi narodu wypełnił zew wolności.
Nie minął jeszcze rok, kiedy to Kardynał Karol Wojtyła opuścił Kraków i objął najwyższą godność w Stolicy Apostolskiej. Nie opadło
jeszcze morze emocji z tym związane i nie przestała nas rozpierać duma narodowa.
A On - Ten Największy był znowu wśród nas i wzniecał pożogę uczuć.
Wiosenne słońce spijało ostatnie krople rosy połyskujące na źdźbłach trawy. Zwarte szeregi kolorowych samochodów pokryły
zielone połacie łąk.
Owiani świeżością ranka podążaliśmy w stronę Błoni dróżką wydeptaną tysiącem stóp.
Uśmiechnięta Alina entuzjastycznie dźwigała część sprzętu fotograficznego.
Oznaczenia na kartach wstępu, otrzymanych z zakładu pracy, kierowały nas ku wyznaczonemu sektorowi.
Morze głów zwróconych w kierunku olbrzymiego ołtarza ogarnął podniosły nastrój oczekiwania.
Czas mijał na modlitwie.
Szept, z początku nieśmiały, szybko przerodził się w spontaniczny krzyk: Jedzie!... Jedzie!... Jedzie!!!
Rozkołysany tym hałasem ocean wyciągniętych rąk upodobnił się do kłosów zboża poruszanych gwałtownym wiatrem. Z każdą
minutą potężniał okrzyk radości. Wzbijał się nad Błonia wysoko w nieskazitelny błękit nieba.
Rozpoczęła się Msza Święta ku czci Świętego Stanisława.
Niewątpliwie uczestniczyłem w uroczystości czysto religijnej.
Odbierałem ją jednak zupełnie inaczej; brałem udział w potężnej manifestacji politycznej wymierzonej przeciwko władzy
socjalistycznej. Otaczał mnie milion ludzi, milionami wspierany.
Oczekiwałem na przemówienie Ojca Świętego.
Przez dziesięciolecia nauczyłem się czytać między wierszami. Zrozumienie, prawie zupełnie niezakodowanej homilii, nie
przedstawiało najmniejszej trudności,.
Postać biskupa krakowskiego, pochodzącego ze Szczepanowa, znałem z podręczników historii. Zatarg króla Bolesława z polskim
możnowładcą ze stanu duchownego, wbrew stwarzanym później pozorom, posiadał charakter czysto polityczny, niemający nic
wspólnego ze sprawami wiary.
Istniała różnica między wersją kościelną, a historyczną. Rozbieżności dotyczyły zarówno motywów wydarzenia, jak i faktów
związanych z miejscem oraz osobą zabójcy.
Wiedziałem o tym i zdawałem sobie doskonale sprawę, że wcale nie o polemikę chodziło Ojcu Świętemu. Posłużył się pretekstem,
pod przykrywką którego krzepił serca i wyzwalał ducha wolności. Przykład walki dobra ze złem w sposób oczywisty prowokował do
spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość.
"Iść przed siebie to znaczy mieć świadomość celu". - Zniszczenie komunizmu stanowiło podstawowy cel i nikt nie miał, co do tego,
wątpliwości.
"Chrystus ukazał tę drogę". - Czy nie należało tego traktować, jako najwyższego nakaz?!
"Święty Stanisław (...) dał świadectwo Chrystusowi, przelewając krew". - Czyż nie należało odczytywać tego jako wskazówki, na
jakie poświęcenie powinno się przygotować w walce ze złem!?
"Od każdej zwycięskiej próby w ostateczności zależy ład moralny. Każda próba przegrana przynosi nieład. Wiemy też doskonale z
całych naszych dziejów, że absolutnie, za żadną cenę, nie możemy pozwolić sobie na ten nieład. Za to już wiele razy gorzko
zapłaciliśmy w historii". - Huragan braw przerwał na długą chwilę słowa Papieża - Polaka.
- 124 -
"Trzeba pracować na rzecz pokoju i pojednania pomiędzy ludźmi i narodami całej ziemi. Trzeba szukać zbliżeń. Trzeba otwierać
granice." - Znowu burza oklasków.
Poczułem skurcz gardła. "Trzeba otworzyć granice." - Rozumiałem to dosłownie. Jak bardzo tego pragnąłem. Czy można marzyć o
takiej wolności?
Tyle rzeczy zostało powiedziane, tak jasno wyznaczona droga, a jednak słysząc "Amen" odczuwałem niedosyt.
Chciałem krzyczeć bis!!! Nie uczestniczyłem jednak w spektaklu teatralnym.
Wypełniała mnie radość i... nostalgia.
Skończyło się coś niepowtarzalnego, coś wielkiego. Oddalałem myśl o powrocie do realiów dnia codziennego.
Mimo wszystko nie mogłem pogodzić się z faktem, że Ten, który wywołał lawinę wiary, miłości i nadziei, opuszcza nas.
Rysowała się na szczęście nadzieja zobaczenia Go jeszcze w czasie przejazdu ulicami miasta.
Po obu stronach trasy prowadzącej do lotniska w Balicach ustawiały się szerokie szpalery żegnających. Szukałem dogodnego
miejsca do zrobienia ostatnich zdjęć.
W słońcu gorącego popołudnia łagodnie falowały flagi. Ludzie układali wiązanki kwiatów na pasie biegnącym środkiem jezdni.
Czerwono-białe główki goździków składały pożegnalny ukłon Naszemu Papieżowi.
Narastało wzruszenie. W oczach zgromadzonych widziałem łzy.
Otwarty "star", specjalnie skonstruowany dla Ojca Świętego, majestatycznie pokonywał gładką powierzchnię asfaltu. Pod delikatnym
baldachimem, zamocowanym na jego białej platformie, jaśniała ukochana postać. Była tak blisko. Była taką bliską.
Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Nie słyszałem niczego. Wpatrzony w radosną twarz i ręce chcące przygarnąć wszystkich
trwałem w nieprzytomnym szczęściu.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Objąłem Alinę. Przeżywałem po raz pierwszy w życiu stan emocjonalny o tak silnym natężeniu.
Usiadłem na krawężniku. Ulica pustoszała. Mijały długie minuty, a ja nie mogłem wstać.
W drodze powrotnej słuchaliśmy radiowej transmisji z Balic. Papież żegnał się z Polską. Udzielał nam ostatnich wskazówek.
"Czasy nasze ogromnie potrzebują takiego świadectwa, w którym dojdzie wyraźnie do głosu wola zbliżenia pomiędzy narodami i
ustrojami jako nieodzowny warunek pokoju na świecie. Czasy nasze domagają się od nas, aby nie zamykać się w żadnych
sztywnych granicach, gdy chodzi o dobro człowieka."
- Jak wyobrażasz sobie Alinko zbliżenie pomiędzy ustrojami?
- Nie podniecaj się. Nie zostaniesz na pewno właścicielem jakiejś fabryki i nie zamienisz fiacika na mercedesa.
- To akuratnie mogłoby mi się udać, tylko Wania też chciałby, a tu już papież nie pomoże.
- 125 -
Nad Hańczą
Nadchodziło lato. Czekał nas znowu miesiąc beztroskich wrażeń. Planowaliśmy urlop w atmosferze pozostałej jeszcze po wizycie
papieskiej.
Trzeba powiedzieć, że w ogóle szczęśliwie rozpoczęliśmy rok.
Sfinansowane przez zakład pracy tygodniowe wczasy w Polanicy Zdroju, łącznie z sylwestrowym balem, należały do zaskakująco
udanych.
W domu wypoczynkowym, choć nawet nie udawaliśmy małżeństwa, zakwaterowano nas w dwuosobowym pokoju. Szampański
nastrój zabawy noworocznej trwał do końca turnusu, a świeża biel śniegu dodawała niepowtarzalnego uroku urlopowej atmosferze.
Znaleźliśmy nawet czas na jednodniowy wyskok do Hradec Kralovy. Kupiłem tam, za parę koron, pneumatyczny pistolet, który
niestety po latach odegrać miał dość nieprzyjemną rolę w stosunkach rodzinnych.
Do letniej wyprawy załadowałem fiacika po brzegi. Wybieraliśmy się jak zwykle, turystycznie - pod namiot.
W pierwszym dniu dojechaliśmy do Dąbrowy nad Czarną, gdzie moje dzieci, tradycyjnie już od paru lat, spędzały wakacje. Nie
miałem najmniejszej ochoty spotykać się z Ireną, jednak tęsknota za maluchami zwyciężyła.
Przeżyłem wspaniałe chwile: Spacer piaszczystymi dróżkami wśród sosnowych lasów, upojenie aromatem żywicy, ciepła kąpiel w
spokojnych wodach płytkiej rzeki. Radość, śmiech i zapomnienie.
Irena ostentacyjnie przytulona do boku wysokiego bruneta popisywała się tolerancyjnością. Niepostrzeżenie mijały godziny.
Nadchodziło rozstanie.
Dzieci nie mogły zrozumieć, dlaczego nie możemy wspólnie spędzać wakacyjnych dni. W najmniej odpowiednich okolicznościach
doszło do dramatu pożegnania. Wolałem już te sytuacje, kiedy Irena robiła awanturę i z trzaskiem drzwi rozstawałem się z nimi.
Nie znałem Pojezierza Suwalskiego. Pociągała mnie egzotyka kąta Polski bijącego w zimie rekordy ujemnych temperatur.
Lipcowa pogoda nie nastrajała optymistycznie. Pochmurne niebo i codzienna porcja deszczu dawały w kość.
Maluszek toczył się posłusznie po polnych, drogach zgrabnie omijając olbrzymie kamienie pozostawione jeszcze przez lodowiec.
Jadąc bezdrożami wzdłuż Czarnej Hańczy dotarliśmy do jeziora. Otoczyła nas czysta natura nieskażona śladem cywilizacji.
W Bachanowie, niedaleko szkoły, za zgodą jej dyrektora rozbiliśmy namiot na pochyłej łące. Parędziesiąt kroków dzieliło nas od tafli
wody. Całkowitą ciszę sporadycznie przerywał daleki ryk krowy i bliski, zarazem jednostajny, szum deszczu.
Szum deszczu to raczej poetyckie określenie – po prostu lało. Nasz dwuosobowy "jamnik" nie nastrajał optymistycznie.
Postanowiliśmy mimo wszystko pozostać. O kąpieli w jeziorze nawet nie myślałem; samo mycie głowy stawało się torturą nie do
zniesienia. Lodowata woda zmuszała Alinę do podgrzewania jej na kocherze nawet, gdy chciała wymyć zęby.
Na całe szczęście przejaśniało się zawsze około trzeciej po południu. Wychodziliśmy wtedy zziębnięci rozprostować kości.
W promieniach słońca natychmiast powracała nadzieja. Nie napotykając ani razu żywego ducha, wędrowaliśmy dookoła spokojnego
jeziora i po osobliwym głazowisku. Oszałamiała nas harmonia barw i kształtów. Nie rozstając się ani na krok z aparatami
uwieczniałem cały swój zachwyt na błonie filmowej.
Po czterech dniach nie wytrzymaliśmy. Ujmując precyzyjnie, to namiot nie wytrzymał. Nie pozostała nam ani jedna sucha rzecz.
Ruszyliśmy nad morze.
W Sopocie przestało padać, ale zimno pozostało. Dopiero na Łebskich Piaskach wiatr osuszył nas całkowicie, a w promieniach
słońca ustał ostatni szczęk zębów. Do wrzenia doprowadziła nas jednak inna sytuacja.
Po raz pierwszy chciałem dojść do Wydm Ruchomych od zachodu. Maluchem objechałem Jezioro Łebsko. Na niestrzeżonym
postoju za Czołpinem otoczyła nas pustka, jednakże w drewnianej budce siedział stróż pobierający opłaty przed wejściem do
rezerwatu.
Zainteresował się moimi aparatami.
- Panie...! Tutaj z takimi grubymi obiektywami nie można chodzić!
Udałem zdziwienie, choć wiedziałem o co chodzi. Dojeżdżając do parkingu widziałem po drodze zielony gazik. Wszędzie roiło się od
ostrzegawczych tablic: "Wstęp wzbroniony! Ścisły Rezerwat Przyrody". Nie ulegało wątpliwości - w pobliżu znajdował się teren
wojskowy.
- Panie...! Ja panu mówiłem. Tu nie wolno! Zostaw pan ten aparat w aucie.
Nie byłem chojrakiem, ale też nie idiotą, aby na zupełnym bezludziu zostawiać drogi sprzęt fotograficzny.
Minęliśmy lekceważąco strażnika. Do uszu naszych dotarł jeszcze bardziej podenerwowany jego głos:
- 126 -
- Panie, tutaj nie wolno! Będziesz mieć pan kłopoty!
Nasze bose stopy pozostawiały wyraźne ślady na ciągnącym się hen, aż po horyzont, pomarszczonym dywanie piasku. Po paru
minutach wiatr je zasypywał, zagłuszając równocześnie skrzypienie drobnych ziarenek wydobywające się spod naszych palców i
pięt. Szeroką panoramę równowagi stwarzały kilometry łagodnych powierzchni, dziesiątki pagórków, a ponad ich wierzchołkami
granat tafli morza poszarpany liniami białej piany.
W drodze powrotnej, ukryci przed wiatrem na skraju umierającego lasu, przymuszeni ssaniem żołądków wyciągnęliśmy jajka na
twardo, pomidory i bułki z serem.
Delektując się w czasie jedzenia ciepłem słońca, zwróciłem uwagę na dwie sylwetki pojawiające się co jakiś czas pomiędzy
pagórkami. Nie sprawiały wrażenia turystów; poruszały się pośpiesznie przemierzając zygzakami żółtą płaszczyznę piasku według
zaplanowanej marszruty.
Przyłożyłem do oka aparat zaopatrzony w teleobiektyw. Moje przypuszczenia potwierdziły się; dwóch wojaków penetrowało teren.
Czego mogli szukać? Nie było wątpliwości: oczywiście nas.
Duża odległość od auta uniemożliwiała szybkie dotarcie do niego. Nie mieliśmy również ochoty bawić się w harcerzy. Spakowałem
sprzęt do torby, zostawiając na wierzchu jeden aparat z szerokokątnym obiektywem.
Wyszliśmy na otwartą przestrzeń po nasyceniu się do syta słoneczną kąpielą.
Po paru minutach zmienił się kurs wojaków. Walili prosto na nas.
Przypomniało mi się zdarzenie sprzed wielu lat:
Wyjeżdżaliśmy do Jugosławii. Przed Wojewódzką Komendą Milicji, w oczekiwaniu na wkładki paszportowe, cyknąłem parę zdjęć
nową "praktiną". Minęło zaledwie parę minut, a już siedziałem za biurkiem tajniaka. Aparat został zarekwirowany. Wyciągnięto z
niego film, który oddano do laboratorium. Czekałem. Okazało się na szczęście, że są na nim tylko osoby. Aparat bez filmu dostałem
z powrotem. Gdybym sfotografował trochę za dużo gmachu, w którym się znajdowałem, mogło być inaczej - oświadczył mój
dobroczyńca.
Minęło co prawda szesnaście lat, ale z mundurowymi dalej nie należało żartować.
Dwaj młodzi chłopcy, zlani potem, w hełmach na głowie i karabinami na ramieniu docierali do nas.
- Na pewno mnie szukacie. - Zacząłem pierwszy.
- Pomimo ostrzeżenia poszedł pan fotografować z teleobiektywem.
- Panowie...! Ten strażnik przy parkingu pojęcia nie ma o sprzęcie. Mówił coś o grubym obiektywie, miał na myśli z pewnością "tele".
Popatrzcie zresztą sami. Co ja mogę fotografować takim aparatem? To jest szeroki kąt.
Udostępniłem im po kolei spojrzenie przez wizjer pentakonsixa. Na ich zmęczonych twarzach pojawiło się zmieszanie.
- Panowie, ja wiem, że chodzi o tajemnicę wojskową. Ale przecież wiecie, jaki miniaturowy sprzęt szpiegowski jest dzisiaj w użyciu.
Wyobrażacie sobie takiego faceta jak ja z wyciągniętym na wierzch potężnym aparatem, wałęsającego się w biały dzień, robiącego
na oczach wszystkich zdjęcia zakazanych obiektów?
Powiem wam prywatnie. Jest mi przykro, że przeze mnie tak strasznie naganialiście się po piasku. Ale tu chodzi o zupełnie coś
innego. Wy nie mieliście przyłapać jakiegoś szpiega tylko wywołać strach. Ludzie boją się milicji - to jasne. Dlaczego jednak mieliby
się was bać?
- Panie... Daj pan spokój z tą propagandą. Taką gadkę możecie wstawiać komu innemu. My mieliśmy was znaleźć i skontrolować.
Nie robicie zdjęć teleobiektywem - no nie Marek? - Więc wszystko jest w porządku. Nie zatrzymujemy was dłużej.
W starym, drewnianym budynku przy głównej ulicy w Łebie, mieściła się poczta. Panował tam w czasie lata niesamowity tłok. Nawet
chcąc kupić znaczek na kartkę, stało się potwornie długo w kolejce.
Czekałem na połączenie z Nysą. Krysia z małą Anielą, dziesięciomiesięczną Helenką oraz z Zygmuntem wyjeżdżali do RFN-u chciałem się pożegnać.
Po wielu latach i przymiarkach nareszcie się zdecydowali.
Zygmunt miał tam rodzinę. Po śmierci swojej matki, Niemki z pochodzenia, nie znajdywał już żadnych powodów do dłuższego
pozostawania w Polsce. Z Krysią sytuacja wyglądała inaczej; nie miała ochoty rozstawać się ani z krajem ani z rodziną. Myślała
nawet, że po zajściu w ciążę uda jej się unicestwić wyjazd. Walczyła w zasadzie samotnie, gdyż również rodzice, zapatrzeni w blask
niemieckiej zamożności, niedwuznacznie popierali plany zięcia. O moim wpływie już nie wspomnę – na okrągło i przy każdej okazji
zachłystywałem się bez umiaru zachodnim stylem życia.
W rezultacie Krysia ustąpiła, przekonana niezachwianą wiarą swojego małżonka w beztroskie i bogate życie "im Vaterland".
Oczekiwanie na rozmowę przeciągało się w nieskończoność. Postanowiłem zadzwonić z automatu. Przy trzeciej próbie uzyskałem
połączenie.
Życzyłem siostrze dużo szczęścia, dodając konspiracyjnie, że niedługo podążę jej śladem. Na więcej zabrakło drobnych.
- 127 -
Rok 1980
Na sylwestra pojechałem z Aliną do rodziców. Zapomniałem już, jak wyglądały noworoczne zabawy w Nysie. Odległe wydawały mi
się czasy, kiedy to dom rodzinny wypełniał beztroski nastrój. Na szczęście nic się nie zmieniło, wszystko wyglądało jak dawniej.
Pozostało poczucie humoru, choć młodzieży przybyło parę lat.
Z Ligoty przyjechała silna grupa. Zosia, choć znowu w błogosławionym stanie, rozrabiała po staremu. Pod tym względem dobrała
się idealnie ze Stefanem, a dwójce ich dzieci, Wiktorkowi i Jolancie też niczego nie brakowało. Rodzice zaprosili również Mateusza,
szwagra Zosi z niedawno poślubioną, a już w widocznej ciąży, śliczną modelką Edytą. Notabene, na ich weselu w Monopolu
bawiliśmy się wyśmienicie.
Edyta bardzo podobała się rodzicom. Zresztą moi rodzice bezmiernym zachwytem darzyli całą rodzinę Stefana. Nie brało się to
mimo wszystko z powietrza; Stefan przy pomocy Zosi potrafił od samego początku stworzyć wokół siebie odpowiednio wzniosłą
atmosferę.
Podniosły nastrój w nyskim domu, jaki panował zawsze przy takich uroczystościach, objął również Alinę. Została nareszcie
zaakceptowana przez rodziców, jak również nasze pożycie, choć nieusankcjonowane związkiem małżeńskim.
Po hucznej sylwestrowej nocy nikt nie użalał się specjalne na kaca. Mogliśmy więc godnie zasiąść do noworoczno - imieninowego
stołu i wznosić toasty. Zamiast "Za tych co na morzu”, parafrazowano – "Za tych co w Niemczech" i melancholijny nastrój, na
wspomnienie braku Krysi i ukochanej wnuczki Anieli, ogarniał nie tylko rodziców.
Pomału mijała, powstała w czasie świąt Bożego Narodzenia, napięta sytuacja. Alina, choć nie powiedziała mi tego wprost, czuła się
urażona z powodu wigilii, którą spędziłem bez niej w Ligocie. Doszło do tego na skutek zaskakującej decyzji Ireny. Pozwoliła mi
przeżyć ten uroczysty wieczór razem z dziećmi. Korzystając z okazji, chciałem podtrzymać kontakty, mimo iż nie były one najlepsze.
Mogłem przewidzieć jej reakcję, gdyby doszło do wspólnego spotkania z Aliną:
"Jak mogłeś moje dzieci posądzić przy wigilijnym stole razem z tą dziwką, która zabrała im ojca! To zdarzyło się po raz ostatni!!!"
I z pewnością dotrzymałaby słowa.
Wieczór z Aliną w przeddzień wigilii, spędzony przy świetle romantycznych świec, nie mógł zrekompensować strat. Bo choć
podzieliliśmy się opłatkiem, a smażony karp fantastycznie smakował i choć przy dobrym winie minęły pogodne godziny, to jednak
moja ukochana nie umiała ukryć żalu.
W Nysie starałem się zatrzeć skutki wywołane marnym kompromisem. Zdarzyło mi się nawet, że pierwszy raz bez obawy, witając
noworoczny ranek w miłosnych objęciach, pomyślałem o ponownym małżeństwie. Chwila ta trwała jednak strasznie krótko.
Alina urządziła w swoim mieszkaniu przy ulicy Kordeckiego przyjęcie z okazji dnia Pierwszego Maja. Zaprosiła cały zespół
drogowców oraz najlepsze koleżanki. Dziewczyny zrobiły parę tac kanapek, a panowie zadbali o odpowiednie ilości wyborowej,
tudzież żytniej. Po paru toastach za zdrowie pięknych pań, rozpoczęły się tańce. Spełniałem rolę gospodarza domu, a Alina
pozwalała kokietować się kolegom. Rozpoczęto chóralne śpiewy. Wszyscy stawali się coraz bardziej weseli, a ja miałem dodatkowy
powód do częstszego wychylania kieliszka. Dostałem wiadomość, że przed paroma godzinami moja siostra Zosia szczęśliwie
urodziła zdrowego chłopaka.
Od paru lat przyjąłem pewną zasadę: po wypiciu więcej, niż pozwalał mi na to limit, kładłem się spać nie zwracając uwagi na
towarzystwo. Stwierdziwszy, że dojrzałem właściwie do takiego stanu, bez ceregieli położyłem się w kuchni na łóżku. W półśnie
dochodziły do mnie radosne odgłosy intensywnej biesiady. Ciągle ktoś po coś wchodził i z czymś, albo bez niczego, wychodził. Nie
przeszkadzało mi to pogrążonemu w sennych majakach. Z alkoholowej drzemki przebudziły mnie głosy jakiejś pary. Z dużym
trudem otwierałem oczy zaintrygowany treścią rozmowy. Przez wąską szparę powiek zobaczyłem, opartego o futrynę drzwi Marka i
Alinę. Facet udawał wyrozumiałość i wszystkimi możliwymi sposobami, wliczając w to również mocne przytulanie, pocieszał moją
dziewczynę.
Przeżyłem kiedyś podobną sytuację. Zdarzenie to miało miejsce tuż przed wyjazdem do Francji. Pojechałem z Ireną do Krakowa na
karnawałową prywatkę, urządzaną przez pewną plastyczkę. Dałem się sprowokować do wypicia morza alkoholu. Kiedy przeszła mi
ochota na dalszą biesiadę, przyjętym zwyczajem pożeglowałem w stronę łóżka. Nad ranem obudziły mnie dziwne odgłosy.
Otwierając oczy zobaczyłem moją żonę w objęciach jakiegoś kolesia. Nie miałem ani siły ani ochoty na reakcję.
Wywnioskowałem, w pierwszej kolejności, z urywanych słów Aliny, że za dużo wypiła. Żaliła się, a istota niezrozumiałych do końca
wywodów obracała się wokół chęci wyjścia za mąż. Od dawna wiedziałem o tym, jednak dopiero w danej chwili zrozumiałem, jakie
istotne znaczenie miało to dla niej. Wyglądało nawet, że ważniejszy od małżonka był sam ślub. Musiałem coś postanowić. Nie
mogłem przecież zastanawiać się przez długie lata nie umiejąc podjąć decyzji. Z przerażeniem uświadomiłem sobie zaskakujący
fakt (po latach będę się zastanawiać, czy nie zostałem celowo sprowokowany): Gdyby nawet Marek, zaproponował jej małżeństwo,
czy gotowa byłaby, pomimo związku jaki nas łączył, wyrazić zgodę. Gwałtownie podniosłem się z łóżka.
- No to wystarczy na dzisiaj! Kończymy imprezę!
- 128 Zmieszany Marek opuścił mieszkanie w pierwszej kolejności. Po nim inni, choć z ociąganiem. Wziąłem Alinę za ręce.
- Chcesz zostać moją żoną?
Jej zapłakane oczy zamarły w nieprzytomnym rozwarciu. Po krótkiej chwili zabłysły szaloną radością. Radością i czymś, czego nie
zapomnę do końca życia. Zobaczyłem w nich nieskończoną wdzięczność. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, jak bardzo
ważną podjąłem decyzję.
Bałagan po biesiadzie, a szczególnie gryzący dym z papierosów uniemożliwiał nocleg. Postanowiliśmy pojechać do Siemianowic.
Maluszek minął oświetlone ulice miasta. Toczył się następnie po wybojach przy Ośrodku Postępu. Z podniosłego nastroju
przebudziło mnie czerwone światełko latarki. W okolicach wieży telewizyjnej, za przystankiem tramwajowym, stał samotny milicjant.
Machał ręką nakazując zatrzymanie się. Wyłączyłem światła i dodałem gazu. Maluszek, choć zakołysał się nieprzyjemnie na
nierównym asfalcie, posłusznie pomknął z górki. Dopiero przed blokiem Alina odważyła się odezwać:
- Co będzie jak zapisał numery?
- Powiem, że go nie zauważyłem.
- Machał jak nieprzytomny.
- No to co! Wiesz, co by nastąpiło gdybym stanął?
- Może chciał podjechać.
- Wolałem nie ryzykować prawa jazdy.
W Pałacu Ślubów wszystkie sobotnie terminy w nadchodzącym czasookresie zostały zarezerwowane dla par, które dużo wcześniej
zdecydowały się na ten krok. Nie mieliśmy zamiaru tak długo czekać. Chcieliśmy wyjechać na wakacje już jako małżeństwo, a na
zawarcie związku dzień powszedni nadawał się tak samo dobrze, jak każdy inny.
Letni garnitur z jasno-popielatego kaszmiru, zamówiony w Spółdzielni Krawieckiej na Tysiącleciu, wykonany został przed czasem.
Aliny kremowa kreacja, łącznie z fantazyjnym kapeluszem, również dużo wcześniej zawisła w szafie. Pewnych problemów
nastręczało znalezienie 34-go numeru szpilek, ale po pewnym czasie i ten kłopot udało się rozwiązać.
Kolega-plastyk z zaprzyjaźnionego zespołu nadał naszym zaproszeniom graficzną formę. Na jednej stronie widniał tekst, a na
drugiej oddzielne zdjęcia pary młodej. Podłużne karneciki wykonane na barwnym, fotograficznym papierze, odbiegały od przyjętego
banału.
Jedenastego lipca świeciło czyste słońce. Pogodny, letni nastrój prowadził mnie, owianego znowu nadzieją, ku przyszłości. U mego
boku, pełna radosnej trwogi, kroczyła Alina.
"Biurowe małżeństwo" przyciągnęło wielu kolegów. Wśród nich gubiły się nasze rodziny.
Pełny serwis fotograficzny zabezpieczył mój najlepszy współpracownik, dzięki czemu nie miałem wątpliwości, co do jakości
wykonanych zdjęć. Ceremonia ślubna przebiegała w tradycyjnej atmosferze. Czułem się trochę nieswojo widząc głębokie
wzruszenie Aliny. Zdawałem sobie sprawę, że mimo wszystko moją wybrankę nie spotkało "największe szczęście". Nie mogłem
przecież zaprowadzić jej przed ołtarz.
Sakramentalne "tak" potwierdzili swoimi podpisami Irena – siostra Aliny i Zygmunt - mój szwagier. Na weselną biesiadę zaprosiliśmy
tylko najbliższą rodzinę. Przyjęcie urządzone w mieszkaniu rodziców Aliny trwało do wieczora. Ci, którzy mieli jeszcze siły, poszli się
bawić do "Variete Centrum". Ja też tam byłem. Miód, no nie tylko miód, piłem. Po brodzie mi ciekło...
Już dawno temu planowaliśmy, że urlop weźmiemy w sierpniu. Podróż poślubną dostosować więc należało do tego terminu.
Nasze biuro, w tak zwanym czynie społecznym, projektowało stołówkę dla ośrodka ZSMP w Wilkasach. W rewanżu, kierownik
powyższej instytucji przeznaczył dla uczestniczących w projekcie, domek campingowy i pełne wczasowe utrzymanie. Jak zwykle nie
brakowało chętnych na taki wyjazd. Dzięki dobrym stosunkom w Radzie Zakładowej dostałem przydział na dwa tygodnie.
Dowiedziałem się jednak, że domek został przeznaczony dla czterech osób i że oprócz nas skierowanie otrzymało jeszcze jedno
młode małżeństwo. Okazywałem ograniczony zachwyt z perspektywy spędzania miesiąca miodowego w szerszym gronie. Czekała
nas jednak niespodzianka.
Ze Stasią pracowałem przed przejściem do Chorzowa w zespole konstrukcyjnym. Wyróżniała się pogodą ducha i bezpośredniością.
Uroda jej nie odpowiadała ogólnie utartej opinii obejmującej swym zasięgiem kobietę-inżyniera. Nie znałem natomiast jej męża ekonomisty z GIG. Nie wyobrażałem sobie spędzania czasu i to do tego pod jednym dachem z jakimś poważnym typem na
stanowisku.
Czekało nas wspaniałe zaskoczenie. Zbyszek okazał się bezproblemowym kompanem, o czym przekonać się już mogłem w czasie
wspólnej jazdy na Mazury.
Umówiliśmy się w niedzielę przed świtem za katowickim rondem. Dokładnie o godzinie czwartej dwadzieścia dojechaliśmy na
spotkanie. Czekali już na nas. Od tej chwili rozpoczęły się dwa niezapomniane, urlopowe tygodnie. Podobnie jak my, Zbyszkowie
byli posiadaczami malucha. Nie mieliśmy więc kłopotu ani z dostosowaniem się do odpowiedniej prędkości ani z tankowaniem.
Zgodność nawet zapanowała odnośnie miejsc postoju na siusianie.
- 129 Pustą jeszcze szosą szybko dotarliśmy do Warszawy. Następny odcinek do Giżycka pokonany został również bezproblemowo.
Stamtąd już tylko krok dzielił nas od Wilkasów i ośrodka wypoczynkowego.
Stylowe, drewniane domki, zatopione w sosnowym lesie, stały nad brzegiem jeziora. Połacie ich dachów majestatycznie dotykały
igliwia. Promienie słońca unosiły zapach żywicy. Podmuchy letniego powietrza wypełniły piersi nieograniczona wolnością. W tej
atmosferze nawet olbrzymie czerwone litery, informujące do kogo należał teren, nie miały politycznego zabarwienia. Kierownik
ośrodka, energiczny, młody człowiek, otoczył nas przyjacielską opieką. Dziewczyny zapraszał na szalone przejażdżki motorówką po
tafli niegocińskiego jeziora. Nas ciągnął na nartach wodnych, wypożyczał kajaki, łódki, pocił się wspólnie z nami w fińskiej saunie.
Pozostałe, wolne chwile spędzaliśmy przy remiku, regenerując intensywnie wydatkowaną energię przeróżnymi napojami.
Czas mijał niepostrzeżenie, jak w przysłowiowej bajce.
Mając dosyć wody i słońca dochodziło do walk o palmę pierwszeństwa, parami i indywidualnie, na boisku badmintona. Wieczorami,
przy ognisku, oglądaliśmy popisy Zespołu Śląsk. (Nie wnikałem, na jakiej zasadzie ta dość liczna grupa otrzymała parę domków.
Niemniej z młodzieżą mieli tyle samo wspólnego, co i my).
Szczytowym punktem pobytu było wynajęcie żaglówki. Kierownik zaproponował parodniową wyprawę po mazurskich jeziorach.
- Jak ktoś z was ma patent - możecie wypłynąć choćby zaraz.
Z tym nie mieliśmy problemu. Oprócz mnie patent sternika posiadał Zbyszek, a również Stasia spędziła niemało czasu pod żaglami.
Bez grania w marynarza zostałem kapitanem.
Ze stołówki dostaliśmy suchy prowiant. Planowałem dotrzeć do Jeziora Mamry. Po przepłynięciu Kanału Niegocińskiego wszyscy
zrobili się głodni. Zielona trawa pobliskiej łąki nie dała długo na siebie czekać. Ogarnął nas tak uroczy i sielski nastrój, że nikomu nie
chciało się wracać na łajbę. Mijały godziny w słodkiej bezczynności. Dopiero promienie słoneczne tracące swoją moc, zmusiły nas
do zastanowienia się nad miejscem noclegu.
W szuwarach, na końcu Jeziora Dargin, rzuciłem kotwicę. Zamiast partii remika stoczyliśmy walkę z komarami. Gdy w kabinie
umilkło ostatnie brzęczenie, ukołysani falami i szumem wiatru natychmiast zasnęliśmy. Rano kołysanie przybrało niestety
niesympatyczne rozmiary. Postanowiliśmy natychmiast wracać. Zbliżała się burza. Nie mieliśmy ani sztormiaków ani ochoty po
dniach pełnego nieróbstwa zmagać się z żywiołem. Najbardziej wystraszyła się Alina. Nie umiała pływać. W ogóle to wodę tylko
tolerowała.
Bez jedzenia śniadania postawiliśmy żagle. Zaczęło padać, potem lać. Alina ubrała kapok i zamknęła się w kabinie. Ostro wiało z
południa. Musiałem iść pod wiatr. Z całej siły oburącz trzymałem rumpel, zastanawiając się jak długo wytrzyma taki napór.
Wytrzymał, a przy wejściu do kanału nawet zaświeciło słońce. Napiętą atmosferę całkowicie rozładowała moja kąpiel w pełnym
ubiorze. Przed kanałem, po położeniu masztu, wyskoczyłem na brzeg. Złapałem cumę i holowałem łajbę. Gdy chciałem ponownie
wskoczyć na pokład, poślizgnąłem się i wylądowałem w wodzie.
Niepowtarzalne dwa tygodnie dobiegły końca. Rozstanie nie należało do łatwych. Po każdych wakacjach pozostawały miłe
wspomnienia. Tym razem, oprócz wyjątkowych wspomnień, bogatsi staliśmy się o przyjaźń.
Stasia chciała resztę urlopu spędzić u swoich rodziców w Bydgoszczy. Nas ciągnęło na wybrzeże. Do tradycji już należało, że
musiałem choćby tylko przywitać się z morzem.
Wspólna droga prowadziła jeszcze przez Kętrzyn i Św. Lipkę. Smażona nad ogniskiem "zwyczajna" kiełbasa na patyku stała się
ostatnim akcentem razem spędzonego urlopu. Do pożegnania doszło na skrzyżowaniu w Reszel.
W Lidzbarku Warmińskim miałem kłopoty z zatankowaniem, ale jakoś udało się kupić dziesięć litrów benzyny. W Elblągu dokupiłem
następne pięć.
W kolejce do sklepu spożywczego wyczułem napięcie. W ogóle w ostatnich czasach stanie w ogonku za czymkolwiek nie należało
do przyjemności. Tym razem wyczułem jednak większe niż zwykle rozgoryczenie. Sklep świecił pustkami - dostałem jednak chleb i
truskawkowy dżem. Ludzie opowiadali o strajkach. Z powodu braku benzyny nie kursowały autobusy należące do MPK i WPK.
Tradycyjnie w czasie urlopu nie brałem gazety do ręki, nie słuchałem radia, nie oglądałem telewizji. O przerwach w pracy, jak to
oficjalnie określano, słyszało się od dłuższego czasu. O zablokowaniu torów przez lubelskich kolejarzy, też się skądś dowiedziałem.
Na Śląsku panował jednak spokój. Tutaj wyczuwałem na każdym kroku napiętą sytuację.
Włączyłem radio. Nie mogłem uwierzyć: już nie o przerwach w pracy, ale o strajkach informowano. W całym kraju wrzało.
Przed dziesięciu laty, gdy w czasie wakacji rozkoszowałem się włoskim słońcem, na Wybrzeżu doszło do tragedii. Kiedyś chodziło o
niezadowolenie z niskich zarobków, z zaskakujących podwyżek artykułów spożywczych. Teraz wysuwano dodatkowe żądania.
Sytuacja wyglądała dość niebezpiecznie. Nie wierzyłem jednak, aby Gierek dopuścić mógł do siłowego rozwiązania. Ale dlaczego
doprowadził do takiego stanu? Czyżby nie panował nad sytuacją? Kto w takim razie może uspokoić rozruchy? Przecież nasz
Wschodni Brat nigdy nie zgodzi się na jakieś ustrojowe odstępstwa. Tyle już mieliśmy przykładów; Poznań, Radom, Budapeszt,
Praga. Jakiekolwiek odchylenia od wspólnie obranej socjalistycznej drogi wydawały się niemożliwe. Jednak, wbrew logice, zatliła się
jakaś iskierka nadziei. A może ten kolos nie jest tak silny. Może powstaje jakiś nowy układ polityczny. Może papież przeforsował coś
dla swojego narodu. Mnożyłem te optymistycznych "może"; żyłem jednak za długo w PRL-u, abym mógł w ten sposób to widzieć.
Gdzieś głęboko zakodowane przekonanie o trwałości politycznych podziałów, przekreślało myśl o pozytywnym zakończeniu
narastających wydarzeń. To wszystko wyglądało za pięknie, aby mogło się stać prawdziwe.
Przecież w sumie powodziło się nam nieźle. Co prawda zadłużenie kraju dochodziło do 20-tu miliardów dolarów, ale nigdy, jak
- 130 dotąd, tak dobrze mi się nie wiodło. Pewnie, że malucha z namiotem nie mogłem przyrównać do tego niemieckiego jeepa z
luksusową przyczepą campingową, który stał niedaleko przystani w Wilkasach. Pewnie, że nasze M-2 posiadało skromny metraż.
Miałem natomiast pracę, którą lubiłem, zainteresowania, które realizowałem, nie mówiąc już o ładnej żonie, którą kochałem...
Czy mogłem jednak marzyc o urlopowych wojażach po zachodniej Europie?...
Na szosie panował minimalny ruch. Pogoda zepsuła się. Ponuro wyglądały opustoszałe przedmieścia Gdańska. Na zamkniętej
bramie jakiegoś przedsiębiorstwa wisiał rozwinięty zwój płótna. Na jego białym tle wymalowano olbrzymie litery czerwoną,
ściekającą farbą - S T R A J K. Za dużo oglądałem chyba wojennych filmów, że w tak makabryczny sposób interpretowałem ten
napis. Nie miałem ochoty pójść na ulicę Długą. Pojechaliśmy dalej, do Gdyni. Na nabrzeżu przy Muzeum Morskim, gdzie zawsze
kolorowy tłum turystów wypełniał beztroskim gwarem całą przestrzeń, panował śmiertelny spokój. Poczułem nietakt naszego
wakacyjnego zachowania w sytuacji, gdy w każdej chwili mogło dojść do dramatu.
Chcieliśmy ukryć się w Łebie. Przecież jeszcze cały tydzień urlopu pozostawał do naszej dyspozycji. Ale tego nie mogłem już
nazwać urlopem. Napięcie narastało. Nie tylko przypadkowo spotkani ludzie straszyli, ale w radiu coraz częściej dawano
dwuznacznie do zrozumienia, że jak tak dalej pójdzie, to wkroczą Rosjanie.
Za Lęborkiem, gdy zaczepiłem woźnicę dopytując się o kierunek, ostrzegł mnie:
- Panie!!! Tam już w lasach wojsko stoi. Niedawno przejeżdżała tędy cała kolumna.
Zawróciłem. Tak! - To nie był już czas wakacyjnych przyjemności!
Resztę urlopu spędziłem przed telewizorem.
W mojej świadomości pojawił się niepokój, taki jak u dziewczyny, która chciałaby, ale się boi. Chciałem uwierzyć, a bałem się nawet
pomyśleć, że to co się działo mogło prowadzić do sukcesu. Pewnych rzeczy nie rozumiałem. Dlaczego na przykład Pyka, który
pertraktował z Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym i prawie osiągnął porozumienie, został niespodziewanie odwołany do
Warszawy. Wyglądało jakby jakimś ludziom na górze nie zależało na szybkim zakończeniu strajków. Albo, dlaczego tak strasznie
nagłośniono nielegalny powrót z zachodu byłego stoczniowca i jego udział w strajku? Przecież Wałęsa otoczony został
wystarczająco dużym kręgiem doradców ze świata intelektualistów. Komu ten incydent miał służyć? Przecież rozgrywały się
niewspółmiernie ważniejsze sprawy.
W sumie jednak nie miało to istotnego znaczenia. Wiedziałem, że rodzi się nowe. Nie byłem tylko pewny, jak długo pożyje. Czułem,
że muszę bez wahania opowiedzieć się za tym nowym. Nad szarym horyzontem naszych dziejów dostrzegałem pierwszą i może
jedyną szansę na lepsze jutro. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli teraz nie wykorzystamy takiej okazji, to już nigdy nie doczekamy
się bardziej dogodnej sytuacji.
Czułem się cudownie uwolniony od strachu, mogłem oficjalnie wyrażać niezadowolenie z tego cholernego, narzuconego nam przez
bolszewików, socjalizmu. W zasadzie całe życie to robiłem, podobnie zresztą jak wszyscy w moim otoczeniu. Czynić to teraz jednak
mogłem pełną gębą. Dodatkowo uwierzyłem w to, co do czego już nikt nie miał wątpliwości; ustrój nie był reformowalny.
Koniec urlopu. Koniec sierpnia. Pierwszy dzień pracy.
Wydawało mi się, że znalazłem się w nowym zakładzie; teraz wszystko musiało funkcjonować bezbłędnie. Każdy tego chciał.
Została otwarta brama nadziei; po tylu dniach napięcia powstał Niezależny Samodzielny Związek Zawodowy "Solidarność".
Koniec strajków. Radość z podpisania porozumienia.
Szał optymizmu ogarnął cały kraj. Tworzono wszędzie nowe związki; nie mogliśmy pozostać w tyle.
W biurze zorganizowaliśmy się bardzo szybko. Przewodniczącym został niestety partyjniak, ale koledzy go lubili; nie raz krytykował
ustrój ostrzej od innych.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie wszyscy członkowie naszej rodziny dostatecznie się angażowali. Na przykład: ciocia Cesia nie
miała zamiaru zapisać się do niezależnych związków. Na moje antysowieckie wystąpienia reagowała dosyć nieprzyjemne, okazując
niepopularne sympatie:
"Co ci takiego strasznego zrobili Rosjanie? A czemu nie pamiętasz, że twojego dziadka zamordowali Niemcy, że twój ojciec,
doprawdy cudem, uszedł z ich wiezienia?"
Za bardzo lubiłem ciocię, abym mógł się zdobyć na ostrą reakcję. Usprawiedliwiał ją podeszły wiek i narastające napięcie,
zagrażające spokojowi. Przecież chyba nie zapomniała, dzięki komu musiała opuścić swój ukochany Lwów.
Rozczarowała mnie również postawa Stefana. Stał z boku, przyjął postawę przyjacielską, jednak nie angażował się.
Jego brat Karol, który objął po ojcu gabinet dentystyczny, musiał mieć specjalne układy, w związku z czym wyraźnie dystansował
się od nowych prądów. Drugi brat, Mateusz, mógł mieć też inne powody: jego teść siedział na wysokim szczeblu wojskowej drabiny.
Ale dlaczego Stefan tak się zachowywał? Nikt, tak jak on, nie znał tylu mocnych kawałów o partyjnych i ustroju. Pałał zawsze taką
nienawiścią do tego, co socjalistyczne. A teraz, w takiej sytuacji, asekurował się? Bał się czegoś?
Ogólny optymizm nie gasł ale, pomimo zawartego porozumienia, wszystko jakby toczyło się starymi torami.
Gierek zmuszony został do odejścia.
Nie zapomnę tego plenum partii. Wszyscy oczekiwali radykalnych zmian. W godzinach naszej pracy TVP transmitowała
posiedzenie. Stasia mieszkała najbliżej biura. Zaprosiła mnie i grupę kolegów. Nigdy nie widziałem tak bladego i zdenerwowanego
Gierka. Chyba nawet żal mi się go zrobiło. Musiał odejść. Gomułka odchodził w bardziej dramatycznych okolicznościach.
Czy jednak Kania, nowy przywódca, zdoła poderwać naród? Już po niedługim czasie okazało się, że coś takiego nie nastąpi.
"Im gorzej tym lepiej", nikt takiego hasła nie rozwieszał na ulicach, ale wszyscy wierzyli, że to jedyna droga do obalenia starego
- 131 porządku. Dziesięciomilionowa rzesza niezależnych związkowców chciała brać udział w rządzeniu, a PZPR nie reagowała. Nie
dochodziły do nas żadne znaki mogące sygnalizować zgodę na taki układ.
Dowiedzieliśmy się po czasie, że Wałęsa miał spotkanie w Katowicach. Wiedział o tym nasz przewodniczący, ale nas nie
poinformował. Zaczęliśmy go podejrzewać. Okazało się, że nasz kolega zaczął sterować związkiem według odgórnych, partyjnych
wytycznych. Dobrowolnie ustąpić nie chciał. Sprawa nie wyglądała różowo. Zatwierdzony został przez Wojewódzki Zarząd
Solidarności i tylko on mógł go odwołać. Rozpoczęły się pertraktacje. Do WZS zgłaszali się ludzie z wielu zakładów pracy z
identycznymi sprawami i z wszelkiego rodzaju interwencjami. W pierwszej kolejności rozwiązywano problemy robotników. Nam
"pozwolono" czekać. Jeździłem osobiście, parę razy do Zarządu. Ani razu nie mogłem dostać się do przewodniczącego.
Dział interwencji znajdował się na poddaszu. Wszędzie panował twórczy nieporządek. W oddanej do dyspozycji Solidarności willi,
na każdym piętrze, dostrzegałem energiczne wysiłki zmierzające do pokonania trudności z uruchamianiem nowego urzędu. W
zasadzie Zarząd dostał tę siedzibę bezproblemowo. Podobno Żabiński, wojewódzki sekretarz PZPR, w czasie zebrania
dotyczącego przekazania lokalu Solidarności, niezadowolonym towarzyszom miał powiedzieć:
"Dajmy im jak najwspanialszą willę. Nie ma takiej władzy, której by luksus nie zdemoralizował."
Niewyspany z przepracowania kolega z Zarządu ironicznie się uśmiechał, gdy to mi opowiadał.
Po paru podejściach udało mi się uzgodnić termin zebrania z udziałem wojewódzkiego działacza. Wystarczające okazały się zarzuty
wysuwane przeciwko naszemu przewodniczącemu; został odwołany.
Wraz z paroma kolegami, którzy manifestowali jednoznacznie negatywny stosunek do PZPR, wybrany zostałem do Tymczasowego
Zarządu. Podstawowa nasza działalność polegała na werbowaniu nowych członków, przygotowaniu walnego zebrania i stworzeniu
regulaminu zakładowych wyborów.
Wszystkie moje myśli skoncentrowałem wokół tych zagadnień. W sposób demonstracyjny chciałem pokazać kolegom całkowite
zaangażowanie, oddanie, poświęcenie. W ramach kampanii wyborczej publikowałem otwarte listy mówiące o wprost historycznej
chwili, moralnym obowiązku wzięcia w niej udziału i odpowiedzialności każdego z nas.
Ojciec najbliższej przyjaciółki Aliny piastował wysokie stanowisko w OPZZ. Marysia nie chciała nielojalnością popsuć stosunków
rodzinnych. Bezskutecznie prosiłem, stosując wszystkie chwyty, aby wstąpiła do Solidarności. Nie chciała się zgodzić, a ja nie
dawałem za wygraną. Pewnego dnia odwoziłem ją do pociągu; mieszkała w Mysłowicach. Na Placu Andrzeja tak długo dziewczynę
przekonywałem, nie wypuszczając z auta, aż wreszcie uległa i podpisała deklaracje. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, co do
słuszności swojego postępowania.
Alina nie była zachwycona moim zaangażowaniem, niemniej wykazywała dużą tolerancję biorąc pod uwagę, że jej ojciec od
powstania PRL nie miał wątpliwości, co do słuszności socjalistycznej idei. Na prywatne życie nie mieliśmy wiele czasu, a ten płynął
strasznie szybko. Ciągłe zebrania, ustalenia, kolportowanie informacji.
Odczuwałem niewyobrażalny zachwyt po wzięciu do ręki pierwszego egzemplarza gazety "Solidarność", wzruszenie po obejrzeniu
filmu "Robotnicy 1980", odrobinę niepewności po "Człowieku z marmuru".
Na częste spotkania z dziećmi nie miałem czasu. Stwierdziłem natomiast z dużą satysfakcją, że ich matka zachowywała
"przyzwoity" dystans odnośnie toczących się przemian.
Zaprzyjaźniłem się z Wojtkiem, architektem z Zieleni. Nie wiedziałem nic (nawet nie podejrzewałem) o jego powiązaniach z KOR.
Zaangażowanie Wojtka przekraczało ogólnie przyjęte normy. Pewnego razu zapytał mnie: - Czy byłbyś gotów do największego
poświęcenia? - i widząc moją niepewną minę dodał: tak, tak, chodzi o życie. Przytaknąłem - takie postawienie sprawy wydało mi się
bardzo wzniosłe, niemniej absurdalne. Na całe szczęście mogliśmy działać nie przelewając krwi. A czy Wojtek uważał, że nie
obejdzie się bez ofiar, pozostało na zawsze niedopowiedziane.
Zebranie, za zgodą dyrekcji, zorganizowaliśmy w konferencyjnej sali Ośrodka Harcerskiego w WPKiW. Nic nie zapowiadało mojego
rozczarowania. Przewodniczący, co do uczciwości którego nikt nie miał wątpliwości, z dużym taktem pilnował porządku. Kandydaci
do władz związku odpowiadali na pytania kolegów. Przyszła kolej na mnie. Przedstawiłem swój program, w którym podstawowe
znaczenie przywiązywałem do zmian w funkcjonowaniu naszego biura poprzez całkowite wyeliminowanie wpływów partii. Wszyscy
wiedzieli, że nasz dyrektor tylko dzięki znajomościom w Komitecie Wojewódzkim dostawał atrakcyjne zlecenia. Należało z tym
skończyć. Spodziewałem się entuzjazmu. Panowała cisza. Obserwowałem zażenowane twarze. Zaczęły padać pytania. Nie
wiązano ich z tematem wystąpienia, tylko z moją osobą.
Były sekretarz Zakładowej O.P. zapytał: Co oznacza srebrny krzyżyk z orłem w koronie, zawieszony na biało-czerwonej kokardce,
przypiętej do klapy mojej marynarki?
Oburzyło mnie to prowokacyjne pytanie. Cała Polska znała wizerunek Matki Boskiej noszony w tym miejscu przez Wałęsę.
Uważałem ten sposób manifestacji religijnej za odrobinę przesadzony. Natomiast krzyżyk symbolizował Kościół, jedyną siłę
inspirującą i popierającą opozycję. Miał dla mnie dodatkowo emocjonalną wartość: otrzymałem go od babci, a wykonany został
konspiracyjnie, w czasie wojny ze srebrnej pięciozłotówki.
- Jaką gwarancję możemy mieć, że po jakimś czasie nie zmieni pan przekonań, tak jak to się stało w wypadku zmiany pańskiego
zawodu z konstruktora na fotografa. - Pełną troskę o dobro Solidarności, wykazywał kolejny towarzysz.
- Uważam, że robić, o ile się oczywiście może to, co się lubi, to najwspanialsza rzecz? - odpowiedziałem krótko, nie korzystając z
propozycji przewodniczącego, aby przemilczeć kwestię sięgające prywatnej sfery.
- 132 -
- Czy można mieć zaufanie do osoby, której moralność w życiu prywatnym stoi pod znakiem zapytana?
Większości zebranym wydać się mogło to pytanie, zadane w przyjacielskim tonie, filozoficznym problemem, badającym moją
wrażliwość. Ja odebrałem je jako policzek. Wymierzony został przez koleżankę, którą dobrze znałem z aktywnej działalności w
związku. Wiedziała, że moje pierwsze małżeństwo zakończyło się rozwodem. Dobrze również wiedziała, dlaczego do rozwodu
doszło. Nie przygotowałem się na takie "przyjacielskie" zagranie, czułem jego gorycz.
Przewodniczący znowu zachęcał mnie do milczenia. Nie mogłem jednak tego zrobić. Chciałem pokazać otwartość, oczyścić się z
podejrzeń, a honor nie pozwalał mi publicznie prać osobistych brudów.
Musiałem jednak przekonać niewtajemniczonych w moje prywatne sprawy, że jedno życiowe niepowodzenie w zestawieniu z
szeregiem pozytywnych dokonań nie może podważać mojej uczciwości i przyzwoitości.
Po wyborach i podliczeniu głosów okazało się, że nie wszedłem do zarządu. Ten fakt nie martwił mnie. W zasadzie zdawałem sobie
sprawę, że inni koledzy wykazywali większą energię, posiadali szerszą wiedzę i doświadczenie. Czułem żal i rozczarowanie z
innych powodów. Zdawałem sobie sprawę ze swojej idealistycznej postawy. Nie wymagałem od innych podobnego zaangażowania,
ale też nie przypuszczałem, że taka część wyborców zachowa się biernie. Dlaczego tylu z nich siedziało okrakiem na barykadzie?
Nawet nie siedziało - udawali, że chcą przejść, a w rzeczywistości nie mogli zrezygnować z bezpiecznej pozycji po starej stronie.
Nie spodziewałem się również rozgrywek wyborczych. Rozczarowaniu towarzyszył niesmak. Niesmak ciągnący się latami.
W pracowni fotograficznej wypadało nadrobić nagromadzone zaległości.
Alina okazywała zadowolenie z powrotu do normalnego życia. Czas zaczął biec wolniej.
Do Gdańska jechałem specjalnym pociągiem wypełnionym związkowcami. Dostałem delegację w celu reprezentowania naszego
biura w uroczystości odsłonięcia Pomnika Poległych Stoczniowców, związanej z dziesiątą rocznicą dramatycznych wydarzeń na
Wybrzeżu. W grudniowy ranek, obładowany torbami ze sprzętem fotograficznym, zbliżałem się do placu przed Stocznią.
W niebo strzelały trzy potężne krzyże. Na ich ramionach zawieszono kotwice. W tyle na murze połyskiwały złotą farbą słowa
papieża:
"Pan da siłę swojemu ludowi. Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju".
Siłę to już naród pokazał. Co będzie z resztą?
Cztery miesiące wcześniej nad bramą wisiał inny napis: "Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się ".
Z tamtych czasów pozostało na murze, po przeciwnej stronie placu, jeszcze jedno hasło: "Wolność dla Moczulskiego. RMP."
U podnóża krzyży trwały gorączkowe prace przy ustawianiu ołtarza. Do wieczornej uroczystości pozostawało jeszcze dużo czasu.
Poszedłem na ulicę Długą. Przy Dworze Artusa wystawiono zdjęcia upamiętniające strajk i sukces porozumienia. Wynająłem
taksówkę. Pojechałem do Stogów na plażę. Poczułem spokój rześkiego powietrza. Krzyk mew w akompaniamencie szumu fal
przypomniał lato.
Nie przypuszczałem, że żegnam się z morzem i że dopiero po wielu latach ponownie stanę na bałtyckim piasku.
Pogoda przygotowała niemiłą niespodziankę uczestnikom wieczornej uroczystości. Zaczęło padać. Ten kaprys natury nie miał
jednak wpływu na podniosły nastrój stojących w milczeniu tysięcy. Rozświetlone reflektorami żelazne krzyże falowały nad czernią
nocy. Otaczający je ludzie z odkrytymi głowami, które pokrywały mokre płatki śniegu, uczestnicząc w uroczystej Mszy Świętej,
oddawali hołd zwycięstwu Solidarności.
Patriotyczne słowa Daniela Olbrychskiego rozpalały i tak już gorące serca.
"Boże coś Polskę", wydobyte się z tysięcy drżących ust, unosiło prośbę i dziękczynienie wysoko, poza ciemność.
- 133 -
III Rozdział
Powyżej gniazda
Zakopane
Tyle już razy odwiedzałem Zakopane, a pomimo tego zawsze, kiedy tam jestem, odczuwam jakiś specjalny nastrój; coś w rodzaju
niepokoju zmieszanego z zachwytem.
W okolicach Poronina, gdy nagle na horyzoncie wyłania się masyw Tatr, mój puls automatycznie wskakuje na wyższy bieg. Tak
dzieje się od czasu, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłem tę, wywołującą podziw swoją majestatycznością, panoramę gór.
Miałem wtedy chyba dwanaście lat.
Mama po urodzeniu Zosi przeszła ciężką żółtaczkę i potem długo nie mogła dojść do siebie. Ojciec przy udziale babci Oli
zorganizował im wypoczynek w Zakopanem. Razem z Krysią czuliśmy się jak opuszczone sieroty, ale jakoś znosiliśmy tę sytuację.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że jedziemy autem po mamę, wybuchła nieopisana radość. Czekała nas fantastyczna wyprawa. Ojciec
wyznaczył termin wyjazdu na trzecią w nocy. Panowała zimowa pogoda, choć zbliżały się Święta Wielkanocne. Pamiętam, jak
dokładnie przygotowałem przy łóżku rzeczy na wyjazd. Na samy wierzchu leżał niezapomniany staniczek, zapinany z tyłu. Ciocia
Bumcia szyła dla nas wszystkich tę zmyślną bieliznę. Zastępowała ona z jednej strony podkoszulek, z drugiej pas z podwiązkami.
Noszenie grubych, bawełnianych pończoch zamiast rajtuzów czy kalesonków, wtedy uważałem za rzecz zupełnie normalną.
Drogę do Krakowa opelek pokonał bez zarzutu. Ojciec bał się podjazdów. Miał jakieś niemiłe wspomnienia z dawnych czasów pod
Limanową. Siedziałem na miejscu zarezerwowanym dla mamy. Czułem się bardzo dorosły mogąc odgrywać rolę pomocnika
kierowcy. Na szczęście auto spisywało się świetnie.
Poronin od dawna "czczono" na pamiątkę pobytu w nim Lenina. Przez to miejscowość ta wywoływała niesmak i pewne
zażenowanie.
Miałem wrażenie, że ojciec jakby w pośpiechu, z wstrzymanym oddechem przejechał koło miejsca, gdzie stało muzeum przywódcy
Rewolucji Październikowej. Po chwili jednak, na widok wyłaniającego się masywu Tatr, to niemiłe wrażenie minęło. Otaczający nas
krajobraz, przykryty bielą śniegu, lśnił świeżością.
Stosunkowo szybko odnaleźliśmy góralską chałupę, w której mieszkała mama. Wszyscy czuliśmy się bardzo szczęśliwi.
Pierwszy raz przypiąłem narty w Kłodzku na Szajbie. To tam z kolegami, po uformowaniu skoczni na sąsiedniej górce, wśród
rywalizacyjnych krzyków konkurowaliśmy w "lotach". Powtarzał się cykl: Podchodzenie po stoku, krótki najazd i skok, po którym
zazwyczaj traciłem równowagę i lądowałem w śniegu. Ta bajeczna zabawa, przerywana tylko wtedy, gdy ktoś "obcy" rozwalił
sankami żmudnie ubitą pryzmę, trwała godzinami.
W sercu polskich gór też przecież musiałem sprawdzić swoje umiejętności. Z pobliskiej wypożyczalni ojciec przyniósł parę
drewnianych nart. Butów odpowiednich nie miałem, ale jakoś udało mi się przymocować kandahary do sznurowanych trzewików.
Wdrapałem się na zwał śniegu usypany przez drogowy pług. W sposób nonszalancki ruszyłem w dół. Pagórek okazał się dosyć
stromy. Deski wbiły się w miękki śnieg. Leżąc w jego puchu z łatwością poruszałem nogami. Nie rozumiałem tylko, dlaczego narty
nie miały szpiców.
Ojciec wypożyczył następną parę. Na Gubałówce, na oślej łączce mogłem poszaleć do woli. Nie spotkało mnie jednak "pełne
szczęście". Rodzice woleli nie przekonywać się o moich umiejętnościach na stromym zboczu. Na koniec, z zażenowaniem
musiałem stwierdzić, że w wagoniku kolejki zębatej, zjeżdżającej w dół, tylko ja trzymałem narty.
Prawdę powiedziawszy, dopiero na studiach zacząłem poznawać tajniki białego szaleństwa. Próbowałem najpierw z Arkiem na
zboczach Śnieżki. Z miernym rezultatem, gdyż w schronisku Bronka-Czecha działy się ważniejsze rzeczy. Najwięcej skorzystałem
na zimowisku zorganizowanym przez Związek Nauczycieli. Wkręciła mnie tam ciocia Cesia. Dzięki uczestnictwu w profesjonalnie
prowadzonym kursie, nareszcie w pełni mogłem cieszyć się jazdą na nartach.
Natomiast w Zakopanem, najczęściej w okresie letnim lub jesiennym, czyli bez nart, zachwycałem się jedynie górami. Czy ten
pierwszy wypadek z czasów dzieciństwa miał na to wpływ? Nie przypuszczam, ale coś w tym musiało być.
Jeszcze jedna rodzinna historyjka związana z tamtym pobytem utkwiła w mojej pamięci.
Poszliśmy z rodzicami w odwiedziny do dawnej znajomej ojca, przedmałżeńskiej sympatii z czasów lwowskich. Ja się nudziłem.
Krysia natomiast znalazła zabawki, i z wypiekami na policzkach, bo takiej ilości jeszcze nie widziała, zapomniała o wszystkich. Po
powrocie do domu mama odkryła dwie nieznane laleczki w Krysi łóżeczku.
- 134 - Jak mogłaś! Co ludzie o nas pomyślą? Co za wstyd: córka pana doktora kradnie zabawki!
Tylko jeden raz dojechałem do Tatr pociągiem. Zdarzyło się to w czasie urlopu dziekańskiego, kiedy pracowałem w nyskim
Prezydium.
Wybraliśmy się pewnego razu całą paczką na motorach właśnie do Zakopanego. Pech chciał, że niedaleko celu, posłuszna do tej
pory Oska, nawaliła.
Próby uruchomienia jej, nawet na "popych", okazały się bezskuteczne. Podejrzewałem zatarcie silnika.
Pospinaliśmy wszystkie paski w całość. Jeden koniec tak powstałego holu przywiązał Jurek do swojej Javy drugi trzymała Helenka.
W ten sposób dotarliśmy do najbliższej chałupy. Gaździna znalazła w komórce miejsce na skuter. Zaproponowała nam również
wynajęcie pokoju. Skorzystaliśmy z okazji. Zrobiło się nam nawet tak sielsko i anielsko, że nikt nie miał ochoty wychylić nosa na
zewnątrz. I nie wytknęliśmy go, aż do popołudnia następnego dnia.
Na zakończenie imprezy dziewczyny zostały odtransportowane na dworzec. Do Nysy wróciłem z Jurkiem na motorze.
Po tygodniu pokonywaliśmy tę trasę pociągiem. Czekało nas wiele godzin spędzonych w pustym przedziale. Jak zwykle w takich
wypadkach, wódka urozmaicała podróż. Jurek uprzedzał mnie, ażebym brał poprawkę, gdyż on więcej może. Przewyższał mnie
faktycznie o całą głowę i ważył chyba z dwadzieścia kilo więcej. Nie posłuchałem rady. Rezultat okazał się opłakany; do
Zakopanego wjechałem w kabinie WC.
Następnego dnia o naprawie skutera nawet nie myśleliśmy. Oska wylądowała więc w wagonie towarowym, a my znowu w
opustoszałym przedziale. Uwzględniłem wtedy radę kolegi i chyba od tego czasu staram się nie poddawać podobnym próbom.
Na Zakopane, w odróżnieniu do wybrzeża bałtyckiego, zespolonego zawsze z miesięcznym urlopem, poświęcałem jedynie jeden
lub najwyżej parę wolnych dni.
Do wyjątku należały dwa tygodniowe wyjazdy z Ireną. Pierwszy, zaraz po zawarciu związku małżeńskiego, drugi z paroletnim już
Michałem. Przyjemniej wspominam ten ostatni; korzystałem wtedy z większej swobody. Nie zapomnę na przykład wieczornego
zjazdu na nartach z Gubałówki, a potem smaku grzanego piwa z cukrem, pitego duszkiem przy barowym szałasie pokrytym
strzechą.
Gdy rozpocząłem z Aliną jeździć pod Giewont, sytuacja uległa zmianie. Krótkie wypady, związane na początku z odwiedzinami
dzieci w Rabce, z czasem zaczęły się wydłużać. Poprzedniego roku w Bukowinie Tatrzańskiej spędziliśmy uroczy tydzień. Teraz
czekał nas jeszcze atrakcyjniejszy i dłuższy pobyt.
Ojciec mojego współpracownika kierował ośrodkiem wypoczynkowym w Kościelisku. Dzięki niemu dostałem wczasy i to w dodatku
prawie darmowe.
Nie spodziewałem się luksusu - wyobrażałem sobie parę góralskich chałup. Rzeczywistość jednak osadziła nas w przepięknym
osiedlu zakopiańskich hoteli.
Śnieg pokrywał grubą warstwą całą okolicę, choć zima zbliżała się ku końcowi. Pierwszy raz dysponowałem nowym sprzętem
narciarskim. Pomarańczowe "polsporty" z czerwonymi wiązaniami beta-2 prezentowały się imponująco. Dwuczęściowy kombinezon
prosto z PKO również nie mógł wywoływać kompleksów. W takiej sytuacji o Gubałówce musiałem zapomnieć.
Z kolei wjazd na Kasprowy Wierch należało okupić wieloma godzinami spędzonymi przed stacją kolejki w Kuźnicach. W tej sytuacji
zdecydowałem się na prostsze i do tego przyjemniejsze rozwiązanie. Szlakiem doszliśmy do Hali Goryczkowej, a z stamtąd wjazd
wyciągiem krzesełkowym na szczyt nie przedstawiał już problemu.
Pierwszego dnia, gdy zmarznięta Alina poszła do restauracji rozgrzać się herbatą, zapiąłem wiązania i... okazało się, że mój nowy
sprzęt nawalił. Urwało się cięgło utrzymujące tylni bezpiecznik. Zobaczyłem siebie, znowu zjeżdżającego kolejką w dół z nartami.
Pocieszała mnie tylko myśl o szczęściu w nieszczęściu: dobrze, że to się stało na szczycie, a nie na pochyłym stoku, przy dużej
prędkości.
Kłopot okazał się nie tak wielki, jak mi się zdawało. W budynku górnej stacji znajdował się specjalistyczny warsztat, wyposażony w
odpowiednią ilość zamiennych części do bety-2. Naprawa trwała parę minut.
Zachwycała mnie nieskończona ilość zjazdowych możliwości. Jednego dnia szalałem na stromym zboczu Suchej Doliny,
następnego na łagodniejszym, prowadzącym do Hali Goryczkowej. Alina opalała się zazwyczaj pod ścianą obserwatorium. Gdy już
miała dosyć samotności, a ja szusowania, ruszaliśmy na wycieczkę.
W porównaniu do rozkrzyczanych narciarskich szlaków, Dolina Chochołowska czy Kościeliska stanowiły oazę spokoju. Wśród
wygłuszającej bieli świeżego puchu, z dala od gwaru turystów, słyszałem bicie własnego serca, a świadomość, że w tych miejscach
przebywał nasz Papież dodatkowo potęgowała wzniosły nastrój.
Wieczory w ciepłym pokoju, przesiąkniętym zapachem żywicy, mijały bardzo szybko. Zza okien dochodziło dalekie ujadanie psów i
skrzypienie śniegu pod stopami przechodniów.
Do snu kołysał nas odgłos przejeżdżających w pobliżu sani. Zasypialiśmy przy dźwiękach ich dzwonków, zanikających gdzieś w
oddali.
Być w Zakopanem i nie zobaczyć Morskiego Oka, to tak, jakby spędzać wczasy w Sopocie i nie pójść na molo. Na tę przyjemność
poświęciliśmy ostatni dzień.
Minęły czasy, kiedy to pozwalano samochodem dojechać pod samo schronisko. Ostatni odcinek od pętli we Włosienicy, nie
korzystając z góralskich sań, pokonaliśmy o własnych siłach. W stronę Morskiego Oka prowadził nas śnieżny tunel. Przydrożne
- 135 zwały sięgały powyżej naszych głów. Alina wdrapywała się na nie i kijkiem narciarskim potrącała gałęzie świerków. Chmura białego
pyłu, zanim opadła na ziemię, rozbłyskiwała w promieniach słońca kolorową paletą.
Płytę jeziora pokrywał gruby lód. Wydeptana ścieżka prowadziła w stronę Czarnego Stawu. Na środku jeziora zrobiło się
nieprzyjemnie. Zawiał wiatr, w gęstej masie szybujących płatków śniegu zniknęło słońce. Nie mogliśmy zabłądzić, jednakże uczucie
stąpania po omacku w zamieci zatykającej usta, nie należało do najprzyjemniejszych.
W dniu wyjazdu obudził nas słoneczny ranek. Białe kwiaty na szybach mówiły jednak o pokaźnym mrozie. Bałem się, czy uruchomię
maluszka. Rozrusznik stęknął i nie miał ochoty odezwać się więcej. Po sekundzie znowu jęknął, a potem usłyszałem radosny głos
pracującego silnika.
Wypoczęci i szczęśliwi, wracaliśmy do domu drogą wśród połyskującej bieli skrystalizowanego śniegu. Przed Makowem
Podhalańskim powitał nas szpaler ludzi. Pomyślałem: "Z pewnością wjeżdżamy w środek jakiejś uroczystości".
Nic podobnego - to ja stanowiłem atrakcją. Czułem się prawie jak uczestnik rajdu zmierzający do mety. "Prawie" w tym wypadku
posiadało zasadniczy ładunek - nie panowałem nad pojazdem. Maluszek po wyjściu z łagodnego łuku poruszał się torem znanym
tylko gapiom. Nie reagował na żadne polecenia. Urzeczony okrzykami publiczności rozpoczął piruety. Dzięki temu, że kręcił się dość
regularnie, mogłem przewidzieć kiedy i gdzie nastąpi końcowa faza popisu. Okazał się nią prozaiczny, oświetleniowy słup z betonu.
Poczułem stosunkowo łagodne uderzenie. Oględziny szkody przerwał krzyk Aliny. Odskoczyłem na bok. Obok mnie przeleciał
kolejny uczestnik spektaklu i wylądował miękko za płotem przydrożnego domu. Tłum z zapartym tchem oczekiwał na następnego
kandydata. Oceniali prawdopodobnie długość poślizgu. Na parusetmetrowym odcinku oblodzonej drogi nie dostrzegłem niestety
żadnego zespołu sędziowskiego ani też przedstawicieli jakiejś innej, oficjalnej formacji.
Właściciel warsztatu, jakby już czekał na mój telefon. Zjawił się bardzo szybko. Odholował nas na swoje podwórko i fachowo
poinformował jak należy postępować z PZU.
Maluszek miał rozwalony cały tył. Słup betonowy okazał się twardszy od zderzaka i przesunął motor do środka pojazdu. Karoseria
nadawała się do wymiany.
Alinę trochę bolała szyja, ale w sumie nic się nam nie stało.
Nie potrafiliśmy całego bagażu, składającego się ze sprzętu narciarskiego, fotograficznego, torb i plecaków przenieść na dworzec.
Nie mieliśmy poza tym pewności, czy złapiemy jakieś połączenie. Z pomocą przyszedł znowu właściciel warsztatu. W wolnych
chwilach lub na specjalne życzenie jeździł taksówką. Ustaliliśmy cenę; 1100 złotych za zawiezienie nas do Siemianowic. Nie
mieliśmy innego wyjścia, choć taki wydatek mocno uderzał nas po kieszeni.
Dwa miesiące bez samochodu. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo uzależniłem się od niego. Zapomniałem, co znaczy zostać
skazanym na korzystanie z publicznej komunikacji.
Głęboko przeżywałem rozstanie z maluszkiem. Tuż przed wyjazdem do Zakopanego, w warsztacie katowickiego Automobilklubu
otrzymał zabezpieczenie antykorozyjne. Tak dobrze się spisywał, a taki spotkał go los.
Osobiście i w odpowiedni sposób wykonałem serwis fotograficzny. Na jego podstawie, inspektor PZU ze spokojnym sumieniem
mógł zakwalifikować szkodę do tak zwanej przekładki. W Centrum Fiata w Tychach, gdzie pracowała żona mojego zastępcy,
załatwiłem wymianę karoserii. Aby przekładka przebiegała stosunkowo szybko, musiałem często "rozmawiać" z mechanikiem.
Średnio dwa razy w tygodniu kursowałem na trasie Nowe Tychy – Siemianowice.
W całej palecie oferowanych przez fabrykę samochodowych lakierów zabrakło koloru żółtego. Wybrałem najmodniejszy - zgniłą
zieleń. Nie podobała się nam specjalnie, ale podobno robiła furorę na zachodzie.
- 136 -
Odlot
Przestałem się bać.
Pomimo mieszanych uczuć co do dnia jutrzejszego, jakich doznałem w czasie powstawania "Solidarności“, uważałem, że nie może
nastąpić powrót do przeszłości. Mogły nadejść trudne czasy, ale nie strach przed władzą.
Gdy otrzymałem kolejną odmowę wyjazdu za granicę, zareagowałem już w sposób bardziej zdecydowany. Napisałem odwołanie do
Biura Paszportów MSW w Warszawie, kopie wysłałem do Rady Państwa oraz do Komisji Skarg i Wniosków przy Sejmie PRL.
Przygotowywałem się jak zwykle na bezprawną odpowiedź. Do tej pory na wszystkie odwołania otrzymywałem z MSW identyczne
oświadczenia:..."Na podstawie art. 4, ...(i tak dalej), zaskarżona decyzja odmowna utrzymana została w mocy". A na koniec:
"Decyzja wydana w tej sprawie jest ostateczna."
Wiosną 81-go wiedziałem, że władza ma większe problemy jak blokowanie wyjazdów. Kalkulowałem nawet, że moja aktywność w
Związku powinna raczej ułatwić dostanie paszportu. Nieuzasadnione odmowy stanowiły jaskrawe pogwałcenie praw człowieka. A
gdy dodatkowo ten człowiek sprawiał kłopoty; dlaczego nie mieliby go wypuścić?!
Uwierzyłem, gdy otrzymałem zawiadomienie z Kancelarii Rady Państwa o przekazaniu sprawy do MSW. I faktycznie po krótkim
czasie dostałem upragniony dokument.
Alina od dłuższego już czasu posiadała paszport. Trudno powiedzieć, aby cieszyła się tak samo jak ja. Wprost przeciwnie: nie
mogła się zdecydować. Nie chodziło przecież o zwyczajną urlopową przygodę. Przez ostatnie lata, za każdym razem, gdy
dostawałem odmowę, pogłębiało się we mnie postanowienie wyjazdu z kraju. Alinie brak było takiej motywacji. Nie znała Zachodu.
Nie chciała zostawić rodziny. Bała się rozstania się ze znajomymi i Katowicami.
Mnie z kolei nic nie było w stanie powstrzymać. Nienawiść do ustroju sięgała szczytu.
Niemożność wydostania się z marazmu finansowego deprymowała. Irena wygrywała kolejne sprawy o alimenty. Argumenty
adwokata udowadniające, że poziom jej i dzieci życia przewyższa wielokrotnie mój status, nie były brane pod uwagę.
Nieodwołalnie postanowiłem opuścić kraj. Moje zdecydowanie nie pozostawiało Alinie alternatywy.
Przygotowałem ją nawet, w wypadku gdybym nie dostał paszportu, na samotną podróż do RFN-u.
Wszystko musiało wyglądać na zwyczajny, urlopowy wyjazd. Bałem się, żeby w ostatniej chwili jakiś nierozważny krok nie
pokrzyżował moich planów.
Alina od wielu lat należała do spółdzielni mieszkaniowej. W "posagu" wniosła książeczkę oszczędnościową z wkładem na M-3. W
przyszłości mieliśmy szansę powiększyć naszą przestrzeń życiową. Te plany stały się nieaktualne. Należało, bez wzbudzania
podejrzeń, jak najszybciej wyciągnąć pieniądze. Ktoś mógłby jednoznacznie zinterpretować raptowne rezygnowanie z członkowstwa
w przededniu wyjazdu za granicę. Zaryzykowałem.
Za uzyskane w ten sposób pieniądze kupiłem na giełdzie samochodowej nową przyczepę turystyczną. "Predom" robił bardzo fajne,
solidne, choć nie całkiem lekkie dwukółki; od dawna marzyłem o czymś takim. Sprzedawca, po zawarciu transakcji,
przetransportował ją do garażu Zosi w Ligocie. Oglądałem nasz dobytek: nowa przyczepka, lśniący dziewiczym lakierem maluch i
odbiegające od całości rdzawe felgi. Na ich renowację straciłem wiele szczotek drucianych i czasu, ale w sumie uzyskałem
zadowalający efekt.
Dokonaliśmy selekcji najważniejszych rzeczy. Czekała nas przeprawa celna i ewentualność szczegółowej kontroli. Bałem się
przewozić czegokolwiek poza sprzętem turystycznym i osobistymi rzeczami. Nie mogłem jednak zrezygnować z najlepszych
powiększeń fotograficznych. Spoczęły na samym dnie przyczepy w przekonaniu, że celnicy nie dokopią się do nich.
Pozostała najważniejsza kwestia do rozstrzygnięcia: mieszkanie. Odstępując je komuś mogliśmy nieźle zarobić. Robienie jednak
takich interesów przed samym wyjazdem wydało się nam zbyt ryzykowne. Mógł nas ktoś zakapować, a wtedy nici z planów. Z
drugiej strony pozostawienie na pastwę losu M-2, nowocześnie umeblowanego, pełnego pamiątek i obrazów, nie wchodziło w
rachubę.
Iwona, młodsza siostra Aliny, od wielu lat marzyła o mieszkaniu. Miała chłopca, chcieli się pobrać. Nie mieli jednak gdzie
zamieszkać. Zdecydowaliśmy wspaniałomyślnie wyświadczyć jej przysługę, co równocześnie, choć tylko czasowo, rozwiązywało
trudny problem. Iwona zobowiązała się dbać o naszą własność jak o swoje. Aby nikt z administracji nie mógł się do niej przyczepić
sporządziłem dokument. Oficjalnie, jako główny lokator, przekazywałem mieszkanie do dyspozycji mojej szwagierki, pani Iwony X...
Również w zakładzie pracy musiałem pozostawić czystą sytuację. Na mojej głowie spoczywał sprzęt fotograficzny, filmowy,
chemikalia, materiały negatywowe i, i, i,... Zorganizowałem komisję inwentaryzacyjną, w skład której weszli zaufani koledzy.
Przekazałem cały kram i ze spokojną głową oczekiwałem na dzień wyjazdu. Zrobiło mi się bardzo przykro w czasie rozstania z moją
pracownią. Miałem przecież wszystko: pracę stanowiącą pasją życiową, wspaniałe warunki, możliwości rozwojowe, idealne
zakładowe stosunki, poczucie zadowolenia i satysfakcję z uznania. Rezygnowałem z tego wszystkiego za wolność, która czekała na
mnie za granicą.
Od wyjazdu dzieliły nas dni. Wszystko zapięte zostało na ostatni guzik.
Rano obudził mnie dzwonek. Z pewnością zapomniałem wystawić flaszkę. Przed drzwiami zamiast roznosiciela mleka stał milicjant.
Pokazał polecenie odprowadzenia mnie na komisariat w celu przesłuchania. W jakiej sprawie, nie wiedział. Nie podejrzewałem, że
ktoś nas wsypał. Przypuszczałem raczej, że to sprawa związana z działalnością w "Solidarności“. Poza innymi grzeszkami
zorganizowałem niedawno, razem z Wojtkiem z Zieleni, ostrzegawczy strajk w naszym chorzowskim oddziale. Za taką działalność
jednak nie mogli mnie oficjalnie zatrzymać. Milicja w podobnych wypadkach jeszcze nigdy nie interweniowała.
- 137 Udało mi się na całe szczęście przekonać "pana władzę“, o bardzo pilnej robocie. Podpisałem zobowiązanie do osobistego
stawienia się za dwie godziny w komisariacie MO.
W pracy zawiadomiłem kolegów o niejasnej sytuacji. Postanowiono, w przypadku przedłużającego się przesłuchania, natychmiast
interweniować.
Do szarego budynku wchodziłem naładowany. Z pewnością przed rokiem, w podobnej sytuacji, zachowywałbym się inaczej. Teraz
czułem poparcie milionów. Zostałbym bohaterem gdyby mnie przymknęli.
Facet o wyglądzie węglarza zażądał dowodu osobistego.
- Co pan ma tu do powiedzenia? Nie przyszedłem na rozmowę z cywilami.
- Jestem milicjantem!
- Nie widzę tego. Chcę rozmawiać z dyżurnym oficerem.
Wiedziałem, że się wygłupiam; potraktowany zostałem jednak poważnie.
Do pokoju wszedł przepisowo ubrany przedstawiciel władzy.
- Nareszcie. Chciałbym się dowiedzieć, o co właściwie chodzi?
- Nie denerwujcie się, obywatelu. Sprawa dotyczy wypadku.
- Jakiego wypadku?
- Samochodowego wypadku w Prudniku, jaki wydarzył się przed rokiem w dniu...
- Co milicja ma z tym wspólnego? Przecież to jest sprawa PZU.
- Chodzi o zwyczajne wyjaśnienie.
- Zwyczajne wyjaśnienie? Dlaczego w takim razie w ten sposób zostałem zaproszony?
- Nie reagował obywatel na dwa poprzednie wezwania.
- To nieprawda. Ani razu nie dostałem czegoś podobnego.
- Jeżeli tak się stało, to przepraszamy. Przejdźmy teraz do rzeczy. Podobno się wam spieszy.
Prawie już zapomniałem o tym wypadku. Faktycznie przed rokiem, po uroczystości zaręczynowej, jechaliśmy dwoma samochodami
do Nysy. Rodzice z tyłu w swoim szybkim BMW utrzymywali odpowiedni dystans. Przy wyjeździe z Prudnika, stojący na poboczu
fiat 125 P nagle ruszył. Chciał po prostu zawrócić. Przeszkodziłem mu w tym nie mogąc wyhamować. Beztrosko zakręcające auto
otrzymało prostopadłe stuknięcie. Nikomu na szczęście nic się nie stało. Nasz maluch miał trochę wgięty błotnik. Duży fiat, a raczej
jego przerdzewiała dolna listwa, bardziej ucierpiała.
Milicjanci z drogówki sporządzili protokół, wskazując w nim jednoznacznie winnego kolizji. Jako świadków spisali rodziców.
Okazało się, o czym nie wiedziałem, że moi staruszkowie, wezwani w jakiś czas po tym wypadku do komendy MO, niczego nie
widzieli. Po prostu nie mogli nic powiedzieć jak doszło do kraksy. Z kolei kierowca dużego fiata okazał się jakąś wojskową szychą i
próbował winę zwalić na mnie.
Przedstawiłem więc jeszcze raz przebieg wydarzeń. Żadnego znaczenia to już dla mnie nie miało i żadnych konsekwencji nie mogło
mieć. Przesłuchanie, jak zwykle w tej instytucji, nie należało do przyjemności, w sumie jednak żal miałem nie do milicjantów, tylko
do rodziców. Nie rozumiałem ich zachowania. Gdyby nawet nie widzieli jak doszło do stłuczki, czemu nie przedstawili mojej wersji?
Czyżby tak bardzo się bali?
Pożegnanie w Siemianowicach trwało całe przedpołudnie. Nie mogliśmy opuścić mieszkania. Gorycz rozstania łagodziły jedynie
radosne twarze szwagierki i przyszłego szwagra.
W Ligocie sytuacja przedstawiała się jeszcze dramatyczniej. Ciocia Cesia z trudem opanowywała wzruszenie. W oczach zawsze
radosnej Zosi kręciły się łzy. Stefan jak zwykle silił się na dowcipy. Trójka ich dzieci robiła głupie miny, nie rozumiejąc całego
zamieszania. Alina szlochała, a ja cykałem ostatnie zdjęcia.
Bezsenna noc w Nysie, wywołana gorączką wyjazdu, udzieliła się również rodzicom. Co chwilę zaglądaliśmy przez okno w obawie,
czy ktoś nie dobiera się do załadowanej przyczepy. Każde szczeknięcie psa podrywało nas na równe nogi. Nawet seks nie potrafił
przywrócić spokoju. I jak zwykle w takich wypadkach bywa - dopiero nad ranem sen nas zmorzył.
Dzięki temu wyjazd, zaplanowany na wczesne godziny, nastąpił w samo południe. Znowu płacz, błogosławieństwo matki,
pożegnalne zdjęcia i w drogę. Światło czterech migaczy rozchodziło się w przestrzeni, do której nie wiedziałem, kiedy, i czy w ogóle
wrócę. Ujadanie goniącego foksteriera doprowadziło nas do skrzyżowania.
Pogodny dzień zapowiadał popołudniowy upał. W miarę mijania kilometrów uspakajały się emocje i wzruszenia. Narastało natomiast
napięcie przed odprawą celną. Spokój zachowywał tylko maluszek; nie przejmując się niczym, dzielnie pokonywał wzniesienia,
zdecydowanie przeciwstawiając się poczynaniom przyczepy rozbrykanej na nierównościach drogi.
Nagle przypomniałem sobie scenę powrotu z Francji, jak na granicy celnicy przesłuchiwali moje nagrania.
W pośpiechu zaczęliśmy szukać mogących podpaść kaset. Zabrałem wszystkie, bez selekcji. Wśród nich musiała znajdować się ta,
z utrwalonymi na gorąco przez "Solidarność", wypadkami w Bydgoszczy. Pomimo żalu, postanowiłem zmazać te kompromitujące
milicję wydarzenia. Nie chciałem ryzykować. Przy okazji pozbyłem się, na wszelki wypadek, ostatniego nagrania "60-ciu minut na
godzinę“.
Na granicy w Słonym, po przepisowym oczekiwaniu, rozpoczęła się kontrola. Zgodnie z przewidywaniami, wszystkie rzeczy z auta
wylądowały na ławkach. Wśród nich mój skarb, wiertarka Boscha, niewidocznie upchana przy kole zapasowym. Nie pomogło
- 138 tłumaczenie, że jest to narzędzie pracy, niezbędne w czasie awarii. Nie mogłem jej wywieźć. Do depozytu celnicy skierowali również
wazon z Włocławka i kanister z benzyną. Namiot otrzymał plombę, a przyczepa znalazła się w jakimś rejestrze rzeczy wywożonych.
Przestałem się przejmować; do czego mogli się jeszcze przyczepić? Do paru mielonek? Pół litra miodówki? Nie zależało już mi na
niczym, mogłem nawet poświęcić zdjęcia, byleby znaleźć się jak najszybciej po drugiej stronie. Celnicy jak gdyby wyczuli moje
zrezygnowanie, przestali przekopywać bagaże. Mogliśmy ruszyć.
W Náchod wstąpiłem na pocztę. Chciałem wysłać rodzicom pokwitowanie z granicy, aby mogli jak najszybciej odebrać rzeczy z
depozytu. Nie wiedziałem, jak nazywa się list polecony czy znaczek. Doświadczenie natomiast podpowiadało, że jeżeli Czech nie
chce kogoś zrozumieć, to za żadne skarby świata nie zrozumie. Spotkało mnie miłe zaskoczenie. Przypuszczalnie panienka "z
czeskiego okienka" miała słabość do Polaków.
Za Hradec Králové zatrzymałem samochód. Panował jeszcze upał, ale napięcie wyraźnie opadło. Po wyjściu z auta poczułem
delikatny podmuch wolności. Woda w przydrożnej gliniance kusiła świeżością. Stroje kąpielowe po odprawie celnej spoczywały nie
wiadomo gdzie i nie myślałem nawet o ich szukaniu. Dzięki temu swoboda ruchów, pobudzona przylegającą przejrzystością,
wprawiała mnie w trans. Z pewnością to samo odczuwała Alina, bo gdy znalazła się w pobliżu, nie miałem wątpliwości, że nasze
uniesienie wywoła zamieszanie wśród, delikatnie do tej pory, pluskających fal.
Przez Pragę przejechaliśmy bez problemów. Po drobnych zakupach pozostało nam tylko 110 koron na benzynę. Musiałem
oszczędnie jechać, aby dotrzeć bez problemu do granicy. Droga zaczynała się dłużyć. Pomimo nocnego chłodu rozgrzany
maluszek, pracując na najwyższych obrotach, zapewniał nadal południową atmosferę. Alina miała już wszystkiego dosyć. Nie tyle
upał dawał nam w kość, co huk pracującego silnika i wstrząsy wywołane dobijaniem przyczepy.
W Pilźnie pomyliłem drogę. Chciałem jechać na Rozvadov, a zmierzałem w kierunku Klatowy. Nie chciało mi się jednak zawracać.
W sumie trasa w jednym i drugim wypadku prowadziła do Niemiec. Kosztowało nas to niestety sporo czasu, a maluszka wiele
wysiłku przy pokonywaniu gór.
Na przejściu granicznym panował całkowity spokój. Tylko parę metrów dzieliło mnie od celu. Trzęsąc się z zimna i emocji czułem,
jak mi serce wali.
Z małego budynku wyszło dwóch zaspanych mundurowych. Mogłem wyczytać z ich spojrzeń zachwyt wywołany naszym
pojawieniem się na granicy o tak późnej porze. Gdybym znał niemiecki z pewnością dowiedziałbym się dużo więcej.
Sprawdzili wizy, zaglądnęli pod przykrywę przyczepy i machnęli do odjazdu. Zabolało mnie ich lekceważenie. Znajdowałem się w
tak ważnej chwili, w tak ważnym miejscu, wkraczałem do wolnego kraju, a oni tylko pomachali.
- 139 -
Kamienie na szosie
Po przekroczeniu granicy znaleźliśmy się w Bayerisch Eisenstein. Wypoczynkowe, górskie miasteczko pogrążone w całkowitym
śnie, nie zwracało na nas uwagi.
Po idealnie gładkiej powierzchni toczył się utrudzony maluszek. Pracował ciszej, jak gdyby przestraszony nocnym spokojem.
Światło ulicznych latarń podkreślało nienaturalną równość czystych chodników. Cienie drzew łagodnie kładły się na starannie
odkurzonym dywanie asfaltu.
Białe pasy drogi prowadziły nas we właściwie obranym kierunku.
Zaczynało świtać. Idealna pora do ruszania w drogę - koszmarna po całonocnej jeździe. Znalazłem postój. Do przywrócenia sił
wystarczyły dwie godziny drzemki. Przy prostowaniu kości w porannym słońcu zobaczyłem na trawie pobocza rozłożony,
dwuosobowy namiot. Rejestracja stojącego nieopodal auta wskazywała na rodaków. Co za przypadek; też KAC z Katowic.
Bałem się przejeżdżać przez Monachium; bocznymi drogami okrążyłem milionowe miasto. Kosztowało to nas wiele czasu. Czułem
zmęczenie. Maluszek, z przyczepą prawie tak dużą jak on sam, wzbudzał zainteresowanie. Z wyszukaną kurtuazją wpuszczano
mnie na właściwy pas, ustępowano drogi.
Rosło napięcie. Przemierzałem piękny kraj. Widok mijanych willi nad Starnberger See przewyższał marzenia o beztroskim życiu.
Białe żagle jachtów lekko pochylały się ku tafli jeziora. Zapomniałem, że może panować taka harmonia i spokój. Po siedmiu latach
oczekiwań powracał dawny zapach.
Na stacji, gdy za piętnaście litrów benzyny zapłaciłem 22 DM, sumę mocno obciążającą naszą kasę, uświadomiłem sobie, że do
postawienia dwóch nóg w tym kolorowym świecie należy wykonać jeszcze parę dodatkowych ruchów.
Gdy dotarłem do Peiting dochodziło południe. Po paru nieudanych próbach przestałem dopytywać się o adres. Bezradnie krążyłem
po mieście. Przy nieruchliwym skrzyżowaniu, gdzie mogłem zatrzymać auto, zobaczyłem budkę telefoniczną. Monotonny sygnał
brzmiał w słuchawce do znudzenia. Dlaczego nikt nie odbierał? A może miałem zły numer?
W pobliskim salonie mitsubishi, uprzejmy sprzedawca rozłożył na ladzie mapę miasta. Pokazał mi gdzie jest Am Steg. Bezradnie
rozłożyłem ręce. Nie rozumiałem ani jednego słowa. Wielokrotnie powtarzał: Richtung Füssen. Chciałem wiedzieć, w jakim kierunku
mam jechać, a on powtarzał: Richtung Füssen. Wyciągnąłem "Rozmówki niemiecki". Podałem do przeczytania odpowiedni zwrot. W
odpowiedzi usłyszałem: Richtung Füssen. Olśnienia doznałem dopiero na pierwszym skrzyżowaniu. Żółty drogowskaz, a na nim jak
byk czarne litery: Füssen 31 km.
Na osiedlu domków jednorodzinnych panował całkowity spokój. Pora obiadowa. Wiedziałem dzięki listownym opisom, że cel musi
być blisko. Jakiś samochód z czerwonym napisem "Fahrschule" dziwnie poruszał się po jezdni. Postanowiłem jeszcze raz
spróbować szczęścia - wystartowałem w jego kierunku machając kartką z adresem.
Zaskoczyła mnie znowu uprzejmość Niemców - nie zdołałem zrobić paru kroków, a już z auta wyskoczyła jakaś blondynka i biegła w
moim kierunku. Po ułamku sekundy zacząłem również biec.
Otaczała mnie, górująca nad czerwoną płaszczyzną dachów, ośnieżona panorama Alp. Bardziej imponująca od widoku Tatr pod
Poroninem. Ostre powietrze przypominające, że góry są tuż, tuż, nie zdołało swoją rześkością obniżyć napięcia. Radosny krzyk
Krystyny zagłuszał wszystko.
- No, nareszcie! Już martwiłam się. Czekaliśmy wczoraj całe popołudnie.
- Cześć! Nie poznałem cię w pierwszej chwili.
- Zobaczyłam was już wcześniej. Musiałam tylko wytłumaczyć instruktorowi, dlaczego rezygnuję z reszty godziny.
- Robisz prawo jazdy? Nic nie pisałaś!
- Tak, tak! Ale chodźcie. Na pewno jesteście zmęczeni.
Minęły tylko dwa lata. Krystyna zmieniła się. Dżinsy, bluzka – fajnie wyglądała, ale jakby spoważniała. Przywitaliśmy się bardzo
serdeczne, niemniej wyczułem jakieś zakłopotanie, jakiś cień obcości.
Mieszkali w szeregowym domku z widokiem na góry. Pełen luksus. Wszędzie wykładziny. Taras z wyjściem na ogród. Nowocześnie
urządzona kuchnia ze zmywarką naczyń. Na wszystkich poziomach pomieszczenia sanitarne wyłożone stylowymi płytkami. Całość
tchnęła świeżością. Ich mieszkanie w Nysie było fajne, ale obecne cacko, choć niewłasne, przewyższało tamto pod każdym
względem o parę klas.
Do dyspozycji otrzymaliśmy całe poddasze. Pomieszczenie to, choć nie w pełni umeblowane, o metrażu większym od naszego
całego M-2, wystarczyć musiało na parę zaplanowanych dni. Poczuliśmy się fantastycznie.
Następnego dnia zadzwoniłem do Zbyszka w St. Etienne. Przed wyjazdem z Polski zawiadomiłem go o naszym przyjeździe. W
liście, choć w sposób zakamuflowany, dałem wyraźnie do zrozumienia, że zdecydowałem się na pozostanie. Prosiłem poza tym
ażeby, jak przed laty, pomyślał o załatwieniu pracy.
Przyjemnie mi się zrobiło na dźwięk znajomego głosu. Nie spodziewałem się jednak tego, co usłyszałem.
Panował kryzys, pan E. splajtował, bezrobocie wzrastało. Nie miałem szans na zatrudnienie.
Zbyszek radził zostać w Niemczech, gdzie mogłem liczyć na pomoc. On natomiast nie mógł ani udzielić wsparcia, ani czegokolwiek
zagwarantować.
Zdawałem sobie sprawę, że bez jego pomocy nie zaczepię się we Francji.
W zaplanowanym, sielankowym harmonogramie nie przewidziałem takiej pozycji. Porażał mnie dramat sytuacji.
- 140 Powrót do kraju nie wchodził w rachubę. Jazda dalej na zachód nie miała również sensu. W Niemczech zostać nie chciałem; nie
znałem ani słowa w tym języku, którego w dodatku nie lubiłem i nie miałem zamiaru się uczyć.
Przez jakiś czas mogliśmy korzystać z gościnności szwagra. Co jednak dalej?
Cały nasz majątek w dniu wyjazdu, zgodnie z zaświadczeniem bankowym, wynosił: 311 USD, 90 DEM, 150 FRF. W Polsce miało to
jakąś wartość, ale tutaj - na jak długo mogło wystarczyć?
Od załamania dzieliła nas jednak przepaść. Ostre słońce zapowiadało upalne lato. Siedzieliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc
Bawarii. Monachium, Garmisch-Partenkirchen, jeziora, góry, wszystko znajdywało się w zasięgu ręki. Do austriackiej granicy
dojechać można było w przeciągu pół godziny.
Każdy sklep wydawał się wspanialszy od naszych Peweksów. Niewyobrażalna ilość towarów przyprawiała o ból głowy.
Różnorodność najnowszych samochodów przyciągała nieprzytomny z zachwytu wzrok.
Choć każde tankowanie benzyny zmniejszało pokaźnie nasze zasoby, nie dawaliśmy wypocząć maluszkowi. Czuliśmy się bardzo
wakacyjnie wśród wielojęzycznego tłumu turystów odwiedzających te okolice.
Przyjemnie płynące dni zakłócało zniecierpliwienie Zygmunta. Niby wszystko wyglądało na okay, niemniej coraz wyraźniej okazywał
zatroskanie o nasz los. Tak wyglądała, w każdym razie jego oficjalna wersja. Zdawałem sobie sprawę, że perspektywa goszczenia
szwagra i szwagierki ponad zaplanowany czas, spędzała mu sen z powiek.
Pewnego dnie przyniósł wiadomość ze szpitala, że w pobliskim przedsiębiorstwie budowlanym potrzebują pracowników.
Nie potrafiłbym nawet na migi dogadać się z kimkolwiek. Potrzebowałem pomocy siostry.
Krysia po dwóch latach poznała nieźle niemiecki, niemniej miała zawsze duże opory w załatwianiu urzędowych spraw. Nieśmiałość
odziedziczyła po naszym ojcu. Entuzjastycznie jednak podeszła do zagadnienia; również w jej interesie leżało, abym zaczął jak
najszybciej zarabiać.
W dziale kadr przedsiębiorstwa Hafenmeier u. Hölzle przyjęto nas dość biurokratycznie. Krysia przedstawiła się jako lekarz.
Nadmieniła, że mąż jej, tej samej profesji, pracuje w tutejszym szpitalu. Mnie z kolei zaprezentowała jako mgr inż. projektanta
budownictwa mieszkaniowego i przemysłowego. Alina występowała jako kreślarka, również szukająca zatrudnienia.
Urzędniczka patrzyła się na naszą trójkę dosyć podejrzliwie. Pomimo tytułów okazało się, że nie ma nam nic do zaoferowania.
Krysia dosyć nieśmiało upierała się: może coś jednak mają. Słyszała, że przedsiębiorstwo poszukuje pracowników.
Kadrowa wykazywała zniecierpliwienie. Na jej twarzy zagościł ironiczny uśmiech. Tak! Mieli, ale to zajęcie dotyczyło robotników.
Wątpiła, czy nas to może interesować.
Krysia z zakłopotaniem przetłumaczyła nam, w czym jest rzecz. Nie rozumiałem jej wątpliwości. Czyż mogli zatrudnić kogoś na
jakimś technicznym stanowisku bez znajomości języka, czyli praktycznie analfabetę?
Zdecydowałem się bez zastanawiania. Co mogłem robić lepszego?
Urzędniczka wyszła z pokoju. Po powrocie lojalnie ostrzegła, że to, co mają do zaoferowania to ciężki kawałek chleba - zajęcie przy
budowie dróg.
Formalności trwały bardzo krótko. Parę osobistych danych potrzebnych do ubezpieczenia i numer konta bankowego, które
musiałem założyć. Po złożeniu podpisu na formularzu mogłem zaczynać następnego dnia.
Przypomniałem sobie napomnienia mamy z czasów, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej: "Jak nie chcesz uczyć się, to
będziesz tłuc kamienie na szosie“.
Z mieszanym uczuciem kontemplowałem słuszność tej mądrości. Pocieszałem się jednak, że tłuc kamienie za miesięczną pensję
przekraczającą roczne zarobki projektanta, to nie taka znowu straszna rzecz.
W umówionym miejscu, przy wjeździe do osiedla, czekałem wczesnym rankiem na przyjazd firmowego busika. Kierowca okazał się
Niemcem spełniający równocześnie funkcję majstra, natomiast reszta brygady składała się z obcokrajowców; trzech Turków i dwóch
Jugosłowian. Poznałem już parę słów, aby wywnioskować, że rozmowa, a raczej porozumiewanie się, przebiegało w dziwnym
dialekcie. Niczego nie rozumiałem poza tym, że posługiwano się czasownikami w bezokolicznikowej formie.
W przydzielonej mi pracy łopata stanowiła podstawowe narzędzie. Inteligent niestety myśli, że łopatą się tylko macha. Przy
rozsypywaniu żwiru, po paru minutach takiego machania miałem dosyć. Wtedy podszedł do mnie kolega -Turek. Jego nieogolona
gęba, o wyglądzie mówiącym, że jej właściciel nie ma pojęcia, w której ręce trzyma się nóż w czasie jedzenia, wyrażała politowanie.
Po jego kupie kamieni nie zostało śladu. Z pewnym zdenerwowaniem wyrwał mi łopatę i bez słów pokazał, jak się pracuje tym
narzędziem używając kolan. Niedostrzegalna rzecz, a tak bardzo ważna. Przypuszczalnie gdybym dalej działał po swojemu, to
wieczorem podczas kolacji nie byłbym w stanie podnieść ręki do ust. Ani prawej, ani lewej.
Brygadzista - Kapo jak wszyscy do niego mówili, szarpał robotą ponad siły. Co prawda miał ku temu warunki, wyglądał na kawał
chłopa. Myślałem jednak, że popisuje się na początek. Niestety nie; on w taki sposób zasuwał cały czas, więc inni też musieli.
Do naszych podstawowych czynności należało kładzenie asfaltu.
Panował lipcowy upał, temperatury dochodziły do 30°C, a gorąca czarna maź lepiła się do wszystkiego, wyziewy zatykały oddech.
Okularów zalewanych potem nie mogłem nawet dotknąć, aby jeszcze bardziej ich nie zabrudzić. Bez specjalnych butów, w jakie
firma wyposażała swoich pracowników, nie dało się stąpać.
Dniówka trwała nieraz ponad dziesięć godzin. Do domu przychodziłem prawie na czworakach. Jadłem i kładłem się spać. Odwrotnie
jak w dowcipie z górnikiem, który to zmęczony po szychcie nie chciał kolacji, tylko swoją starą. Na szczęście po tygodniu harówy
zacząłem się adaptować i ponownie cieszyć życiem.
W połowie miesiąca Krysia z dziećmi i Zygmuntem pojechali na krótki urlop do Włoch. Mieli nowy samochód. Szwagier strasznie
zadzierał nos z tego powodu. Opowiadał, jak długo zastanawiał się nad marką. Jedni doradzali mu opla, inni forda, myślał nawet
nad mercedesem i w rezultacie kupił "VW - Jetta".
- 141 Niezdecydowanie Zygmunta znaliśmy od dawna. Chciał zawsze zrobić jak najlepiej i w związku z tym zasięgał opinii wszystkich,
również salowych i pielęgniarzy, często nie zdając sobie sprawy z ich niekompetencji. Z rodzinnego domu wyniósł opinię o
uczciwości Niemców i uważał, że jeżeli rodak mu coś poradził, to nie ma o czym dyskutować. Dotyczyło to nie tylko spraw
motoryzacyjnych.
W międzyczasie przyjechali rodzice. Nigdy nie mieli kłopotów z paszportami. Z celnikami też nie. Przywieźli wiertarkę i inne
drobiazgi odebrane z granicznego depozytu. Cały zresztą samochód załadowali naszymi rzeczami. Garnki, książki, powiększalnik,
bielizna, płaszcze, kurtki, swetry; nawet sprzęt narciarski udało im się przemycić. Powitanie wyglądało tak, jakbyśmy przed latami
się rozstali. Radosną atmosferę zakłócała tylko troska o moją przyszłość.
- We Francji pracowałeś w czystym kombinezonie. Wyglądałeś jak człowiek.
- Dalej tak się czuję pomimo brudnych rąk.
- O Boże! Nie chodzi o twoje ręce i wyszmirowane spodnie!
- Więc o co? Przecież nie mogę im siedzieć na garnku, nic nie robiąc.
- Masz przecież zawód. Naucz się języka.
- Robię to!
- W takim tempie, to do emerytury nie zdążysz.
Faktycznie, tylko czasami, podczas przerw w pracy, brałem rozmówki do ręki. Śmiano się ze mnie: "Po co się uczysz niemieckiego?
Ty masz uczyć się bawarskiego! (Du muss Bayrisch lernen!)“.
Z bawarskim od samego początku miałem kłopoty.
Lata spędzone na Śląsku wyrobiły we mnie przekonanie, że tylko prości ludzie używają gwary. Oczywiście, prawie wszyscy ją znali.
Moi koledzy na studiach popisywali się często tą umiejętnością, robili to jednak zawsze dla wygłupów. W zasadzie nie wypadało
"godoć“, nie tylko w biurze, ale nawet na ulicy. W środowisku ludzi, których znałem, gwara śląska zarezerwowana została dla
folkloru i rozrywki i każdy starał się poprawnie mówić.
W Bawarii sprawa przedstawia się odwrotnie. Tylko wyjątki używają poprawnej niemczyzny. Rzemieślnik, sprzedawca, lekarz
"godo“. Jeden nie umie inaczej, inny robi to dla komercyjnych celów i tylko w wyjątkowych sytuacjach stara się prawidłowo mówić.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że każdy jest dumny ze swojej gwary. Nawet niektórzy politycy podkreślają akcentem swój
lokalny patriotyzm.
Jak nie umiesz po bawarsku, jesteś prusakiem, czyli "gorolem“ jak mawiają Ślązacy, z tym, że określenie to jest dużo ostrzejsze.
"Preuße" posiada zabarwienie nietolerancji z domieszką pogardy.
Po przyjeździe Krysi z wakacji, radość i łzy pojawiły się na twarzach rodziców. Dawno jej i ukochanych wnuczek nie widzieli.
Wzruszenie zakłócił pewien narodowościowy problem. Zygmunt wykorzystał swoje pochodzenie i otrzymał niemieckie
obywatelstwo, a wraz z nim cała rodzina. Ojciec i Matka nie mogli pogodzić się z faktem, że mają córkę Niemkę.
Sytuację wywołującą zrozumiałe emocje rozładowali goście.
Pod wspólnym dachem zagościli jeszcze jedni Polacy szukający nowej ojczyzny; małżeństwo lekarzy z córeczką. Krysia i Zygmunt
od dawna znali Staszka, podobnie jak jego żonę. Zaprzyjaźnili się jeszcze we Wrocławiu w czasie studiów.
Staszkowie poczuli się jak u siebie w domu. Nie potrzebowali na całe szczęście korzystać z pomieszczeń sypialnianych, gdyż
przyjechali z przyczepą campingową. Nie ukrywali, że pobyt w Peiting traktują jako bazę wypadową, skąd wyruszą do miejsca
docelowego.
Staszek sprawiał wrażenie człowieka skromnego. Z czasem zorientowałem się ze zdziwieniem, że na tym mu zależało.
Prawdopodobnie podkochiwał się kiedyś w Krysi; doszedłem do takiego wniosku obserwując ich zażyłe stosunki. W odróżnieniu od
Zygmunta cechowała go życiowa zaradność, podbudowana ogólną wiedzą.
Rozeznał sytuację wielu lekarzy z Polski pracujących w NRF i doszedł do wniosku, że nie ma szans na zajęcie, nawet w przyszłości,
stanowiska ordynatora. Ambicja nie pozwalała mu na przyjęcie posady zwyczajnego asystenta, gdzieś na prowincji. Należał do
najlepszych studentów. Pracując na Akademii Medycznej odnosił sukcesy.
U Krysi w piwnicy urządził sobie podręczne biuro. Poza sporadycznymi wypadami w teren, nieprzerwanie stukał na maszynie.
Wysyłał masę listów. Po przeanalizowaniu wszystkich możliwości postanowił wyemigrować do Afryki Południowej.
Przekazał mi wiele informacji. Z dwóch stron maszynopisu dowiedziałem się o najistotniejszych przepisach dotyczących
obcokrajowców. Od niego też dostałem adres polsko-amerykańskiego biura emigracyjnego w Monachium.
Podczas pewnej dyskusji, jeszcze w Polsce, Stefan nakłaniał mnie na wyjazd gdzieś dalej. "Co tam Francja, gdzie się pchasz? RPA
albo Australia to jest przyszłość“. Wiedziałem, że mój szwagier zawsze myślał w pierwszej kolejności o sobie. Nie miał w tych
częściach świata żadnych znajomych, więc pomyślał o mnie. Nie miałem zamiaru tak daleko jechać, niemniej egzotyka tamtych
krajów mocno mnie pociągała.
W zaistniałej sytuacji postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o możliwościach emigracji. Co prawda angielskiego nie znałem,
ale niemieckiego też musiałem się uczyć. Alina, choć z góry przekreślała wyjazd do Afryki, pojechała ze mną do Monachium.
Ze znalezieniem Zweibrückenstraße nie miałem problemu. Do biura, po odszukaniu nieźle zamaskowanego wejścia, jakoś
trafiliśmy. Na poddaszu, w dość ponurych pomieszczeniach mówiono po polsku. Wbrew oczekiwaniom spotkało nas chłodne
przyjęcie. Mankamentem okazał się mój wiek: "Ma pan czterdziestkę na karku. Tam potrzebują młodych ludzi. W pana wieku, do
tego bez znajomości języka, rozpoczynanie wszystkiego od nowa jest ryzykowne“.
Istniały możliwości starania się o emigrację do USA, Kanady, Australii i półoficjalnie do RPA. Okres oczekiwania zależał od kraju.
Najkrócej, a i to parę dobrych miesięcy, czekało się na wyjazd do Australii, najdłużej do USA. Do zadań biura, określonych w nazwie
- 142 jako komitet pomocy (§ Relief Committee Inc.), należało znalezienie opiekuna. Mogła to być osoba prywatna lub instytucja. Opiekun
pokrywał wszelkie koszty związane z emigracją i gwarantował zatrudnienie.
Otrzymaliśmy formularze. Poinformowano nas, że w międzyczasie, to jest w okresie załatwiania formalności, powinniśmy zgłosić się
na policję lub do urzędu dla obcokrajowców i poprosić o azyl.
Opuszczaliśmy biuro z mieszanymi uczuciami. Mimo wszystko posiadałem wyższe wykształcenie techniczne i znaczącą praktykę
zawodową. Czułem się jednak, jak w dawnych czasach jeden z rzeszy poniżonych na targu niewolników. W dodatku niewolnik,
którego nic nie obchodziło, jaki właściciel miał go kupić.
Alina nic nie mówiła, chciała tylko jak najszybciej oddalić się z tego miejsca.
Księgowy przedsiębiorstwa, w którym pracowałem, zaproponował nam wynajęcie należącego do niego domu w Hohenfurch. Ściany
pokoi rozmieszczonych na dwóch poziomach wymagały odświeżenia, łazienka i pomieszczenia sanitarne małego remontu. Te prace
miałem sam wykonać, a właściciel zobowiązał się dostarczyć na ten cel materiały budowlane. Ustalił, jak na mieszkanie o
powierzchni przekraczającej 100 m² z garażem, bardzo niski czynsz.
Alina zdecydowanie zaprotestowała. Przerażała ją samotność na wsi. Czuła się i tak całkowicie wyizolowana pobytem za granicą.
Nie chciała zrezygnować z jedynego kontaktu, jaki utrzymywała z Krystyną.
Na szczęście księgowy miał jeszcze jedną propozycję.
Do przedsiębiorstwa należały dwa budynki mieszkalne w Schongau. W jednym z nich znajdował się do wynajęcia pokój z niszą
kuchenną i łazienką. Garsoniera została dosyć luksusowo umeblowana, przeznaczono ją jednak dla pojedynczej osoby. W drodze
wyjątku, jako bezdzietne małżeństwo, mogliśmy tam zamieszkać. Jedyny mankament stanowił czynsz, abstrakcyjna kwota – 269
DM. Pomimo tego od razu zdecydowaliśmy się.
Sytuacja w Peiting stawała się nieprzyjemna. Zaczynało dochodzić do nieporozumień. Zygmunt, jak już wspomniałem, w związku ze
swoim pochodzeniem uważał za godne uwagi tylko to, co niemieckie. Jego niezadowolenie wynikało w głównej mierze z faktu, że
mówiliśmy po polsku. Zamęczał całą rodzinę obsesyjną chęcią zostania stuprocentowym Niemcem. To jego groteskowe
zachowanie, którego sam nigdy nie zauważał, dało się w sumie przełknąć. Natomiast demonstracyjne okazywanie wyższego
pochodzenia, czyli ekstra rasy, stawało się nie do strawienia.
Z dużą ulgą, choć kosztowało nas to majątek, zamieszkaliśmy w Schongau West.
Osiedle domków jednorodzinnych wymieszanych z trzykondygnacjowymi blokami usytuowano na wysokiej skarpie, powstałej
jeszcze w czasach polodowcowych. Wśród zieleni krzewów i drzew, krzyżują się czyste uliczki. Nazwy ich zgrupowane zostały
tematycznie. Naszym przeznaczeniem okazali się słynni kompozytorzy. Na Johan Sebastian Bach Strasse 11, poczuliśmy się
nareszcie niezależnie i swobodnie.
Przy budowie nowego odcinka drogi należało ułożyć krawężniki. Transportowanie cholernie ciężkich betonowych bloków,
przenoszonych we dwójkę przy pomocy specjalnych szczypców, dawało w kość. Po tygodniu harówki poczułem ból w łokciu. Nie
mogłem dźwigać dalej. Majster przeniósł mnie do łopaty. Po dwóch dniach dostałem pismo z dyrekcji. Poznałem już na tyle
niemiecki, abym mógł zorientować się, że chodziło o zwolnienie. W trzech lakonicznych zdaniach informowano mnie, że na skutek
braku zleceń przedsiębiorstwo jest zmuszone wypowiedzieć stosunek pracy. Ostatni dzień zatrudnienia wyznaczono za tydzień.
W zasadzie nie zmartwiłem się specjalnie. Zdawałem sobie sprawę, że tak czy tak, przy "tłuczeniu kamieni na szosie“ długo nie
wytrzymam. Mieliśmy gdzie mieszkać, a oszczędności powinny wystarczyć nam na parę miesięcy.
W BMW ojca przednie amortyzatory nadawały się do wymiany. Od dłuższego czasu miał z nimi kłopoty. Pomimo dwukrotnej
regeneracji dalej nie trzymały. Postanowiłem rozwiązać tę sprawę na złomowisku. Zamiast samych amortyzatorów udało się, za
śmiesznie niską cenę, wymontować całe przednie zawieszenie.
Lubiłem zawsze majsterkować, zabrałem się więc z energią do dzieła. Wszyscy mi kibicowali. Najwięcej problemów przysporzyło
ściśnięcie sprężyn.
Moim zmaganiom towarzyszył również Staszek. Uważał, że w RPA stałbym się bogatym człowiekiem przy takich zdolnościach. Jako
biały nie miałbym żadnych problemów z otworzeniem warsztatu mechanicznego. Poszukiwano tam usług tego rodzaju.
Postanowiłem zorientować się jak faktycznie wyglądają te możliwości. W zasadzie nie zobowiązywałem się do niczego i mogłem
zrezygnować w każdej chwili.
Przy wypełnianiu formularza korzystałem z doświadczenia Staszka. Od siebie dodałem zaangażowanie i udział w "Solidarności“ nie
przypuszczając, że właśnie to miało decydujące znaczenie.
Zygmunt podarował rodzicom swojego starego fiata 125p. Powstała dzięki temu trudna sytuacja - konieczności powrotu do Polski
dwoma samochodami. Mama miała prawo jazdy, ale zawsze bała się siąść za kierownicą. Swoje umiejętności prowadzenia pojazdu
sprowadziła do udzielania ojcu wskazówek. Chcąc nie chcąc zostałem instruktorem i na polnych drogach przywracałem mamie
poczucie pewności i zaufanie do zdobytych dawniej kwalifikacji. Kosztowało to ją dużo nerwów, a efekty były mierne.
Postanowiliśmy więc, że razem ze Staszkiem odwieziemy fiata do granicy. Dalej przez Czechosłowację, w mniejszym ruchu,
powinni sobie jakoś poradzić.
Musieliśmy wybrać się trzema samochodami aby mieć czym wrócić. Ojciec z mamą w BMW, Staszek we fiacie, ja w maluszku.
Na przejście graniczne dojechaliśmy w dobrych nastrojach. Dwa auta ustawione zostały w kolejce do odprawy. Za poradą Staszka
podjechałem maluszkiem paręset metrów na przydrożny wzgórek – coś w rodzaju postoju. Kiedy wracałem pieszo, aby ostatecznie
pożegnać się z rodzicami, podjechała do mnie straż graniczna, żądając okazania paszportu. Gdy im podałem, zapytali się tylko, czy
- 143 to jest mój pojazd, wskazując na maluszka, po czym odjechali z moim dokumentem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Poczułem, jak
mrówki przebiegły mi po skórze.
Mamę ogarnęło przerażenie. Dużo gorzej od ojca znała niemiecki, ale jak chodziło o szybkie dogadanie się, przewyższała go
wielokrotnie. Celnicy chcieli wiedzieć, dlaczego zostawiłem samochód na wzgórzu. Poprosili mnie do kontroli. Poczułem paniczny
strach - z pewnością uważali, że chcę wracać do kraju. Patrzyłem na "żelazną kurtynę“ i wiedziałem, że nie istnieje taka siła, która
by mnie zmusiła do przejścia przez nią.
W dużym zdenerwowaniu - tylko Staszek zachował spokój - trwało wyjaśnianie. Niemcom coś się nie zgadzało. W rezultacie po
telefonie do urzędu w Schongau, gdzie uzyskałem przedłużenie wizy, oddano mi paszport, ale z jakąś adnotacją i celną pieczątką.
Nikt nie rozumiał, co zostało napisane. Ojciec tylko domyślał się znaczenia: stwierdzano mój pobyt i kontrolę na przejściu
granicznym w dniu 05.09.1981. Wyglądało, że nie ma się czym martwić. Mama jednak nie mogła się uspokoić, w związku z czym
ojciec musiał najpierw jednym, potem drugim autem przekroczyć granicę.
W duchu obwiniałem Staszka za całą historię i o coś więcej. Miał przecież taki sam paszport, a do niego się nie przyczepiono. Co
prawda umiał wytłumaczyć się sam - podpadł mi mimo wszystko.
Lato pomału dobiegało końca. Spowolniała huśtawka emocji wywołana tyloma przeżyciami. Nowa rzeczywistość bezlitośnie
korygowała abstrakcyjne wyobrażenia. Optymizm jednak pozostawał w niezmienionej formie.
Jako kraj docelowy brałem również pod uwagę Belgię, a to ze względu na język. Poprosiłem Zosię, aby w moim imieniu napisała list
do ambasady w Warszawie. Mogłem sam to zrobić, uważałem jednak, że pobytem w Niemczech nie powinienem się chwalić.
Mogłem oczywiście podać powody, dlaczego z kraju, w którym oficjalnie spędzałem wakacje, starałem się o azyl, ale to pociągnąć
mogło dodatkowe wyjaśnienia.
Oczekując na życiowe rozstrzygnięcia, zachwyceni pięknem Bawarii, zwiedzaliśmy okolice, zataczając coraz szersze kręgi.
Nasz majątek topniał w zastraszającym tempie. Poprosiłem Zbyszka, który miał moje upoważnienie, aby przysłał resztę
pozostawionych we francuskim banku pieniędzy. 300 Franków z hakiem, które niebawem wpłynęły na konto, powiększyły nasz
kapitał, nie mogły jednak wystarczyć na długo.
Bardzo cenna wskazówka, jaką uzyskaliśmy w biurze emigracyjnym (innych korzyści, jak na razie, nie odczuwaliśmy), informowała,
gdzie można, w razie potrzeby, uzyskać pomoc finansową.
W Schongau, na drugim piętrze Starostwa, budowli pamiętającej chyba czasy rzymskie, mieści się Urząd Socjalny.
Dębowe schody, skrzypiące przy każdym stąpnięciu, odbierały nam resztki odwagi. Wygląd towarzystwa oczekującego w kolejce,
pogłębiał zażenowanie.
Krysia, podenerwowana jeszcze bardziej od nas, z desperacją zapukała do drzwi. Występowała w charakterze tłumacza, zatajając,
że jest moją siostrą. Kierownik urzędu dość chłodno, choć z pewną życzliwością potakiwał głową. Czerwony rumieniec pojawił się
na obliczu Krystyny, gdy usłyszała komplement, że po dwóch latach mówi tak dobrze po niemiecku. Dodało to jej skrzydeł.
Otrzymaliśmy odpowiednie kwestionariusze. Po wypełnieniu ich i uzyskaniu poświadczenia z urzędu zameldowania, sprawa nabrała
oficjalnego biegu.
Po tygodniu czasu przestaliśmy mieć finansowe kłopoty. Otrzymana pomoc w wysokości 830 DM, przekraczała nasze marzenia. W
dalszym ciągu przyszłość wyglądała optymistycznie. Udawałem jednak, że nie widzę jak szkła różowych okularów zaczęły płowieć.
Czułem, że coś tracę. Pod pozą cwaniaka, potrafiącego wykorzystać istniejące możliwości, kryło się poniżenie.
- 144 -
Azylanci
Gdy pogoda nie nadawała się na wycieczki, jechaliśmy do V-Markt-u. Samoobsługowy sklep, po którym nienasyceni chodzić
mogliśmy godzinami, oferował ilości towarów, przyprawiające o zawrót głowy. Po zrobieniu spożywczych zakupów, nasze drogi się
rozchodziły. Alinę zajmowały kosmetyki, mnie przemysłowe rzeczy, narzędzia, wiertła, frezy; olbrzymie możliwości i wszystko
dostępne.
Pewnego razu, przy stoisku Boscha, usłyszałem podekscytowane głosy rodaków. W zachwycie obmacywali najnowsze wiertarki.
Okazywali takie zafascynowanie, że nie miałem odwagi się zbliżyć.
Gdy wychodziliśmy ze sklepu Alina kiwnęła głową w kierunku żywo gestykulującej grupy.
- To są Polacy. Zaczepiłam ich.
- Widziałem tych facetów przy boschowskich cackach. Strasznie się nimi podniecali.
- Też mieszkają w Schongau. Dali mi swój adres.
- Musieli niedawno przyjechać.
- Tak, to widać.
- Umówiłaś się z nimi?
- Obiecałam, że wpadniemy. Wiesz, to ten duży dom, niedaleko przy skrzyżowaniu.
- Skąd oni są?
- Warszawiacy, ale bardzo fajni.
Wieczorem poszliśmy na spotkanie.
Drzwi wejściowe stały otworem. Nie wiedzieliśmy, gdzie się udać. Po paru krokach usłyszałem dobiegający z góry polski rozgwar.
Na piętrze zapukałem do pierwszych drzwi. Przy stole, ozdobionym półlitrówką i paluszkami, siedziało wesołe towarzystwo.
- Przepraszam. Czy tutaj mieszka...
- Taaak... taaak... mieszka, ale kto...?
- No... takie małżeństwo...
- Same małżeństwa są tutaj.
- No tak, ale tacy z dziewczynką.
- Tacy z dziewczynką to tu, obok.
W następnym pokoju zastaliśmy faceta pochylonego nad gazetą.
- Kogo państwo szukacie?
- Nie wiemy, jak się nazywają. Poznaliśmy ich w sklepie.
- Mają dzieci?
- Tak. Małą dziewczynkę.
- Moja żona jest właśnie u nich. To te drzwi na końcu korytarza.
W rezultacie nacisnąłem właściwą klamkę; wiadomo, do trzech razy sztuka.
- Cześć! Niełatwo was znaleźć.
- Cześć! Cześć!.
- Zaskoczony jestem taką ilością rodaków
- Trochę niestety jest nas tu za dużo.
- Na szczęście macie z kim pogadać.
- Pogadać...? Tu chodzi o te ciągłe balangi do późna w nocy. Dzieci nie mogą spać.
Dwaj bracia Marian i Jurek Czerniawscy, drukarze z Warszawy, łącznie z żonami i dziećmi przyjechali autami przez Wiedeń, do
Schongau. Za dużo nie chcieli opowiadać o perypetiach dość zawiłej podróży i w jaki sposób znaleźli się w zorganizowanej grupie,
którą skierowano do Bawarii. Mieli zamiar tu pozostać i w związku z tym wystąpili o azyl.
Łączyła nas wszystkich jedna cecha: nie znaliśmy języka niemieckiego. I właśnie ten fakt doprowadził do zbliżenia. Nie chodziło w
tym wypadku o kompleks porozumienia się z otoczeniem, lecz o wspólną naukę.
Znowu przypadek miał wpływ na kształt naszej przyszłości.
W spontanicznie zorganizowanym kursie języka niemieckiego, wraz z grupą azylantów brało udział wiele osób, również spoza jej
grona. Wykładowca, nauczyciel ze szkoły zawodowej, wykazywał niesamowity zapał. Społecznie podjął się nauczania i to jego
bezinteresowne zaangażowanie przeniosło się na nas.
Spotykaliśmy się wieczorami, dwa razy w tygodniu. Z lekcji na lekcję zaczęliśmy stawiać coraz pewniej pierwsze kroki umożliwiające
kontakt z Niemcami.
- 145 Nasze grono systematycznie się powiększało. Nie mogłem uwierzyć, że aż tyle ludzi niedawno przybyłych z Polski, znajdywało się
w okolicach Schongau. Murarz, spawacz, małżeństwo lekarzy, mechanik i malarz samochodowy, nowa żona starego emigranta nawet zgrabna dziewczyna początkowo szukająca szczęścia we Włoszech jako modelka.
Od samego początku bliski kontakt nawiązaliśmy z Czerniawskimi. Wynikało to ze wspólnych zainteresowań i zbliżonych
temperamentów. Marian i Jurek z pasją cykali zdjęcia. W fotografii kolorowej, z racji swojego zawodu, mieli co nieco do
powiedzenia. Poza tym Jurek rysował, uwielbiał podróżować, jeździć autem, majsterkować.
W Weilheim poznałem dzięki nim Władzię, pełną temperamentu kierowniczkę Photo Porst. Mówiła nieźle po polsku, z lekkim
ukraińskim akcentem. Dowiedziałem się, że mogę liczyć na jej pomoc przy załatwianiu spraw urzędowych. Nie spodziewałem się,
że tak szybko skorzystam z jej oferty. Ale wcześniej wymieniłem, za dopłatą 50 DM, "zenita" na używaną "yashicę".
Z dużym zdenerwowaniem otwierałem list z Johannesburga. Nie podjąłem jeszcze decyzji odnośnie przyszłości, ale też nie
spodziewałem się odmowy.
Grzeczne urzędowe pismo informowało mnie, że inżynierów z moją specjalizacją nie potrzebują w RPA.
Staszek zadomowił się już w Port Elizabeth. Poprosiłem go listownie, aby wyjaśnił, dlaczego mnie, wbrew oczekiwaniom, nie
chciano.
Zamiast pisemnej odpowiedzi, po dwóch tygodniach zadzwonił telefon. Staszek skontaktował się z prezesem afrykańskiej polonii.
Uzyskał jednoznaczną, choć nie wprost wypowiedzianą odpowiedź, że ci, którzy działali w "Solidarności“, nie są mile widziani w ich
kraju. Od siebie skomentował: nie chcą rozrabiaków mogących zakłócić ustrój białych ludzi.
W niedługim czasie otrzymałem, via Zosia, list z belgijskiej ambasady w Warszawie. W bardzo wytwornych słowach informowano
mnie, że zezwolenie na pobyt w Belgii zależy od otrzymania zezwolenia na pracę. Aby dostać zezwolenie na pracę, należy znaleźć
pracodawcę, z którym zawrze się umowę o pracę.
III Sekretarz Ambasady list zakończył uwagą:
"Jednakże trzeba, aby wiedział Pan od początku, że rynek pracy w Belgii jest mocno nasycony i w konsekwencji możliwości
imigracji znikome.“
Ulice miasta rozświetlały gwiezdne ozdoby. Aromat grzanego wina unosił się w powietrzu. Przechodnie, obładowani bajecznie
kolorowymi pakunkami, zmierzali do szczęśliwych domów.
Czy ktoś z tego przedświątecznego tłumu mógł nas pocieszać?
Nie wiedziałem, gdzie schować żal, dokąd zabrać rozczarowanie, jak zmienić rzeczywistość, skąd oczekiwać pomocy, co zrobić z
nadzieją?
Myślałem, że to już dno. Ale nie! Ono właśnie nadchodziło. Trzynastego grudnia rozsypała się w nicość, z ponurym trzaskiem
niemocy, ostatnia deska ratunku.
Znaleźliśmy się nie na zakręcie, nie na rozwidleniu, tylko w martwym punkcie. Na trwanie w nim skazał nas przypadek - zrządzenie
losu?
Długi spacer okolicznymi bezdrożami przywiódł nas do szopy pod lasem. Z jakim trudem przychodziło nam zorganizowanie
czegokolwiek. Nawet siana na wigilijny stół, pod opłatek, musieliśmy szukać wśród obcych pól.
Atmosferę Świąt Bożego Narodzenia zdominował nastrój grozy. Własna sytuacja i do tego myśl o bliskich w kraju nie wyzwalała ani
szczęśliwego spojrzenia, ani pogodnego nastroju. Jedyna chwila radosnego uniesienia zamieniona została przez szwagra w
niesmak. W czasie oglądania transmisji z Watykanu, gdy wyrażałem zachwyt nad postawą papieża, Zygmunt uśmiechnął się:
- No wiesz, ja rozumiem twoje wzruszenie, ale tutaj niektórzy ludzie mówią o nim, że to jest "ein Schauspieler“.
- Co znaczy "ein Schauspieler“?
- No wiesz, aktor. Taki, co to trochę robi na pokaz.
- Zygmunt! - lepiej się zamknij! Nie masz najmniejszego pojęcia, o czym w ogóle mówisz!
- To nie są moje słowa. Powtarzam tylko.
- Po cholerę wyjeżdżasz z takim Scheiße.
- Mówię, co słyszałem.
- To nie mów!
Krysia uspokoiła sytuację zapraszając nas do stołu. Całe szczęście, bo mogło dojść do mocniejszych sformułowań. Resztę dopełnił
koniak.
Po tygodniu, w czasie sylwestra spędzanego znowu w Peiting, dzięki intensywnemu odkorkowywaniu szampanów nie doszło do
poruszania drażliwych tematów. Prywatka stała pod znakiem tańców, rozmów o sporcie i puszczaniu, zresztą po raz pierwszy w
moim życiu, rakiet.
Skacowany noworoczny ranek bezskutecznie prowokował do zapomnienia o nadchodzących dniach. Nie miałem wyjścia. Musiałem
pogodzić się z sytuacją i dodatkowo jeszcze z tym, że nie mogłem, jak zawsze co roku, złożyć ojcu imieninowych życzeń.
Władzia przyjeżdżała dość często do Schongau pomagać azylantom w różnych sprawach. Nie wierzyłem, że robiła to wyłącznie z
humanitarnych pobudek. W sumie jednak mało mnie to obchodziło. W odróżnieniu od Krysi wykazywała spontaniczność i
- 146 niekłamaną chęć niesienia pomocy. Poprosiłem ją o wsparcie przy załatwianiu urzędowych formalności. Wystąpienie o azyl stało się
jedynym logicznym rozwiązaniem naszej sytuacji. Nie widzieliśmy innego wyjścia.
Przed paroma miesiącami, przy przedłużaniu wiz, poznaliśmy Frau Zorn, kierowniczkę urzędu do spraw obcokrajowców. Obecnie,
jej negatywna reakcja odnośnie naszej prośby, wywołała całkowite zaskoczenie. Oczywiście, mogliśmy wystąpić o azyl, mieliśmy ku
temu pełne prawo, niemniej zdecydowanie odradzała ten krok. Przez chwilę pomyślałem, że chce nas spławić, nie mając ochoty na
załatwianie biurokratycznych formalności. Próbowała w różny sposób odwieść nas od podjętej decyzji. Przerażała horrorem
przepełnionych obozów i panujących tam warunków. Końcowy argument okazał się wreszcie skuteczny.
Oświadczyła, że po złożeniu papierów nie uzyskamy od władz polskich pozwolenia na wjazd do kraju, w związku z czym nigdy
więcej w życiu nie będziemy mogli odwiedzić rodzinnych stron. W tym momencie Alina nie wytrzymała. Ukryła twarz w dłoniach,
spod których wypłynęły łzy rozpaczy.
Ostatnia alternatywa wyjścia z patowej sytuacji okazała się nie do przyjęcia.
Trudno powiedzieć, czy Frau Zorn chciała nam pomóc, czy wzruszyła ją reakcja Aliny. Nie spodziewałem się tego, co nastąpiło.
Zaproponowano nam kompromis; zamiast występowania o azyl, mogliśmy otrzymać "Duldung“ czyli "tolerowanie“.
Dokument o nieprzyjemnym brzmieniu: "Zaświadczenie o odroczeniu przymusowego wydalenia“, gwarantował nam, mimo
wszystko, pewną stabilizację. Co kwartał musieliśmy występować o jego przedłużenie. Nie mogliśmy również opuszczać Bawarii.
Na pewno takie rozwiązanie odbiegało od ideału. Nie zawsze jednak chcieć, to znaczy móc, a do tego "Jak się nie ma, co się lubi, to
się lubi, co się ma“.
- 147 -
Lach przy Lechu
Dręczące marzenie posiadania zachodnioeuropejskiego samochodu stawało się nie do wytrzymania. Poczucie szarości, w
zetknięciu z ulicą wypełnioną paletą kolorowych aut, zablokowało logiczne myślenie.
Na maluszka, który mimo olbrzymiej konkurencji spisywał się bez zarzutu i którym w sumie mogłem jeździć długo (Zosia bez
problemu przedłużała ubezpieczenie w Warcie), zapadł wyrok; postanowiliśmy go sprzedać. Napotkałem jednak na nieprzewidziane
problemy. W warsztatach i u handlarzy wzbudzałem pewne zainteresowanie, ale nikt nie chciał kupić auta na polskich numerach.
Należało w pierwszej kolejności załatwić niemiecką rejestrację.
W urzędzie celnym otrzymałem zaświadczenie o przywozie i zwolnienie z opłat. Do przeglądu technicznego musiałem ściągnąć hak
holowniczy, który nie posiadał odpowiedniego atestu. W końcu przeszedłem pomyślnie przez specjalną kontrolę, obowiązującą
samochody sprowadzane z zagranicy.
Przy okazji załatwiania tych wszystkich urzędowych spraw, wyrobiłem sobie niemieckie prawo jazdy. Na polskim mogłem jeździć
tylko rok.
Szukając wymarzonego pojazdu poznaliśmy w Schongau i całej okolicy wszystkie "okazje". Spośród szalonego wyboru
zdecydowaliśmy się, prawdę powiedziawszy Alina zdecydowała, na sześcioletniego forda eskorta. Lakier metalik o egzotycznej
nazwie "złoto Alaski“ cieszył nasze oczy idealnym połyskiem, a uszy zachwycała równomierna praca silnika. Nie obeszło się jednak
bez chwil grozy. W czasie próbnej jazdy, gdy z dużą siłą nacisnąłem na hamulec, pękł wężyk. Do warsztatu wróciłem bez hydrolu.
Na szczęście awaria została w mgnieniu oka usunięta, a nas przeproszono.
Ford kosztował 3.400 DM. Pozostawała więc kwestia wycenienia fiacika. Właściciel warsztatu ustalał cenę według rocznika, a ja w
związku z nową karoserią żądałem wyższej.
Po krótkim targu zgodziłem się na dopłacenie 400 DM. Radości z posiadania nowoczesnego auta, które zostało samochodem 1975
roku, zapoczątkowała nowy, szczęśliwszy rozdział w naszym emigracyjnym życiu.
Zimowa Bawaria dostarczała nowych doznań. Swój zachwyt nad puszystą bielą zawieszoną na gałęziach drzew, pokrywającą pola,
zamazującą sylwetki alpejskich szczytów, uwieczniałem na coraz większej ilości zdjęć i slajdów. Filmy 2x8 mm do kamery sporo
kosztowały, ale czego się nie robiło dla udokumentowania pięknych chwil: - Alina tańczy w śnieżnych koleinach, a romantyczność
sceny podkreślają rozszczepione promienie słońca, przechodzące przez pryzmaty nowych nasadek systemu Cokin. Błękit nieba,
widziany polaryzacyjnym filtrem, zmienia intensywność nastroju.
Nauczyciel niemieckiego skontaktował mnie ze swoim kolegą partyjnym - właścicielem biura konstrukcyjnego.
Herr Grasberger sprawiał wrażenie człowieka interesu, wykazującego zrozumienie odnośnie moich braków językowych.
Argumentował, że nie może oferować etatu konstruktora, bo nawet niemieccy inżynierowie muszą po studiach przejść praktykę
zawodową na niższych szczeblach. Zgodziłem się pracować jako uczeń, mając przyrzeczone zatrudnienie na pełnym etacie po paru
miesiącach praktyki. Postawione warunki: ośmiogodzinny, płynny czas pracy przy wynagrodzeniu 420 DM niepodlegających
opodatkowaniu, przyjąłem prawie z pocałowaniem ręki. Paręset dodatkowych marek, powyżej socjalnej pomocy, piechotą nie
chodziło, a perspektywa zaczepienia się w zawodzie, oszałamiała.
Życie od nowa stawało się piękne. Wstawałem regularnie rano, punktualnie przychodziłem na obiad, wieczorem zdawałem Alinie
relację z całego dnia.
Samo biuro nie miało nic wspólnego z instytucją poznaną w Polsce. Dział administracyjny, który prowadziła żona szefa, znajdywał
się w sionkach parteru domku jednorodzinnego. Pracownia natomiast w piwnicy, gdzie ustawiono trzy stare deski kreślarskie i parę
antyczno - ludowych stolików. Kopiarkę z obcinarką w sąsiedniej komórce.
Brak okien rekompensowało migające oświetlenie jarzeniówek. Izolacja od sygnałów zewnętrznego życia podnosiła koncentrację.
Biuro specjalizowało się w budownictwie stalowym. Zaskoczyło mnie wykonywanie rysunków tylko w ołówku. Ze zdziwieniem jednak
stwierdziłem, że w tych warunkach powstawały odpowiedzialne konstrukcje. Sposób wymiarowania wydawał mi się nielogiczny,
postanowiłem robić to tak, jak się uczyłem. Zamiast oczekiwanego uznania, szef okazał zniecierpliwienie. Nie bardzo rozumiałem,
dlaczego upierał się przy swoim. W sumie nic mnie to nie kosztowało, mogłem wpisywać wymiary jak dla debilów.
Po tygodniu pracy Herr Grasberger zabrał mnie na wycieczkę do Ingolstadt. Projektował tam, dla fabryki Audi, nową halę
produkcyjną.
Olbrzymie dźwigary stalowe przygotowywano w specjalnym oddziale. Gdy zobaczyłem automatyczne spawanie, sterowane
komputerami, zrozumiałem nareszcie, dlaczego należało wymiarować rysunki w taki, a nie inny sposób.
Mój nowy szef pasjonował się samolotami. W jego pracowni leżały wszędzie fachowe czasopisma. Z opowiadań okazało się, że nie
chodzi o zwyczajne hobby; Herr Grasberger posiadał licencję pilota, a w czasach służby wojskowej zdobył na odrzutowcach uznanie
dowództwa jednostki spektakularnymi, niskimi lotami w nocy nad terytorium ZSRR.
Zaskoczyło nas, sprawiając jednocześnie miłą niespodziankę, zaproszenie na powietrzną przejażdżkę prywatną "cessną".
Zaopatrzony w aparat fotograficzny i w parę filmów, pojechałem z Aliną na lotnisko w Kempten.
Nigdy nie latałem. Poczułem przyjemną lekkość, gdy koła maszyny oderwały się od pasów startowych. Zamilkł początkowy ryk
silnika. Delikatne kołysanie wyzwoliło uczucie szybującego w przestworzach wolnego ptaka.
- 148 W zagłębieniach terenu resztki śniegu walczyły o przetrwanie. Mniejsze od zabawek autka z mozołem pokonywały rozciągniętą w
nieskończoność pajęczynę dróg. Mały człowieczek, szara kropka, zmierzał do celu. Do celu, którego nawet ja, z perspektywy
wszystkowidzącego, dostrzec nie mogłem.
Jako pierwszy, spośród polonijnego grona, rozpocząłem pracę. Mniej czasu miałem na towarzyskie spotkania, ale za to, jaką
przyszłość – wszyscy mi zazdrościli.
Dwa małżeństwa azylantów, te które kontynuowały polską tradycję spędzania wolnego czasu przy butelce, otrzymały mieszkania i
przestały brać udział w lekcjach niemieckiego. Wszyscy, łącznie z nauczycielem, nie okazywali żalu z tego powodu. Zrobiło się
luźniej i poważniej.
"Nowa żona starego emigranta", czyli Ola, przyszła pewnego razu na spotkanie wraz z mężem. Zaprosili nas potem do siebie.
"Stary emigrant", czyli Kazik Szpurowski, jako roczne dziecko znalazł się w Bawarii. Jego matkę wywieźli Niemcy w czasie wojny na
przymusowe roboty. Dzieciństwo miał dramatyczne. Opowiadał, jak to zostawał cały dzień pozbawiony opieki i dzięki starszej
kuzynce, która czasami dała mu coś do zjedzenia i umyła z nieczystości, mógł przeżyć.
Kazik mówił płynnie po bawarsku, natomiast jego polski zdradzał prymitywność. Ta dość osobliwa mieszanka, w połączeniu ze
wschodnią gościnnością, wytwarzała atmosferę niepowtarzalnej swojskości. Czuliśmy się u nich naturalnie, a że serdeczność
gospodarzy nie ograniczała się tylko do gestów, otwartość wynurzeń sięgała głębin.
Szpurowscy zaprosili nas, w karnawałową sobotę, na ubaw do Rottenbuch. W przytulnej knajpce, znanej tylko wtajemniczonym,
grali ludowi muzykanci - solistka na cymbałach.
Tańczyliśmy wymieniając się partnerkami, w takt znanych wiązanek z całego świata, a nieprzerwana konsumpcja czerwonego wina
dodawała nam energii i skrzydeł.
Nagły zgrzyt zmroził ogólną wesołość. Przestałem tańczyć, usiadłem przy stoliku i ostentacyjnie obróciłem się plecami do orkiestry.
Nie mogłem pojąć, dlaczego ci muzykanci nagle zachowywali się tak strasznie prowokacyjnie. Chciałem wstać i im nawymyślać.
Powstrzymywał mnie Kazik, prosząc abym nie robił awantury.
- Mnie tutaj znają. Nie rób "wstyda".
- To oni niewłaściwie się zachowują.
- Daj spokój!
- Słyszą przecież, że jesteśmy Polakami!
- No. Taa, ale nie ma znaczenia.
- Nie ma? Czytają chyba gazety?
- Taa, czytają.
- Wiedzą, że u nas jest stan wojenny?
- Ta wiedzą.
- To niech przestaną grać czastuszki!
- Dlaczego grać nie mają?
- Ty, Kazik! Może ty kochasz bolszewików? Im to przecież zawdzięczamy.
- No, nie wiem.
- Co nie wiesz? Załatwiliby nas jak Czechów w Pradze!
- No, może. Ale czego orkiestry czepiasz się.
- To prowokacja grać rosyjskie kawałki, gdy ludzie przez nich giną i siedzą w więzieniach!
- Ludzie chcą bawić się. Tak tu nie myślą.
Cała polonia znała dni ustalone przez wydział komunalny, w których Niemcy wynosili stare rzeczy na śmietnik. Od południa
rozpoczynało się polowanie.
Krążyliśmy samochodami w żółwim tempie, bacznie obserwując gdzie co leży. Atak rozpoczynał się dopiero wtedy, gdy zmierzch
znieczulił nasz wstyd. Obowiązywała stara zasada: Kto pierwszy, ten lepszy. Konkurencję powiększali zawodowcy wyposażeni w
przyczepy, wyspecjalizowani w konkretnym typie towarów. Nas interesowało wszystko, gdyż wszystko mogło się przydać.
Wystawiający wykazywali zazwyczaj tolerancję w stosunku do naszego zaangażowania. Jedni podchodzili do tego przyjaźnie,
pedantycznie przygotowując niepotrzebne im rzeczy. Czuli jak gdyby w tym zadowolenie, że ktoś będzie z nich jeszcze korzystać.
Starannie zapakowany globus z przyklejoną informacją: "Należący do globusa skorowidz leży obok", najlepiej charakteryzował ten
rodzaj ludzi.
Inni wykazywali niezadowolenie i rodzaj zazdrości. Starali się, aby nikomu więcej nie służyły wystawiane przedmioty. Pocięta żyletką
tapicerka wypoczynkowego kompletu, świadczyła najdobitniej o wspaniałym charakterze "psa ogrodnika".
W pewnym sensie niektórzy z nas przyczynili się do takiej postawy. Podkradanie upatrzonych rzeczy i wynikające stąd awantury,
nawet wśród tolerancyjnej części ludności nie mogły wzbudzać sympatii.
Gromadziłem wszystko, co dało się zapakować do auta, jednakże niebawem pojawił się problem gdzie to składować. Piwnica
stawała się za mała. W pokoju musiało pozostać trochę miejsca do poruszania się po wstawieniu dodatkowej kozetki i telewizora. Z
ilości należało przejść w jakość.
- 149 W dużo lepszej sytuacji pod tym względem znajdowali się Czerniawscy. Właścicielka domu oddała im do dyspozycji olbrzymie
pomieszczenie w suterynach, gdzie stworzyli imponujący magazyn-warsztat. Począwszy od nieskończonej ilości rowerów,
naprawiali automatyczne pralki, lodówki, odkurzacze, radia, magnetofony, narty, meble; dosłownie wszystko. O ilości
zgromadzonych przedmiotów przekonali się dopiero wtedy, gdy przed wyprowadzką wynieśli na ulicę niepotrzebne rzeczy. W tej
części miasta, gdzie mieszkali, hałda złomu zakłócała komunikację przez pół dnia.
Minęły trzy miesiące pracy, a Herr Grasberger jak gdyby zapomniał o obietnicy. Stawałem się coraz bardziej niecierpliwy; rósł
niepokój o to, co dalej. Odczekałem jeszcze dwa tygodnie i sam zdecydowałem się rozpocząć rozmowę. Nie mogłem za psie
pieniądze w nieskończoność harować przy desce.
Herr Grasberger wymigiwał się; uważał, że powinienem pozostać jeszcze przez jakiś czas na stanowisku praktykanta.
Jednoznacznie dałem do zrozumienia, że takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę i oczekuję propozycji zgodnej z przyrzeczeniem.
Zachowanie mojego pracodawcy straciło elegancki charakter. Zaczął mówić o pracochłonności przy poprawianiu błędów, choć ani
razu przedtem nie zwrócił mi uwagi. Również umiejętności językowe stawały się nagle przeszkodą.
W zasadzie od samego początku podejrzewałem, że atrakcyjny byłem jedynie jako tania siła robocza. Niemniej, licząc mimo
wszystko na zatrudnienie, sumiennością i zaangażowaniem starałem się pokazać jaki jestem dobry.
W sumie szef robił bardzo sympatyczne wrażenie. Jego żona obdarowywała Alinę ciuchami, zaangażowała się przy humanitarnej
akcji wysyłania paczek do Polski. Moja przyszłość mogła wyglądać optymistycznie.
Nagle takie zakończenie. Zabolała mnie hipokryzja. Czułem żal do wszystkich i złość do siebie. Musiałem zrewidować tak mocno
zakorzenione wyobrażenie o uczciwości i solidności niemieckiej.
Pomimo zmiękczenia, zapytałem szefa wprost, na jakich warunkach opłaca mu się mnie zatrudnić.
Następnego dnia dostałem odpowiedź: 1800 DM od pierwszego maja.
Zgodziłem się. W sumie jak mogłem pracować przy budowie dróg, to tym bardziej byłem w stanie zaczynać karierę na stanowisku
kreślarza.
Wszystko wskazywało na normalizację sytuacji. Szef okazywał szczere zadowolenie, ja pracowitość, szefowa otwarty uśmiech, gdy
częstowała kawą w trakcie przerw w pracy.
Tygodniowy urlop, kiedy to moi pracodawcy polecieli na święta do Włoch, wykorzystałem na fotografowanie bawarskich łąk. Żółte
połacie rozkwitniętych mleczy, rozpostartych po błękit horyzontu, tworzyły złudny dywan nadziei.
Zaproszenie Urzędu Socjalnego do złożenia wyjaśnień odnośnie mojej pracy przyjąłem jako zwykłą formalność. Znowu zostałem
zaskoczony i poczułem się oszukany. Urząd żądał zwrotu pieniędzy, które zarobiłem w okresie stażu. Zwolnienie od płacenia
podatku nie oznaczało akceptacji na dochody powyżej ustalonego minimum socjalnego. Musiałem oddać nadwyżkę. Mogłem zrobić
to na szczęście w miesięcznych ratach.
Ważność paszportu Aliny skończyła się w marcu. Mieliśmy, co prawda pozwolenie na pobyt, dokładnie mówiąc Duldung, ale nie
było mowy o ruszeniu się poza Bawarię. W związku z tym postanowiłem wystąpić do władz niemieckich o Fremdenpass (tak zwany
paszport dla obcokrajowca). Wśród wielopunktowego uzasadnienia znalazło się stwierdzenie, że nie chcemy mieć nic więcej
wspólnego z reżimem generała Jaruzelskiego.
Poprosiłem Herr Grasbergera o poprawienie, sporządzonego z dużym mozołem, brudnopisu. Szef mój z uwagą skorygował błędy, a
punkty z politycznym wydźwiękiem uważał za niewskazane i radził poskreślać. Prawdę powiedziawszy nie rozumiałem jego
stanowiska, ale posłuchałem.
Frau Zorn z biurokratyczną uprzejmością przyjęła podanie zaznaczając, że jego rozpatrzenie nieco potrwa.
Zbliżał się pierwszy czerwca. Z dużą niecierpliwością oczekiwałem na pensję. Niestety znowu się coś zacięło. Gdy minął następny
dzień po terminie wypłaty, najgrzeczniej jak umiałem, poprosiłem o forsę. Jasne spojrzenie szefa nie straciło nic z otwartości przy
podawaniu, w geście dość obojętnym, uprzednio przygotowanej koperty. Pełen radości wskoczyłem na rower i popędziłem do
domu. Nonszalancko rzuciłem pieniądze na stół.
- Dlaczego tak mało?
- Żartuj sobie. A wiesz ile to byłoby w Polsce?
- No tak, ale miałeś dostać 1800.
- A ile jest?
- 1300 z groszami. Przelicz sam.
Krew mnie zalała. Wykluczałem pomyłkę.
W drodze powrotnej z wściekłością znęcałem się nad pedałami. Zasapany stanąłem ponownie przed pracodawcą.
Widząc szczere zdziwienie na pogodnym, jak zwykle, obliczu Herr Grasbergera, nie miałem już wątpliwości, że robi mnie w konia.
Nie chcąc dać mu pełnej satysfakcji, przybrałem dumną pozę.
Na zarzut: "Dlaczego otrzymałem wynagrodzenie niższe od obiecanego?" odpowiedział zawiłym tłumaczeniem o wysokich
kosztach, które musi ponosić przy zatrudnianiu pracowników.
Uważał, że w sumie powinienem być zadowolony, ponieważ gdyby odliczył pieniądze za tygodniowy urlop to wyszłoby to na jedno.
Pytanie: "Czemu wcześniej nie zostałem o tym poinformowany?" rozpłynęło się w rzece słów bez znaczenia.
Czułem cios poniżej pasa. Nie mogłem dać się zeszmacić.
- 150 Potrafiłem na tyle opanować wściekłość, że zamiast trzasnąć drzwiami, wyniośle oświadczyłem o natychmiastowej rezygnacji z
pracy i wyszedłem z podniesioną głową.
W sumie mogłem obwiniać sam siebie! Gdybym mniej wierzył ludziom i mniej zwracał uwagę na to, co wypada, a co nie, to bez
podpisanej umowy nie rozpocząłbym pracy.
Dopiero po powrocie do domu zobaczyłem nowy, kolorowy telewizor. Taką wspaniałą niespodziankę przygotowała Alina w związku
z moją pierwszą pensją. Za poradą Jurka i Mariana pojechała z nimi po super okazję aż do Weilheim.
No cóż, życie w nowych warunkach musiało się toczyć dalej. Nie miałem zamiaru wyrywać z żalu włosów, których jeszcze na głowie
nie ubywało.
W tyrolskich Alpach, gdzieś na wysokości dwóch tysięcy metrów, tryskają źródła rzeki. Wody jej, strasznie zimne nawet w
najbardziej upalne dnie, poprzecinane wieloma zaporami w biegu ku Dunajowi, napotykają na swojej drodze Schongau. Ciepłem
natomiast emanowała od samego początku słowiańsko brzmiąca nazwa "Lech", każdorazowo wprawiając nas w dobry nastrój, gdy
znaleźliśmy się nad jego brzegiem. Oczywiście nie tylko nazwa.
Dolina, w której płynie Lech zachwycić musi każdego - wysokie skarpy, fantazyjne zakola, budzące grozę przełomy, rozśpiewane
wysepki pełne ptactwa, urozmaicona białymi żaglami tafla zalewów i wbrew wszystkiemu, nienaruszony spokój. Spacery w takiej
atmosferze, niejednokrotnie całodzienne, uspokajały nas. Nie bolała wtedy niemożność kupienia jakiejś wspaniałej rzeczy,
oglądanej przez szybę wystawy. Nie dokuczała samotność zagubionych obcokrajowców. Nie denerwowała nieznajomość przepisów
i bezradność w urzędach.
Naturalnie, nie była to ucieczka, lecz sposób pocieszania się. Chęć zrównania się z innymi, kiedy to piękno przyrody wszystkich
równo obdarowuje.
Z czasem zapragnęliśmy również wykorzystać możliwości, jakie dawały, od strony wody, różnorodne akweny. Ze względu na
szczupłą kieszeń odpadało wynajmowanie żeglarskiego sprzętu.
Tylko raz, wraz z Krysią, Zygmuntem i ich dziewczynkami wypłynęliśmy wypożyczoną "kabinówką" w parogodzinny rejs po jeziorze
Ammersee. Do przyjemności tej, która kosztowała 70 DM, na pewno nie doszłoby, gdyby nie hojność szwagra. Innym razem,
huśtaliśmy się wśród śmietanki monachijskiej, wiosłując rybacką łódką po wodach Tegernsee. To wszystko jednak nie wystarczało.
Letnie upały prowokowały do coraz częstszych wyjazdów nad jeziora, a sama kąpiel i opalanie stawało się nudne. Zapadła decyzja
kupienia pontonu.
Plany dostania czegoś takiego, co mieliśmy w Polsce, spełzły na niczym. Nie docenialiśmy produkcji Stomilu. Pontony, jak nam się
wydawało zwyczajne, z materiału pokrytego gumą, kosztowały powyżej tysiąca marek. Natomiast plastikowe, takie, które swoimi
kolorami przyciągały wzrok wywołując chęć posiadania, znajdywały się na poziomie naszych możliwości. Nie zawsze, co ładne to
dobre.
Z wiadomych powodów, postanowiliśmy w tym wypadku zadowolić się tylko wyglądem.
Granatowo-pomarańczowa, dmuchana łódź, o wyporze dwóch dorosłych osób i dziecka, unosiła na swoim pokładzie szczęśliwą
parę. Obraz ośnieżonych szczytów Alpejskich rozmazywały na wodzie powolne uderzenia wioseł. Lekki wiatr rozprzestrzeniał
zapach kremu do opalania. Z brzegu dochodził zgiełk plażowiczów i widok rozmarzonych ciał, poddających się w całej okazałości,
działaniu promieni słonecznych. Można by powiedzieć - zupełny high life. Niestety, nie. Za tymi wysokimi górami znajdowała się
słoneczna Italia. Bardzo niedaleko; najwyżej dwie godziny jazdy. I co z tego. Była nieosiągalna!
Rzesza urlopowiczów wydawała grube pieniądze, aby zobaczyć zamki, muzea, zabytki, pomniki przyrody, a my wśród nich. No i co
z tego, że biedni, nikt o tym nie wiedział. Zdawałem sobie sprawę, ilu Polaków mogło tylko marzyć o tych miejscach, znanych na
cały świat.
"Powinieneś być szczęśliwy!“ – Logiczne tłumaczenie nie pomagało; nie potrafiłem. Przecież nie po to opuściłem ojczyznę żeby
teraz dać się przykuć, nie mogąc przekroczyć zamkniętego kręgu.
Nie odwiedziłem w kraju wielu pięknych miejsc. Chciałem zobaczyć więcej - to, co zakazane. I gdy pokonałem jedną granicę,
wyrosły następne i "zakazane" pozostawało "zakazanym".
Częste odwiedziny u Frau Zorn utwierdziły nas ostatecznie w przekonaniu, że nieprędko dostaniemy paszporty, a na pewno nie w
tym roku. Fakt ten uspokoił skutecznie moje ciągoty. W końcu, jak już zostaliśmy zmuszeni pozostać w Bawarii, to w całej pełni
należało z tego korzystać.
Lech, na odcinku od Dessau do Schongau, atrakcyjny jest nie tylko oglądany z wysokiego brzegu. Często widzieliśmy spływających,
głównie na kajakach, amatorów mocnych wrażeń. Dlaczego nie mieliśmy sami zażyć takiej przyjemności?
- 151 Alina podchodziła do niej dosyć bojaźliwie. Nie lubiła głębokiej wody, ani takich miejsc, gdzie nie widać dna. Dała się jednak
namówić.
Skłębiony nurt wydobywający się spod zapory, wyglądał dosyć niewinnie. Szeroka w tym miejscu rzeka rozpoczynała, po minięciu
przeszkody, nowe życie. Prędkość poruszającej się wody uzmysławiało intensywne drganie pontonu. Płynęliśmy w dół, lekko tylko
wiosłami korygując kurs. Po paruset metrach pluskot zaczął przeradzać się w intensywny szum. Przed zakolem pojawiła się
wysepka. Nie wiedziałem, którą stroną przepłynąć. Po prawej rwący nurt i wystające kamienie, po lewej głębiej, ale niebezpieczne
sterczące gałęzie. Zdecydowałem się ostatecznie, w razie niepowodzenia, na rozerwanie dna. Prąd porwał ponton, waliliśmy na
brzeg. Alina nie zdążyła wyciągnąć wiosła z dulki; odbiło nas, zaczęło kręcić. Pod tyłkiem czułem nierówne podłoże i ostre
uderzenia. Z całych sił wiosłowałem wymijając, to z jednej, to z drugiej strony, głazy. Minęliśmy w końcu przełom.
Podłoga nie została uszkodzona, ale przeraził mnie widok Aliny; blada, z kurczowo zaciśniętymi palcami na drzewcu, nie mogła
wydobyć dźwięku.
Przed następnym łagodnym zakolem dobiłem do kamienistej wysepki. Dopiero po wyjściu na brzeg z gardła Aliny wydobył się krzyk:
"Nie wsiądę nigdy więcej do tego cholernego pontonu!".
Usiadła, schowała głowę między kolanami i dalej rozpaczała.
"Nigdy więcej! Nigdy więcej!", przeszło po chwili w szloch.
Otaczała nas z jednej strony wysoka skarpa, z drugiej głęboka woda. Musiałem płynąć dalej, nie miałem innego wyjścia. Moje
uspokajanie: "Najgorsze za nami!", nie przekonało Aliny. Dopiero potwierdzenie tej prawdy przez grupę kajakarzy, skłoniło ją do
zmiany postanowienia. Dalszy spływ przebiegł spokojnie i nawet w atmosferze pełnego luzu. Po tym wyczynie jednak ponton
znalazł miejsce w piwnicy i do końca sezonu nie miałem odwagi go stamtąd ruszyć.
- 152 -
Winobranie
Świeżość lipcowego ranka zapowiadała upał. Kanikuła trwała już trzeci tydzień.
Pomimo tego, że dysponowaliśmy tylko paroma godzinami, namówiłem Alinę na wyjazd nad Forggensee.
Nasze ulubione miejsce znajdowało się po przeciwnej stronie jeziora. Autem nie dało się tam dojechać. Za przyjemność
przebywania we względnej samotności, płaciliśmy półgodzinnym spacerem.
Tym razem, z braku czasu, rozłożyliśmy się niedaleko parkingu. Nadbrzeżną łąkę pokrywał szczelny dywan koców, obklejonych
dosadnymi kształtami roznegliżowanych wczasowiczek. Woda, zazwyczaj lodowata, na szczęście miała tak przyjemną temperaturę,
że mogłem w niej siedzieć cały czas, nie musząc konfrontować zakodowanego obrazu ponętnych zaokrągleń z niemiecką
rzeczywistością.
Minuty mijały szybko. Niechętnie ruszyłem do samochodu pozostawionego w pełnym słońcu. Śmiać mi się chciało z paradoksalnej
sytuacji... w porze, gdy wszyscy marzyli o przebywaniu nad wodą, my wracaliśmy w "piekarniku“ do miasta. Cóż zrobić – należało
dostosować się do nakazu administracyjnego.
Będąc całkowicie uzależnionymi od Urzędu Socjalnego, musieliśmy stawiać się na każde jego wezwanie. Chodziło zazwyczaj o
banalne rzeczy, niemające wpływu na nic. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że sprawdzano nas pod pretekstem jakiegoś tam
wyjaśnienia. Terminy zostawały ustalane z dnia na dzień i dostarczane specjalną pocztą. Nie zgłoszenie się na nie mogło
ograniczyć finansową pomoc.
Nasze twarze zdobiła świeża opalenizna. Krępowało nas sprawianie wrażenia beztroskich turystów, choć w zasadzie pokrywało się
to rzeczywistością. Nadmiar słońca korygowała więc pokorna mina. Wizyta w urzędzie trwała parę minut. Człowiekowi zza biurka
podobało się nasze zachowanie. W sposób wyraźny, choć niebezpośredni dał nam do zrozumienia, że wakacyjna postawa, w
odróżnieniu od pracy na czarno, jest tolerowana.
Przyjazd rodziców nie wywołał takiego zaskoczenia, jak za pierwszym razem. Oczekiwaliśmy ich i kolejnej partii rzeczy
pozostawionych w Polsce. Albumy, zdjęcia, książki, nie mówiąc już o ciuchach, sprawiały nam nie tylko przyjemność. Poczuliśmy
się dzięki nim pewniej. Mieliśmy coś swojego, coś niewyżebranego w Urzędzie Socjalnym.
Rodzice zamieszkali w Peiting. Krysia ograniczona domem, dziećmi i mężem nie mogła poświęcić im tyle czasu, co my, więc na nas
spoczął, nie tyle obowiązek, co przyjemność organizowania wspólnych wycieczek.
W Augsburgu, po zwiedzeniu miasta, pojechaliśmy do pewnych ludzi z Polski. Rodzice znali ich z Nysy: kobieta pracowała jako
pomoc w domu dyrektora szpitala, a jej mąż dorabiał malowaniem mieszkań. Wyjechali z kraju w tym samym czasie, co my. Ustawili
się jednak inaczej. Nie tyle duże mieszkanie w ładnej dzielnicy, określało dzielącą nas różnicę, co fakt, że obydwoje zostali
zatrudnieni. O ich stabilizacji zadecydowało pochodzenie. W krótkim czasie, na podstawie papierów, stali się niemieckimi
obywatelami.
Klaudia i Michał, przyjaciele rodziców z czasów kłodzkich, od paru lat przebywali w Niemczech. Znaliśmy się bardzo dobrze. Po
zdaniu matury, podobnie jak z Jankami, przeszedłem z nimi na ty. Liczne spotkania i wspólne wycieczki pogłębiły naszą zażyłość.
Nastrój ostatnich czasów ograniczył towarzyskie kontakty. Kończyły się lata wystawnych przyjęć, beztroskich biesiad, kącików
brydżowych.
Rodzice chcieli koniecznie spotkać się z Michasiami. Po rozmowie telefonicznej powstała przyjemna atmosfera - nasi przyjaciele
przyjęli zaproszenie i postanowili przyjechać.
Na krótki czas ich odwiedzin powrócił nastrój dawniej niedocenianych, beztroskich dni. Spotkaliśmy się jednak w nowej
rzeczywistości. Choć pozostała bliskość i zażyłość, poczułem jednak inność; zabrakło może otwartości. Mimo wszystko czas mijał
sympatycznie.
Michał ostatnio pracował w Edenkoben w prywatnej klinice geriatrycznej. Opowiadał o niesamowitych metodach odmładzania, przy
stosowaniu jąder byków. Łącznie z Klaudią poddał się tej kuracji. Wyglądali faktycznie wyśmienicie.
Do szerokiego grona jego znajomych poznanych w Niemczech, należał winiarz z St. Martin. Zorientowawszy się w naszej sytuacji,
bez ceregieli obiecał załatwienie u niego fuchy w czasie winobrania.
Alinę nie zachwyciła ta propozycja; bała się bez pozwolenia wyjechać z Bawarii. Osobiście nie miałem takich zahamowań; wprost
przeciwnie, bardzo chciałem gdzieś się wyrwać, poznać coś nowego i do tego jeszcze zarobić parę groszy. Nie całkiem jednak
wierzyłem w możliwość zrealizowania tych planów.
Michał zadzwonił gdzieś pod koniec września. Mile nas zaskoczył ten telefon; wszystko zostało przygotowane, oczekiwano na nasz
przyjazd.
Wybierając się w pierwszą dłuższą podróż, odczuwałem niepewność związaną z autem. Przed wyjazdem eksperymentowałem z
motorem i prawdę powiedziawszy, nie przetestowałem go należycie.
Niedługo po kupieniu samochodu, szukając na złomowisku zimowych opon, natknąłem się na rozbitego eskorta. Zadowolony,
ściągnąłem dobre koła. Zorientowałem się jednak, że te części, które nie wzięły udziału w wypadku, znajdowały się w idealnym
- 153 stanie. Miałem ochotę wymontować wszystko. Właściciel Schrottplatz zgodził się za 30 DM odstąpić silnik. Serce samochodu za
taką cenę! – Takiej okazji nie mogłem odpuścić. Motor posiadał o 200 cm³ większą pojemność od mojego - nic więc nie stało na
przeszkodzie, abym jeździł mocniejszym i szybszym autem.
Nie miałem jednak odwagi wymieniać całego silnika. Zdecydowałem się w pierwszej kolejności na zamianę głowicy z gaźnikiem.
Efekt podrasowania przerósł oczekiwanie. Nie wiedziałem tylko, jakie zużycie benzyny pociągnie za sobą ta przeróbka.
W drodze do St. Martin tankowałem co 100 kilometrów i obliczałem. Po dwóch próbach wynik okazał się zadowalający; około
dziewięć litrów na setkę. Mogłem więc bez przeszkód delektować się tętniącą życiem autostradą. Alinę jednak przerażał ruch. Nie
mogła doczekać się końca drogi. Poza tym dręczyła ją niepewność, jak nas przywitają i jakie warunki zastaniemy na miejscu.
Żyjąc w Bawarii przyzwyczailiśmy się do łąk pachnących gnojówką. W Palatynacie co innego; nasze nosy wchłaniać zaczęły woń
sfermentowanego wina. Na otwartej przestrzeni czuliśmy się egzotycznie. Jednak we wsiach i miasteczkach, intensywność zapachu
zmuszała do zakręcania szyb.
Wraz z zapachem zmienił się krajobraz. Prostokąty pól, poprzecinane równymi liniami winorośli, szczelnie pokrywały łagodne
pagórki. Lekkie podmuchy wiatru leniwie poruszały nagrzanym powietrzem. Dojrzałe kiście winogron wywoływały intensywne
przełykanie śliny.
W St. Martin przywitano nas rodzinnie. Herr Rüffel, pogodny gospodarz, wyglądem i zachowaniem przypominający raczej Francuza,
oprowadził nas po swojej posiadłości. Wszystko nas interesowało, największe zainteresowanie wzbudziły jednak piwnice.
Pokój, w którym mieliśmy zamieszkać nie przypominał hotelowego, ale też nie na to liczyliśmy. Nie przywiązywaliśmy najmniejszej
wagi do tego, że na przykład łóżka skrzypiały, a łazienka znajdowała się na końcu korytarza. Wszędzie dbano o czystość i panował
wzorowy porządek.
Dzień zaczynał się o świcie wspólnym śniadaniem. Do stołu zasiadał gospodarz z gospodynią, ich trzej synowie z żonami, babcia
seniorka i my. Kawa, świeże pieczywo, sery, wędliny; należało najeść się do syta.
Transport do winnicy odbywał się ciężarowym fiatem pokrytym plandeką. Siedzieliśmy na drewnianych ławkach ustawionych po
bokach skrzyni, oparci o długi stół. Wraz z nami jechało parę miejscowych kobiet, tradycyjnie od wielu lat pomagających przy
winobraniu. Praca tylko na pierwszy rzut oka mogła się wydawać łatwa. Każdy z nas otrzymał plastikowy Kübel (kubeł) i sekator. Nic
prostszego, jak obcinać kiście winogron i wrzucać je do wiadra. Ustawieni parami w jednym rzędzie, posuwaliśmy się za małym
traktorem ciągnącym przyczepy.
Ranna rosa pokrywająca liście winorośli moczyła ubranie. Po pewnym czasie z zimna drętwiały palce. Pierwszy raz w czasie jazdy
do winnicy, obserwując kobiety z naciągniętymi zarękawkami, wyglądające jak przedwojenne urzędniczki, wymieniałem z Aliną
ironiczne spojrzenia. Teraz zazdrościliśmy im.
Ciszę szczękających sekatorów przerywał monotonnie powtarzający się okrzyk: Kübel... Trauben... Na to hasło kierowca traktora,
zazwyczaj syn gospodarza, stawiał przed wołającym puste wiadro. Wypełnione winogronami odnosił do przyczepy.
Kobiety dużo sprawniej radziły sobie z błyskawicznym znajdywaniem miejsca cięcia. Ambicja nie pozwalała mi pozostać w tyle.
Pracując na pełnych obrotach, w pewnej chwili o mało nie złapałem za palec sąsiadki. Ostudziło to moje zapędy. Nie chciałem
doprowadzić do rozlewu niemieckiej krwi. Przy każdej nadarzającej się okazji wykorzystywałem więc okrzyk "Trauben“ i sam
odnosiłem pełne wiadra do przyczepy.
Czas przerwy obiadowej okazał się najwspanialszą niespodzianką. Plandeka bocznych ściany skrzyni ciężarówki wędrowała w
górę. Do stołu zastawionego wędlinami, świeżym pieczywem i winem zasiadała wygłodniała gromada. Jeść i pić mogliśmy bez
ograniczeń. Dookoła rozpościerał się urzekający spokojem widok pagórków, szumiących liśćmi winorośli. Z błękitnego nieba
dochodził świergot ptaków. Mijało zmęczenie, a wino podsycało przekonanie, że nie ma z pewnością wspanialszego miejsca pod
słońcem.
W czasie krótkiej sjesty ziemia pachniała wrześniową dojrzałością, a w uszach nieustannie dźwięczały okrzyki: Trauben... Kübel...
Kübel... Trauben...
Wieczorem, po odświeżeniu się pod prysznicem, zasiadaliśmy wspólnie z całą rodziną gospodarzy do kolacji. Wszyscy w spokoju
delektowali się końcem dnia. Pan Rüffel poza fachową wiedzą z dziedziny winiarstwa posiadał wspaniały dar gawędziarski. Do
późnych godzin nocnych słuchaliśmy jego anegdot. Młode wino z cebulowym plackiem albo ze smażonymi kasztanami miało
niepowtarzalny smak.
Po zrównoważonych, ze względu na piszczące sprężyny, niemniej namiętnych pieszczotach, ogarniał nas kamienny sen.
Długie spacery w czasie sobotnio-niedzielnych, wolnych od pracy dni, wśród winnic, lasów i pagórków wypełnionych jedynie
dźwiękami przyrody, oszałamiały nas spokojem. Ciszę rozległych łąk Bawarii rozładowywały chociaż dzwonki pasących się krów;
natomiast w Palatynacie tylko bujna wyobraźnia mogła wytwarzać odgłos dojrzewających winogron.
Pierwszy raz koniec lata nie nastrajał mnie nostalgicznie. Gdy dłonie lepiły się od słodkiego soku ciężkich kiści, a wino gasiło
pragnienie, trudno było myśleć o pomidorach. Pięć marek zarabianych za roboczogodzinę nie pozostawało też bez wpływu na
optymistyczny nastrój.
W dowód radosnego samopoczucia Alina dostała wisiorek na złotym łańcuszku; małego byka – jej znak zodiaku. Ja chciałem coś
droższego – maszynę do szycia. Ten luksusowy zakup postanowiliśmy załatwić po powrocie do Schongau.
Pomimo tego, że gospodarz hojnie obdarował nas na pożegnanie skrzynką dobrego wina, zdecydowaliśmy przeznaczyć znaczną
część zarobionych pieniędzy na jeszcze większy zapas tego boskiego napoju. Takiej niepowtarzalnej okazji, dotyczącej ceny i
jakości, nie należało zmarnować. Eskorcik, obciążony dziesiątkami butelek, ostrożnie zmierzał w stronę naszego domu. Bałem się
tylko policyjnej kontroli. Nie miałem pojęcia, jak mógłbym rozproszyć niejasności przedstawiciela władzy, zadającego pytanie:
- 154 Dlaczego niepracujący obywatel, znajdujący się nielegalnie poza obszarem Bawarii, a będący na zasiłku socjalnym, ma samochód
załadowany po brzegi kartonami z winem?
Do takiej konfrontacji nie doszło, a napój z flaszek zaopatrzonych etykietkami winiarni Herr Rüffel, długie miesiące cieszyły nasze
gardła.
Cieszyły nas również zarobione pieniądze; Alina dostała parę ciuchów, kilka gospodarczych przedmiotów wzbogaciło naszą
kuchnię, w torbie fotograficznej, w otoczeniu szerokiej gamy filmów diapozytowych firmy Fuji, spoczął nowy obiektyw. Nasze
sklepowe szaleństwo ukoronowane zostało kupnem elektrycznej maszyny do szycia. Lubiłem od dawna coś tworzyć i to nie tylko dla
własnych potrzeb.
O naszym nielegalnym pobycie na winobraniu wiedziała tylko Krysia. Obawialiśmy się, żeby jakimś cudem informacja na temat
wyjazdu z Bawarii nie przeciekła do urzędu. Z tego też powodu nie mogliśmy się chwalić nowymi rzeczami. Podpadlibyśmy
znajomym od razu i to z dwóch powodów; za konspiracyjne poczynania i z zazdrości. Wszyscy znajdowaliśmy się w mizernej
sytuacji finansowej. Nietaktem byłoby więc "szastanie" markami wtedy kiedy na przykład w czasie spaceru towarzystwo zbierało w
lesie puste butelki po piwie, aby móc je później oddać, zarabiając 15 fenigów na sztuce.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia - zapragnęliśmy większego mieszkania.
Kawalerka z niszą kuchenną stawała się za ciasna. Teoretycznie rozważając sprawę, doszliśmy do przekonanie, że jeżeli Urząd
Socjalny płacił za nas czynsz, to powinien również płacić w przypadku większego mieszkania, mieszkania odpowiadającego
potrzebom dwuosobowej rodziny.
Policja w Schongau korzystała często z usług Kazika. Gdy obcokrajowcy balansowali na granicy prawa, nasz znajomy występował
w charakterze tłumacza. Wskutek tego poznał przepisy i różnego rodzaju kruczki urzędowe. I właśnie dzięki niemu dowiedzieliśmy
się, jak teorię przekształcić w czyn.
Sprawa wyglądała dość prosto: należało złożyć podanie w urzędzie zajmującym się rozdziałem mieszkań socjalnych. (Prosto... o ile
się wiedziało gdzie jest taki urząd i że w ogóle istnieje.)
Jak zwykle pełni obaw, z duszą na ramieniu, stanęliśmy przed obliczem urzędnika. Sympatyczne spojrzenie wysokiego brodacza
wywołało nasze zaskoczenie. Pierwszy raz w instytucji publicznej potraktowano nas nie jak cudzoziemców, lecz jak zwyczajnych
petentów. Po wypełnieniu krótkich formularzy zostaliśmy umieszczeni na liście oczekujących.
Uprzejmy brodacz, przeglądając papiery dotyczące naszej sytuacji materialnej, ze zdziwieniem zapytał, dlaczego nie wystąpiłem do
Urzędu Finansowego o zwrot podatku. Znowu pierwszy raz ktoś zza biurka chciał nam pomóc. Z ilu to możliwości nie skorzystałem,
nie wiedząc, że mi się należą?
Największą jednak niespodzianką okazał się termin oczekiwania. Budynek, w którym mieliśmy dostać mieszkanie, znajdował się w
trakcie budowy; jej zakończenie wyznaczono na połowę przyszłego roku.
- 155 -
Z ziemi włoskiej do Murnau
Analizując naszą sytuację, ze zdziwieniem doszedłem do przekonania, że niepostrzeżenie zaczynaliśmy się zadomawiać.
Rzeczywistość korygowała początkowe założenie: tylko przeczekać i przy pierwszej okazji wyjechać do Francji.
W ostatnich latach setki tysięcy Polaków opuściło ojczyznę. I choć znaleźli schronienie w wielu krajach Europy, nikt nie okazywał
zachwytu z takiej ilości emigrantów. Pomimo tego mogliśmy liczyć na pewną sympatię. "Solidarność“, a potem stan wojenny
poruszyły serca wielu ludzi. Rosnące jednak bezrobocie i pogarszająca się sytuacja socjalna, zasadniczo utrudniały start w
kapitalistycznym świecie.
Coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, że ogólny trend nieszybko się zmieni, w związku z czym moje plany stawały się nierealne.
Perspektywa otrzymania nowego mieszkania przyprawiała nas o ataki szaleńczej radości. Do pełnego szczęścia jednak, jak mawiał
wujek Wilu, brakowało wiele.
Nie tracąc optymizmu walczyłem dalej, choć skłonności Aliny do oceniania wszystkiego w negatywnym świetle, zaczęły przybierać
niepokojące rozmiary.
Uważała, że to ja ją wyciągnąłem z kraju, skazując na tułaczkę. Brakowało jej bliskich. Tęskniła za rodzicami, siostrą, znajomymi.
Nie miała do kogo otworzyć ust. Odczuwała straszną samotność.
Wiele straciłem w oczach żony. Wychodziła za mąż za inżyniera na stanowisku projektanta, odnoszącego zawodowe sukcesy,
otoczonego liczną rodziną i przyjaciółmi.
Co jej zostało z dawnych lat? - Degradacja i poniżenie.
Na szczęście w łóżku nadal nam było dobrze, ale wraz ze świtem wstawał ponury dzień niezadowolenia.
Czułem brzemię odpowiedzialności i wbrew twardym postanowieniom, zdecydowałem się spełnić największe marzenie Aliny.
Chciałem zrobić to jednak w niebanalny sposób.
Otaczało nas chłodne powietrze jesiennego ranka. Promienie słońca nieśmiało przedzierały się przez zimną mgłę, pozostawiającą
mokre ślady na kamieniach leśnej drogi. W teatralnym geście zaprosiłem Alinę do zajęcia miejsca na stosie okorowanych i
przygotowanych do transportu sosnowych pni.
- Chcę z tobą porozmawiać.
- Cały czas to robimy.
- Tym razem o czymś ważnym.
- A te wszystkie nasze sprawy, to błahostka?
- O czymś bardzo osobistym.
- Co udajesz takiego przejętego.
- Alina, przestań się wygłupiać.
- To ty się wygłupiasz z tą odświętną miną.
- Dobra, zapytam cię wprost: chcesz mieć dziecko?
- Ja...? Głupie pytanie. Przecież tyś uparł się nie mieć więcej dzieci.
- A jakbym zmienił zdanie.
- Ja w cuda nie wierzę.
- Alina, posłuchaj - zdecydowałem się. Proszę jednak, żebyś mi coś obiecała.
- Potem będziesz robił ciągłe awantury, tak jak teraz.
- Co w tym złego, że chcę, abyś na przykład nauczyła się pływać?
- Widzisz... Znowu zaczynasz!
- Obiecaj mi, że dziecko nie zmieni naszego układu.
- Już jesteś zazdrosny?
- Nie! Boję się tylko...
- Dobrze! Obiecuję ci. Będziesz tym najważniejszym w rodzinie. Czy mogłoby być zresztą inaczej?
Spodziewałem się ataku radości, uścisków, łez szczęścia...
Po chwili milczenia zeszliśmy z pni. Alina z łobuzerskim uśmiechem ujęła mnie za rękę, ciągnąc w stronę miasta.
- Chodź! Wracamy do domu. Powiedz mi tylko: jak to jest z tym "gorącym żelazem“...?
Bez przeszkód rozkoszowałem się nową sytuacją małżeńską. Szare dni skłaniały do dłuższego pozostawania w łóżku. Atmosfera
zmysłowości szczelnie wypełniała całe mieszkanie. Upojenie związane z nieprzerywaniem najwznioślejszych chwil, sięgało zenitu.
Mijały tygodnie, a rezultatu naszej działalności nie dało się dostrzec. Do dzieła zabraliśmy się z jeszcze większą energią. I dalej nic.
Po wizycie u fachowca okazało się, że wszystko jest w porządku. Niemniej musieliśmy skończyć z szaleństwem i systematycznie
realizować obraną strategię.
- 156 Na skutek rannych pomiarów temperatury powstawały wykresy – drogowskaz najpłodniejszych dni. Rozpoczął się długi okres
wytężonej pracy, której owoce zależały od konsekwentnego postępowania.
Sytuacja związana z przydziałem nowego lokalu zaczęła się komplikować. Umieszczono nas, co prawda na liście, ale panowała
niejasność, odnośnie możliwości metrażowych. Wiedziałem, że mieszkania dwupokojowe zarezerwowane zostały dla małżeństw w
podeszłym wieku, natomiast na trzypokojowe zgłosiło się bardzo dużo chętnych.
Naszą sytuację w zdecydowany sposób mogło poprawić zaświadczenie lekarskie. Nie było jednak mowy, aby jakiś ginekolog wydał
lewy druk. W rezultacie Alina uzyskała jedynie zaświadczenie stwierdzające, że znajduje się w trakcie kuracji mającej doprowadzić
do zajścia w ciążę.
Z kopią tego dokumentu udałem się do urzędu. Brodacz zza biurka żałował, że o tym wcześniej nie wiedział. Mieliśmy szansę
dostać duże mieszkanie, niestety już je przydzielono. Natomiast dwupokojowe, na parterze stało do naszej dyspozycji. Wyraziłem
zgodę. Na odchodnym dostałem plan całego budynku.
Radość nasza nie miała granic. Prawie codziennie chodziliśmy kontrolować postęp robót budowlanych, narażając się
niejednokrotnie robotnikom, a w trakcie długich wieczorów i ranków namiętnie ustawialiśmy w przyszłym lokalu wyimaginowane
meble.
Cała polonia podczas indywidualnej walki o podstawowe prawa, nie znając ani zasad gry ani dostatecznie języka niemieckiego,
przeżywała ciągły stres.
Brak stabilizacji wywołany stałą niepewnością źle wpływał na naszą odporność psychiczną. Wybuchały nieporozumienia między
znajomymi, dochodziło do kłótni małżeńskich. Głównie kobietom puszczały nerwy. W okolicznościach, gdy doświadczaliśmy
dodatkowych obciążeń, powstawały dramatyczne sytuacje.
Jacek Przybrzeżny, internista, wylądował w szpitalu. Od dawna skarżył się na bóle brzucha. Gdy jednak stwierdzono zapalenie
woreczka żółciowego – nieodzownym rozwiązaniem stał się skalpel. Wydawałoby się, że jego żona Ewa, będąca również lekarzem,
powinna bardziej od innych rozumieć sytuację. Stało się inaczej. Nie zniosła napięcia i zamiast optymistycznie podejść do jedynego
rozwiązania, jakim był zabieg, miotała się w niemocy i rozpaczy, bezustannie wykrzykując:
"Nie pozwolę ażeby ci hitlerowcy go krajali!!! Zabiją go!".
Znała przecież sytuację, i nie mogła mieć jakichkolwiek wątpliwości, że opieka lekarska, a szczególnie poziom usług w niemieckich
szpitalach stał na najwyższym poziomie.
Jacek szczęśliwie przeszedł operację i okres rekonwalescencji. Ewie jednak pozostały blizny.
Nieporozumienia między znajomymi są nieprzyjemne, w rodzinie mają specjalny wymiar przez co bolą inaczej.
Moje stosunki z siostrą od pierwszych dni po przyjeździe nie układały się najlepiej. Obwiniałem oczywiście za to głównie Zygmunta.
Denerwował mnie jego konformizm i sposób w jaki chciał, za wszelką cenę, w oczach Niemców zdobyć uznanie. Nie zdawał sobie
sprawy, że ci Niemcy, wśród których obecnie żył, mało wspólnego mieli z obrazem Vaterlandu sprzed pięćdziesięciu lat,
przekazanego mu przez matkę. Dzięki temu wszystko z czym obcował było najlepsze. Na początku zgadzałem się z tym poglądem;
nawet drzewa i krowy wydały mi się dorodniejsze. Niemniej, nauczony w Polsce czytać między wierszami, dosyć szybko
zobaczyłem otaczający nas świat w innych proporcjach.
Niemiecka dokładność, uczciwość, pracowitość rażąco odbiegała od stereotypu. W zasadzie tylko 3 x K (Kinder, Küche, Kirche)
przetrwały. W dodatku zrozumiałem, że na przykład: sytuacje z telewizyjnego serialu, w których uczestniczył Kloss, nie mijały się tak
bardzo z prawdą. Kiedyś widziałem to inaczej. Jeszcze nie tak dawno, śmiałem się z satysfakcją zachwycony opowieścią Stefana
(mój drugi szwagier również uwielbiał NRF), jak to rozpoznany w Jugosławii Stanisław Mikulski "dostał po ryju", za wyśmiewanie się
z Niemców.
Do Zygmunta natomiast nie dochodziły żadne zewnętrzne impulsy. Trwał w wyimaginowanym przekonaniu sprzed półwiecza. W tym
wypadku teza o ślepej miłości sprawdzała się w stu procentach.
W zasadzie powinienem mu współczuć. Po dramatycznej śmierci rodziców, pozostał w Polsce sam. Gdy znalazł się więc w
Niemczech, chciał uważać wszystkich ich obywateli za swoich bliskich. Im bardziej starał się o to, tym brutalniej zostawał odrzucany.
Nie dawał za wygraną, w uporze przechodząc sam siebie. Uważał i słusznie, że bezbłędna znajomość języka niemieckiego pozwoli
jemu i całej rodzinie na szybką integrację. Nie zdawał sobie tylko sprawy, że tej perfekcji nigdy nie osiągnie. Za wszelką cenę chciał
wtopić się w społeczeństwo i zrzucić z siebie znamię obcokrajowca. Robił to niestety w sposób nachalny, nie dostrzegając jak
bardzo się poniżał.
Pewnego razu, w czasie Wielkanocy, znajoma urzędniczka z banku, słysząc życzenia papieża, kierowane do Niemców, palnęła:
"Zygmunt! Nareszcie wiem, skąd masz ten akcent."
Mojemu szwagrowi opadła szczęka.
Wiedziałem, skąd brały się jego kompleksy. Spodziewał się powitania z fanfarami. Rodacy jednak nie otworzyli tak szeroko ramion,
jak oczekiwał. Wraz z rodziną musiał znieść upokorzenie obozu dla uchodźców, pokornie wystawać z plikiem formularzy przed
drzwiami urzędów, znosić poniżenie prosząc o pomoc socjalną i wreszcie przełykać gorycz w trakcie szukania miejsca pracy.
W końcu osiągnął pewną stabilizację. Uważał jednak, że jeżeli on, Niemiec, szedł taką ciernistą drogą, to tym bardziej my
powinniśmy dostać ostrzej w kość.
Nie znosił mojego optymizmu i dyskusji o godności. Ze złością kończył temat: "Bogaty, to godny poważania!"
- 157 Wszystko wiedział najlepiej. Wychodził z prostego założenia, że przedstawiciel tak wspaniałej rasy, w konfrontacji z jakimś tam
bezrobotnym, w dodatku na "duldungu", musi mieć rację.
Obiecywałem sobie tysiąc razy, nie dać się sprowokować. Nie wytrzymywałem i dochodziło zawsze do awantury, ze słownictwem
poniżej pasa.
Po każdym pobycie w Peiting mieliśmy moralnego kaca. Pomimo tego, jak uzależnieni parliśmy do tych, niby bliskich, kontaktów. W
rezultacie również Krysia miała dosyć sprzeczek i po pewnym czasie zaczęliśmy się spotykać tylko wtedy, kiedy Zygmunt dyżurował
w szpitalu.
To, że "miłość jest ślepa" dotyczyło również mojej siostry, tylko na innej płaszczyźnie.
Krysia, choć nie była egoistką, bardzo lubiła wygodne życie. W Polsce mogła sobie pozwolić na taki luksus dzięki instytucji babci.
Gdy znalazła się w obcym świecie, ciężar odpowiedzialności przerósł jej siły. Z kolei artystyczna dusza cierpiała katusze innego
rodzaju. W kraju, w którym miała wieść szczęśliwe i beztroskie życie, pierwsze przykazanie brzmiało: "Ordnung muss sein", a Krysia
od dzieciństwa nie znosiła takich nakazów.
W pierwszym okresie po przyjeździe, znając bardzo słabo język niemiecki, odpuściła możliwość podjęcia pracy zawodowej.
Pozostały więc jej 3 x K, z wyraźnym podkreślaniem Kinder, czyli córek. Zanim jednak przelała na nie całe uczucie, przeszła,
niedługo po przyjeździe, załamanie psychiczne. Dopiero po latach przyznała się do tego najdramatyczniejszego okresu w swoim
życiu.
Anielę i Helenę rozpuszczano w sposób bezprzykładny. Dziewczynki robiły, co chciały - jadły, na co miały ochotę, zajmowały się
tym, co uważały za stosowne. Krysia pozwalała im na wszystko w imię źle pojętej, matczynej miłości, natomiast Zygmunt robił to z
premedytacją; widząc dookoła rozbrykane niemieckie dzieci, chciał oczywiście, aby jego córki nie pozostawały w tyle.
W związku z tym, w czasie spotkań rodzinnych, jeszcze jedna kwestia wywoływała napięcia. Małe smarkule, choć ładne i
inteligentne, bez szacunku odnosiły się do wszystkich. Nas to dotyczyło w sposób szczególny. Ojciec zdołał im wpoić swoje
przekonanie - "co niemieckie to najlepsze". Inaczej mówiąc, otrzymały zielone światło, aby zarówno nas jak i nasz język, pogardliwie
lekceważyć.
Gdy dochodziło do takich sytuacji, reagowaliśmy wprost histerycznie. Wykazywaliśmy z pewnością za duże przewrażliwienie,
zapominając o wyrozumiałości czy pobłażliwości? Nie wiem jednak, czy dzisiaj umiałbym zachować się inaczej; głupota to coś
takiego, czego nie potrafię tolerować.
Wiosną ´83 huśtawka nastrojów osiągnęła maksimum.
Rozpoczęło się od telefonu Zosi: siostra zawiadamiała nas, że Irena wystąpiła do prokuratury z żądaniem ścigania mnie
międzynarodowym listem gończym.
Cała rodzina utrzymywała w tajemnicy przed nią miejsce mojego pobytu. Listy, jakie pisałem do dzieci, adresowałem do Zosi i tylko
ona mogła im je czytać. Zosia w zasadzie zajmowała się wszystkimi sprawami. Na jej głowie pozostawiłem sądy, ubezpieczenia,
alimenty i całą masę innych drobiazgów. Prowadziła księgowość i rozdział paczek żywnościowych.
Zachowanie mojej ex przekroczyło granice bezczelność.
Regularnie otrzymywała alimenty w wysokości 5400 złotych. Przy każdej okazji świąt, imienin czy urodzin, Zosia dostarczała jej
paczki. Ciocia Cesia często odwiedzała dzieci, nie przychodząc nigdy z pustymi rękoma, chociaż największy dar stanowiło jej serce
i troskliwość. Również moi rodzice pamiętali o swoich pierworodnych wnukach. W porównaniu z większością rodzin, którym w
tamtym okresie powodziło się źle, Irena miała wszystko.
Pracowała zawodowo i uwzględniając parę dodatkowych półetatów, otrzymywała wysokie pobory. Pomoc rodziny z jej strony była
oczywistością.
Wyspecjalizowała się w wykorzystywaniu ludzi. Siostry zakonne, sąsiedzi, księża, wdzięczni pacjenci, oficjalna pomoc ze strony
Caritasu – wszyscy wzruszali się. Zewsząd płynęło współczucie nad dramatycznym losem porzuconej kobiety z trójką dzieci.
Jej pazerność wykraczała poza granice przyzwoitości.
Nie potrafiliśmy sprostać tak wysokim żądaniom. Sprzedaliśmy na ten cel cały dorobek pozostawiony w Polsce: meble, sprzęt
gospodarstwa domowego, radio, TV, magnetofony, automatyczną pralkę, sprzęt fotograficzny i filmowy. Czego chciała więcej?
Spodziewała się z pewnością, tak jak większość rodaków, że jeżeli znalazłem się w NRF, to muszę mieć miliony.
Traktowanie jej przez całą rodzinę, a szczególnie męską część (wyjątek stanowił Zygmunt), dodatkowo doprowadzało nas do szału
wściekłości. Wszyscy jej współczuli, pomimo tego, że wylewała na nich spienioną żółć niezadowolenia, poniżała, używając
ordynarnych słów i obrażała. Pewnego razu nazywała Zosię złodziejką okradającą dzieci - tylko za to, że przynosiła otwarte paczki.
Początkowo tłumaczyłem ten stosunek solidarnością tych, którzy pozostali.
Miałem pewne wyobrażenie, jakimi sposobami Irena podporządkowuje sobie facetów. Po rozwodzie przestałem podchodzić do tego
emocjonalnie. Zawsze jednak denerwowałem się, jak ktoś z tych przekabaconych występował w jej obronie.
Mąż Zosi Stefan, a szczególnie jego brat Karol, należeli do takich.
Karol, stomatolog, uchodził w Ligocie za tak zwaną dobrą partię. Pomimo tego, nie układały mu się jakoś kontakty damsko –
męskie. Cała rodzina swatała go, on jednak nie umiał się zdecydować. Wyglądało, że kochał jedynie pracę zawodową.
Matka jego, kobieta twardo chodząca po ziemi, zainteresowała go Ireną. Przymiarki rozpoczęły się już w trakcie rozpadu naszego
małżeństwa. Irena szybko zorientowała się w sytuacji i w intensywny sposób rozpoczęła dbać o swoje zęby. Parę posiedzeń w mini
- 158 sukience na nowoczesnym fotelu stomatologicznym, zrobiło swoje. Karol nie ukrywał zachwytu, a dobre imię całej rodziny
wymagało jednomyślności wszystkich jej członków.
W czasach, kiedy NSZZ "Solidarność“ umacniał swoją pozycję, Karol wyjechał do Niemiec. Jego uprzedzenie do nowego, a może
strach przed utratą starego, odczytywałem w sposób jednoznaczny. W Niemczech bardzo szybko uzyskał obywatelstwo.
Stefan, choć oficjalnie nie mógł mu tego wybaczyć, jako że ich dziadek walczył w powstaniach o polskość Śląska, to jednak nie
ukrywał zadowolenia z takiego obrotu rzeczy. Niedługo po tym, utartą drogą podążył następny brat, Mateusz.
Karol, zaproszony przez Krysię i Zygmunta, przyjechał na parę dni urlopu do Peiting.
Mieszkał i pracował w Bonn. Obracał się, jak opowiadał, w kręgach elit rządzących. Bywał na przyjęciach w takich posiadłości, że
"Dallas wysiada". Bufonadę jego potrafiłem przełknąć, gdy jednak wystąpił w obronie pokrzywdzonej Ireny, dostałem zaparcia.
Uważałem go, mimo wszystko, za inteligentnego faceta i nie przypuszczałem, aby miał zamiar mnie rozwścieczyć. Dlaczego więc
dał mi do przeczytania list Stefana adresowany do niego?
Przypuszczałem, że chciał się usprawiedliwić przed zaplanowanym krokiem. Postanowił ściągnąć Irenę do Niemiec.
Do takiego wniosku doszedłem później. Gdy jednak czytałem opowieść wyrażającą współczucie, solidarność, ubolewanie nad
losem, borykającej się z problemami, biednej Ireny, krew mnie zalała. Mąż siostry, której pozostawiłem wszystkie sprawy z
najbardziej osobistymi, podsumowywał sprawozdanie retorycznym pytaniem: "Jak może, dlaczego nie ma sobie polepszyć?“ A
dotyczyło to uzyskania, w sposób urzędowy, alimentów w markach niemieckich.
Potraktowałem to, najdelikatniej mówiąc, jako szczyt nielojalności.
Kiedy rodzice przyjechali na Wielkanoc, świąteczne spotkania zamieniły się w ostre starcia. Zarzuciłem ich pretensjami. Nie
dostawałem logicznej odpowiedzi na podstawowy zarzut:
"Jeżeli wy nie potraficie, dlaczego nie wzięliście adwokata? Od dawna o to prosiłem?“
Najpierw bezradnie rozkładali ręce. Gdy naciskałem, tłumaczyli się starością i brakiem energii. Nie umieli znaleźć prawnika, który
wystąpiłby w moim imieniu.
Podejrzewałem, że nie chcieli, a powodów mogłem się tylko domyślać.
Ojciec martwił się czymś innym:
"Gdybyś pracował, wszystkie sprawy mógłbyś bez problemu rozwiązać.
Jaka jest twoja pozycja w społeczeństwie?...
Co dla niego robisz?..."
Przy okazji przypomniał, jaki to lekceważący stosunek do pracy miałem też dawniej. Aluzja dotyczyła mojego projektu z czasów
studenckich; marzyłem o tym, aby emeryturę dostawać w młodości, to jest wtedy, kiedy się chce żyć, a nie ma się na to środków.
Alina nie kryła rozczarowania; z żalem musiała skorygować wyobrażenie o pozycji pierworodnego syna. Drogi rodzinne zaczęły się
rozchodzić, a z nimi uczucia.
Wskutek nieporozumień i pomówień, doszliśmy do banalnego wniosku: tylko na siebie możemy liczyć!
W niedługim czasie po wyjeździe rodziców dostałem urzędowe pismo ze starostwa w Schongau.
Po pierwszym czytaniu zrozumiałem tylko tyle, że sprawa związana jest z Ireną. To wystarczyło, aby najczarniejsze myśli
podpowiedziały resztę. Gdy, korzystając ze słowników, rozpocząłem tłumaczenie, diabeł przestał być taki straszny, aż w końcu
okazał się niewiniątkiem. Polski Czerwony Krzyż występował w imieniu Dr. Ireny Phawros do Bundesverwaltungsamt o
udostępnienie mojego adresu. Urzędnik starostwa, Herr Steiger, zwracał się z uprzejmym zapytaniem, czy zgadzam się, aby oni
mogli przekazać PCK mój adres.
A więc cała sprawa nie miała nic wspólnego ani z prokuratorem, ani z listem gończym.
Z wolna następowało odprężenie i... radość. Radość, gdyż Irena nie mogła mnie dorwać, a jej macki, mimo wszystko, miały
określony zasięg. Czułem się bezpiecznie.
Maj...! Maksymalnie podekscytowany, przemierzałem wzrokiem żółtą płaszczyznę bawarskich łąk, nie zatrzymując go na bieli
alpejskich szczytów. Już dwa lata górski horyzont ograniczał naszą wolność. Nareszcie koniec!
Wiadomość przyszła niespodziewanie. Z Urzędu dla obcokrajowców otrzymaliśmy zawiadomienie, że Fremdenpass czeka na
odbiór. Dwa zdania suchego komunikatu, a radość przekroczyła wyobrażalne rozmiary.
Ponieważ tylko polski paszport Aliny stracił ważność, więc w sumie jedynie ona miała powód, by się cieszyć z nowego dokumentu.
W praktyce nie miało to żadnego znaczenia, bo tak czy tak, mogliśmy jechać tam, gdzie się nam chciało.
Wakacyjne plany musieliśmy jednak dostosować do realiów życia. Z pewnych spraw mogliśmy zrezygnować, ograniczyć się w wielu
dziedzinach, ale zużycie benzyny pozostawało stałe i kosztowne. Odległość w kilometrach stała się więc jedynym limitem. Inny,
później, narzuciło życie.
- 159 W sumie nie mogliśmy narzekać na sytuację materialną. Dorabialiśmy wszędzie tam, gdzie się dało. Alina sprzątała regularnie w
willach sąsiadek Krysi, które z czasem polecały ją innym. Ja, dzięki znajomościom Kazika, roznosiłem reklamówki w Peiting i
Schongau, zachęcające do kupna świeżych jajek i drobiu. Raz uczestniczyłem nawet w wyładunku trzech ciężarówek kur.
Nie oszczędzaliśmy na jedzeniu (tylko mniej piliśmy w porównaniu z polską normą), wysyłaliśmy często paczki rodzinie i znajomym.
Filmy do kamery i aparatu oraz dodatkowy sprzęt, też nie stanowił problemu. Niemniej na wyjazd za granicę mogliśmy przeznaczyć
jedyne 600 DM.
Rozstrzygnięcie zasadniczego pytania "dokąd“ nie nastręczało kłopotów. Wiadomo, tam gdzie blisko, ciepło i wesoło!... A więc, do
Włoch!
Drogę na południe postanowiliśmy uprzyjemnić sobie przejazdem przez Szwajcarię. Wizę do tego kraju dostawało się od ręki.
Niestety, w konsulacie włoskim sprawa wyglądała inaczej. Alina, ponieważ posiadała Fremdenpass, wizę dostała od razu, ja
musiałem poczekać minimum trzy tygodnie.
W międzyczasie rozstrzygała się sprawa naszego mieszkania. Kiedy już prawie wszystko zostało załatwione, okazało się, że
nastąpiła zmiana. Lokal na parterze przeznaczono dla człowieka bez nogi. Nam zaproponowano drugie piętro.
Miało to w praktyce małe znaczenie. Najważniejsze, że w ogóle dostawaliśmy. W starostwie poniosła mnie jednak ambicja. Urzędnik
łagodnie odpierał zarzuty, wykluczając podejrzenia o brak tolerancji w stosunku do obcokrajowców. W sumie przyznał, że nie mógł
sam decydować - wiadomo wyższe czynniki.
Rozpoczął się nerwowy okres oczekiwania na przydział. Nauczeni doświadczeniem baliśmy się, czy w ostatniej chwili znowu coś nie
ulegnie zmianie. Prawie codziennie jeździłem do urzędu albo telefonowałem.
W końcu nadszedł dzień, w którym wręczono nam dokument stwierdzający przyznanie dwupokojowego mieszkania na drugim
piętrze i garażu.
Osiągnęliśmy ważny cel, ale puste ściany nas nie zadowalały.
W czasie ulicznych akcji wystawiania śmieci nazbierałem trochę rzeczy - piwnica pękała w szwach od rupieci, ale jedynie wiklinowy
kosz, odświeżony czerwono-białą farbą, mógł stanąć w mieszkaniu.
Caritas nic nie miał do zaoferowania.
Przy zakupie używanych rzeczy mogłem liczyć na pełną pomoc Urzędu Socjalnego.
W Peißenberg znajdował się sklep ze starymi meblami – niestety same buble. Jedyny komplet sypialniany, który mógł wchodzić w
rachubę, został sprzedany. Za inny, z czterodrzwiową szafą, żądano 500 DM. Za tydzień mieli dostać coś "nowego".
Zaczęliśmy studiować wszystkie gazetowe ogłoszenia. Po paru dniach wpadł nam w ręce anons z Murnau. Zadzwoniłem. Pewna
wdowa odstąpić mogła meble kuchenne z elektryczną kuchenką za 50 DM.
Oferta miała dwa mankamenty. Pierwszy to odległość, prawie czterdzieści kilometrów w jedną stronę. Drugi to termin – 24 sierpnia
do południa.
Pomimo wszystko umówiłem się.
Do forda nie dało się wsadzić kuchenki, a i tak jeden samochód nie wystarczał. Krysia obiecała pożyczyć "renault 5". Dogadałem się
z Marianem; przyrzekł poprowadzić moje auto i pomagać w dźwiganiu mebli.
Natomiast dzień, w którym wdowa likwidowała mieszkanie, wywołał paradoksalny problem. Dla przywiezienia kuchenki elektrycznej,
zlewozmywaka i paru szafek musieliśmy przerwać pobyt we Włoszech.
Mogliśmy oczywiście całkowicie zrezygnować z wakacji i skupić się na mieszkaniu. Mogliśmy, jednak chęć wyjazdu za granicę
okazała się nieporównanie silniejsza.
Na radosny nastrój okresu gorączki przedurlopowej i przygotowywania się do zmiany mieszkania, specyficzny wpływ wywarły
wydarzenia w kraju.
Wzruszenie ściskało gardło, gdy na falach radia Wolna Europa słuchaliśmy sprawozdania z pobytu Jana Pawła II na ziemi ojczystej.
Oglądając w telewizji austriackiej częste retransmisje z Mszy Świętych, oczy Aliny czerwieniały, a ja nerwowo używałem chusteczki.
Przeżywając każde papieskie wystąpienie, próbowaliśmy przybliżyć się do kraju, chłonąc atmosferą tych wyjątkowych dni.
Niewątpliwie Ojciec Święty łączył nas emocjonalnie z Polską, z ojczyzną, do której, choć bardzo tęskniliśmy, nie mogliśmy wrócić.
Myśl taka krążyła przecież bezustannie w naszych niespokojnych głowach; przy każdym niepowodzeniu, poniżeniu, przy każdym
wyciąganiu ręki!
Czyż mogliśmy jednak powrócić do kraju w czasie niedowołanego jeszcze stanu wojennego i z dnia na dzień pogarszającej się
sytuacji, wróżącej całkowitą katastrofę gospodarczą?
Nawet optymistyczne słowa papieża, nawiązujące do zwycięskiej Wiedeńskiej Odsieczy Jana III Sobieskiego sprzed trzystu laty, nie
potrafiły pokonać pesymizmu.
Wspominając śmierć Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego, papież wyraził zadowolenie; dobrze, że On nie doczekał dnia 13
grudnia. My pocieszać się tym nie mogliśmy.
Pewnym jasnym światełkiem w naszym ciemnym tunelu była wiara, że sytuacja w Niemczech po niedawnym dojściu do władzy
Helmuta Kohla, zgodnie z jego obietnicami przedwyborczymi, ulegnie poprawie.
W czasie jednego ze spotkań, dowiedziałem się od Kazika o dziwnej osobliwości związanej z obozem polonijnym. Pewnym naszym
znajomym odmówiono przyznania azylu. Podano prosty powód: "Zdelegalizowano Solidarność – możecie bez obawy wracać do
Polski“. Okazało się, czego nikt nie podejrzewał, że istnieli tacy, którzy jako motyw opuszczenia kraju podali: prześladowania przez
NSZZ "Solidarność“!
- 160 Poza plotkami czy pomówieniami, towarzystwo zaczął kręcić nowy temat. Coraz częściej poruszano sprawę związaną z nową
chorobą AIDS. Jedni uważali to za wymysł konowałów, inni za realne niebezpieczeństwo w czasie przypadkowych stosunków, a
jeszcze inni za wstydliwy przedmiot rozmowy.
Oboje z Aliną mieliśmy całkowicie obojętny stosunek do tych spraw. Do głowy nam nie przychodziło, aby coś, co zostało stworzone
nie wiadomo dla jakich celów, mogło nam w czymkolwiek zagrażać.
W czasie oczekiwania na włoską wizę przygotowywałem samochód do turystycznego życia.
W pierwszej kolejności musiałem uszyć i zamontować firanki. Postanowiliśmy sypiać podczas podróży w aucie; nie mieliśmy
przecież forsy na campingi. Pożyczyłem od Krysi mały stolik i krzesło. Przygotowałem ponton, wiosła, namiot, śpiwory, materace i
czekaliśmy.
Czekaliśmy również na nowe mieszkanie. Termin wyznaczono na koniec lipca. Siedzieliśmy spakowani na tobołach. "Siedzieliśmy“
to oczywiście przenośnia, gdyż w czasie upalnego lata, każdą wolną chwilę spędzaliśmy nad wodą.
31.07.1983 zgodnie z umową dostaliśmy klucze. Uroczystość miała charakter podobny do tych, jakie odbywały się w Polsce.
Przemówienie dostojnego urzędnika, pouczenia, gratulacje. Zasadnicza różnica występowała tylko przy przejmowaniu mieszkania.
Nie potrafiłem znaleźć usterek. Parę drobiazgów, takich jak ciężko zamykające się okno, czy brak klucza do sypialni, szybko
usunięto, a niewykończoną podłogę balkonu, fachowiec pomalował następnego dnia. Wszystko pachniało świeżością, czystością wielkość pokoi oszałamiała, duma wypełniała piersi. Pierwszy raz radość wybuchła z niepohamowaną siła; nareszcie w stu
procentach czuliśmy pewność, że znajdujemy się we własnym mieszkaniu.
Jedynym niedociągnięciem były garaże – nie zostały jeszcze wykończone. Przekazanie miało nastąpić za parę tygodni.
Pożyczyłem od siostry "renówkę" do przewiezienia naszego dobytku. Najwięcej kłopotów sprawiała piwnica. Przez dwa lata
gromadziłem wszystko, co się mogło przydać. W końcu tyle się tego nazbierało, że przeprowadzka trwała o dwa dni dłużej.
Na wykładzinie, którą podarowała nam Krysia, rozłożyliśmy odświeżone, sprężynowe materace, ciuchy znalazły się na dużej
konstrukcji po suszarce, a w kącie barek na kółkach, spełniający rolę stoliczka, uzupełnił umeblowanie sypialni. W dużym pokoju
znalazła się wersalka i stół z krzesłami. Te ostatnie rzeczy musieliśmy przewieźć z Peiting. Alina otrzymała je od właścicielki dużej
wilii, za wymycie w niej wszystkich okien.
Najgorzej przedstawiała się kuchnia, całkowicie pusta. Łazienka natomiast została wyposażona dokumentnie, łącznie z olbrzymim
lustrem.
Nie mieliśmy czasu nacieszyć się nowym mieszkaniem. Wiele spraw czekało na szybkie załatwienie: zmiana adresu,
przemeldowanie telefonu, podpisanie umowy na korzystanie z energii elektrycznej, przejęcie piwnicy, instruktaż przy korzystaniu ze
wspólnej pralni i suszarni.
Po paru dniach pojechaliśmy po wizę włoską do Monachium, a stamtąd do IKEI po kilka niezbędnych rzeczy. Kupno dwóch foteli
"kontiki“ sprawiło nam niesamowitą frajdę. Od dawna, jeszcze w Polsce, zachwycaliśmy się szwedzkimi meblami. Do tego doszedł
regał na książki, materiał na firanki i obicia krzeseł.
Przez wiele tygodni panował nieopisany upał, padały rekordy stulecia. Pech chciał, że właśnie w dniu zaplanowanym na wyjazd
zaczęło padać i nie zanosiło się na szybką poprawę pogody. Lubiłem przygotowywać się do drogi, samo jednak pakowanie rzeczy
do samochodu zawsze wywoływało napięcie. To prawda, że do forda dużo więcej mogłem zmieścić niż do maluszka, ale i tak
okazał się on za mały. Chciałem podróżować elegancko, więc nie założyłem bagażnika na dach. Wrzuciłem całość w nieładzie do
auta i pojechałem do garażu Zygmunta, aby te wszystkie pakunki, torby i kartony spokojnie poukładać. Po godzinnej walce
borykałem się jeszcze tylko z wiosłami. Minęło południe i nareszcie dostrzegłem koniec zmagań ze złośliwością martwych
przedmiotów. Mogliśmy ruszyć.
Gorączka przedwyjazdowa opadła dopiero przy okrążaniu Jeziora Bodeńskiego. Wchodziliśmy w rolę zachodnich turystów.
Samochód prezentował się przyzwoicie, a na czołach nie mieliśmy wypisanej sumy, jaka mieściła się w naszym portfelu. W ogóle z
forsą też nie było tragicznie. Niespodziewanie Krysia z Zygmuntem podarowali nam na szaleństwa urlopowe 200 DM. Co prawda
wydaliśmy sporo na prowiant, ale na benzynę i drobne przyjemności powinno wystarczyć bez problemu. Postanowiliśmy tak
kombinować, aby jak najwięcej poznać, bez narażania się w ciągu dwóch wakacyjnych tygodni na przykre niespodzianki.
Po przekroczeniu granicy w Konstanz nie mogłem znaleźć miejsca, w którym przed trzynastu laty nocowałem z rodzicami.
Jechaliśmy monotonną równiną. Dopiero za Will, gdy pojawiły się góry, droga nabrała rumieńców. Zrezygnowałem z przejazdu
tunelem San Bernardino. Wąska szosa biegnąca na górę wydawała się dużo bardziej atrakcyjna.
Wjazd na przełęcz rozpoczęliśmy o zmierzchu i niestety już pierwsze wiraże nierównego asfaltu oglądaliśmy podświetlone
reflektorami auta. Ściemniało się szybko. Ford mozolnie na jedynce pokonywał stromość agrafek szosy. Robiło się nieprzyjemnie.
Na trasie zostaliśmy sami; ciemność rozświetlały jedynie światła naszego pojazdu. W ich blasku ukazywały się ponure skały i jakieś
rozwalone obejścia. Dość niewyraźnie się czułem, zdając sobie sprawę z przepaści, nad którymi biegła droga pozbawiona barierek.
Coraz ostrzejsze powietrze, przy jednocześnie spadającej temperaturze, doprowadziło nas na przełęcz. Zaplanowany tam nocleg
(2065 metrów nad poziomem morza) był nierealny. Zamknięte na cztery spusty schronisko, brak dokoła żywej duszy, a do tego
dotkliwe zimno, nie stwarzało sympatycznego nastroju. Dodałem gazu i tylko błysk tafli górskiego jeziora pozostał miłym
wspomnieniem po Passo del San Bernardino.
- 161 Marzył nam się już bardzo nocleg. Piszcząc kołami na zakrętach, zjeżdżałem w pośpiechu w dół. Co parę kilometrów odkręcałem
boczną szybę, aby przekonać się, czy jest już cieplej. Dopiero po wjechaniu na główną drogę mogliśmy pomyśleć o zatrzymaniu się.
Pierwsze podejście nie wypaliło. Stanąłem w małej miejscowości przy jakiejś knajpce. Ruch na szosie uniemożliwiał zaśnięcie.
Przeniosłem się w pobliże osiedla mieszkaniowego. Zmęczenie i niewygoda foteli uniemożliwiała sen. Najgorzej sprawa
przedstawiała się z nogami, nie wiedziałem, co z nimi zrobić.
Parę godzin drzemki wystarczyło jednak, aby w dobrych nastrojach rozpocząć następny wakacyjny dzień.
Bez śniadania ruszyliśmy dalej. Budził się pochmurny zimny ranek. W oczekiwaniu na wyjście słońca, które wydobyłoby piękno
krajobrazu, przemierzaliśmy Szwajcarię. Mijały kilometry, a chmury dalej nie chciały ustąpić. Postanowiłem bez zatrzymywania
dojechać do granicy. W zasadzie dopiero rozpoczynał się dzień, a my odczuwaliśmy nieprzyjemne zmęczenie. Zamglona tafla Lago
di Lugano nie mogła poprawić naszego nastroju. Na granicy potraktowano nas lekceważąco. Celnik machnął ręką i bez okazywania
paszportów znaleźliśmy się we Włoszech.
Parę zdań z dziennika podróży:
Na dużym postoju dopiero jemy śniadanie. Mocna kawa poprawia nasze samopoczucie. Alina robi zapas do termosu. Zaskoczeni
jesteśmy tylko wjazdem na autostradę. Z góry muszę zapłacić 1400 L. Z bonu ADAC 2000 L kasjerka wydaje mi resztę w bilonie. To
była niestety jedyna, bezpośrednia droga z Como do Mediolanu.
Wpadamy automatycznie na drugi odcinek autostrady za 1850 L. Chcę kupić atlas, aby zorientować się gdzie można zjechać. Jest
za drogi 17 000 L, a dokładniejszej mapy od tej, jaką posiadamy (ADAC), nie mają. I tak wjeżdżamy na trzeci odcinek. Dostaję tu po
raz pierwszy bilet. Jesteśmy już spokojni – wiemy, że zapłacimy tyle, ile przejedziemy. Mkniemy obwodnicą Mediolanu i na zjeździe
na Pavia opuszczamy autostradę. No i pilnujemy, aby nie dać się wpuścić na zieloną strzałkę oznaczającą ubytek lirów. Nie robimy
to tyle z oszczędności, co z rozsądku; staram się nie jechać szybciej jak 80 – 90. Nie ma więc sensu pchać się autostradą.
Jedziemy po to żeby zwiedzać, a bocznymi drogami dopiero widzi się prawdziwe życie. Pogoda jest dziwna: czasami pokropi,
rzadko wyjdzie słońce, ale jest ciepło. Ubieram krótkie spodenki. Kierunek cały czas na Genuę. Zaskoczenie, zabudowania
zaczynają się na jakieś 30 km od wybrzeża. [...] Genua przeszła moje oczekiwania. Wiele razy zatrzymujemy się podziwiając
olbrzymie i piękne miasto. Jak zwykle stare wymieszane z nowym, ale to nowe ma swój niezapomniany styl. Po Bawarii b.
odczuwam – tę lekkość. A w ogóle ludzie są inni w tym nie tak oczywistym stwierdzeniu.
Szeroki bulwar nad morzem, duża ilość młodych na wrotkach, ale są też 30 – 40-tolatki, z małymi plecakami. Widać, że pokonują w
ten sposób kilometry, pozostawiając sobie do dyspozycji ładny kawał czasu.
Stąd jadę w kierunku La Specia jak najbliżej wybrzeża, raz po raz zagłębiając się w wąskie zaułki. Wjeżdżamy i zjeżdżamy. Eskort
mocno pracuje, tutaj trafiamy na pogodę, chociaż widać, że dopiero co nastąpiła zmiana; otacza nas ciepło, ale niebo nie jest
błękitne. Nie zjeżdżamy do Portofino, tylko z góry, w dwóch miejscach obserwujemy + foto.
Portofino, dźwięczna nazwa o smaku szmaragdowego morza, rozgrzanego słońcem. To dzięki Sławie Przybylskiej tęskniłem za tym
romantycznym miejscem, podekscytowany egzotycznym urokiem radośnie piorących kobiet.
Robiłem zdjęcia leżącego w dole miasta i nie mogłem się zdecydować.
Czyżby nastąpiło rozczarowanie, że to baśniowe, choć piękne, jest zwyczajne... namacalne?
Czyżbym nie chciał konfrontować sentymentalnych resztek dawnego obrazu z rzeczywistością?
Może... Najprawdopodobniej jednak zmęczenie zadecydowało, że odjechaliśmy szukać jakiegoś campingu, aby nareszcie
porządnie się wyspać.
Po paru kilometrach zatrzymałem się nad Chiávari. Nie mogłem obojętnie przejść obok następnej wspaniałej panoramy miasta i
wybrzeża oświetlonego zachodzącym słońcem, aby nie cyknąć paru zdjęć.
Za Sestri wjechałem na jeden z pierwszych campingów. Kosztował 12 700 L. W zasadzie mogliśmy sobie na to pozwolić, lecz
wskazany plac okazał się za mały, auto musiałoby pozostać na parkingu. Pojechałem dalej. Na wysokości Monéglia dostrzegłem
dziki camping. Stały na nim dwa francuskie namioty.
Długo nie mogliśmy wybrać odpowiedniego miejsca. Większym problemem okazało się kompletowanie i ustawianie masztów. Gdy
wreszcie po zjedzeniu polskiego gulaszu chcieliśmy zasnąć, potężne podmuchy wiatru rozpoczęły walkę z namiotem.
Kolejną, niespokojną noc zakończyła, wczesnym rankiem, pobudka sąsiadów.
Czuliśmy się, pomimo wszystko, wyspani i szczęśliwi. Oczekiwał nas prawdziwy, wakacyjny dzień. Po śniadaniu, choć tęsknota za
plażą niecierpliwie narastała, wolno zwijaliśmy namiot.
Parę kilometrów zjazdu wśród imponujących widoków doprowadziło nas do wybrzeża w Monéglia. Wyjście na plażę uniemożliwiał
tłok. O znalezieniu miejsce na zaparkowanie auta nie było mowy. Krążąc ulicami wybrzeża, zablokowany zostałem niespodziewanie
przed wjazdem do tunelu. Wykorzystując przymusowy postój cyknąłem Alinie, opierającej się pierwszy raz w swoim życiu o palmę
rosnącą w naturalnych warunkach, kilka zdjęć. Czerwone światło zgasło dopiero po dwudziestu minutach. Przejazd tunelem,
przypominającym wąską, ciemną jaskinię, połączoną krętymi kawałkami odsłoniętej trasy, budził niepokój. Doznaliśmy mocnego
wrażenia dzięki tej zaskakującej scenerii.
W Deiva Marina nareszcie znalazłem wolne miejsce. Nieoceniona aleja odgradzała morze od efektownych hoteli wtopionych w
skałę. Pospiesznie zjedliśmy ostatnie jajka na twardo z sardynkami, zagryzając cebulą, ogórkami i czerwoną papryką, po czym
zniecierpliwieni pobiegliśmy na plażę.
Pierwsza, wspaniała kąpiel. Zdążyłem zapomnieć jak bardzo słone jest Morze Śródziemne i jak łatwo się w nim pływa.
Gdy poszedłem do auta po dziennik, aby umieścić w nim parę zdań zachwytu, zastałem otwarte drzwi, a wnętrze przekopane.
Nieprzyjemne uczucie, ale na szczęście nic nie zginęło. Obok siedzący Francuzi nikogo nie widzieli, ale chyba włamano się do
większej ilości aut, bo jeździła policja i coś kontrolowała. Podejrzewali narkomanów szukających wyłącznie forsy.
- 162 Dobry nastrój mimo wszystko nie opuścił nas do wieczora. Przed wyjazdem chcieliśmy kupić owoce, kosztowały jednak za dużo
(2800 L za kilogram brzoskwiń). W rezultacie zapomnieliśmy o winie.
Pniemy się wąską drogą w górę, aby za chwilę jeszcze węższą zjeżdżać. Na kolejnym zakręcie, duża stromizna, Włoch wycofuje się
robiąc mi miejsce. Na dole nieoświetlony tunel, spełniający rolę parkingu, stacja kolejowa i koniec drogi! Stazione di Framura.
Zdziwienie i konsternacja. Nawet do brzegu morza nie można dojechać. Podenerwowana Alina nie chce niczego oglądać. Udaje mi
się jednak wyciągnąć ją z auta. Przejściem pod peronami dochodzimy do niesamowitej plaży. Uroczy w swojej niecodzienności
zakątek, dostępny tylko dla wtajemniczonych. Pod filarami mostu, wtopionego w skalną ścianę, małe płaszczyzny kamienistej plaży
wypełnione roznegliżowanymi ciałami. Nie mamy ochoty schodzić betonowymi schodami po stromiźnie. Parę zdjęć i wracamy.
Ledwo mijam się na zakręcie ze zjeżdżającym samochodem. Eskort z trudem pracuje na jedynce, grzeje się. Przerwę poświęcamy
na pięciominutową zupę, po niej poprawia się nastrój. Nie zjeżdżam do Bonassola bojąc się drogi bez dalszego ciągu, tylko dalej na
Levanto. Robi się późno. Po paru kilometrach Alina spostrzega przyczepę, a potem tablicę. Trafiamy na prywatny camping. Jest
miejsce w sadzie oliwnym, trzeba tylko samochód zostawić na podwórku, i dojść jakieś 40 metrów. Przedstawiam się jako Polak z
niemieckim samochodem. Pytam o cenę, gospodarz nie chce nic wziąć. Zostajemy.
Dopiero po przeniesieniu rzeczy zdajemy sobie sprawę z niepowtarzalnego uroku tego miejsca. Na zboczu góry, wśród drzew
oliwnych, odurza nas aromatyczny zapach południowego wieczoru. W dole morze i zatoczka migocząca światłami jachtów. Po chwili
pobliskie zbocze również rozbłyskuje kilkunastoma punktami rozsianych domków.
Jest ciepło i choć chce się spać - oczarowani pięknem długo siedzimy popijając herbatę. Nie jesteśmy jednak na tyle zmęczeni, aby
nie pomyśleć o przyjemności, na którą od czasu przeprowadzki nie mieliśmy sił.
9.08. "Szczęście jest proste i dostępne, trzeba je tylko chcieć i umieć znaleźć.“
W tym momencie na turystyczny stół spadła oliwka. Chwilowy trzask przerwał na oka mgnienie pieśń cykad. Od czasu do czasu
nabieram głębiej powietrza, aby rozluźnić uścisk w gardle. Nie mogę poddać się całkowicie nastrojowi uniesienia i zachwytu.
Słoneczny ranek – cień drzew chroni nas od upału. Jesteśmy wyspani i zauroczeni. Parę zdjęć otoczenia, którego każdy wycinek
stanowi niepowtarzalny obraz - śniadanie i ruszamy. Żal nam, ale chcemy zobaczyć więcej.
Po zjechaniu do Levante szukałem nerwowo wolnego parkingu. Znowu bezradnie przemierzaliśmy ulice uroczego miasta, licząc
chyba na cud. Nie zdarzył się.
W drodze do La Spezia spróbowałem jeszcze raz dotrzeć do wybrzeża. W połowie zjazdu, w czasie fotografowania panoramy,
doszedłem jednak do wniosku, że konfiguracja terenu wyklucza możliwość znalezienia trasy nad morzem.
Eskort z lekkością pokonywał zielone wzgórze przepojone zapachem piniowego lasu. Wąska droga, urozmaicona tunelami,
oferowała co krok wspaniałe widoki. Dochodziła dwunasta. Zaczynał nam doskwierać upał, zapas wody się skończył, a w czasie
sjesty wszystkie sklepy, w tym również stacje benzynowe, zamykano.
Przejeżdżając przez małe miasteczko o dźwięcznej nazwie Pian di Barca zobaczyłem przy posterunku carabiniere cieknący kran.
Musiałem się zatrzymać. Ściągnąłem koszulę. Nie spodziewałem się, że woda może sprawiać taką rozkosz. Chciałem nawet zdjąć
spodnie, ale Alina zdecydowanie zaprotestowała. Na zakończenie wymyłem głowę szamponem i uzupełniwszy zapas wody,
ruszyliśmy szukać zacienionego miejsca, aby coś zjeść.
Na wąskiej i krętej drodze, jak na złość, nie mogłem niczego znaleźć. Dotarliśmy w ten sposób do przedmieść La Spezia. Tu
zdeterminowany zatrzymałem auto na wjeździe do jakiejś posiadłości. Otaczający ją wysoki mur udzielił częściowego schronienia
przed słońcem. Aby szybko zaspokoić nasze żołądki Alina, choć nie miała ochoty, zrobiła sałatkę z pomidorów, ja otworzyłem
puszkę mielonki.
Następny postój to nadmorski bulwar. Skwer z przeróżnymi gatunkami palm. Kupiłem lody, aby zatkać nimi nasze rozdziawione z
zachwytu usta.
Po opuszczeniu betonowego mola weszliśmy w miasto – na ulicach bezruch, pozamykane sklepy. Na nogi postawił nas łyk
espresso, wypitej w kafejce, jedynym miejscu tętniącym życiem. Szukając magazynu COOP, wstąpiliśmy do butiku. Nie mogłem
odmówić sobie przyjemności kupienia Alinie czerwonego bikini z napisem "Coca – Cola“.
W zasadzie każdy kilometr, każdy krok, każda minuta w czasie tego naszego urlopu wywoływały tak intensywnie przeżycia, że nic
nie jest w stanie wymazać ich z pamięci.
Jadąc, ciągle jak najbliżej morza, dotarliśmy o zmierzchu do Lérici. Tłumy wczasowiczów blokowały drogę. Czułem się dziwnie; z
jednej strony uroczy nastrój, z drugiej coraz mniej miejsca. W Tellaro dalsza podróż stawała się bezsensowna. Na campingach
komplet, po dwóch próbach przestałem się pytać o wolne miejsce. Z oporami zdecydowałem się na wycofanie. Na zakończenie
dnia, po wjechaniu na wysokość paręset metrów, musiałem zatrzymać auto. Oczarowała mnie, wywołując niesłychany zachwyt,
panorama zatoki rozświetlonej tysiącami świateł.
"Camping w ogródku babuni“ – tak nazwaliśmy kolejną noc, spędzoną na prywatnej posesji sympatycznej staruszki,
charakterystyczną również ze względu na pobudkę: z pobliskiego wzgórza, na którym stał kościół, o godzinie siódmej, odezwały się
dzwony, niosąc po całej okolicy melodię: "Po górach, dolinach...". Na pożegnanie babcia dostała czekoladę, a my zaproszenie na
następny rok.
Na końcu cypla, w miejscu widokowym Punta Corvo, poranne chmury uniemożliwiły zrobienie dobrych zdjęć. Przed nami
rozpościerał się, biegnący po zamglony horyzont, płaski pas plaży.
- 163 W Marina di Carrara udało mi się zaparkować auto - od morza dzielił nas jednak za duży dystans. Orzeźwieni kawałkiem kawona,
pojechaliśmy dalej, do Marina di Massa, gdzie bez problemu znalazłem odpowiednie miejsce.
Na mozaikowej plaży, wyłożonej płaskimi kawałkami marmuru, mocna opalenizna Aliny, skromnie przysłonięta nowym bikini, robiła
piorunujące wrażenie. Skrępowany pokaźną ilością ludzi, nie mogłem zachwytu obrócić w czyn. Na szczęśćcie gorące słońce
zmuszało od częstej kąpieli. Pod powierzchnią wody wszystkie pragnienia, w dowolnych układach, rozszyfrować mógł jedynie
łagodny rytm morskich fal.
Od pewnego czasu, naszym sypialnianym poczynaniom towarzyszyły rutynowe odruchy. Z fascynacją odkryliśmy, pobudzeni
najprawdopodobniej ciepłym, zachodnim wiatrem i urlopową atmosferą, nowe możliwości.
Po intensywnych przeżyciach pierwszych dni z wolna wkraczał nastrój normalności. Powoli opadało łakomstwo poznania
wszystkiego. Nie mogłem przecież dojechać do każdej nadmorskiej miejscowości. Nie miałem ani tyle czasu ani dostatecznej ilości
filmów, aby fotografować bez przerwy.
Zieleń, kwiaty, finezyjny kształt gęsto rozmieszczonych latarń na wielokilometrowej promenadzie uświadomił nam, że wjeżdżaliśmy
do znanego kurortu - Viaréggio. Nie to jednak wywarło na nas największe wrażenie, a piniowy park. Gęsto ściśnięte korony drzew
na przestrzeni wielu kilometrów dawały nie tylko schronienie przed słońcem. Głęboki cień i aromat igliwia stworzyły specyficzny
nastrój. Rozmieszczone na początku wesołe miasteczko tylko w znikomym stopniu zakłócało panującą atmosferę. Na olbrzymiej
przestrzeni, oddalonej od zgiełku miasta, wśród wielodzietnych rodzin włoskich, rozkoszujących się biesiadowaniem, siedziały
młode dziewczyny. Jedne bezpośrednio na igliwiu, inne na gazecie. Im głębiej w las, tym więcej kobiet i samochodów z
pojedynczymi kierowcami. Przypomniała mi się, sprzed lat wielu, Via Appia Antica, choć porównując te dwa miejsca dostrzegłem
zasadniczą różnicę. Wtedy podniecały mnie ponętne Rzymianki, eksponujące swoje obnażone kształty w promieniach prażącego
słońca. Teraz widziałem, że takie same pociągające dziewczyny mogły pracować w prawie luksusowych warunkach.
Po rozbiciu namiotu na campingu w Pizie, pomimo zmęczenia poszliśmy w nocy na Piazza di Miracoli. W świetle reflektorów,
katedra, baptysterium no i oczywiście krzywa wieża, wyglądały imponująco. Blask słoneczny, choć bardziej podkreślał
architektoniczny kunszt, zdzierał z nich kurtynę tajemniczości. Niestety, nie mogliśmy się o tym przekonać; natura zaproponowała
inną scenografię. Następnego dnia obudził nas deszcz. Gdy mimo wszystko zdecydowaliśmy się na zwiedzanie, lunęło. Miasto
tonęło w strugach deszczu. Półmrok zalegający wnętrze baptysterium co chwila rozjaśniały błyskawice. Tylko cud mógł przerwać
potężniejącą burzę.
Postanowiliśmy uciec od niepogody na drugą stronę buta, nad morze Adriatyckie.
Cały tył auta zapełniały mokre rzeczy. Niestety, przez deszcz nie doszło również do zwiedzania Volterry i Sieny.
Po paru godzinach przestało lać, jednak ślady nawałnicy towarzyszyły nam przez wiele następnych kilometrów.
Przejeżdżając przez półwysep ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie wszyscy Włosi są roześmiani i pełni temperamentu. Również
opalenizna napotkanych ludzi miała inny charakter; wąskie stróżki potu rozjaśniały głębokie bruzdy ich spracowanych twarzy.
Do śniadania zasiedliśmy o świcie, na plaży w Pésaro. Po nocnej jeździe, z krótką drzemką w pozycji siedzącej, dopiero kawa
postawiła mnie na nogi.
Biegnąca nad morzem Strada Panoramica poprowadziła nas na północ.
Po drodze zainteresował nas półdziki camping pośrodku pól winorośli. Ze względu na wczesną porę nie pomyśleliśmy nawet o
rozbijaniu namiotu. Zjechaliśmy do miasta. Gabice Mare zachwyciły nas swoją odmiennością. Architektura kolorowych ulic
przypominała bardziej polskie nadmorskie kurorty niż te, które spotkaliśmy po zachodniej stronie półwyspu. Piasek plaży wywoływał
również przyjemne analogie związane z bałtyckim wybrzeżem.
Wieczorem, po paru próbach znalezienia odpowiedniego miejsca, to znaczy w pierwszej kolejności taniego, wróciliśmy na górę.
Właściciel winnicy, udostępniający turystom kawałek terenu za symboliczną opłatą, bez problemu zgodził się nas gościć. Jego
potężny dom, majestatycznie ogarniał spojrzeniem całe zbocze i dolinę. Wokół roztaczał się, doskonały w swojej geometrycznej
precyzji, wzór rzędów winorośli.
Nasz namiot stojący na trawie tarasu, ocieniony szumiącymi drzewami, łakomie poddawał się podmuchom wieczornego wiatru. Z
jego ścian leniwie znikały ślady po ulewie w Pizie. Zachwyt, jakim obdarzaliśmy przestrzeń aż po horyzont, łącznie z zamkami San
Marino, potęgowało wyśmienite wino z piwnicy gospodarza. Zapowiadała się noc pełna duchowych rozkoszy. Przekonania o pełnym
szczęściu nie zdołali podważyć nasi sąsiedzi. Młodzi Francuzi, wracający po drugiej godzinie z jakiegoś ubawu; starali się
przekonać całą okolicę, że to właśnie oni są wybrańcami bogów.
Analogiczna sytuacja powtarzała się przez kolejne noce.
Od brzegu morza, jeżeli chodzi o odległość w poziomie, dzieliła nas tylko droga. Różnica wysokości okazała się jednak istotniejsza;
prawie 200 metrów. Zjazd autem, choć po stromiźnie, nie stwarzał problemu, natomiast zaparkowanie, zresztą jak wszędzie,
olbrzymie. Mimo to męczyłem naszego eskorta i albo udało mi się wcisnąć go w jakąś lukę, albo wjeżdżałem na strzeżony parking.
Tylko jeden raz zeszliśmy obładowani całym plażowym majdanem. Wszystko byłoby okay, gdyby nie powrót. Po dniu pełnym słońca
i wody, stąpając w upale po rozgrzanym asfalcie, ledwo pokonaliśmy stromiznę.
Przy okazji "okay"; język angielski (precyzyjne formułując: nieznajomość jego), psuł nam czasami wakacyjny nastrój. Gdy mój zasób
włoskich słówek nie wystarczał, przechodziłem na francuski. Zdarzało się jednak często, że Włosi woleli, szczególnie na
campingach, rozmawiać po angielsku. Wtedy następowała klapa i wstyd. "Z wyglądu niby inteligentni ludzie, a nie rozumieli niczego.
Przecież tu nawet każdy szczeniak potrafił sklecić w tym języku parę zdań". Podobnie zresztą jak u nas po rosyjsku.
Gdy po paru dniach obudził nas pochmurny ranek, postanowiliśmy zwinąć namiot i pozostawiając sobie resztę wolnego czasu na
zobaczenie jeszcze czegoś, udać się w drogę powrotną.
- 164 -
San Marino rozczarowało nas trochę swoim jarmarcznym charakterem. Niesamowita ilość turystów niezmordowanie krążyła po
wąskich i stromych uliczkach księstwa. Na trasie między dwoma zamkami panował tłok, jak na molo w Sopocie. Główne
zainteresowanie zwiedzających budziła nie architektura, ale sklepy i stragany. Do kupna wystawiono prawie wszystko i co
najważniejsze, po cenach bardzo, bardzo niskich. Nasz budżet pozwolił nam jedynie na zakup kasety z nagraniami "Al Bano e
Romina Power“.
Po powrocie na wybrzeże straciliśmy parę godzin w korku. Potem, jak zwykle po zmierzchu, wyłoniły się kłopoty ze znalezieniem
campingu. W rezultacie wylądowaliśmy na jakimś trawniku między dwoma ruchliwymi szosami i linią kolejową. Noc należała do
najbardziej koszmarnych. Zgiełk samochodów, przejeżdżające pociągi i do tego trwająca do rana głośna zabawa biwakującego w
sąsiedztwie towarzystwa. Co chwilę myślałem, że jakiś skuter najedzie mi na głowę. W zasadzie do pełni szczęścia brakowało tylko
lotniska.
Rano pojechaliśmy otrzeźwieć nad morze. Wiał ciepły wiatr, ale słońce nie było na tyle łaskawe, aby rozproszyć chmurę ponurego
nastroju. Po późnym obiedzie podjęliśmy decyzję wyruszenia do Wenecji.
Po drodze w zasadzie tylko światła Chióggia, wesoło rozbiegane po falującej tafli laguny, sprowokowały mnie do wyciągnięcia
aparatu fotograficznego. Innego zupełnie wrażenia dostarczyły komary. Chyba tylko w delcie Dunaju spotkałem taką masą owadów.
Atakowały szybę samochodu bez pardonu, a wycieraczki, tylko rozmazując ich resztki, stawały się bezużyteczne. Musiałem stawać i
ręcznie zdrapywać rozpaćkaną maź zasłaniającą widoczność.
Jeszcze przed północą dotarliśmy do Wenecji. Dojechałem na dworzec autobusowy przy Piazza Roma – dalej się nie dało.
Bezskutecznie szukałem miejsca do zaparkowania. Wszędzie ustawiono zakazy, grożąc odtransportowaniem auta przez policję.
Zmęczenie dawało już się nam we znaki. Postanowiłem zaryzykować pozostawiając eskorcika w jakimś nieoświetlonym zaułku.
Pospiesznie wyruszyliśmy do centrum. Podążając za innymi dotarliśmy do dużego pałacu, w którym odbywał się przegląd filmów.
Idąc dalej napotykaliśmy coraz mniej ludzi. Chociaż zapomniałem wziąć plan miasta i choć tylko jeden raz i to przed laty chodziłem
po Wenecji, to mimo wszystko chciałem dotrzeć do placu Św. Marka.
W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy sami. Dosyć ponuro wyglądał szary kanał, a miauczenie kotów,
dochodzące gdzieś z ciemności, nie dodawało odwagi. Po paru następnych krokach Alina zbuntowała się.
Trudno powiedzieć, jak długo błądziliśmy. Parę razy, gdy wydawało się, że jesteśmy na tropie, uliczkę kończyła barierka chroniąca
przed wpadnięciem do kanału. Niespodziewanie doszedł do naszych uszu stukot damskich szpilek - popędziliśmy w tym kierunku.
Przed nami dreptały dwie dziewczyny. Po pewnym czasie, gdy zorientowały się, że krok w krok podążamy za nimi, zaczęły nerwowo
odwracać się, a po chwili raptownie zniknęły w bramie mijanego domu. Szliśmy dalej. Kolejny przechodzień okazał opanowanie.
Zaczęliśmy spotykać coraz więcej ludzi, aż wreszcie drogowskazy kierujące w stronę samochodowych parkingów doprowadziły nas
na dworzec autobusowy.
Na szczęście eskorcik stał dalej na swoim miejscu. Chcieliśmy w nim przedrzemać do rana, aby w dzień i bez stresu zobaczyć
miasto lagun. Niestety, wystraszyło nas podejrzane towarzystwo siedzące na pobliskim murku. Mieliśmy dosyć niepewności.
Zmęczenie i potrzeby fizjologiczne dawały o sobie znać, a ubikacji, pomimo usilnych starań, nie udało się znaleźć.
Nastąpiła nieprzyjemna wymiana zdań. Alina chciała już wracać do domu, a ja miałem zamiar zostać jeszcze jeden dzień na
wybrzeżu. W rezultacie, nie mogąc dojść do porozumienia, ruszyłem opustoszałymi ulicami. Błądziłem szukając drogi wyjazdowej.
Na parkingu przy jakimś wysokim budynku spędziliśmy, dzięki namolnym komarom, kolejną nieprzespaną noc.
Przejazd przez Südtirol dostarczył nam pewnego rozczarowania; tu kończyła się już słoneczna Italia. Pogoda nie dopisywała wszędzie buszowali niemieccy turyści. Prawie nikt nie mówił po włosku. Czuliśmy się jak na rynku w Schongau.
Jechałem bez zatrzymywania się. Po minięciu Bolcano i Merano, dopiero tuż przed szwajcarską granicą, w górskim miasteczku,
zrobiliśmy przerwę na wydanie ostatnich lirów.
W drodze na Ofenpaß eskort z dużym mozołem pokonywał stromiznę. Powyżej 2000 metrów zaczął okazywać tak straszne
zmęczenie, że w pewnym momencie musiałem nawet ustąpić miejsca citroenowi 2 CV.
Na przełęczy cyknąłem jedno zdjęcie, które okazało się ostatnim na filmie. Nie mogłem w spokoju pozostawić fantastycznej scenerii
białych szczytów strzelających w niebieskie niebo. Koszt tej przyjemności okazał się współmierny do wysokości. Zapłaciłem 12
franków szwajcarskich za 20 klatek Ectachrome 64. Dla porównania: nocleg w czteroosobowym pokoju kosztował siedem franków.
Zjazd z przełęczy to nieskończony popis piękna krajobrazu. Zachwyt Aliny mieszał się z przerażeniem na widok przepaści, nad
którymi toczyły się koła naszego auta.
Przejeżdżając przez Susch dostrzegłem camping. Wieczorne promienie słońca zachęcająco oświetlały, pomimo licznych kałuż,
płaski teren nad strumykiem.
Mieliśmy jeszcze czas i trochę forsy, a ostatnie, nieprzespane noce robiły swoje. Poza tym, nawet my, bez specjalnego uszczerbku
dla budżetu, mogliśmy sobie pozwolić na zapłacenie sześciu szwajcarskich franków za dobę.
Po rozbiciu namiotu poszedłem kupić chleb. Szklanka wina do kolacji wywołała spodziewaną reakcję. W nocy obudziły nas
dreszcze. Zaspani ubieraliśmy dodatkowe rzeczy. Rano okazało się, że temperatura spadła poniżej zera. Przy porannej toalecie
ręce drętwiały, a mycie zębów przypominało tortury. Pomimo tego czuliśmy się wypoczęci i pełni energii.
Wycieczka zaplanowana na parę godzin przerodziła się w całodzienny wypad. Jeszcze w jednym miejscu złożone zostało
postanowienie: Następnym razem poświęcimy temu zakątkowi więcej czasu, aby w pełni odczuć jego czar.
Flüelapass należy do najpiękniejszych przełęczy w Alpach. Swój urok zawdzięcza nie tyle panoramie otaczających ją
trzytysięczników, co ich odbiciu w szmaragdowej tafli jezior, położonych na wysokości 2383 metrów. Nad brzegiem jednego z nich,
na nieforemnym głazie, w czasie południowego posiłku, marzyłem by móc pozostać tam, choć parę godzin dłużej. Niestety nasza
- 165 przygoda wakacyjna zbliżała się do końca. Już następnego dnia musieliśmy odebrać w Murnau zlewozmywak i elektryczną
kuchenkę.
Z przełęczy do Davos zjechaliśmy stosunkowo szybko.
Czy można, będąc w słynnym na cały świat zimowisku, nie wysiąść z auta? Albo zwiedzając je nie zrobić zdjęć? Retoryczne
pytania.
Ponownie kupiłem rolkę filmu. Znowu zadzieraliśmy głowy z szeroko rozwartymi ustami.
Chcąc choćby tylko powąchać kurort emanujący wytwornym życiem, nie wystarcza jedna, nerwowa chwila.
Cienie stawały się coraz dłuższe, nogi bolały ze zmęczenia, a my, choć do domu pozostawało jeszcze paręset kilometrów, nie
mogliśmy zdecydować się na powrót.
Jeszcze jedno miejsce w czasie powrotnej drogi zafrapowało nas swoją nazwą: Liechtenstein. Snobistyczna potrzeba zaliczenia
pobytu w księstwie kosztowała nas parę minut i nie wymagała opuszczenia samochodu.
Do Schongau dotarliśmy po północy. Dom wydał się tak swojski, jakbyśmy opuścili go wczoraj.
Wygląd otoczenia również nie uległ zmianie, chociaż miano zasadzić krzewy i drzewa. W skrzynce leżało parę listów i reklamówek,
ale nie wrzucono klucza od garażu. Oznaczało to, że nadal auto będzie musiało spędzać noce w wakacyjny sposób.
- 166 -
Zmiana rejestracji
Nic nie wskazywało na koniec letniej pogody, jedynie upały zakończyły bogaty sezon.
Wakacyjny klimat podtrzymywały świeżo wywołane przeźrocza, pozwalające już z dystansem przeżywać minione dni.
Z urlopu w Hiszpanii powróciła Krysia z rodziną, mieliśmy więc o czym opowiadać i czym się chwalić. W trakcie popijania
andaluzyjskiego wina, słoneczne wspomnienia stawały się jeszcze gorętsze, a w ich promieniach gasły dawne nieporozumienia.
Zwyczajny telefon, taki, jakich w ciągu dnia odbiera się wiele, gwałtownie przerwał pogodną atmosferę, wywołując niepokój.
Mina Krysi, która podeszła do aparatu, wyrażała zaskoczenie. Rozmawiała po polsku, zwracając w moją stronę zakłopotaną twarz
pokrytą wypiekami. Po chwili oddała mi słuchawkę. W międzyczasie zdołałem się zorientować, z kim rozmawiała. Pomimo tego, gdy
usłyszałem słodszy od miodu głos Ireny, zatkało mnie.
Znajdowała się wraz z dziećmi na obozie w Königsdorf. Czuła się zagubiona, bezradna i zdezorientowana. Prosiła, aby pomóc jej w
podjęciu decyzji. Nie mogła zdecydować się na pozostanie.
Oczywiście, nie wierzyłem jej. Wiedziałem dobrze, co oznacza przymilne zachowanie. Poza tym doskonale zdawałem sobie sprawę,
że moje zdanie nie jest jej do czegokolwiek potrzebne.
Natomiast obecność dzieci, oddalonych o parędziesiąt kilometrów, oznaczała zupełnie coś innego.
Z gwałtowną siłą odżyły wszystkie uczucia. Jaśniałem szczęściem. Nie mogłem uwierzyć, że po tylu latach nareszcie je zobaczę.
Umówiłem się na następny dzień.
Pojechałem z Aliną, choć Irena chciała, abym zabrał Krystynę. Bez problemu znalazłem obóz; polskie dzieci przyjeżdżały tam
każdego roku. Zostawiłem samochód na parkingu i bezradnie rozglądałem się dookoła. Umówiłem się, że ktoś wyjdzie na moje
spotkanie. Na końcu alei zobaczyłem jakiegoś wyrostka w czerwonej koszulce, który na mój widok pędem pobiegł do pobliskiego
budynku. Domyśliłem się.
Dlaczego jednak Michał w pierwszej kolejności nie przywitał się ze mną?
Musiał najpierw zawiadomić Irenę.
Gdy zbliżyliśmy się do domu, zobaczyłem w oknie pierwszego piętra całą uśmiechniętą trójkę, łącznie z ich matką. Niestety, radość
spotkania popsuła sztuczność zaplanowanej sytuacji. Witano nas z góry, ukazując wyreżyserowany dystans. Zabrakło miejsca na
spontaniczność. Widziałem w oczach dzieci radość i zniecierpliwienie, musiały jednak pozostawać na swoich miejscach.
Wizualnie z całej trójki najbardziej zmienił się Michał, najmniej Klaudia. Julianna wzrostem dorównywała Michałowi; wydoroślała, ale
rysy buzi pozostały niezmienione. Niestety zachowanie jej zdradzało całkowite podporządkowanie się woli matki.
Z kolei długie włosy Michała trąciły prowincją, ale wskazywały na silną niezależność.
Tak się jakoś pokręciło, że choć radość i szczęście wywołały wypieki i łopotanie serca, to jednak nie potrafiłem okazać całej głębi
tęsknoty i miłości. Znowu stawałem oko w oko z rzeczywistością. Lata, z jednej strony nieobecności, z drugiej ciągłego dostarczania
jednostronnych prawd, zrobiły swoje. Zdałem sobie sprawę, że nie tak szybko uda mi się ponownie nawiązać nić porozumienia.
Wyszedłem z nimi na spacer. Dzieci, oszołomione możliwością pozostania w Niemczech, ciekawiło wszystko. Chciały w pierwszej
kolejności zobaczyć mojego forda. Zaprosiłem je na małą przejażdżkę, podczas której pozwoliłem Michałowi poprowadzić auto.
Chciałem całą trójkę zabrać na parę dni do Schongau. Organizatorzy obozu chętnie widzieli takie inicjatywy. Niestety, Irena jak
zwykle znalazła wymówkę. Bała się, aby nie wyszło na jaw, że ja przebywam w Niemczech. Zataiła ten fakt z obawy - nie wiadomo
tylko, przed czym.
Umówiłem się z dziećmi na następny dzień. Odjeżdżałem, tak jak zawsze, z kwitkiem. Z kwitkiem to przesada – wiozłem pełen
bagażnik tobołów, aby chociaż częściowo rozładować wielką ilość rzeczy nagromadzonych przez moją ex-żonę.
Podczas powrotu do domu miotały mną mieszane uczucia. Z kolei Alina, wyraźnie rozgraniczająca czarne od białego, nie mogła
wyjść z "podziwu“ nad organizacyjnymi umiejętnościami Ireny.
"Jak to możliwe, aby na obóz zorganizowany dla najbiedniejszych śląskich dzieci, w celu poprawienia ich kondycji psychicznej i
fizycznej, dostała się moja trójka?“
Choć ogromnie cieszyłem się z zaistniałej sytuacji, zdawałem sobie sprawę z wielkości wykręconego numeru. Dodatkowej pikanterii
całemu zajściu nadawał fakt powierzenia Irenie funkcji lekarza obozowego.
Naprawdę niezbadane były drogi, nie mówiąc już o możliwościach pani doktór.
A może, mimo wszystko, nie dostrzegałem przez dziesięć małżeńskich lat zalet Ireny i jej, nie tylko duchowego, uroku.
Dzień nad Starnberger See przebiegał w majówkowej atmosferze. Wszystkim wybornie smakowały przysmażone na rożnie kiełbaski
z chrupiącymi bułeczkami. Zielona łąka stwarzała nieskończone możliwości. Michał obracał głowę za każdym topless. W tak
naturalny sposób okazywał zachwyt, że okrzyki typu: "Popatrz, jaka dupa!“, gorszyły tylko Irenę. Klaudia śmiała się, graliśmy w
badmintona, co chwila wskakując do wody.
Wszystko stanowiło dla nich nowość: zarówno roznegliżowane dziewczyny, jak i deski surfingowe.
Do pełni szczęścia brakowało tylko Julianny. Podobno nie chciała, aby jej obozowa przyjaciółka pozostała sama. Irena tłumaczyła,
że dostała okres. Niemniej, gdyby pojechała z nami, ograniczone możliwości auta nie pozwoliłyby zabrać jej matki, która jak zawsze,
nawet na sekundę, nie chciała pozostawić swoich piskląt pod moją opieką.
Niestety, na piętnastą musieliśmy wrócić. Irena miała jakieś ważne spotkanie, poza tym nie chcieli opuścić obiadu.
Po południu odbyła się Msza Święta pod gołym niebem. Uczestniczył w niej również ksiądz, który przyjeżdżał regularnie, co
niedzielę, do kościółka w Schongau.
- 167 Gdy oglądałem twarze rozmodlonych śląskich dzieci, których przeźroczystości skóry nie zdołało zatrzeć nawet bawarskie słońce,
uścisk w gardle wzrósł do bólu.
Jaka przepaść nas dzieliła...
Michał z Klaudią próbowali jeszcze raz nakłonić matkę, aby pozwoliła im pojechać do mnie. Tym razem Irena bała się porywaczy i
agentów.
W części artystycznej wieczoru wystąpił teatr pantomimy, po którym rozpoczęły się przygotowania do ogniska. Dzieci ciągnęło do
zabawy z rówieśnikami. Po pewnym czasie dziewczyny się ulotniły. Michał ze starszymi kolegami ukradkiem popijał piwo.
Wracałem do domu znowu całkowicie obciążony. Tym razem wiozłem część rzeczy, które Irena, ze zdwojoną przezornością,
zdołała zgromadzić w czasie trwania obozu. Wiele prywatnych osób oraz grup społecznych organizowało składki dla polskiej
młodzieży. Miała więc w czym wybierać.
Gdy oglądaliśmy eleganckie ciuchy zapakowane do plastikowych worków, ogarnął mnie i Alinę pewien rodzaj zazdrości. My nie
mogliśmy sobie pozwolić na noszenie czegoś takiego.
Irena postanowiła dotrwać do końca obozu. Bardzo się bała, choć miała w pełni przygotowany plan ucieczki. Poprosiła mnie o
pomoc.
Spodziewając się znowu przewożenia dużej ilości pakunków, pojechałem do Königsdorf sam.
Nie zaskoczyła mnie specjalnie duża grupka osób biorących udział w akcji.
Z Michałem dosyć sprawnie i szybko zapakowałem po brzegi auto i czekaliśmy na parkingu. Mnie również ogarnęła nerwowa
atmosfera, a Irena ciągle miała coś jeszcze do załatwienia. Najpierw załadowała garbusa, którym przyjechały jej pomagać córki
poznanego lekarza. Następnie szukała księdza, aby się z nim pożegnać. W końcu zjawiły się dwa samochody, z dziwnie
zachowującymi się kierowcami; sprawdzali olej, dopompowywali koła. Południowe typy; jeden nawet sympatyczny, drugi w
roboczym kombinezonie. Nie chcieli zwracać na siebie uwagi, przez co jeszcze większe wzbudzali podejrzenie.
Gdy wreszcie Irena z dziewczynami wsiadła do samochodu jednego z nich, ruszyli z piskiem opon. Wystartowali z takim impetem,
że z trudem im dorównywałem. Po paru kilometrach gwałtownie zjechali w leśną dróżkę. Niczego nie rozumiałem, a scena jaka
nastąpiła, mogłaby wywołać atak śmiechu, gdyby nie śmiertelnie przejęte twarze wspomnianych kierowców. Wyskoczyli z
samochodów i w tempie przypominającym wymianę kół w czasie wyścigów formuły 1 zmienili tablice rejestracyjne. Irena tłumaczyła
się potem, że pomagali jej uczynni Jugosłowianie, którzy bali się domniemanych donosicieli, czy jakiś tam agentów. Podejrzewałem
jednak ją samą o podobne obawy i zorganizowanie akcji przypominającej epizod z taniego, szpiegowskiego filmu.
Pojechaliśmy bezpośrednio do Ausländeramt (urząd dla obcokrajowców) w Bad Tölz. Irena, w towarzystwie sympatycznego
Jugosłowianina spełniającego rolę tłumacza, poszła załatwić zameldowanie. Nie chciała, abym jej pomagał.
Niespodziewanie do urzędu poproszono również mnie. Zostałem zaskoczony żądaniem zawiezienia dzieci do obozu w
Norymberdze. W pewnym sensie przyciśnięty do muru, zgodziłem się, ale poprosiłem o pieniądze na benzynę. Po dłuższej dyskusji,
wręczony został Irenie czek na 70 DM.
Zakonne siostry w Benediktbeuern z otwartymi ramionami oczekiwały na matkę, która wraz z trójką dzieci, poszukując nowej
ojczyzny, zdecydowała się wybrać wolność. Pobyt o charakterze tymczasowym miał trwać aż do momentu załatwienia formalności
urzędowych.
Gdy do pokoju, przy pomocy wielu rąk, łącznie z moimi, wniesione zostały wszystkie rzeczy, Irena poczuła grunt pod nogami.
Oznaczało to nie co innego, jak tylko zamianę próśb na żądania.
Zaczęło się od błahych spraw, mających jednak symboliczną wymowę. Stos brudnej odzieży, używanej w czasie trwania obozu,
należało wyprać. Gdy wyraziłem zgodę na zabranie tylko niezbędnych do ubioru ciuchów, draka wybuchła momentalnie:
"Nieznani ludzie się poświęcają, chętnie niosą pomoc, ofiarują mi serce, współczują, a ty, ojciec, nic nie możesz zrobić".
"To twoim obowiązkiem jest zawiezienie nas do Norymbergii, bez oglądania się na pieniądze za benzynę. Obcy zrobiliby to
bezpłatnie".
Michał, podpuszczony przez Irenę, włączył się do dyskusji: "Jeżeli matka sama, bez niczyjej pomocy mogła nas przez tyle lat
wychowywać, to ty mógłbyś nie robić problemów i łaski".
Na koniec wywleczona została, jak zawsze przy takich okazjach, niepodważalna prawda: "Pozostawiłeś rodzinę dla tej... Aliny".
Dzieci stały murem po stronie matki.
W zasadzie nawet nie próbowałem się tłumaczyć. Doznałem potwornie przykrego uczucia. Kochałem je bezgranicznie, w zamian
jednak chciałem odczuć chociażby okruch wzajemności. Po tylu latach oczekiwania i nadziei spotykało mnie rozczarowanie.
Nauczone zostały tylko brać.
Irena nie zmieniła się; dalej musiała rządzić. Nie znosiła najmniejszego sprzeciwu. Gdy stąpała po niepewnym gruncie, potrafiła nie
wyciągać pazurów. Czując tylko jakieś oparcie, ukazywała prawdziwe oblicze.
Miałem potworny nastrój. Przygniatała mnie porażka. Rzeczywistość miażdżyła ciągłe marzenie o dniu, w którym dzieci po
skończeniu czternastego roku życia zadecydują z kim chcą żyć. Nie miałem złudzeń; zostały przekabacone.
Nieważne, czy wszystko zapomniały, lub nie chciały pamiętać; możliwość pozostania ich ojcem zredukowana została przez Irenę do
zera.
Nie było szans na polepszenie sytuacji. Dzieci doskonale zdawały sobie sprawę z "materialnych korzyści", jakie mogłem im
zaoferować. A niestety ten fakt miał decydujące znaczenie.
- 168 Z trudem powstrzymywałem napływające łzy.
Na koniec, już bez dyskusji, załadowałem do auta brudy i odjechałem. W Peiting wsadziłem pierwszą partię rzeczy do pralki,
prosząc Krysię, aby resztę zrobiła za mnie.
Aliny nie zastałem w domu, znalazłem natomiast wiadomość: "Wyszłam na dłuższy spacer“.
Jeszcze jedna niespodzianka; nigdy tego nie robiła. Zdenerwowanie pogłębiało i tak fatalne samopoczucie.
Na stole leżał rozpoczęty list adresowany do Marysi, jej przyjaciółki z Mysłowic. Zacząłem czytać. Wzrósł niepokój, a czarne myśli
podpowiadały dramatyczne rozwiązanie. Czuła się strasznie samotna, niepotrzebna i zagrożona. Nie chodziło jej w sumie o dzieci,
tylko o Irenę. Bała się, że mógłbym w zaistniałej sytuacji odejść od niej.
Widziałem już wszystko: wysoką skarpę nad Lechem, rwący nurt wody przepływający przez tamę, tory kolejowe.
Nie wiedziałem co mam robić, gdzie jej szukać, w którą stronę biec.
Gdy zdecydowałem się zadzwonić na policję, Alina stanęła w drzwiach. Nie rozumiała mojego zdenerwowania; "Jak ciebie nie ma
cały dzień, to chyba mam prawo pójść na spacer“.
Nie przyznałem się, że czytałem list. Opowiedziałem natomiast o sytuacji i jak bardzo jestem rozżalony i zawiedziony.
Nie potrafiłem w pełni zrozumieć co zaszło, niemniej wiedziałem, że muszę pozbyć się złudzeń.
Po paru dniach pojechałem do Peiting. Krysia z obrzydzeniem opowiadała o praniu, które jej pozostawiłem. Największy niesmak
wzbudził zużyty kondom, znaleziony w kieszeni szlafroka Ireny. Pomimo niezadowolenia z powodu dotykania takich brudów,
pożyczyła mi samochód i razem z Aliną zawieźliśmy dzieciom czyste rzeczy.
Zachowałem już pewien dystans, spotkaliśmy się w pokoju gościnnym, nie wszedłem do nich na górę. Poinformowałem o awarii
mojego auta, a w związku z tym o braku możliwości zawiezienia ich do Norymbergii. Krótki spacer w pobliżu katedry zakończył
pobyt, po którym ustały nasze kontakty.
W jakiś czas potem dowiedziałem się od Krysi, że dzwoniła Irena; nie pojechali do obozu gdyż Michał zachorował na wietrzną ospę.
Zdecydowałem się tylko na napisanie kartki. Życzyłem szybkiego powrotu do zdrowia.
Dodatkowo wnerwiony zostałem listem ze starostwa w Bad Tölz. Dowiedziałem się z niego, że Irenie z dziećmi przyznano
miesięczną pomoc socjalną w wysokości 836 DM, a mnie, na podstawie ustaw... i paragrafów... ostrzegają przed konsekwencjami,
jeżeli nie będę wywiązywał się z świadczeń alimentacyjnych.
Natychmiast poinformowałem ich, że nie mogą nic mi zrobić, gdyż sam otrzymuję pomoc socjalną, niemniej rozpoczęcie przez Irenę
akcji biegania po urzędach, nie wróżyło niczego dobrego. Po polskich doświadczeniach, zdawałem sobie sprawę, jaki to słodki
okres mam przed sobą.
Do Benediktbeuern pojechałem, bez Aliny, z Krysią i jej dziewczynkami, dopiero na urodziny Michała. Krysia czuła się w pewnym
stopniu zobowiązana. Trzymała go przecież do chrztu, a ponadto chciała okazać solidarność obowiązującą wszystkich lekarzy.
Znajdowała się, poza tym, w dość niewygodnej sytuacji:
Michał od swoich pierwszych dni wzbudzał zachwyt całej rodziny. Gdy zaczął chodzić, wszyscy uważali, że nie ma słodszego
dziecka na świecie. Zygmunt z Krysią, planując już wtedy wyjazd do Niemiec, obiecali mu samochód. Nikt nie spodziewał się, że
Michał też znajdzie się na zachodzie.
Przyjęcie urodzinowe Irena urządziła w polskim stylu. Przy długim stole na honorowym miejscu usiadł ksiądz. Do grona
zaproszonych, oprócz oczywiście sióstr zakonnych, należeli jedynie tacy goście, którzy dogłębnie wzruszeni sytuacją samotnej
matki, chcieli nieść jej pomoc. Wszyscy radzili w jaki sposób polepszyć los biednych dzieci i jak w pełni integrować je z nową
społecznością.
Irena okazywała zadowolenie z otaczających ją warunków, ale bardzo się żaliła, że w szerokim łóżku musi spać sama. Ksiądz i
nauczyciel wyrażali gotowość niesienia pocieszenia, ale jednemu przeszkadzała sutanna, drugiemu żona.
Chwilę siedziałem przy stole, rozkoszując się tą sympatyczną atmosferą, po czym poszedłem z dwójką dzieci na plac zabaw.
Klaudia, pomalowana w białe cętki z powodu wietrznej ospy złapanej od brata, musiała pozostać w łóżku.
Tuż przed wyjazdem podszedł do mnie jeden z gości. Poznałem już go wcześniej. Kulawy facet brał udział w akcji opuszczania
obozu. Zaczął od komplementów, że niby tak ładnie bawię się z dziećmi. W sumie jednak miał prośbę, abym częściej zajmował się
rodziną, bo oni tego potrzebują. Czułem w tym robotę Ireny, niemniej krótko mu odpowiedziałem:
" Ja bardzo chętnie zajmę się dziećmi, chcę nawet zabrać je do siebie, ale ich matka na to nie pozwala“.
Okazywał zrozumienie.
Na odchodnym Krysia wręczyła Michałowi 50 DM (zapomniała z domu prezentów), a dziewczynom po długopisie.
Dopiero w drodze powrotnej dowiedziałem się od niej, o "bezwstydnym zachowaniu Ireny". W podekscytowaniu opowiadała jakimi
wyrafinowanie pikantnymi ofertami poczęstowana została męska część gości.
Prawie w tym samym czasie cieszyliśmy się z odwiedzin rodziny. Do Krysi przyjechała Zosia, a do nas mama Aliny.
Pobyt teściowej związany jest z nietypowym zdarzeniem:
Wiedzieliśmy na podstawie listu, w którym dniu należy jej się spodziewać. Studiując rozkład jazdy ustaliliśmy pociąg i godzinę jego
przyjazdu do Monachium. Jakie było nasze zdziwienie, gdy wczesnym rankiem określonego dnia zadzwonił dzwonek, a w drzwiach
- 169 stanęła obca kobieta. Po upewnieniu się, co do właściwego adresu, poprosiła o zapłacenie kursu z dworca kolejowego i o odebranie
pasażerki.
Teściowa nie mogła opanować wściekłości. Miała pretensje o to, że nie czekaliśmy na nią w Monachium. Pierwszy raz wybrała się
za granicę, a "córka z zięciem nie byli łaskawi godnie jej przywitać". Zagroziła, że jeżeli taka sytuacja powtórzy się w przyszłości, to
przyjedzie taksówką prosto z Monachium.
Długo musieliśmy tłumaczyć skąd wynikło nieporozumienie, aż wreszcie dała się udobruchać.
Pomimo skomplikowanej sytuacji pojechaliśmy wszyscy na winobranie do St. Martin. Pobyt mieliśmy zaklepany od zeszłego roku.
Herr Rüffel powitał nas znowu jak rodzinę. Do wytworzenia niepowtarzalnej atmosfery skutecznie przyłączyli się inni goście z Polski.
Rozróby po dniu pracy, a i również w trakcie, dzięki Tadkowi ze szwagrem Ryśkiem, nie miały końca. Istotny wpływ na to miało wino
najstarszych roczników, które w dowolnej ilości opuszczało najbardziej niedostępne piwniczne zakamarki.
Alina zapomniała o najświeższych przeżyciach dzięki urokowi, nie tyle wina, co Tadka. Chłopak wodził za nią oczyma z taką
intensywnością, że musiałem interweniować, choć wszystkie dobrodziejstwa takiego stanu spadały na mnie.
Na parę dni musieliśmy przerwać pobyt i powrócić do Schongau. Należało odwieźć mamę Aliny do Monachium. Wiza pobytowa
kończyła się i choć przedłużenie jej nie nastręczało specjalnych kłopotów, to jednak ogrom przeżyć i tęsknota za rodziną w kraju
zdecydowały o powrocie teściowej w ustalonym wcześniej terminie.
Jeszcze jedna, strasznie sympatyczna historia wiąże się z pobytem mamy Aliny:
W czasie winobrania zarabiała tak jak wszyscy i w sumie otrzymała sumę paruset marek. Pokupowała tyle artykułów
żywnościowych, ile mogła zabrać, a resztą pieniędzy podarowała nam na zakup nowej lodówki. 400 DM dla przeciętnego Polaka, w
kraju skazanym na paczki i zewnętrzną pomoc, znaczyło bardzo dużo. A pomimo tego teściowa potrafiła wystąpić z tak
wspaniałomyślnym gestem!
Używana chłodziarka, którą kupiliśmy za 50 DM przy urządzaniu mieszkania, mroziła bardzo dobrze. Za dobrze; agregat chodził bez
przerwy, potwornie hałasując. Naprawa nie opłacała się; koszt wymiany termostatu przekraczał wartość całego urządzenia.
Z katalogu Neckermanna kupiliśmy na raty nową lodówkę. Za każdym razem, gdy ją otwieram z wzruszeniem wspominam dobroć
mamy Aliny.
W czasie sobotnio-niedzielnego pobytu w Schongau, po odwiezieniu teściowej do Monachium, odwiedziliśmy Krysię. Czekał tam na
nas list od dzieci. Julianna prosiła o przywiezienie ciepłych rzeczy. Ton paru suchych zdań przypominał raczej żądanie niż prośbę.
Najbardziej zdenerwowało mnie jednak otrzymanie otwartego listu i fakt, że nikt nie chciał się do tego przyznać. Ciekawość w
rodzinie nikogo nie dziwiła, ale też nikt nie czytał bez pozwolenia cudzej korespondencji.
Rozmowa z małą Anielą dawała zawsze pożądane rezultaty. Okazało się, że to Zosia nie mogła poskromić skłonności do
poznawania obcych tajemnic, za co dopiero po jej wyjeździe przeprosiła Krysia.
Do Benediktbeuern zadzwoniłem dopiero po przyjeździe z winobrania. Irena jak zwykle wytoczyła całą litanię pretensji. Nie robiły już
one na mnie wrażenia. Gdy dałem jej do zrozumienia, że minęły czasy, kiedy mogła mi rozkazywać, stała się jeszcze bardziej
agresywna i wpadła w histerię:
"Nie pozwolę się tak traktować! Wykorzystujesz, że jestem sama i nikt nie może stanąć w mojej obronie. Jak to niedługo się zmieni,
nie ośmielisz się tak do mnie zwracać!"
Niewzruszony groźbami, zobowiązałem się jednak do przywiezienia ciuchów, pod warunkiem, że w nadchodzącą sobotę zabiorę
wszystkie dzieci do siebie. Po długich targach zgodziła się.
Następnego dnia zadzwonił Michał. Pytał, czy w środę zastanie mnie w domu, bo chce z nauczycielem przyjechać po rzeczy. Gdy
zagadnąłem go o weekend, który mieliśmy wspólnie spędzić, zaczął się wymigiwać. Nie ukrywałem zdziwienia. Okazało się wtedy,
że matka po naszej ostatniej rozmowie zachorowała, w związku z czym nie będą mogli zostawić jej samej.
Zostałem znowu zaskoczony, chociaż mogłem się spodziewać takiego obrotu spraw. Po namyśle i konsultacji z Aliną doszedłem do
prostego wniosku: "Nie pozwolę, aby mnie robiono w konia!“
Zadzwoniłem jeszcze raz, prosząc do telefonu Irenę. Podszedł znowu Michał. Oświadczyłem mu, że niestety w środę nie mam
czasu na spotkanie.
Po dłuższej chwili milczenia wybuchł.
"Znamy takie numery! Dla własnych dzieci nie możesz niczego zrobić!"
I zaczęło się wszystko od początku; jak to inni ludzie pomagają, a ja, ojciec wykręcam się od odpowiedzialności. Jak im jest trudno,
a nie mogą na mnie liczyć. I w końcu obciążył, jak zawsze Alinę całą winą za ich krzywdy.
Gdy oskarżenia stały się jeszcze bardziej aroganckie, powiedziałem mu parę ostrych słów i odłożyłem słuchawkę.
Po paru minutach zadzwonił znowu telefon. Oświadczyłem Alinie, że mnie nie ma.
"Chciałem podziękować ojcu za rzucenie słuchawki!" – zakomunikował Michał i w rezultacie to on zakończył rozmowę.
Po dwóch dniach znowu zadzwoniłem do dzieci. Przy telefonie stawiła się cała trójka. Z Michałem nie chciałem rozmawiać.
Uważałem, że powinien najpierw mnie przeprosić. Dziewczyny zaczęły deklamować monologi, przygotowane przez Irenę. Zostały
dokładnie przygotowane. Solidarnie występowały w obronie swojej matki. Próbowałem coś im wytłumaczyć na temat rzeczywistej
sytuacji, o moich obowiązkach i możliwościach. Zorientowałem się, że nad wspólnym frontem, bezpośrednią pieczę sprawowała
Irena. Słyszałem nawet jej podpowiadający głos.
- 170 Zrezygnowałem z argumentacji.
Pomimo znikomych szans na nawiązanie nici porozumienia, pozostałem optymistą. Wierzyłem, że może kiedyś, za rok... za dwa...
jak dorosną... kiedy staną się niezależne, samodzielne, wtedy sytuacja się zmieni.
W słoneczne sobotnie popołudnie, w towarzystwie księdza, moje dzieci przyjechały po odbiór rzeczy. Usiedliśmy przy stole - Alina
podała herbatą z ciasteczkami. Rozmowa przybrała niespodziewany obrót. Cała trójka z powagą wysłuchiwała moich uwag o roli
ojca w rodzinie. Żadne z nich nie protestowało, nikt nie występował w obronie matki.
Nie wierzyłem własnym oczom i uszom. Ksiądz również aprobował moje wypowiedzi, a nawet radził się odnośnie szkół, do jakich
dzieci powinny niebawem pójść.
Tak dalece zostałem zaskoczony zaistniałą sytuacją, że postanowiłem wykorzystać autorytet osoby duchownej w Benediktbeuern.
Niestety ksiądz nie chciał przystać na uczestniczenie w rozmowie z udziałem Ireny.
Natchnęło mnie to jednak na inny pomysł. Skoro czują taki respekt przed przedstawicielem kościoła, to powinny podobny czuć
przed podstawowymi zasadami wiary, zawartymi w katechizmie.
Z satysfakcją pomyślałem, że ta książka, ostatni prezent rodziców, zostanie dopiero pierwszy raz z pożytkiem użyta.
Zacząłem przygotowywać się jak do prelekcji. Całą obronę swoich praw i "przynależnej mi czci" oparłem na czwartym przykazaniu.
"Czcij ojca swego i matkę swoją". Jeden z ważniejszych obowiązków moralnych, zobowiązujących człowieka do szacunku dla tych,
którym zawdzięcza życie.
Z podkreślonym tekstem i stronami założonymi papierkami, z godnością wkroczyłem do klasztoru, niosąc przed sobą nowy
egzemplarz katechizmu.
Rozmowa z dziećmi trwała do czasu pojawienia się w świetlicy Ireny. W jednej chwili zorientowała się, co jest grane. Wpadła w
wściekłość, ale w obecność sióstr nie mogła pozwolić sobie na rękoczyny. Ta niemoc doprowadziła dodatkowo do niespotykanego
ataku furii.
Chyba pierwszy raz w życiu ją zaskoczyłem. Nie spodziewała się, że mogę walczyć jej bronią.
"Jak ty śmiesz powoływać się na Pismo Święte!
Ty nie masz prawa dotykać tej księgi!
Tyle krzywd nam wyrządziłeś i ośmielasz się mówić o Bogu!
To największe świętokradztwo!"
Wyrwała mi z rąk katechizm.
Julianna w histerycznym płaczu uciekła do pokoju. Pozostała dwójka, na rozkaz matki, podążyła za nią.
"Więcej się tu nie pokazuj. Ani ja, ani dzieci nie chcą cię znać i widzieć!"
Nie czekałem już na cud.
Moje rzadkie odwiedziny z okazji, świąt, urodzin czy imienin, nabrały oficjalnego charakteru.
W niedługim czasie po klasztornych zajściach, Irena dostała w Geretsried wielopokojowe mieszkanie i zaczęła jeździć pięknym
mitsubishi combi.
Gdzieś po roku dowiedziałem się z urzędowego listu dotyczącego alimentów, że moje dzieci zostały Niemcami. Oczywiście ich
matka również otrzymała niemieckie obywatelstwo.
W pewnym sensie widziałem pozytywne strony zmiany narodowości. Rozżaliło mnie jednak co innego. Mimo wszystko, w jakimś
tam stopniu, wierzyłem w niemiecką uczciwość. Nikt nie pozbawił mnie przecież ojcostwa. Dlaczego więc, bez mojej wiedzy,
zadecydowano o tak istotnej sprawie? Z zestawieniu z nią, małe już znaczenie miało nie konsultowanie się ze mną przy
podejmowaniu decyzji odnośnie szkoły, do której dzieci zaczęły uczęszczać.
Zmiana narodowości, bez pytania mnie o zgodę, cuchnęła nieprzyjemnym kantem. Kantem to mało powiedziane; śmierdziało
oszustwem!
- 171 -
Nocna zmiana
Rok nie zaczął się szczęśliwie.
Na święta przyjechali rodzice. Wzmożone w związku z tym kontakty doprowadziły do napiętej sytuacji. Wybuchały nieporozumienia.
Właściwie do tarć dochodziło przy każdym spotkaniu.
Rodzice mieszkali w Peiting, u Krysi. Nastrój tego domu od dawna przestał nas usposabiać optymistycznie. Negatywną atmosferę
stwarzały, głównie przez swoje zachowanie, dziewczynki. Krysia stawała bezustanne w ich obronie. Zygmunt, choć miał nieraz wiele
racji, gdy chodziło o ukrócenie zachcianek i wybryków swoich córeczek, nie umiał rozwiązać problemu po męsku. Tak było zresztą
w każdej kwestii dotyczącej spraw domowych. Kończyło się zazwyczaj na pyskówkach, z których Aniela i Helenka wychodziły
zwycięskie i jeszcze bardziej pewne swojej pozycji.
Ja również miałem do innych pretensje.
W pierwszej jednak kolejności, korzystając z obecności rodziców, chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego o rzeczach
pozostawionych w Polsce. Po wyjeździe pojawiło się wiele niejasności. Listownie dostawałem, w najlepszym wypadku, wymijające
odpowiedzi. Postanowiłem wykorzystać metodę konfrontacji. Na chceniu się jednak skończyło.
Nie potrafiłem rozgryźć wielu sprzecznych wyjaśnień, a sprawdzenie ich pozostawało poza zasięgiem moich możliwości.
Przykładowo na pytanie: "Gdzie jest ten obraz, który dostałem w spadku po babci?“, albo: "Co się stało z suszarką do zdjęć?“
padała odpowiedź: "Nie wiemy, myśmy tego nie zabrali, Zosia też nie, może coś na ten temat wie siostra Alinki.“ Gdy oznajmiałem:
"Iwona również nic nie wie i przypuszcza, że to właśnie wy, albo Zosia może wyjaśnić tę sprawę.“, ojciec czerwieniał i wybuchał.
Wiedział, że rzecz dotyczy wyłącznie Zosi i Iwony. Nie mógł jednak pozwolić, aby jakiekolwiek podejrzenie padło na jego "święte
dziecko“.
Po paru próbach zakończonych każdorazowo obrazą, zamiast dojść do sedna sprawy, dochodziłem do bolesnego przekonania, że
kiedyś coś miałem, a dzisiaj, po prostu, już nie mam.
Pragnienie pozbycia się nagromadzonych kłopotów mogło wydawać się nieosiągalnym marzeniem. Niespodziewanie jednak
nadszedł taki moment, który dotychczasowe problemy zredukował do banalnych rozmiarów.
Po zlodowaciałej powierzchni, oświetlonej promieniami rannego słońca, wesoło brykały figlarne kryształki śniegu. Dróżka na skarpie,
ulubiony cel naszych codziennych spacerów, zamieniła się tym razem w radosną promenadę. Nagła wiadomość wypełniła
szczęściem nasze serca w chwili, gdy już wątpiliśmy. Rodziło się nowe życie; Alina była w ciąży.
Szliśmy do szpitala na badanie ultradźwiękowe, mające w stu procentach potwierdzić diagnozę ginekologa.
Głupio czułem się w kolejce ciężarnych kobiet, ale chcąc zobaczyć na monitorze obraz tego, co począłem, musiałem czekać
przezwyciężając wstyd.
Mijały długie minuty. Wreszcie poproszono nas do gabinetu. Alina położyła się na łóżku pokrytym papierowym prześcieradłem.
Lekarz, za pomocą chochli, rozlał na jej gołym brzuchu zaczerpniętą z wiadra galaretę. W napięciu czekałem na rozpoczęcie
spektaklu.
Niestety, prawdę powiedziawszy, na monitorze niczego nie rozróżniałem. Lekarz nam tłumaczył: "To jest główka, to nóżki, a to
tułów...", wierzyłem i przeżywałem, ale dopiero szybkie bicie małego serduszka, tak realne i tak bliskie nadało całej sytuacji
stuprocentową wiarygodność.
Nastrój, jaki nas ogarnął, można określić bardzo krótko: pijani ze szczęścia.
Jedna, jedyna radosna myśl kołatała w naszych głowach, a poza nią, tak naprawdę, nic się nie liczyło.
Życie obok nas biegło normalnym torem, a my szybowaliśmy powyżej wszystkich spraw.
Kupiona na giełdzie nowa przyczepa z "Predomu“, zaczepiona o hak maluszka, pokonała drogę z Katowic do Schongau i stanęła
bezużytecznie w garażu. Przetransportowała wiele rzeczy, które kiedyś uznaliśmy za najcenniejsze. Znajdowała się w stanie prawie
dziewiczym. Po trzech latach bezczynności postanowiłem ją eksploatować lub sprzedać.
Zarejestrowanie przyczepy wiązało się z kosztami, na które do tej pory nie mogliśmy sobie pozwolić. Przekalkulowałem, że dwie
stówy ostatnio zarobione podczas roznoszenia reklamówek i rozładowywaniu kur, powinny wystarczyć na załatwienie formalności w
Wydziale Komunikacji.
Sprawę związaną ze zwolnieniem od cła załatwiłem bez problemów, natomiast techniczny przegląd, tak zwany TÜV, okazał się
skomplikowaną rzeczą. Musiałem dokonać wielu przeróbek. Najdroższy okazał się zaczep. Nikogo z urzędników nie obchodziło, że
polski był nowy i działał bez zarzutu. Nie miał wymaganego atestu i to wystarczało.
Zarówno zaczep, jak tylne światła i wiele innych drobiazgów, kupiłem w warsztacie handlarza przyczep. Zdany zostałem również na
jego pomoc przy wybijaniu na dyszlu numerów i wyposażeniu skrzyni w tabliczkę identyfikacyjną. Przy okazji facet się zorientował,
co do moich zdolności i zaproponował pracę w warsztacie. Zaoferował również pomoc w sprzedaniu przyczepy.
Tylko jeden dzień cieszyłem się statusem mechanika. Gdy dumny i szczęśliwy wróciłem po pracy do domu, a z radości nie miałem
nawet ochoty na kolację, zadzwonił dzwonek. W drzwiach stanęła sąsiadka z poprzedniego miejsca zamieszkania. Choć znaliśmy
- 172 się dobrze, elegancka kobieta przedstawiła się jako sekretarka głównego szefa w Bellindzie. Miałem zgłosić się następnego dnia do
personalnego, w celu wypełnienia dokumentów związanych z przyjęciem do pracy. Nadmieniła, że zna "Herr Kiwinsky", dzięki
którego protekcji zawdzięczam właśnie jej wizytę.
Zostałem całkowicie zaskoczony.
Do Bellindy, zakładu produkującego głównie rajstopy, starałem się dostać z Aliną przed dwoma laty. Pomyślnie przeszliśmy nawet
próbny test. Potrzebowali pracowników, więc wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby nas zatrudniono. Decydujący głos
miał jednak Urząd Pracy. Pojechałem wtedy do Weilheim interweniować w dyrekcji. Urzędnik po zbadaniu sprawy oświadczył, że
pierwszeństwo w zatrudnieniu mają Niemcy, potem obywatele należący do krajów Unii Europejskiej, następnie Jugosłowianie, a na
końcu my.
Erwina Kiwińskiego poznaliśmy na przyjęciu, z okazji przeprowadzenia się do Pöcking Lucyny i Mariana.
Marian przedstawił nam swoją koleżankę, z którą chodził do jednej klasy w warszawskim technikum fotograficznym. Hanka
reprezentowała bardzo atrakcyjny typ kobiecej urody. Pełna temperamentu i pewności siebie zdecydowanie wyróżniała się spośród
wszystkich. Jej mąż, przystojny, szpakowaty brunet zachowywał pewien dystans i w zasadzie, poza grzecznościowymi zwrotami,
nie brał udziału w rozmowie. Z opowieści Mariana wiedzieliśmy, że Erwin robi interesy w Polsce, lata często do ZSRR, jest dobrze
ustawiony i ma pieniądze.
Hanka, w odróżnieniu od męża, zwracała się do wszystkich w sposób bezpośredni. Gdy zorientowała się w mojej sytuacji
przystąpiła natychmiast do działania.
- Erwin zna szefa produkcji w Bellindzie, będzie mógł ci pomóc.
- No wiesz, nie wiem, czy to nie za wysoka protekcja.
- Erwin, pozwól do nas! Załatw Andrzejowi pracę. Możesz chyba porozmawiać z tym facetem, którego obwoziłeś po Warszawie.
- No problem. Niedługo jadę do Schongau. Porozmawiam.
- Dziękuję. Ale nie chciałbym, żeby to było dla pana zbyt kłopotliwe.
- No problem!
- To wy jesteście jeszcze na pan! Idźcie napić się brudzia.
Czułem się bardzo skrępowany. Poruszany temat nie stwarzał takiego problemu, jaki wywoływał wzrost Erwina. Przewyższał mnie
co najmniej o dwie głowy. Głupio jest w czasie konwersacji studiować wzór krawata rozmówcy. Zadzieranie głowy wygląda również
mało sympatycznie. Sytuacja zaskoczyła mnie do tego stopnia, że w czasie picia brudzia chciałem stanąć na palcach, aby nie
zmusić wpływowego protektora do zbytniego nachylania się.
Po paru dniach zapomniałem o sympatycznej obietnicy. Zresztą od dawna traktowałem z przymrużeniem oka blagierskie skłonności
warszawiaków. Poza tym już tyle obietnic, propozycji zarówno urzędowych jak i prywatnych nie dochodziło do skutku, że nabrałem
odpowiedniego dystansu do tych spraw. O pesymizmie nie było mowy, ale postanowiłem nigdy nie podniecać się niezdrowo przed
podpisaniem umowy o pracę.
Pamiętny dzień - siódmego maja. Maksymalnie podekscytowany przekroczyłem bramę zakładu. Portier, usłyszawszy nazwisko,
skierował mnie natychmiast do szefa produkcji.
Herr Durach, jegomość o rubasznym wyglądzie, w paru zdaniach poinformował mnie o rodzaju zatrudnienia. Zawezwał Herr
Dufner'a, szefa oddziału. Polecił mu pokazać moje miejsce pracy. Na zakończenie zwrócił się do niego żartując: "Uważam, że Herr
Phawros, jako inżynier, nie powinien mieć kłopotów z wypełnianiem kwitów przy rozliczaniu towarów".
Zamiast na halę produkcyjną poszedłem, w towarzystwie kolejnego wiceszefa, do działu kadr.
Po wypełnieniu kwestionariuszy padło pytanie o pozwolenie na pracę. Ponownie zobaczyłem w czarnych kolorach finał sprawy.
Personalny jednak gdzieś zadzwonił, czekał chwilę na powrotny telefon, po czym dał mi do podpisania in blanco formularz z Urzędu
Pracy. Sprawa została załatwiona od ręki.
Bonów na odzież roboczą nie mogłem od razu zrealizować; zakładowy sklep był już zamknięty.
W odświętnym więc ubraniu i aktówką pod pachą pełną dokumentów, przechodziłem między dziesiątkami hałasujących maszyn.
Szefowa zmiany przekazała mnie pod opiekę korpulentnej Włoszce z dwudziestopięcioletnią praktyką.
Nie spodziewałem się takiego tempa. Myślałem, że formalności potrwają co najmniej parę dni. Stałem całkowicie zaskoczony, nie
mogąc pozbierać myśli. Oczywiście ogarnęła mnie wariacka radość – nareszcie będę oficjalnie pracować i zarabiać.
Zatrudniony zostałem jako pakowacz w akordzie. Po dwutygodniowym szkoleniu miałem przejść na nocną zmianę.
Praca wydawała się bajecznie prosta. Maszyna automatycznie wykonywała czynności, należało tylko kłaść towar na poruszające się
skokowo palety. Nic prostszego, gdy oglądałem swobodne ruchy Włoszki. Wyciągała z dużego pudła zwój rajstop; na pulpicie
rozwijała je łagodnym pociągnięciem, a następnie w czasie obracania kontrowała pojedynczą parę i kładła ją na palecie. 24 takty na
minutę wydały mi się bajecznie wolną zabawą do czasu, póki sam nie spróbowałem. Po pierwsze skoncentrowałem się tylko na
trafianiu rajstop w nadchodzącą paletę, reszty nie widziałem. Po paru sekundach coś zgrzytnęło i maszyna stanęła. Palec mojej
nauczycielki wskazywał na kłębowisko. Wszystkie położone przeze mnie rajstopy, w połączeniu z papierem opakowującym,
sterczały zbite na końcu maszyny. Włoszka otworzyła ruchomą część transportera, umożliwiającą dostanie się do środka i bez
- 173 ceregieli zaczęła wyszarpywać poszczególne kawałki. Wszystko przeliczyła i zakwalifikowała jako odpady. Następnym razem
sytuacja na tyle się zmieniła, że maszyna została całkowicie zablokowana, a do jej uruchomienia musiałem poprosić mechanika.
Do końca rannej zmiany stałem z boku w charakterze obserwatora. Wszystko przebiegało znowu w pełnej harmonii. Na położone
rajstopy długie ramię kładło ze specjalnego boksu tekturkę, następnie wypolerowane płaskowniki zawijały dokoła niej nogawki i
górną część. Kolejne ramię z ssawkami przykrywało całość papierem reklamowym, który specjalne klapki formowały w płaski
pakuneczek. Ten zaś złapany przez szerokie kleszcze, wędrował do podanego przez ostatni wysięgnik woreczka plastikowego.
Woreczek z kolei, po zamknięciu i przyklejeniu ceny, powracał na transporterze w pobliże pulpitu i wpadał do urządzenia, które w
zależności od programu spawało całość w foliowy pakunek składający się z dwu-, trzy- lub pięciu par.
Pracownica obsługująca maszynę, nazwana "Hörauf“ od nazwiska fabrykanta, kontrolowała wszystko. Nawet to, co działo się za jej
plecami podglądała w specjalnym lustrze.
Powiedziano mi, że na początek nie muszę się martwić o sortowanie rajstop na podświetlonym pulpicie. Dopiero po dwóch
tygodniach, jak dojdę do wprawy, zostanę do tego zobligowany.
Przy pracy obowiązywała duża dokładność i wyczucie wynikające oczywiście z rutyny. Nieraz położenie rajstop o centymetr dalej
miało zasadniczy wpływ na przebieg procesu pakowania. Zaopatrywanie maszyny w tekturki, papiery reklamowe, stemple,
wybijające dane o towarze, wymagało również niebywałej perfekcji. Największe kłopoty miałem z woreczkami plastikowymi;
wyślizgiwały się z rąk, podwijały pod siebie, przyklejały do palców, a ułożyć je należało z dokładnością, co do milimetra.
Na popołudniowej zmianie dostałem się pod opiekę energicznej Niemki, spełniającej jednocześnie rolę "męża zaufania“. Gdy
zaprezentowałem jej moje umiejętności, poleciła mi dla wprawy przekręcać i układać tekturki.
Parę czynników złożyło się na to, że ten dzień, czyli siódmego maja, pozostał pamiętną datą. Po pierwsze; początek mojej kariery
robotniczej. Po wtóre; zakończony został trzyletni okres bezrobocia. I wreszcie po trzecie; dla mającej powiększyć się rodziny,
powstał solidny, optymistyczny fundament. Związana jest niestety z nią również nieprzyjemna sprawa: zacząłem się ponownie bać.
W niedługim czasie dotknęła mnie najgorsza choroba kapitalizmu (niektórzy określają ją jako filar) – strach przed utratą pracy.
Następnego dnia, gdy opadły emocje, poszło mi lepiej. Dostałem harmonogram, coś w rodzaju planu szkoleniowego, zobowiązujący
mnie do zapakowania określonej ilości rajstop w ośmiu godzinach pracy. Zacząłem akord traktować sportowo. Nie miałem wyjścia.
Musiałem walczyć i zwyciężyć. Miałem dwa tygodnie do osiągnięcia formy. Jasno zostało powiedziane: z wynikami poniżej 100
procent średniej normy, nie mam czego szukać w zakładzie. Natomiast wynik powyżej 100 procent gwarantował dodatkowe
pieniądze.
Wykazywałem prawdopodobnie dobrą kondycję, bo po trzech dniach, a nie tak jak zaplanowano po czternastu, przeszedłem na
nocną zmianę. W tej konkurencji rywalizacja z innymi również przechyliła szalę na moją stronę. Do pakowalni zgłaszali się przecież
także Niemcy, przysłani przez Urząd Pracy. Byłem światkiem, jak jeden zrezygnował, gdy tylko zobaczył maszynę, a drugi poddał
się już po paru godzinach i stwierdził, że to nie dla niego.
Przed pierwszą nocną zmianą, nie potrafiąc ocenić swoich sił, bałem się, czy na pełnych obrotach wytrzymam do rana. Godziny
biegły jednak szybko, szybciej niż w ciągu dnia. Intensywnie walczyłem o wynik. Musiałem jak najszybciej dojść do pięciu tysięcy
zapakowanych rajstop. Ta abstrakcyjna ilość dla innych stanowiła chleb powszedni.
Poza maszyną nic mnie nie interesowało, nie czułem nawet głodu. Tak się zaangażowałem, że zaskoczony zostałem wejściem na
halę zaspanych kobiet, co oznaczało rozpoczęcie rannej zmiany.
Po przyjściu do domu dalej walczyłem w łóżku. Przeżywałem jeszcze raz minione godziny, a sen nie nadchodził. Dopiero szklanka
wina pozwoliła na odreagowanie.
Praca na maszynie Hörauf‟ wymagała tysięcy identycznych ruchów, obciążających dotkliwie stawy rąk i kręgosłup. Nadawała się w
zasadzie wyłącznie dla kobiet, gdzie nie siła, lecz lekkość odgrywała pierwszoplanową rolę. Wiedziało o tym kierownictwo zakładu,
ale w nocy tylko mężczyźni mogli pracować.
Moja zmiana trwała od dwudziestej pierwszej do piątej. Najprzyjemniej przebiegała pierwsza godzina, kiedy to stanowiska przy
maszynach zajmowały jeszcze kobiety, w związku z czym faceci, siedząc za stołami, mogli dokonywać drobnych poprawek.
Najczęściej dostarczano nam towar niewłaściwie przez innych zapakowany. Jeżeli ktoś pomylił się tylko przy etykietce, to naklejano
nowe, specjalnie wydrukowane na te potrzeby. Kontrolerki skrupulatnie wyłapywały błędy, obdarowując winnych ujemnymi
punktami. Przekroczenie ich limitu powodowało zwolnienie z pracy.
Dwie przerwy przeznaczono na posiłek i krótki odpoczynek. Wszędzie, poza kantyną, wisiały znaki zakazu palenia. Przy maszynach
zabroniono jedzenia i picia.
Moimi kolegami byli Jugosłowianie i Turcy. W zasadzie 80 procent załogi składało się z obcokrajowców. Praktycznie tylko w
administracji i na kierowniczych stanowiskach pracowali Niemcy.
Do jednych z nich należał szef nocnej zmiany, Herr Kamicki. Nie przyznawał się do słowiańskiego pochodzenia, choć z jego ojcem
dało się jeszcze zamienić parę słów po polsku.
Do zakładowej elity należeli również mechanicy. Od nich wiele zależało; oprócz napraw wpisywali minuty za awarie i zły towar.
Niestety tylko nieliczni potrafili, lub chcieli, tak ustawić maszynę, aby praca przebiegała bez zakłóceń. Jest oczywistością, jaki to
miało wpływ na akord i ile kosztowało nerwów.
- 174 -
Całkowita ilość zapakowanych rajstop zostawała przeliczana przez informatyków na minuty.
Oglądanie pliku komputerowych wydruków zawierających osobowe dane z poprzedniego dnia, kończyło zmianę. Dzięki temu każdy
mógł na bieżąco śledzić rezultaty swoich, a jak chciał to również cudzych poczynań. Najważniejszy oczywiście był procent. Z
niedowierzaniem oglądałem rezultaty powyżej 150. Kamicki pocieszał mnie, że niedługo również ja osiągnę wynik powyżej stówy.
Halę pakowni charakteryzowała, oprócz huku i gryzącego dymu powstałego przy zgrzewaniu plastikowych woreczków, jeszcze
jedna rzecz: dziesiątki czterokołowych wózków – platform. Na nich przywoziło się, poukładane warstwowo, kartony pełne towarów z
magazynu i odwoziło z powrotem, zapakowane w specjalnych wannach, rajstopy. W czasie transportu zdarzały się awarie. Pół
biedy, gdy na skutek utraty równowagi przewracała się wieża z kartonów, natomiast w przypadku wanien, z których wysypywały się
setki pakunków, sprawa przybierała nieprzyjemny obrót. Zbieranie, segregowanie, ponowne układanie i przeliczanie rajstop
wytrącało z równowagi nawet najspokojniejszych, ku radości, oczywiście, reszty pracujących.
Jugosłowianie stanowili w Bellindzie najpotężniejszą grupę zawodową. Dotyczyło to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Byli nie tylko
najliczniejsi, ale co ważniejsze, zorganizowani i solidarni. Zwerbowano ich przed laty w podobny sposób, jak kaperowano na Śląsku
chłopów z wschodniej Polski do huty Katowice. Personalny jeździł po południowej Jugosławii, obiecywał młodym, samotnym
ludziom duże pieniądze, podpisywał umowy i zdobywał w ten sposób tanią i wydajną siłę roboczą.
Wszyscy się znali; pochodzili z tego samego regionu, niejednokrotnie nawet z tej samej wioski. Zazdrościłem im tej jedności, co w
dużym stopniu ułatwiało pracę. Zawsze wiedzieli pierwsi, co jest grane, jaki towar jest dobry, na co wrażliwa jest kontrolerka, albo
jak rozmawiać z mechanikiem.
W zakładzie pracowało ogółem około sześciuset osób. Pakownia zaliczała się do największego, ale nie najważniejszego wydziału.
Pierwsze skrzypce grała dziewiarnia. Tam straszny hałas wytwarzany przez setki maszyn, rekompensowały stosunkowo wysokie
zarobki. Najprzyjemniejsze warunki panowały w szwalni, natomiast w farbiarni zabójcze. Wszystkich odstraszał smród chemikaliów,
wysoka temperatura i ciągła wilgoć. Samo przejście korytarzem koło tego oddziału przyprawiało o zawrót głowy.
Na brak zajęcia nie narzekano również w magazynie. Tam musiano wyekspediować w ciągu doby około ćwierć miliona rajstop.
Brakowało im permanentnie przestrzeni i rąk do pracy. Często ludzi z naszego oddziału oddelegowywano w celu rozładowania
korków.
Pakowane towary pochodziły tylko w niewielkiej ilości z produkcji wewnątrz-zakładowej. Większość przywożono z Jugosławii,
Tunezji i Sri Lanki. Bellindę opuszczał atrakcyjnie zapakowany niemiecki towar, reklamowany zdjęciami zgrabnych nóg modelek.
Nikt nawet nie domyślał się, gdzie został wyprodukowany.
Wskutek nocnej pracy, nasze zwyczaje i przyzwyczajenia ulegały zmianie. Spałem zazwyczaj od piątej trzydzieści do maksymalnie
drugiej po południu. Mój wolny czas skurczył się do połowy. Alinę natomiast wytrącała z równowagi anormalna cisza, jaką
zachowywała w godzinach rannych. Najgorzej jednak czułem się w czasie sobót i niedziel; w nocy nie mogłem spać, niewyspany z
kolei, marudziłem w ciągu dnia. Te mankamenty w porównaniu za szczęściem, jakie dawał status pracującego człowieka, nic nie
znaczyły.
Prawdziwe z kolei źródło radości, brzuch Aliny, powiększał się w szybkim tempie. Jednak nie w takim, jak to miało miejsce w
przypadku Krystyny.
Moja siostra zdecydowała się na trzecie dziecko chyba z jednego powodu. Chciała mieć chłopca, podobnie zresztą jak Zygmunt po
spłodzeniu dwóch dziewczynek. Jej ciąża przebiegała prawidłowo, ale w ósmym miesiącu musiała pójść do szpitala. Istniało
niebezpieczeństwo wczesnego porodu.
W tym czasie Alina objęła w Peiting obowiązki gospodyni domu. Spała tam, gotowała i pilnowała Anieli i Heleny. Po krótkim czasie
osiągnęła widoczne wychowawcze rezultaty. Dziewczynki były niczym do rany przyłóż.
W wyznaczonym terminie Krystyna urodziła zdrową córeczkę. Podejrzewam, że nazwano ją Daniela gdyż myślano cały czas o
chłopcu.
Nasze życie powróciło do normy - dziewczynek w Peiting, również.
Po przepracowaniu dwóch miesięcy nabyłem prawo do tygodniowego urlopu. Chciałem znowu pojechać do Włoch. Alina bała się
jednak w ostatnim okresie ciąży dalekiej podróży. W rezultacie postanowiłem odwiedzić nieznany nam zakątek Bawarii Berchtesgadener Land.
W zaistniałej sytuacji musieliśmy jednak zrezygnować z campingu. Zresztą również pogoda w górach nie nadawała się do tego
rodzaju eskapad.
W miasteczku nad Königssee znalazłem bez kłopotów pokój gościnny. Posiadając statut zarabiającego, mogłem chyba pozwolić
sobie na takie szaleństwo. Zakosztowaliśmy już zresztą po drodze, nad tak zwanym bawarskim morzem, czyli Chiemsee,
przyjemności spania w hotelu.
Pomimo niesprzyjającej aury, zaraz po przyjeździe wybraliśmy się na wycieczkę. Spokojną taflę jeziora otaczały ze wszystkich stron
pionowe ściany wysokich gór. Spacerowe stateczki, napędzane elektrycznie, pozastawiały za sobą bezszelestne ślady. Kolor wody,
choć nie odbijał się w niej błękit nieba, zdradzał nieogarniętą głębię. Pomimo rzeszy turystów, wszędzie panował niczym
niezakłócony spokój.
- 175 Następnego dnia wybraliśmy się w rejs stateczkiem. Pierwszy raz płynąłem w tak idealnej ciszy. Na środku jeziora kapitan zatrzymał
silniki, wyciągnął trąbkę, otworzył drzwi kabiny i zagrał. Odstawił instrument, a dźwięk brzmiał w dalszym ciągu. Potężny masyw
Watzmanna odbijał i potęgował melodię. Gdzieś daleko, w otulonych chmurami szczytach cichł efekt dętej orkiestry.
Z końcowej przystani można dojść szlakiem do Górnego Jeziora. Alina czuła się dobrze. Pokazało się słońce, a dzikie kaczki,
zwabiane kawałkami bułki rzucanymi przez turystów, zachęcały do wyjścia na brzeg.
Stanowiliśmy ciekawą parę: jedno obciążał plecak, drugie bezcenny ciężar "zawieszony" po przeciwnej stronie ciała. Szlakiem
zabezpieczonym barierami i stalowymi linami wolno wspinaliśmy się w górę. Mijani turyści, robiący w kurtuazyjny sposób miejsce,
żartowali: "Z pewnością zostanie alpinistą ta trzecia, wędrująca z wami osoba ".
Wąski szlak biegnący nad brzegiem jeziora zatykał oddech nie tylko wskutek stromizny. W dole migotała szmaragdowa woda, a
odbite w niej pobliskie szczyty urzekały swoim majestatem. Niektórzy uważają ten zakątek Niemiec, będący Narodowym Parkiem,
za najpiękniejsze miejsce.
Robiłem zdjęcia, a Alina kręciła film. Po rozpoczęciu pracy w Bellindzie kupiłem nową kamerę super 8. Chciałem w nowoczesny
sposób dokumentować przebieg ciąży i poród, a do techniki video nie miałem jeszcze przekonania.
W najwyższym punkcie szlaku doszliśmy do wniosku, że nic więcej ciekawego nie zobaczymy, w związku z czym nie ma sensu
pchać się dalej.
Schodzenie, jak zawsze w takich wypadkach, okazało się trudniejsze od wchodzenia. Alina obiema rękami podtrzymywała
przyszłego alpinistę, który z zadowolenia rozpychał się na wszystkie strony. Zgadywaliśmy, czy wystawił w danym momencie łokieć
lub kolanko.
Na całe szczęście pozostało nam tyle siły, aby w drodze powrotnej wysiąść jeszcze raz ze stateczku przy kościele St. Bartholomä.
Jest to najczęściej fotografowany obiekt w Niemczech. Nie tylko architektura o tym decyduje, lecz również położenie. Budowla, o
charakterystycznych kopułach, wyrasta jak gdyby bezpośrednio z jeziora. Robi to na wszystkich zwiedzających niesamowite
wrażenie. Nam to miejsce kojarzyć się będzie zawsze z zupełnie czymś innym.
Z pobliskich zabudowań gospodarczych dochodził kuszący zapach wędzonych ryb. Ustawiłem się w małej kolejce
podekscytowanych turystów. Po chwili niosłem w szarym papierze ciepłego jeszcze pstrąga. Na trawie rozwinąłem pakunek i
posługując się palcami rozpoczęliśmy ucztę. W jednej chwili zniknęła rozpływająca się w ustach ryba. Pełen nadziei na ciąg dalszy
pobiegłem z powrotem. Niestety, wróciłem z niczym.
Po zakończeniu rejsu mieliśmy jeszcze ochotę na spacer wzdłuż sztucznego toru saneczkowego. Słynne miejsce sportów zimowych
w lecie wyglądało mało okazale, wprost mizernie.
W nocy śniły mi się pieczone kaczki. W kościele St. Bartholomä opalone ministrantki rozdawały je wiernym, a ksiądz okadzał ołtarz
boskim zapachem wędzonych pstrągów.
O parapet za oknem stukały pojedyncze krople deszczu. Nie mieliśmy ochoty wstać z łóżka, choć jeszcze czekał nas przejazd przez
austriackie Alpy. Koniec urlopu oznaczał powrót do nocnego życia i ranne chodzenie Aliny na palcach.
- 176 -
Październikowe popołudnie
Pod koniec bogatego w przeżycia lata, przyjechała do Peiting Zosia z całą rodziną. Dzieci bardzo wyrosły, a najmłodszy Łukasz
zmienił się do tego stopnia, że nie potrafiłbym go rozpoznać na ulicy.
Stefan w różowych kolorach przedstawiał sytuację w Polsce i zachwycał się zmianami, a moja siostra mu wtórowała. Nie
podzielałem ich optymizmu; znałem nastroje rodaków, a trwająca nadal akcja wysyłania paczek do kraju, dodatkowo potwierdzała
mój punkt widzenia.
Wiedziałem, lub raczej podejrzewałem, dlaczego tak się zachowywali; z całej rodziny jedynie oni pozostali w Polsce i może trochę
przez zazdrość, chcieli pokazać, że nie są gorsi. Z drugiej jednak strony, przechwałki mojego szwagra na temat państwowej
nagrody, otrzymanej za zasługi, przedstawiały sytuację w trochę innym świetle. Nie wdawałem się w dyskusje, a na dogłębne
analizy nie miałem ochoty. Co innego zaprzątało moją głowę i ręce.
W oczekiwaniu na powiększenie się rodziny należało przygotować wiele rzeczy. Nie stać nas było na zakup wszystkiego. Dzięki
znajomości sąsiedzkiej, załatwiłem tanim kosztem głęboki wózek z siedziskiem spacerowym, a piękną kołyskę w stylu retro mogłem
wypożyczyć, niestety, tylko na okres niemowlęcy.
Chciałem również własnoręcznie zrobić coś na powitanie nowego członka rodziny.
Od samego początku kupowałem narzędzia i maszyny. W Polsce nie mogłem sobie na to pozwolić, nigdy też nie miałem do tego
warunków. Pierwsze robótki stolarskie rozpocząłem jeszcze w piwnicy u Krysi, gdzie powstała imponującej wielkości rama obrazu.
Biurko według własnego projektu, dopasowane do sypialnianego wnętrza, stało się kolejnym dziełem sztuki.
Suche deski kupowałem w tartaku i zachwycony możliwościami obróbki drewna, sklejałem blaty, szlifowałem półki, frezowałem nogi.
Powstały skrzynki, wieszaki, drobiazgi do kuchni i przedpokoju. W końcu postanowiłem zrobić skomplikowany mebel: szafkę
spełniającą jednocześnie rolę stołu do przewijania niemowlaka.
W piwnicy nie miałem jednak gniazdka elektrycznego. Początkowo korzystałem z przedłużacza pociągniętego poprzez klatkę
schodową. Gdy jednak pełniąca rolę stróża energiczna emerytka okazała niezadowolenie z ciągle wiszącego kabla, zdecydowałem
skończyć z prowizorką.
Ze spółdzielni mieszkaniowej dostałem bez problemu pozwolenie na zainstalowanie gniazdka elektrycznego. Zamiast jednak
zwrócić się do jakiegoś przedsiębiorstwa, sam pociągnąłem przewody - pracowałem przecież we Francji jako elektryk.
Pełen artystycznego animuszu nie zauważyłem, raczej nie chciałem widzieć, jak uciążliwą dla sąsiadów stała się moja działalność.
Wszędzie było pełno pyłu. Po interwencji uszczelniłem kartonami ażurowe ściany piwnicy, a na pozostałe otwory, łącznie z
drzwiami, poprzyklejałem plakaty - reprodukcje Panoramy Racławickiej (przed rokiem dostałem je w prezencie od Leona z
Wrocławia). Pomimo tego, kurz nadal osadzał się na przedmiotach we wszystkich pomieszczeniach. Obiecywałem
współmieszkańcom, że niedługo to się skończy, choć kiedy to nastąpi, sam nie widziałem.
Po pewnym czasie sąsiad z pierwszego piętra miał dosyć. Dodatkowo zaczął podejrzewać, że podłączyłem się bezpośrednio do
sieci energetycznej. Chcąc nie chcąc, musiałem zwrócić się do przedsiębiorstwa wykonującego instalacje elektryczne, o pisemnie
potwierdzenie prawidłowości wykonanej roboty. Zawezwany fachowiec nie miał zastrzeżeń, niemniej przyjemność ta kosztowała nas
trzydzieści marek.
I tak, pomimo braku ludzkiej wyrozumiałości, powstał w twórczym kurzu unikatowy mebel.
Niezależnie od przesądów, mocno zakorzenionych w mojej rodzinie, przygotowaliśmy z dużym wyprzedzeniem wszystko, co
niemowlakowi było potrzebne.
Alina spakowała torbę z osobistymi rzeczami i w spokoju oczekiwała rozwiązania. Po ostatniej wizycie w gabinecie
ginekologicznym, dostała skierowanie do szpitala. Udała się tam w dniu poprzedzającym termin porodu wyznaczony przez lekarza.
Bardzo wolno mijały chwile oczekiwania, gdy pozostałem sam w domu. Po nocnej zmianie, skoncentrowany jedynie na telefonie, nie
mogłem zasnąć. Wszystko zapięte zostało na przysłowiowy ostatni guzik, nie miałem więc nic do roboty. Nie wiedziałem, jak i czym
się uspokoić.
Po dwóch dniach nerwowego napięcia zadzwonił telefon.
Alina znajdowała się na porodówce. W nocy miała skurcze, ale do porodu nie doszło. Po bolesnym zastrzyku męczyła się do rana,
aż położna stwierdziła, że rozpoczęła się akcja. Wtedy zadzwoniła do mnie.
Błyskawicznie wymyłem włosy, przełknąłem parę łyków kawy i pognałem do szpitala. Sprzęt fotograficzny i filmowy od poprzedniego
dnia czekał już tam na mnie.
Zimne październikowe powietrze nieprzyjemnie przylegało do ciała. Chłód wzmógł nerwowe dreszcze. Z zaciśniętymi zębami
wsiadłem do auta. Promienie słoneczne przenikające przez przednią szybę drażniły niewyspane oczy, a błękit nieba suszył łzy
spływające po policzkach.
Na salę, do Aliny, wpuszczono mnie, gdy bóle porodowe zaczęły powtarzać się w dziesięciominutowych odstępach. Akuszerka
przewidywała, że najpóźniej za pół godziny będzie po wszystkim. Mijał czas, lecz rozwarcie nie powiększało się. Po godzinie
przyszła lekarka. W energiczny sposób zaczęła dyrygować całą akcją.
Alina nabierała powietrze do płuc paroma szybkimi oddechami, po czym parła. Trzymałem ją za rękę. Razem z nią prężyłem się i
wzmagałem uścisk. Dopingowałem, prowokując do maksymalnego wysiłku: "Dasz radę! Mocno! Wytrzymaj!"
- 177 Synchronizowałem z nią zatrzymywanie powietrza i wolne wypuszczanie.
Napięcie rosło.
Błagałem w duchu wszystkie nadprzyrodzone siły, aby obeszło się bez skalpela. Nie bałem się cesarskiego cięcia, ale z
ambicjonalnych względów bardzo chciałem, by poród nastąpił w naturalny sposób.
Komendy następowały coraz szybciej, aż nagle zobaczyłem czarne włosy dziecka.
Zmęczona Alina zaczęła przeć bez przerwy... - Rozwiązanie jednak nie następowało.
"Dasz radę! Mocno! Wytrzymaj!"
"Dasz radę! Mocno! Wytrzymaj!"
"Dasz radę! Mocno! Wytrzymaj!"
Pot, brak sił. Krótka przerwa. Zdenerwowanie.
Alina nabrała jeszcze raz powietrza, uniosła głowę, zaczęła krzyczeć.
Lekarka oburącz nacisnęła brzuch.
Położna położyła na piersiach matki maleństwo z nieodciętą pępowiną, oklejone mazią porodową.
Zamazany obraz nie docierał do mojej świadomości. Skakał jak w zwolnionym filmie; klatka po klatce. Zatrzymałem oddech,
wycierałem oczy. Minęła długa chwila, zanim uprzytomniłem sobie, że jest już po wszystkim.
Blada twarz Aliny, z dramatycznie rozwartymi oczyma, wyrażała niewypowiedziane szczęście. Doświadczała czegoś wspaniałego;
czuła ciepło swojego ciała poprzez ciało dziecka. Jej drżące ręce oplotły niepewnie, ale jak bardzo delikatnie, to najwspanialsze,
najdroższe; pierworodnego syna.
Uśmiechająca się lekarka wskazała głową na kamerę.
- Zdaje się, że chciał pan robić zdjęcia.
- Byłem za bardzo przejęty.
- Teraz jest ku temu odpowiednia chwila.
Pomimo tego, że aparat fotograficzny wyślizgiwał się z mokrych rąk, zacząłem cykać zdjęcia. Nareszcie uprzytomniłem sobie
niepowtarzalność sytuacji i konieczność jej zarejestrowania.
Moja siostra, zawiadomiona przez Zygmunta, który właśnie miał dyżur, czekała na nas przed porodówką z bukietem kwiatów. W jej
gratulacjach krył się jednak ślad zazdrości. Nie docierało to do mnie, pochłaniało mnie własne szczęście. Bezwstydnie, nie umiejąc
ukryć wzruszenia, powtarzałem w kółko: "To był cud! To był cud!"
Krysia śmiała się: "Nie przesadzaj z cudami, normalna sprawa, jak tysiące innych".
Ona, lekarz, nie widziała w tym niczego nadzwyczajnego. Ja pozostawałem jednak przy swoim. Znajdowałem się nadal pod
wpływem największego, najwspanialszego przeżycia.
- 178 -
Dymiąca Etna
Frapującym zajęciem towarzyszącym nam od początku ciąży Aliny było zastanawianie się, jak nazwać pierworodnego.
W końcowej fazie lista propozycji została ograniczona do polskich imion, używanych również na Zachodzie. Oczywiście, ostatnie
słowo należało do Aliny - zdecydowała się na "Daniela". Wyglądało to trochę na rodzinne małpowanie, ale nie przejmowaliśmy się
tym specjalnie; Krysia zamierzała tak nazwać swojego syna, gdy jednak urodziła trzecią dziewczynkę podtrzymała wcześniej
podjętą decyzję, zmieniając jedynie rodzaj przez dodanie końcowego "a".
Chrzciny przebiegały w typowej polskiej atmosferze. Jedynie ksiądz trochę zawiódł, ale mogliśmy mieć pretensję tylko do siebie.
Wiedziałem od paru osób, między innymi od Zygmunta, że w szpitalnej kaplicy urzęduje jakiś polski misjonarz. Postanowiłem
skontaktować się z nim. Chciałem, aby ta, tak ważna rodzinna uroczystość miała swojski charakter.
Zgodził się bez ceregieli. Więcej zachodu kosztowało przekonanie proboszcza naszego kościoła. W sumie, choć bez entuzjazmu,
zaakceptował zastępcę. Dał jednak do zrozumienia, że takie rozwiązanie nie jest najszczęśliwsze.
Ksiądz-rodak w czasie ceremonii czuł się bardzo obco: ręce mu drżały, rozbieganymi oczyma bezustannie czegoś szukał,
załamanym głosem z trudem kończył zdania, a na zdezorientowanej twarzy ministranta malowała się cała paleta zrozpaczonych
min. Z kolei, na zdenerwowanych twarzach krewnych, pojawił się grymas braku zrozumienia.
Kulminacyjnym punktem programu okazał się sam akt chrztu; święcona woda w całości, choć w niekontrolowany sposób, opuściła
sakralne naczynie. Nie tylko główka Daniela i becik, ale również odświętnie przystrojone ręce i nogi matki chrzestnej dobitnie
odczuły działanie sakramentu. Nikt nie miał odwagi zareagować. W pośpiechu opuszczaliśmy kościół.
Biesiada z toastami nie odbiegała od przyjętych norm towarzyskich. Ksiądz siedzący na honorowym miejscu, pochodzący gdzieś z
Podhala, opowiadał o swojej misyjnej działalności w Afryce. Wszyscy razem i każdy z osobna musiał usłyszeć historię, jak to
Murzyni z etiopskiej wioski dostawszy bydło do hodowli "zamiast paść, zżarli je".
Przeczytałem w "Tygodniku Powszechnym" felieton Kisiela o dobrym Bogu i Diable. Autor przekornie zastanawiał się, kto w
zasadzie rządzi światem. Posługiwał się przykładami. Najbarwniejszy dotyczył napaści Japończyków na Pearl Harbour.
Niespodziewany nalot zniszczył dużą część amerykańskiej floty na Pacyfiku. Zginęło dwa tysiące marynarzy. Odtajnione
dokumenty, dotyczące tego epizodu II Wojny Światowej, odsłoniły nieprzyjemny fakt. Prezydent USA, Franklin D. Roosevelt, mógł
zapobiec tragedii. Został poinformowany przez wywiad o przygotowywanej akcji sztabu japońskiego. Postanowił jednak poświęcić
tysiące swoich rodaków w celu zbulwersowania opinii publicznej. Pod jej wpływem, niechętny do tego czasu senat, zgodził się na
wypowiedzenie wojny Japonii. W dzień po masakrze na Hawajach faktycznie do tego doszło.
Posługując się tym przykładem, chciałem usłyszeć od osoby duchownej, co sądzi o takiej ingerencji szatana w nasze życie.
Niestety...! Po usprawiedliwieniu: "Niezbadane są drogi Boże!" musiałem, jak zresztą całe towarzystwo, zadowolić się kolejnymi
opowiadaniami o głupocie wieśniaków z Etiopii.
Po okresie wzruszających przeżyć, szara konieczność pracy w Bellindzie zaczęła wyzwalać coraz większe opory. Każdego
wieczoru lekko popychałem kołyskę i z zaciśniętymi zębami, obciążony bagażem obowiązku, opuszczałem najbliższych, delikatnie
zamykając drzwi wejściowe.
Herr Kamicki, szef nocnej zmiany, dorabiał graniem na perkusji. Stworzył mały zespół, który jeździł po okolicznych imprezach.
Instrumenty przewoził furgonetką fiata, a ja rozmarzonym wzrokiem wodziłem za tym autem.
Od dawna śniło mi się coś takiego. Już na początku lat sześćdziesiątych chodził za mną pomysł przystosowania starego traktora z
przyczepą do turystycznej włóczęgi. We Francji w 1974 roku widziałem po raz pierwszy małe ciężarówki przerobione na
campingowe pojazdy. Po przyjeździe do Niemiec, coraz częściej spotykałem niezależnie poruszające się "domki na kółkach". Były
piękne, pełne komfortu, ale również nieosiągalne ze względu na cenę.
W czasie wakacji we Włoszech, gdy wieczorem szukaliśmy miejsca na rozbicie namiotu, chorobliwie zazdrościłem tym, którzy takimi
samochodami stawali gdzie im się podobało, zasłaniali okna i kładli się spać.
Rozmowy kolegów z nocnej zmiany dotyczyły niezmiennie trzech tematów: bab, piłki nożnej i samochodów. Przez jedenaście
miesięcy, w czasie przerw, brałem udział w tych pasjonujących dyskusjach, aż pewnego razu dowiedziałem się czegoś ciekawego;
Herr Kamicki sprzedawał fiata.
Wymieniona cena była zaskakująco niska. Bez zastanawiania umówiłem się na jazdę próbną.
Po pracy nie mogłem zasnąć. Podekscytowany, nieustannie fantazjowałem na ten temat. Zaraziłem tym Alinę. Wśród nieładu
sypialnianej pościeli powstawały spontaniczne plany.
Jedynie mały Daniel zachował spokój, choć wydawane pomruki towarzyszące łapczywemu ssaniu matczynej piersi, jednoznacznie
akceptowały nasze poczynania.
Strasznie stremowany wsiadłem do szoferki. Nie jeździłem nigdy czymś tak dużym. Tylko raz, w Polsce, bardzo dawno temu, na
budowie prowadziłem wywrotkę.
Upajało mnie uczucie siedzenia tak wysoko. Moje stopy spoczywały na wysokości głów innych kierowców. Znajdowałem się ponad
wszystkimi, a osobowe auta z szacunkiem ustępowały nam miejsca.
W zasadzie próbna jazda stanowiła formalność bez znaczenia. Od samego początku postanowiłem nie wypuścić z garści takiej
okazji. Za jedyne 3700 DM mogłem posiąść przedmiot pragnień. Nie było nad czym się zastanawiać!
- 179 Musiałem tylko zorganizować pieniądze. Z Herr Kamickim zawarłem ustną umowę, po czym bezpośrednio poszedłem do banku.
Kredyt uzyskałem prawie od ręki. Gdy przedstawiłem zaświadczenie z pracy, przelano na moje konto pięć tysięcy DM.
Spłatę rozłożono na trzy lata – miesięczna rata wyniosła 162 DM.
Do pełnego szczęścia, po dokonaniu transakcji i podpisaniu lakonicznego aktu kupna - sprzedaży, należało tylko przerejestrowanie
samochodu.
W nocy spadł śnieg. Zanim ruszyłem, musiałem oczyścić zasypane szyby.
Opony fiata znajdowały się w fatalnym stanie. Wolno poruszałem się wśród kolein rozjeżdżonego, śnieżnego błota.
Przed Wydziałem Komunikacji nerwowo zacząłem szukać teczki.
"Przecież wychodząc z domu miałem ją w ręce. Do cholery! Co się stało?"
W jej wnętrzu, oprócz wszystkich dokumentów samochodu, znajdował się dowód osobisty Herr Kamickiego. Ogarnęło mnie
przerażenie.
"Zgubić Ausweis szefa - jeszcze tego brakowało!"
Nagle uświadomiłem sobie: przed odśnieżaniem szyb teczkę położyłem na tylnym zderzaku.
Jeżeli spadła przy wyjeździe sprzed domu, miałem szansę ją odnaleźć.
Nerwowo zapaliłem motor. Nie mogłem jednak ruszyć, koła buksowały. Wysiadłem, aby odkopać spod nich śnieg.
Obchodząc samochód dookoła nagle stanąłem jak wryty: dokumenty przyprószone białym pyłem znajdowały się tam, gdzie je
zostawiłem!
"Czy mogła spotkać mnie większa radość? A może takie auto to dowód kolosalnego szczęścia?"
Pomimo niesprzyjającej pogody zacząłem w szybkim tempie urealniać wcześniej obmyśloną adaptację.
Z desek kupionych w tartaku powstało rozkładane łóżko – siedzenie. Filc, przyklejony butaprenem do sufitu i ścian, ocieplił wnętrze.
Boczne plastikowe okno (złamałem parę brzeszczotów przy wycinaniu blachy i wzmocnień) doświetliło prawą stronę sypialni.
Kuchenka gazowa na lekkiej szafce, spełniającej równocześnie funkcje spiżarni i podnoszony stołowy blat, wypełniły część jadalną.
W wielu sprawach, wskutek oszczędności, musiałem improwizować. I tak na przykład: skóra starych butów przerodziła się w
zaczepy. Spryskiwacz do szyb, ze złomowiska, pompował wodę do umywalki, powstałej z górnej części plastikowego pojemnika po
wodzie destylowanej. Aluminiowe rurki, resztki bagażnika malucha, utworzyły konstrukcję utrzymującą markizę (białe prześcieradło).
Futro, pozostałość po jugosłowiańskim kożuchu, pokryło siedzenie.
Najwięcej roboty miałem z dziurami. Spawanie szło opornie. W rezultacie, wszystkie ubytki karoserii załatałem żywicą epoksydową
wzmocnioną włóknem szklanym albo przynitowanymi kawałkami blachy.
Czerwony busik, na czterech nowych oponach, czekał gotowy do drogi jeszcze przed nadejściem lata.
Z dumy zadzierałem nosa; wyglądał wspaniale. Nie pozostało śladu po rdzy, a plastikowe kontury czarnych ptaków i szeroki
ozdobny pas fantazyjnie urozmaicały boczną powierzchnię.
Niecierpliwie oczekiwaliśmy na wyjazd. Wizy: austriacka i włoska grzecznie leżały w paszportach. W skrzyniach spoczęły, obok
naszych konserw, słoiczki z odżywkami dla Daniela. Dzień wyjazdu zależał od Bellindy. Na urlop nie można było pójść wtedy, kiedy
się chciało; dyrekcja ustalała trzytygodniowy okres, w którym to czasie zamykano zakład i wszyscy musieli dostosować się do tego
terminu.
Co prawda udało mi się wydębić dodatkowy tydzień, ale wakacje musiałem i tak rozpocząć w urzędowym czasie.
W sobotę, 20-go lipca wyruszyliśmy.
Po siedmiu kilometrach, w Peiting, nastąpił pierwszy postój. Wypadało pożegnać się z Krysią i rodzicami, którzy tradycyjnie, co roku,
do niej przyjeżdżali (czasami nawet po parę razy). Dopiero po obiedzie nastąpił właściwy start.
Burza gradowa w Austrii zmusiła nas do kolejnego postoju. Późno w nocy przekroczyłem włoską granicę na Reschenpaß. Po
zjechaniu z gór, mocno zmęczeni, zatrzymaliśmy się na jakimś, niewybudowanym do końca, osiedlu. Obudził nas pogodny ranek i
Daniel domagający się śniadania.
W czasie jazdy cała nasza trójka siedziała na przednim siedzeniu. Daniel miał specjalny fotel. Gdy okazywał zmęczenie, Alina
przenosiła go do tyłu i kładła w kojcu.
Najwięcej problemu mieliśmy ze spacerowym wózkiem. Po rozłożeniu naszego legowiska, brakowało dla niego miejsca. Musiałem
więc, każdego wieczoru, wózek składać i wciskać do szoferki. Rano następowała odwrotna czynność.
Słynne Lago di Garda urzekło nas swoim położeniem. Wspaniały widok z góry. Małe punkciki białych żagielków, przesuwające się
wolno po szmaragdowej tafli, dodają barwności wyjątkowej perspektywie.
W Weronie, na placu pod miejskimi murami, zatrzymujemy się na dwie noce. Wcześnie rano musimy wyskakiwać z auta. Tu czuje
się już południową inność; inne słońce i inni ludzie. Beztroska, wesołość i swoboda.
Tutejszy amfiteatr ustępuje Koloseum, ale też spełnia inną rolę. Obchodząc go dookoła, z tyłu napotykamy olbrzymie makiety
egipskich posągów; dekoracja do Aidy G. Verdiego. Werona już od lat słynie z tych operowych spektakli w nietypowej scenerii.
Na drugim miejscu plasuje się balkon zakochanej Julii. I znowu masa turystów z aparatami fotograficznymi i kamerami.
Wieczorem na ulicach panuje jeszcze większy tłok, a obok placu, na którym nocujemy, dziewczyny w mini-mini, nachalnie
zatrzymują przejeżdżające samochody. Trudno jest zasnąć kiedy, inni bawią się tak intensywnie.
- 180 W Rzymie pozostajemy przez dwa dni. Niesamowity upał daje się we znaki. Mamy szczęście zobaczyć papieża w czasie mszy na
placu św. Piotra. Tłum turystów i pielgrzymów. Z daleka widać białą postać. Robię zdjęcia i filmuję. Atmosfera jednak daleka jest od
tej na Krakowskich Błoniach.
Wieczorem jedziemy do naszej koleżanki z Inwestprojektu. Wiedzieliśmy tylko tyle, że wyszła za Włocha i gdzie mieszka. Klaudia,
choć miła i zgrabna, nie grzeszyła nigdy specjalną urodą. Ciekawiło nas, jakiego złapała faceta?
Zostaliśmy całkowicie zaskoczeni: wspaniałe mieszkanie w centrum Rzymu, dwójka dorodnych dzieci i przystojny mąż, w dodatku
uznany architekt. Jak ona to zrobiła?
Spędzamy przeuroczy wieczór, z którego wynosimy, oprócz miłych wspomnień, niezapomniany przepis: kartofle pieczone na patelni
z rozmarynem i czosnkiem.
Neapol wita nas nietypowo – strajk śmieciarzy. Miejscami jest bardzo nieprzyjemnie; zwały czarnych, plastikowych worków tarasują
i niejednokrotnie uniemożliwiają przejazd. Strach się zatrzymać. Łapię gumę. Wypakowuję manele, aby dostać się do zapasowego
koła. Dosyć niemiłą atmosferę pogarsza siedząca przed domem Włoszka: radzi uważać na rzeczy, bo mogą zniknąć.
Spływające do oczu krople potu przeszkadzają w pracy. Zamazują, oglądaną przed minutami ze wzgórza pokrytego ekskluzywnymi
domami, piękną panoramę miasta.
Dopiero przed Sorrento znika nastrój grozy. Uspokajają nas palmy, spod których roztacza się widok na spokojne plaże wypełnione
beztroskimi wczasowiczami. Wąska, niesamowicie malownicza droga, wykuta w skalnym zboczu, pokrytym willami zawisłymi nad
brzegiem morza, prowadzi nas poprzez Positano, Amalfi, Minori i Maiori do Salerno. Po zmierzchu trafiamy na pusty camping.
Powodem jest pobliska dyskoteka. Spostrzegam kolejną atrakcję - świecące fale. Nie mam pojęcia skąd bierze się tyle fosforu.
Wskakuję do morza. Wrażenie jest fantastyczne. Każde gwałtowne poruszenie wody wywołuje neonowy efekt. Jestem tak
pochłonięty szaleństwem, że nie wiem kiedy gubię nowe, kąpielowe sandały.
Dobiegające z dyskoteki mocne uderzenia zagłusza szum morza. Natychmiast zasypiamy kołysani tym dźwiękowym koktajlem.
Gorąca autostrada, ozdobiona poboczami kwitnących oleandrów, doprowadziła nas do Reggio di Calabria. Gdy chciałem, po
kupieniu biletów wjechać na prom, silnik odmówił posłuszeństwa.
Przez parę minut bezskutecznie startowałem. Popołudniowy upał przerażał swoją intensywnością - już samo wyjście z samochodu
graniczyło z wyczynem.
Nasz "busik" został tak skonstruowany, że dostęp do motoru możliwy był jedynie od wewnątrz, po zdemontowaniu środkowego
siedzenia. Zdołałem tylko podnieść klapę. Niczego nie widziałem - oczy zalewał pot. Gorące powietrze buchające z rozgrzanego
silnika ostrzegało przed dotknięciem czegokolwiek.
Z pomocą Aliny zepchnąłem auto na pobocze. Postanowiłem czekać do zmierzchu.
Pomimo upału żołądek dopominał się swoich praw.
Po posiłku opadło zdenerwowanie, a kubek coca-coli przywrócił dobry nastrój.
Postanowiłem jeszcze raz spróbować. Motor jak gdyby nic zapalił. W obawie, aby nie zgasł, bez zamykania klapy, z
nieposkładanymi naczyniami i rzeczami ruszyłem na prom.
Po drugiej stronie, w Messynie, auto bez problemu wystartowało. Nie zastanawiałem się nad przyczyną - ważne, że jechało!
Wylądowaliśmy na Sycylii. Pierwszy raz stawiałem stopę tak daleko na południu. Poza tym faktem, nic się nie zmieniło. Ten sam
język, tacy sami ludzie i podobny krajobraz. Zdziwienie nastąpiło tylko przy wjeździe na autostradę - pobierano opłatę.
Przy zjeździe poinformowano mnie, jak dojechać do campingu. Po pokonaniu ponurej i wyboistej drogi natknąłem się na swojską
scenerię: brama zamknięta, ale przejść można. Z baraku zaopatrzonego w wypłowiały napis: "Recepcja“, oprócz smętnego światła,
dochodzą biesiadne głosy. Mieszane towarzystwo przy winie długo nie zauważa mojej obecności. Po tym następuje zdziwienie i
oburzenie. Ośrodek jest nieczynny i lepiej byłoby, abym się wyniósł, bo oni są tylko od pilnowania.
Dowiedziałem się później, że przed paroma dniami policja zamknęła camping, po wykryciu jakichś niejasnych spraw. Obawiałem się
spać na dziko w kraju mafii. Na szczęście, niedaleko w Milazzo, warunki były już normalne.
Milazzo zapamiętałem również dzięki wymianie pieniędzy. W życiu nie widziałem banku zabezpieczonego przez tyle drzwi i przez
taką ilość szyb pancernych, nie mówiąc już o liczbie uzbrojonych ochroniarzy.
Wspinając się po górzystej drodze, oglądaliśmy autostradę do Palermo. Po paru kilometrach ruch na niej ustał. Niebieskie niebo
przysłoniła chmura czarnego dymu. W zbitym korku aut, ludzie z bezpiecznej odległości obserwowali palący się na środku pasa
inny, nieszczęsny samochód.
Pożar w scenerii czterdziestostopniowego upału, to nad wyraz dramatyczny widok.
Przepiękna panorama szerokich, żółtych mierzei sięgających daleko w morze, obserwowana z placu przed świątynią w Tyndaris,
wymazała poprzedni widok, a sylwetki dalekich Wysp Liparyjskich skierowały myśli w inną stronę.
W Tyndaris można oglądać archeologiczne wykopaliska, rzymski teatr, bazylikę, termy, wejść do muzeum. Niewiedza zaprowadziła
nas najwyżej, na teren antycznego akropolu, gdzie wzniesione zostało "Santuario della Madonna Nera". Na skutek powagi tego
miejsca Alina zmuszona została, chcąc wejść do środka, do szczelnego okrycia swojego grzesznego ciała, przyodzianego jedynie w
bluzkę z dekoltem i krótkie spodenki.
Wąska droga wśród cytrusowych sadów prowadzi do campingu niedaleko Marina di Patti. Po wielu dniach otacza nas spokój, a
bliskość morza łagodzi upał.
Dostajemy niewielki placyk ocieniony bambusową konstrukcją, z której zwisają kiście winogron. Od razu, w szeregu podobnych
parcelek, czujemy się bardzo swojsko. Stanowimy wyjątek, otaczają nas sami Włosi. Trudno ich nawet nazwać turystami. To
mieszkańcy pobliskich miast, którzy z rodzinami opuścili swoje mieszkania na okres letnich upałów. Mężczyźni rano wstają i
- 181 wyjeżdżają do pracy. Kobiety gotują, piorą, zajmują się dziećmi. Po obiedzie zapada całkowita cisza – wszyscy śpią. Dopiero
wieczorem camping zaczyna tętnić życiem. Wyłamujemy się trochę z panujących zwyczajów i większość czasu spędzamy na plaży.
W czasie ciągłego upału pochylanie się nad rozgrzanym garnkiem jest ponad siły. Po pierwszej próbie gotowania posiłku wewnątrz
busika odkręcam szafkę i cała część kuchenna ląduje na zewnątrz.
Po tygodniowym wypoczynku mieliśmy dosyć nieróbstwa. Przecież nasze plany nie ograniczały się tylko do siedzenia na campingu.
Do Palermo było jednak trochę za daleko, a przy tym pomysł zwiedzania miasta, w takiej spiekocie, w dodatku z małym dzieckiem,
nie należał do najlepszych. Poza tym koleżanka z pracy, ładna, pulchna Sycylijka, ostrzegała, aby tam bezustannie uważać, gdyż
na ulicy stracić można wszystko, łącznie z portkami.
W rezultacie postanowiliśmy zdobyć Etnę.
Nasz fiacik-busik po wyjechaniu z Patti wąską drogą dzielnie wspinał się pod górę. Coraz dalej pozostawała za nami linia morskiego
brzegu. Na przełęczy Portella dello Zoppo rozśmieszyły nas tyczki powbijane w pobocze. Gdy jednak wysiadłem nieopodal, aby
sfotografować pole kwitnących kaktusów, zrozumiałem, że faktycznie tutaj może padać śnieg. Zrobiło się zimno. Nigdy bym nie
pomyślał, że po przejechaniu parędziesięciu kilometrów tak gwałtownie można się ochłodzić.
Z daleka rozpoznaliśmy dymiącą górę. Łagodny stożek, niczym usta ziemi, nonszalancko palił fajkę. Sielski obrazek zakłócały tylko
czarne, szerokie języki, kontrastowo wdzierające się w zielone zbocze.
Za Randazzo wjechaliśmy na nową drogę. Pas asfaltu biegł znowu w upale, wśród monotonii porowatej lawy. Dookoła widniały
ślady strasznej dewastacji. Po sadach oliwnych zostały sterczące kikuty. Niedawno pracowali tu ludzie. Erupcja wulkanu zniszczyła
wszystko. Czuło się jeszcze "piekielny oddech" wydobywający się z wnętrza naszej planety.
Chcieliśmy dotrzeć jak najbliżej krateru. W pewnej chwili z za zakrętu wypadł sportowy samochód. Pisk opon! Nie zdążyłem nawet
zareagować, a czerwona maszyna pozostawiając ślady na drodze, ominęła nas i pognała dalej.
Po paru kilometrach musieliśmy stanąć. Przejazd zamknęli organizatorzy wyścigu. Na stoku Etny rozgrywano indywidualną jazdę na
czas. Co parę minut rozlegał się ryk motoru przechodzący w wysoki pisk. W momencie, gdy zapach spalonej gumy docierał do
grupy kibiców, sylwetka auta ginęła za pierwszym zakrętem.
Dopiero wtedy, kiedy wszystkie zmęczone porsche, ferrari, renaulty zjechały na dół, pozwolono nam wspinać się pod górę.
Podekscytowany zawodami nadaremnie próbowałem wydobyć sportowego ducha z naszego busika. Posłusznie pokonywał
stromiznę, ale o piszczeniu opon nie było mowy.
Po dwudziestu kilometrach stanął na najwyższym punkcie, dokąd dało się dojechać. Stamtąd terenowe auta dowoziły turystów pod
sam krater. Dowoziły w normalnych warunkach, ale nie wtedy, kiedy wulkan groził wybuchem.
Dla nas wydobywający się dym z krateru wyglądał niewinnie, według przewoźnika i obserwatorów, zaopatrzonych w teleobiektywy i
lornetki, w każdej chwili mogło dojść do erupcji.
O ruszeniu na piechotę z Danielem na barana, nawet nie myślałem. Pozostała nam przechadzka po wyrównanej przez spychacz
czarnej płaszczyźnie. Po zjedzenie obiadu, zabrałem na pamiątkę parę kawałków lawy, cyknąłem kilka zdjęć i uwieczniłem kamerą
filmową nasze sylwetki na tle dymiącego wulkanu.
Zawiedzeni zjeżdżaliśmy nad morze - najważniejszy punkt wakacyjnego programu nie został osiągnięty. Na koniec zatrzymaliśmy
się w Randazzo, mieście zbudowanym w całości z kawałków lawy i postanowiliśmy opuścić Sycylię.
Wzmożony ruch na malowniczej drodze biegnącej wybrzeżem z Taorminy do Messyny, uniemożliwiał zatrzymanie się na
odświeżającą kąpiel. Dopiero na promie wiejący w cieśninie wiatr nieco nas ostudził.
Po noclegu na campingu w Palmi postanowiłem dotrzeć nad Morze Jońskie.
Urok barwnego kurortu Villapiana Lido zmusił nas do zatrzymania się i spędzenia tam nocy.
Kamienista plaża, szeroka przestrzeń. Gdzieś stąd, uciekał do Afryki wielki Hannibal.
Jedynym mankamentem tego miejsca stał się pracujący bez przerwy głośny agregat, zaopatrujący w prąd lodówkę naszych
sąsiadów.
W zasadzie dopiero w drodze powrotnej, jadąc brzegiem Adriatyku, poczułem odprężenie. Na pełnym luzie mogłem delektować się
każdym widokiem. Spotykane miasta nabierały właściwego kolorytu, a wyraz twarzy mijanych ludzi stawał się coraz przyjaźniejszy.
To była nie tylko sprawa adaptacji i przystosowanie organizmu do panującej temperatury. Doszedłem do wniosku, że tyle czasu
potrzebowałem, aby przestawić się po nocnej zmianie na normalne życie. Świat po prostu piękniał, Daniel śmiał się weselej, a seks
z Aliną nabrał dawnych barw.
Giovinazzo, miasteczko tak urocze jak brzmienie jego nazwy. Zatrzymaliśmy się na obiad. Tu, w czasie godzin przeznaczonych na
sjestę, życie płynęło jeszcze łagodniej. Na nabrzeżu portowym opaleni chłopcy suszyli na dużych kartonach porozcinane pomidory.
Mało apetycznie wyglądał czerwony miąższ, gdy ogarniał go skurcz wywołany intensywnym działaniem promieni słonecznych. Parę
kroków dalej, młoda para w ślubnych strojach, elegancka tak jak eleganccy potrafią być Włosi, pozowała do zdjęć, a ich młodziutka
druhna, ukryta w cieniu czekającego auta, wstydliwie ssała palec.
Zwróciłem aparat w inną stronę: Na gumowym materacu, kołyszącym się w portowej zatoczce, opalała się piękna kobieta w pozycji
niewiarygodnie wymownej.
Doskonałość jej kształtów doprowadzić mogłaby do fali niekontrolowanego pożądania. "Głodnemu chleb na myśli" - zabłysła myśl
jak w tanim komiksie i przypomniała, że właśnie szedłem kupić coś na obiadu. Pomimo oporów skierowałem wzrok w stronę
niedalekiej piekarni.
- 182 -
Powrót do normalności
Kolejne spotkanie z Herr Duftnerem nie należało do przyjemnych. Miałem dosyć nocnej zmiany i chciałem przejść na dzienną. Szef
nie wyrażał zgody. Na koniec rozmowy zostałem poinformowany o konsekwencjach. Zagroził, że odda mnie do dyspozycji
kadrowego jeżeli w dalszym ciągu będę się upierał przy swoim. Nie wierzyłem w zwolnienie, znałem swoją wartość i wiedziałem, że
takich potrzebują. Pewności jednak nie miałem.
Zdecydowałem, mimo wszystko i bez oglądania się na konsekwencje, zakończyć pracę na nocnej zmianie. Powoli nasze życie
przestawało być normalne.
Codziennie, po to abym mógł się wyspać, Alina wychodziła z Danielem na długi spacer. Gdy jednak pogoda na to nie pozwalała,
poruszała się po mieszkaniu na palcach, bezustannie uspokajając dziecko. Te zabiegi i tak nie wystarczały - dopiero wieczorem
dochodziłem do równowagi. Ciągłe rozdrażnienie nie pozwalało również w pełni cieszyć się wolnym czasem podczas weekendów i
świąt.
Szef okazywał niezadowolenie; miał stały niedobór ludzi pracujących w nocy. Istniał poza tym drugi powód.
Jeszcze w lutym, zjeżdżając na nartach z Tegelberg, wyłożyłem się na oblodzonym zboczu. Na drugi dzień nie mogłem ruszać ręką.
Kontuzja okazała się groźniejsza niż przypuszczałem. Uszkodzony bark usztywniono w szpitalu. Otrzymałem skierowanie na terapię
u lekarza domowego. Gdy wróciłem do pracy po parotygodniowym zwolnieniu, długo nie mogłem osiągnąć wydajności sprzed
wypadku, co oczywiście denerwowało szefa. Już wtedy dawał mi do zrozumienia, że to nie miejsce dla rekonwalescentów.
Pomimo tego postawiłem wszystko na jedną kartę. Niezłomnie podtrzymywałem swoje stanowisko. W rezultacie Herr Duftner
zmiękł. Dalej, co prawda, straszył mnie kadrowym, ale póki co zostałem skierowany na ranną zmianę. Wiązało się to oczywiście z
przemieszczeniem na stanowisku pracy. W nagrodę za swój upór otrzymałem najgorszą maszynę. Najgorszą, jeżeli chodziło o
rodzaj pakowanych na niej rajstop, gdyż były one grube, elastyczne i bardzo drogie. Cena ich, w granicach 12 – 16 DM,
zobowiązywała do nadzwyczajnej kontroli i idealnego układania, co oczywiście odbijało się na wydajności.
Dzięki temu zmniejszały się moje zarobki. Nie dość, że straciłem nocny dodatek, to jeszcze spadał akord. Nie miałem wyjścia,
musiałem ostrzej działać. Potrzeby nasze nie malały, wprost przeciwnie - rosły!
Daniel zaczął chodzić. Stało się to nagle. Pewnego dnia przeszedł przez pół pokoju i jak gdyby przestraszony tym, czego dokonał,
usiadł na pupie i rozpłakał się. Od tego dnia wszystkie niebezpieczne przedmioty znajdujące się w jego zasięgu musiały
powędrować wyżej.
Ponownie, choć tylko przez pół dnia, cieszyłem się życiem rodzinnym.
Najfajniejsze były te tygodnie, kiedy pracowałem na ranną zmianę. Co prawda już o piątej musiałem stać przy maszynie, ale za to
parę minut po trzynastej siedziałem w domu.
Nareszcie miałem czas nie tylko na żonę, dziecko, ale i na przyjemności. Fascynowałem się nadal kręceniem filmów. Pozostawałem
wierny tradycyjnej "super 8", choć coraz częściej spotykało się wideokamery. Nie wierzyłem, że piękny obraz na dużym ekranie
zastąpiony zostanie na stałe przez jego namiastkę w telewizorze. Chociaż tendencje rynkowe wykazywały na co innego, ja trwałem
przy swoim.
Gdy zobaczyłem na wystawie dźwiękowego Bolexa SM 80 Electronik za 300 DM, oczom nie wierzyłem - projektor, o którym w
Polsce nawet nie mogłem śnić! Dla przykładu, podobne cacka firmy Eumig posiadali w kraju tylko organizatorzy festiwalu "Pol – 8".
Musiałem go mieć!
Przypadkowo dowiedziałem się od kolegi z pracy, że to jego sąsiad, znudzony ciągłym oglądaniem jakiegoś filmu kung-fu, oddał ten
właśnie projektor w komis. Za zaledwie 200 DM! Bez długich targów sprawę udało się odkręcić i za jedynie 250 DM stałem się
szczęśliwym posiadaczem.
Mogłem teraz nie tylko puszczać dźwiękowe filmy, ale również nagrywać do nich podkład muzyczny lub komentarz. Istniał jedynie
pewien mankament – nie posiadałem kamery dźwiękowej! No i to stało się oczywiście przyczyną kolejnej choroby.
Zygmunt już od dłuższego czasu okazywał niezadowolenie z sytuacji w szpitalu. Narzekał na szefa, który nie dawał mu tyle
operować, ile by chciał. Miał również jakieś problemy przy zdobywaniu doświadczenia, jeżeli chodziło o sprawy kostne i chirurgię
urazową. Znałem na tyle szwagra, aby niczemu się nie dziwić. Zespół podobnych okoliczności istniał w Nysie, kiedy to pracował
jako asystent na oddziale mojego ojca.
Nie zostałem więc specjalnie zaskoczony, kiedy Krysia zakomunikowała, że przenoszą się do Memmingen. Ta ich decyzja podjęta
została bardzo szybko. Podejrzewałem, że sytuacja w miejscu pracy mojego szwagra musiała wyglądać potwornie dramatycznie.
Dzięki temu pośpiechowi nie zdążyli w odpowiednim czasie rozwiązać umowy z właścicielem domu.
Zygmunt natychmiast rozpoczął pracę w miejskim szpitalu. Krysia nie chcąc pozostawić go samego, w pośpiechu zapakowała
rzeczy do kartonów, zamówiła ciężarówkę i po dwóch tygodniach również mieszkała w Memmingen. Nam pozostawiono cały dom
do sprzątania i pomalowania.
Cieszyłem się oczywiście z fuchy. Jednak w pokojach, w których mimo wszystko spędziliśmy wiele przyjemnych chwil, powiało
pustką. Nie mogliśmy przecież zapomnieć tych pierwszych, wspaniałych miesięcy pełnych nadziei, spotkań z rodzicami, burzliwych
- 183 dyskusji. W zasadzie, choć ta wyprowadzka nie dotyczyła nas osobiście, niemniej kończyła pewien okres w naszym życiu. Staliśmy
się jeszcze bardziej zdani na siebie i dotkliwiej samotni.
Tego wrześniowego dnia padał deszcz. Po wizycie u Kiwińskich przejeżdżałem ulicami Geretsried. Gdzieś tutaj przecież mieszkały
moje dzieci. Strasznie długo ich nie widziałem. Ostatnie nieporozumienia z Ireną miały dosyć dramatyczny przebieg i zakończenie.
Bez problemu odnalazłem ich adres. Spontanicznie, kierowany nastrojem chwili, zadzwoniłem do drzwi.
Przyjęto mnie niespodziewanie miło.
Dzieci wydoroślały. W ich oczach odbijały się trudy czasu spędzonego poza domem. Cały rok uczyły się w szkole z internatem pod
Norymbergą. Po zdanych egzaminach Julianna mogła pójść do 10 klasy w Geretsried. Michał niestety musiał powrócić i jeszcze trzy
lata uczyć się do matury. Klaudia po powtórzeniu szóstej klasy szła do gimnazjum.
Starsza dwójka chwaliła się zdjęciami swoich sympatii poznanych w internacie. Julia chodziła z Hiszpanem, Michał z Rumunką.
Klaudia poczęstowała mnie tortem własnego wypieku, o czym nie omieszkała, z właściwą sobie egzaltacją, wspomnieć Irena.
Powstała tak sympatyczna atmosfera, że umówiliśmy się na następne spotkanie.
Wracałem do domu znowu rozmarzony i pełen nadziei na poprawę stosunków.
Nasze życie urozmaicają od niedawna amerykańskie seriale. Początkowo oglądamy z zapartym tchem intrygi rozgrywające się w
"Dallas". Po nich następuje fascynacja bohaterami "Denver Clan".
Na koniec, rozczarowani mydlanymi bańkami, które połykały miliony ludzi, natychmiast zmieniamy kanał, gdy tylko słyszymy
zapowiedź jednego z tych filmów.
Nas, wychowanych w socjalizmie, tych, którzy nie zetknęli się z bogactwem, przepychem, kobietami w lśniących autach, czy
wreszcie z luksusowymi willami, potrafiłbym jakoś wytłumaczyć. Dlaczego jednak tylu Niemców pozwoliło sobie założyć klapki na
oczy?
Nieprawdopodobne, jak ludzie łatwo i bezkrytycznie ulegają czarowi bajek! Każdą bzdurę, jeżeli tylko atrakcyjnie zostanie
opakowana, potrafią zaakceptować.
Na szczęście, istnieją chwile trzeźwości, takie chociażby, jakie nastąpiły po opublikowaniu w Paryżu wiadomości o bożyszczu
kobiet, Rock'u Hudson'ie, homoseksualiście chorym na AIDS.
Wtedy właśnie, gdy społeczeństwo dobrobytu przeżywało kryzys wiary, prawdziwy wstrząs dotknął Meksyk. Pod gruzami domów
zginęło ponad pięć tysięcy ludzi.
Niedługo po tym siedemnastoletni Boris Becker odniósł zwycięstwo na kortach Wimbledon'u. Z łatwością więc skierowano
niemiecką opinię publiczną w stronę nowego, narodowego bohatera i wszystko nadal wyglądało cacy.
Parę dni po swoich pierwszych urodzinach Daniel zaczął kaszleć. W nocy dostał gorączki.
Lekarz przepisał antybiotyk. Pierwszy raz nasze dziecko chorowało. Rozpalone policzki nieprzyjemnie kontrastowały z bielą pościeli.
Wesołe oczy, z których zawsze tryskało tyle energii, nie reagowały na nic. Stracił całkowicie apetyt, przełykał tylko parę kropli wody
podawanych łyżeczką.
Obwinialiśmy siebie za wizytę w Memmingen. Mogliśmy tam nie jechać. Wiedzieliśmy przecież, że jego kuzynka, Daniela, niedawno
miała anginę.
Pierwsza domowa wizyta lekarska również nie należała do przyjemnych. Już sam fakt zawezwania pomocy stanowił niesamowity
stres. Sami, w obcym kraju, jakoś sobie radziliśmy, ale jeżeli chodziło o Daniela nie chcieliśmy "jakoś“ – chcieliśmy jak najlepiej. Jak
można jednak najlepiej, kiedy nie rozumie się wszystkiego. Z bawarskim od samego początku mieliśmy kłopoty, a i niemiecki, jeżeli
chodziło o słownictwo powyżej codziennych spraw, pozostawiał wiele do życzenia.
Daniel wyzdrowiał stosunkowo szybko, czego jednak nie dało się powiedzieć o nas. Strach przerodził się w uraz.
Po świętach Bożego Narodzenia, spędzonych znowu w Memmingen, przygotowywaliśmy się na wizytę trójki moich starszych dzieci,
mającej nastąpić w pierwszym dniu Nowego Roku. Przed miesiącem zostaliśmy umówieni. Kupiłem im nawet z tej okazji wspaniały
prezent. Będąc w IKEi, Alina zobaczyła efektowny, młodzieżowy fotel. Sami nie mogliśmy pozwolić sobie na coś takiego. Co innego,
jeżeli chodziło o dzieci. Dawno nie dostały droższej rzeczy (alimenty stanowiły oczywistość). Postanowiliśmy się zrujnować, a przy
okazji kupiliśmy sobie biało - żółte zasłony do dużego pokoju.
Przystrojeni i odświętni, przygotowywaliśmy się do pierwszych odwiedzin. Nadaremnie! Zadzwonił tylko telefon. Irena pierwsza
poinformowała mnie o niespodziance, po czym z dużą satysfakcją oddała słuchawkę Michałowi. Ten z kolei bez specjalnej żenady
oświadczył, że zarówno on, jak i Julianna, umówili się ze swoimi sympatiami na sylwestra i zostaną tam dłużej. Życzyłem im
wszystkiego najlepszego.
Znowu postanowiłem, że nie pozwolę się już więcej policzkować. Parłem ciągle do spotkań, umawiałem się, prosiłem, niemalże
żebrałem, a rezultat był niezmienny. Tak jak w Polsce: Irena okazywała oficjalnie dobre chęci, tylko w końcowej fazie zawsze coś
stawało na przeszkodzie.
Początkowo nic nie zapowiadało dramatów jakie miał przynieść Nowy Rok. Pod koniec stycznia miliony ludzi zobaczyło, jak po 73
sekundach lotu rakiety "Challenger“, rozlatywały się nadzieje Amerykanów w wyścigu podboju kosmosu.
Spokój niebieskiej przestrzeni zakłóciła nagła eksplozja. Przez wiele mgnień wybuchały w przestworzach, targane tragicznym
nieładem, szczątki promu kosmicznego. I każdy wiedział, że w danej chwili unicestwieniu ulegało siedem ludzkich istnień.
W trzy miesiące później nastąpił kolejny wybuch, jeszcze groźniejszy w skutkach – Czarnobyl!
- 184 -
A nasze życie biegło dalej dotychczasowym torem. Zacząłem "wyrabiać się" z akordem, a "dobrowolna" praca w wolne soboty
pozwoliła na utrzymanie starego poziomu zarobków. Mój prawy łokieć zaczął jednak odmawiać posłuszeństwa. Gdy się całkiem
zbuntował, lekarz usztywnił go na szynie. Zwolnienie przedłużało się, ale ból nie ustępował. Dostałem skierowanie do ortopedy, a
następnie na rentgenowskie zdjęcia.
Radiolog przed wręczeniem koperty z wynikami, jakby chcąc się upewnić, zapytał o mój wiek.
- Skończyłem 44.
- Tak... Ma pan osteoporozę. Wie pan o tym?
- Nie. A co to takiego?
- Jest to odwapnienie kości.
- Na podstawie czego tak pan sądzi?
- Zdjęcia wykazują zmniejszenie gęstości kostnej.
- Jak pan do tego doszedł?
- Obraz nie jest tak kontrastowy. Jest, jakby to panu po prostu powiedzieć, wyblakły.
Nie przejąłem się lekarską diagnozą. Mogli przecież zdjęcia nie dowołać albo źle naświetlić. Poza tym byłem już tyle razy
prześwietlany, również w Niemczech, w ramach akcji Urzędu Zdrowia, i nic takiego nie stwierdzono.
Ortopeda po stwierdzeniu, że leczenie za długo trwa, zaaplikował serię zastrzyków. Przez pół godziny, po każdym z nich,
wariowałem z bólu. Czułem w łokciu potworne napięcie, takie jakby lada chwila miało go rozerwać. Za każdym razem, gdy
dochodziło do granic wytrzymałości i chciałem wyć, następował spokój.
Koniec z szynami, bandażami. Musiałem tak poruszać ręką jakbym siekierą rąbał drzewo.
Bałem się tej terapii. Wiedziałem od ojca, że blokady mogą spowodować trwałe zmiany w stawach. Nie miałem jednak wyjścia. Z
pokorą poddałem się brutalnej kuracji. Po którymś kolejnym zastrzyku znalazłem metodę: wyjechałem szybko za miasto i pędziłem
wśród pól, przed siebie, bez opamiętania. Zmęczenie pozwalało znieczulić ból.
Po dwóch tygodniach leczenia nastąpiła poprawa. Mogłem pójść do pracy. Ręka wyzdrowiała, po kontuzji nie pozostało śladu, ale
do dzisiaj czuję i słyszę odgłos grubej igły lądującej w moim stawie.
Przygotowałem się na rozmowę z szefem, nie myślałem jednak, że przybierze taki charakter. Herr Duftner okazał całkowitą
bezduszność. Zachowywał się tak, jakbym chorował dla przyjemności, a nie na skutek kontuzji nabytej podczas pracy. Opieprzał
bez wykazywania jakiegokolwiek współczucia. Interesowała go jedynie produkcja. "Zostałem zatrudniony, aby pracować, a nie
chorować".
Podczas całej kariery zawodowej miałem różne dołki, ale nikt mnie nigdy tak bezwzględnie nie potraktował. Nawet na budowie nie
słyszałem, aby majster, nawet maksymalnie wnerwiony, tak nieludzko obchodził się z robotnikami.
Powróciło pytanie: "Co ja tu robię?".
Teoretycznie mogliśmy wrócić do kraju. Na pewno dostałbym pracę. Mieszkanie też dałoby się jakoś załatwić.... Co jednak ze
spędzaniem urlopu na Zachodzie? Planowaliśmy właśnie wakacje w Hiszpanii. Chcieliśmy poza tym zobaczyć Grecję, Portugalię,
Anglię, Skandynawię...
Ta sprawa rozstrzygała o wszystkim. Zawsze przecież mieliśmy otwartą drogę powrotną.
Musiałem przestać się bać o utratę miejsca pracy, przełknąć upokorzenie i dalej w dużym tempie pakować rajstopy.
O moich kłopotach dowiedziała się Hanka. Wspólnie z mężem obiecała pomoc. Znali pewnego przedsiębiorcę budowlanego;
potrzebowali, w związku z tym, moich danych. Przekazałem im w paru etapach: życiorys, odpis dyplomu, pozwolenie rządu
bawarskiego, uprawnienia budowlane. Dziwiłem się, po co komuś tyle szczegółów, ale jak potrzebowali, dostosowywałem się do ich
żądań. Chodziło przecież o moją sprawę.
Po tygodniach oczekiwań zostałem umówiony. Chciałem zaprezentować się jak najlepiej. Pojechałem do Geretsried "pod krawatem"
w garniturze. Gabinet mojego przyszłego szefa, znajdujący się na ostatniej kondygnacji bloku mieszkalnego, nie wyglądał
imponująco. Zaskoczyło mnie jednak coś innego: przedsiębiorstwo zajmowało się montażem podwieszonych stropów. Nie
rozumiałem, co ja tam mam robić. Sprawa dość szybko została wyjaśniona. Zaproponowano mi miejsce montera w brygadzie
jeżdżącej po całym okręgu. Czas pracy 10 – 12 godzin, łącznie z sobotami. Załogę stanowili głównie Jugosłowianie. Nie
interesowałem się już stawką godzinową. Podziękowałem za poświęcenie mi czasu i wyszedłem.
Miałem dosyć Kiwińskich. Wyglądało, że chcieli znaleźć mi pracę w jakimś biurze projektowym i to co najmniej na stanowisku
konstruktora. Wynikło co innego: próbowali załatwić, swojemu kumplowi czy znajomemu, taniego robotnika.
Czułem rozgoryczenie. Mierzyłem ludzi swoją miarką: "Jeżeli ja, w danej sytuacji, tak postępuje, mówię, reaguję.... wymagam od
innych tego samego". Niestety, za często to się nie zdarzało.
Tyle razy powtarzałem sobie: "Nie dam się więcej nabrać!“, a okazywało się znowu, że chcieć to nie zawsze móc.
Zamrożenie stosunków towarzyskich z Kiwińskimi nie przeszkadzało nam w przygotowaniach do wakacji. Przewodnik po Hiszpanii
zdążyłem przestudiować, podobnie jak komplet map z ADAC. Wizy znajdowały się w trakcie załatwiania. Busik, po zainstalowaniu
nowej pompy benzynowej, spisywał się bez zarzutu.
W drodze wyjątku przyznano mi urlop na cały miesiąc. Pierwszy raz ruszaliśmy tak wcześnie; pod koniec maja.
- 185 W czwartek, trzy kwadranse po zakończeniu pracy, byliśmy już na trasie. Nie udało nam się jednak tego dnia przekroczyć granicy.
Dopiero następnego, wczesnym rankiem, wjechaliśmy do Francji.
Przed jedenastu laty opuściłem ten kraj. Nadal czułem jego bliskość. Odżyły wspomnienia. Znajdowałem się jednak w zasadniczo
odmiennej sytuacji; niezależny, pewniejszy, no i oczywiście starszy. Poza tym jechałem z żoną i dzieckiem, a nie jak wtedy
samotnie.
Rozmyślania przerwała cisza silnika na skrzyżowaniu w jakiejś mieścinie. Starter z lekkością poruszał motor. Nic nie wskazywało na
to, aby ożył. Wiedziałem w 90 procentach co się stało: szlag trafił pasek zębaty!
Przy pomocy Aliny popchnąłem busik na placyk przed małym domostwem. Przypuszczenia potwierdziły się.
Byłem przygotowany do napraw, ale zapasowego paska nie miałem. Na szczęście od miasta dzieliło nas tylko parę kilometrów. Przy
nienajlepszej pogodzie ruszyłem w drogę.
Do Belfort dotarłem dosyć zmęczony. Po przemierzeniu części miasta odnalazłem warsztat Fiata. Bez problemu dostałem pasek i
nawet instrukcję, jak ustalić punkty synchronizacyjne.
W drodze powrotnej niebo pokryły ciemne chmury. Idąc, zatrzymywałem auta. Po jakimś czasie stanął czarny peugeot 404. Zaczęło
padać. Gadatliwy kierowca jechał w odpowiednim kierunku. Po paru uwagach na temat pogody zapytał:
- Jest pan obcokrajowcem?
- Tak.
- Ja też. Pochodzę z Polski.
- No to cześć, rodaku. - Z ulgą przestałem wysilać się po francusku.
Filmowy zbieg okoliczności!
Z miejsca rozmowa przybrała inny charakter. Nasze emigracyjne historie miały wiele wspólnych punktów.
Mirek pochodził z Poznania. Z żoną i dwójką dzieci opuścił kraj w tym samym czasie, co i my. W Niemczech coś mu nie wychodziło,
zdecydował się więc na Francję.
Miał kłopoty ze znalezieniem pracy. W Polsce skończył technikum samochodowe, ale we Francji dorabiał graniem na fortepianie.
Natychmiast zaoferował pomoc przy naprawie samochodu.
Przy demontażu pojawiła się trudność: nie umiałem odkręcić dużej śruby - 36mm. Przypadkowo za rogiem znajdował się warsztat
naprawczy. Wypożyczonym kluczem poszło jak po maśle. Problemy pojawiły się znowu przy składaniu. Nie mogłem znaleźć punktu
na obudowie - wskazówki do ustawienia pozycji wałka rozrządu z wałem głównym. Mirek też nie potrafił. W sklepie u Fiata
narysowano mi na opakowaniu jak to wygląda; pod wozem jednak tego nie widziałem. Mijały godziny, robiło się ciemno. Na koniec
chcieliśmy, w oparciu o teorię, tak ustawić pierwszy tłok, aby znajdował się w chwili zapłonu. Również nadaremnie. Ręce drętwiały z
zimna. Nagle zaczął padać grad. Wyglądało, że wszystko sprzysięgło się przeciwko nam.
Po plastikowej folii leżącej na ziemi ślizgały się małe kulki lodu. Miałem serdecznie dosyć włażenia pod auto. Przerwałem naprawę
do następnego dnia.
Mirek koniecznie chciał zabrać nas do siebie. Bałem się zostawić wszystkie rzeczy na pastwę losu. Samej Aliny z dzieckiem też nie
mogłem puścić z obcym w sumie facetem.
Gorąca herbata i parę łyków wódki nie potrafiły mnie rozgrzać. Podrażniony niepowodzeniem nie miałem ochoty na małżeńskie
przyjemności. W nocy trząsłem się z zimna. Para osiadła na wszystkich oknach. Poubierałem wszystkie ciepłe rzeczy jakie
zabraliśmy na upalne wakacje i jakoś przekimałem do świtu.
Rano z nową energią wskoczyłem ponownie pod samochód. Zaświeciło słońce. Jeszcze raz szmatą przetarłem pokrytą brudem
obudowę. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tego wczoraj nie widziałem. Znaczek połyskiwał jak byk!
Gdy po godzinie przyjechał Mirek, z suchymi roboczymi spodniami, kończyłem robotę. Motor zapalił od ręki. W jego równym chodzie
dało się słyszeć pytanie: "Nie ro-zu-miem, czy coś by-ło nie tak?"
Żona Mirka, Renia, podała do kawy pyszne bułeczki. Przyjmowali nas tak naturalnie, jak gdybyśmy znali się od dawna. Musiałem
obiecać, że wpadniemy w drodze powrotnej. Grupowe, pożegnalne zdjęcie na tle naszego busika, zakończyło niecodzienną
przygodę. Przygodę, która później przerodziła się w wieloletnią przyjaźń.
Przejeżdżałem przez kraj, z którym wiązałem kiedyś tyle nadziei. Jak wyglądała realizacja planów sprzed lat?
Czy rzeczywistość, w jakiej znajdowałem się, miała z nimi coś wspólnego? - Wbrew pozorom, bardzo dużo. Urealniałem, choć może
w innej formie, dawne marzenia.
Do Lyonu mogłem dojechać stosunkowo szybko. Nie spieszyło się nam jednak tak bardzo, abyśmy skłonni byli wydawać pieniądze
na autostradę. Nasz fiat i tak nie rozwijał dużych prędkości, poza tym, o ile więcej widziałem przejeżdżając przez miasta i wioski.
Noc na osiedlu mieszkalnym w Lons–le–Saunier nie należała znowu do upalnych. Obudzony dokuczliwym zimnem ruszyłem w
dalszą drogę jeszcze przed świtem. Alina z Danielem pozostała w betach aż do postoju nad strumyczkiem. Dopiero, gdy poczuła
ciepło promieni wstającego słońca, odważyła się opuścić śpiwór.
Bezpłatna autostrada z Lyonu do St. Etienne dziwnie się postarzała. Zjechałem z niej wcześniej w nadziei odnalezienia starych
śladów na asfalcie peryferii. Nie poznawałem drogi prowadzącej do miasta, w którym spędziłem cały rok. Szokowały mnie zmiany;
wszystko inaczej wyglądało. Nawet Zbyszek mieszkał gdzie indziej. Nie zastałem go w domu - dokądś wyjechał z rodziną.
Zostawiłem tylko parę słów w skrzynce pocztowej.
- 186 -
Alina miała dosyć jeżdżenia po mieście. Zupełnie nie rozumiała, co mogło mi się w nim podobać. Jej zachowania nie dało się
wytłumaczyć jedynie zazdrością. W pewnej mierze miała rację; doświadczałem podobnego rozczarowania. W kolorowym obrazie
tęsknoty pojawiło się wiele odcieni szarości.
Drogę na południe, po obu stronach Rodanu, znałem dość dobrze. Chciałem tym razem ukosem przejechać Masyw Centralny.
Pociągał mnie przeczytany w przewodniku opis przełomu rzeki Tarn (Gorges du Tarn): Europejski Grand Canyon - wąwóz długości
80 kilometrów, którego urwiste zbocza sięgają miejscami 500 metrów. Nim jednak zobaczyłem ten cud przyrody, czekała nas
kolejna przygoda z autem.
Za Le Puy skończyła się dobra droga. Wjechaliśmy w dziki teren. Fiacik, po powierzchni pozbawionej niejednokrotnie asfaltu,
pokonywał góry, zjeżdżał w doliny. Męczył się i pocił, aż w pewnej chwili wydał potężny ryk. Tym razem diabli wzięli tłumik!
Udając rajdowca dojechałem do najbliższego miasteczka. Na rynku, po którym spacerowała rzesza odświętnie ubranych turystów,
zatrzymałem nasz hałasujący pojazd. Wyciągnąłem podnośnik i narzędzia, a Alina udała się na poszukiwanie starej puszki.
Kloszard w Paryżu nie wywołuje ciekawości, ale na prowincji widok młodej kobiety z małym dzieckiem grzebiącej w koszach na
śmiecie, wzbudzał sensację. Do tego kobieta ta nie umiała wytłumaczyć, chcącym jej pomóc dobrym ludziom, czego szuka.
W rezultacie, w celu pozyskania kawałka blachy, musieliśmy zjeść nadprogramowo dwie mielonki. Z drutem poszło łatwiej, choć
właściciel pobliskiej posesji, ogrodzonej siatką, nie okazałby na pewno zachwytu odnośnie mojej improwizacji.
Do Ste-Enime dojechaliśmy o zmierzchu. Sił nam wystarczyło tylko na krótki spacer po kolacji. Chcieliśmy pozostać tam cały dzień,
zachwyceni pięknem małej miejscowości otoczonej wysokimi ścianami wapiennych skał. Niestety, kolejna zimna noc zmieniła plany.
Postanowiliśmy jak najszybciej dojechać do Hiszpanii.
Pirenejami oczarowany zostałem dawno. Pojawienie się na horyzoncie pasma tamtejszych gór sprawiało, sprawia i przekonany
jestem, że zawsze będzie sprawiać, dużą radość. Obawy moje o to, czy urok ich, po latach rozłąki i zetknięciu się z Alpami,
pozostanie nadal tak atrakcyjny, rozpierzchły się bezpowrotnie. Pewnym zaskoczeniem stało się tylko przejście. Potraktowano nas
protekcjonalnym machnięciem ręki. Nie spodziewałem się, że w dniach przystąpienia Hiszpanii do Unii Europejskiej, na granicy
zapanuje już taka swoboda.
Nadmorska droga prowadząca do Barcelony ma potwory mankament; linia kolejowa oddziela ją od plaży. Przez 30 kilometrów,
czując i słysząc morze, nie mogłem nigdzie zatrzymać auta. Widząc ludzi wbiegających z rozgrzanego piasku do wody, musiałem
zadowolić się potem spływającym po plecach. Przechodziłem katusze.
Naszego fiata, wjeżdżającego do stolicy Katalonii, onieśmiela szeroka na kilkadziesiąt metrów aleja. Przez szyby dociera nastrój
tętniącej życiem metropolii.
Zostawiamy samochód na jakimś placyku przy fontannie. Początkowo dezorientuje nas regularna sieć ulic i skrzyżowań, ale w
końcu szybko docieramy do kościoła Sangrada Familia. Budowla robi duże wrażenie i swoją wielkością i niecodziennością. Prace
przy niej trwają już drugie stulecie. Charakterystyczne wieże kościelne, które według znawców kojarzyć się powinny z gigantycznymi
stalagmitami, przypominają raczej olbrzymie smocze ogony zdobiące pawilon duchów w wesołym miasteczku. Jak na mój gust są
za bardzo kiczowate.
Więcej czasu przeznaczamy na spacer zacienioną aleją Ramblas. Wolno popychając wózek Daniela obładowany fotograficznym
sprzętem, docieramy w beztroskim nastroju do placu z kolumną, na której stoi posąg Kolumba. Nieopodal, przy zakotwiczonej u
nabrzeża replice karaweli "Santa Maria“, cykam zdjęcia - stanowią one końcowy akcent krótkiego pobytu w Barcelonie.
Za Tarragoną busik zaczął ponownie nabierać rajdowego brzmienia. Wystarczająco męczącym stawał się upał. Gdy do tego
doszedł huk, mieliśmy dosyć.
Bezludną okolicę urozmaicał jedynie ruch dalekiej autostrady. Bezradnie rozglądałem się za czymś, czym mógłbym ponownie
załatać dziurę. Znowu dopisało nam szczęście. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiło się cmentarzysko samochodów.
Wyglądało na opuszczone, ale zardzewiała siatka utrudniała wejście. Gotowy na wszystko, miałem zamiar w razie konieczności
przejść przez płot.
Gardłowe warczenie czarnego wilczura całkowicie ostudziło moje zapędy. Odsłonięte białe kły, połyskujące zza ogrodzenia, dobitnie
przestrzegały przed próbą dostania się do środka. Zacząłem walić w bramę. Zdenerwowałem tym psa do tego stopnia, że w
pośpiechu wskoczyłem z powrotem do samochodu. Po chwili usłyszałem głos uspokajający szczekanie. Z kolei ja zacząłem
wrzeszczeć: senior!!! Senior!!!
Właściciel złomowiska okazywał dużą sympatię, ale nie rozumiał, o co mi chodzi. Mój hiszpański w połączeniu z pantomimą
prowadził do niczego. W rezultacie, dopiero jak zapaliłem motor, sprawa stała się jasna.
Z jakiegoś rozbitego seata wymontowałem tłumik. Przystosowanie go do fiata okazało się niestety dosyć pracochłonne. Niemniej,
przy pomocy pożyczonej piłki (w swoich narzędziach miałem tylko mały brzeszczot, którym mógłbym godzinami piłować) i kawałka
dodatkowej rury, dzieło pomyślnie doprowadziłem do końca.
Właściciel złomowiska nic nie chciał wziąć za części. Zaproponował nawet pozostanie u niego na noc.
Za wszystko podziękowałem. Wolałem jednak w bardziej atrakcyjnym miejscu witać wschód słońca.
- 187 Nareszcie, po wielu kilometrach, mogliśmy porozumiewać się nie krzycząc. Bez huku świat wyglądał przepięknie. Niestety, dzień
dobiegał końca i należało znaleźć postój. Za Alcoceber, po długich poszukiwaniach znalazłem ustronne miejsce. W ciemnościach
rozpoznałem światła pobliskiego domu. Łagodny szum morza koił monotonią zmęczone uszy. Byliśmy tak senni, że nie chciało się
nam rozkładać posłania.
Obudził nas upał. Dłużej w aucie nie dało się wytrzymać. Zaskoczenie nastąpiło po wyjściu na zewnątrz. Osłupieni spoglądaliśmy w
kierunku nagiej krawędzi wysokiej skarpy. Staliśmy oddaleni od niej o parę kroków. Nie nastąpiła filmowa scena, w której to, po
otworzeniu drzwi, bohater zawisa nad przepaścią, ale poczułem nieprzyjemny dreszcz, myśląc o nocnym manewrowaniu w tym
miejscu.
Otaczał nas spokój. Lekki wiatr od morza omywał zaspane twarze, susząc równocześnie po nocnym siusianiu gołą pupę Daniela.
Postanowiliśmy pozostać tam cały dzień.
Pobliski dom okazał się luksusową willą, a jej właściciel Niemcem na zasłużonej emeryturze. Uprzedził nas grzecznie, że w tym
miejscu nie można campingować. W odpowiedzi usłyszał: "jaaa... jaaa...“ i na tym zakończyła się konwersacja, reakcja również.
Beztrosko kołysały się na wietrze śpiwory, a z garnka dochodził zapach wiedeńskich parówek. Urlopową atmosferę zakłócały tylko,
przerywając daleki horyzont, wieże wydobywcze, oraz gruby sznur łączący naszego syna z samochodem.
Ten sposób asekuracji Daniela, chodzącego już coraz odważniej, znałem od dawna; na własnej skórze doświadczyłem go w
dzieciństwie.
Walencja przywitała nas wieczornymi światłami. Na zwiedzanie zabytków nie mieliśmy już sił. Po całodziennych wrażeniach
chcieliśmy jak najszybciej znaleźć miejsce na nocleg.
Niemożliwe okazało się zatrzymanie w centrum. Wolne krążenie zatłoczonymi ulicami stawało się coraz bardziej denerwujące. W
rezultacie, straciwszy nadzieję, postanowiłem wyjechać z miasta. Parę kilometrów dalej otoczyły nas wysokie bloki przedmiejskiego
osiedla. Znalazłem mały placyk. Po zjedzeniu kolacji, gdy od zaśnięcia dzieliły nas sekundy, rozległ się potężny huk, przechodzący
w nieprzyjemny świst. Nad domami, tak nisko jakby miał zaraz zaczepić o ich dachy, przelatywał Jumbo-jet. Niestety nie pierwszy i
nie ostatni tej nocy. Za każdym razem towarzyszył mu pisk przerażenia przebudzonego Daniela.
Zamglony ranek bezlitośnie obnażył otaczającą nas rzeczywistość - opuszczone osiedle, walające się po ulicach śmiecie, zaułki
wypełnione starymi materacami i koczujący bezdomni. Chciałem zrobić parę zdjęć, ale Alina, nawet przez krótką chwilę, bała się
zostać sama.
Urok starego miasta pozwolił nam szybko zapomnieć o "przyjemnościach" nieprzespanej nocy. Z przewodnikiem w ręku
wędrowaliśmy zaliczając najważniejsze punkty programu. Na naszej drodze nie zabrakło katedry. Znajdujący się w niej Święty Graal
zrobił na mnie umiarkowane wrażenie. Przekaz głoszący, jakoby ten kielich miał służyć przy Ostatniej Wieczerzy, wydawał mi się
mocno naciągnięty.
Z drugiej jednak strony jeżeli nasz papież przed paroma laty, składał na nim pocałunek, wypadało kupić jego podobiznę, chociażby
na pamiątkę.
Na rzece przedzielającej miasto powstały liczne mosty. Wspaniałość swoją zawdzięczają niezgodności z przeznaczeniem.
Przejeżdżają przez nie auta, przechodzą ludzie, ale pod spodem zamiast wody znajduje się długi park z alejami ocienionymi
palmami, płytkimi basenikami pełnymi nenufarów, urozmaiconymi fontannami. Zaskoczyło nas to bajeczne miejsce wypoczynku w
centrum imponującej aglomeracji.
W tym mieście zaskoczyła mnie również młoda dziewczyna. Nie wyglądała na dziwkę, choć jej gorącej kobiecości nie zdołał ukryć
skromny kostiumik.
Poszedłem w stronę malowniczej uliczki zrobić kilka zdjęć. Alina z Danielem została na ławce jedząc lody. Rozglądając się za
motywem zobaczyłem w obiektywie aparatu figlarny uśmiech. Właścicielka uśmiechu, nie tracącego intensywności, kierowała się w
moją stronę. Nim opuściłem aparat, poczułem bliskość jej kształtów. Dziewczyna przytuliła się na krótką chwilę, zaczepiła o pasek
moich spodni mały palec i delikatnie pociągnęła.
Po sekundzie widziałem łagodnie opadającą rękę i oddalające się, lekko rozkołysane biodra. W milczeniu trzymałem uniesiony na
wysokości wzroku aparat, gotowy do zdjęcia.
Nigdy nie zostałem w ten sposób zaczepiony. Mogę podać tysiąc argumentów dlaczego tak "właściwie“ postąpiłem. Nie jestem
jednak przekonany, czy dobrze jest być niewolnikiem moralności niezgodnej z naturą.
Za Alicante wjechałem wprost na plażę. Mijał dziesiąty dzień wakacji, a ja nie mogłem się wykąpać. Piękny piasek, brak ludzi, z
samochodu parę metrów do wody i wszystko na nic. Poszedłem tylko nad brzeg zamoczyć nogi - nie miałem ochoty skakać do
morza w czasie sztormu.
Po zjedzeniu obiadu w zamkniętym aucie, zdecydowałem wjechać w ląd, kierując się bezpośrednio do Grenady.
Z dala od turystów i przelotowych dróg, pokonywałem kilometry niezamieszkanego terenu. W wielkości przestrzeni czułem bliskość
przyrody. Nie oglądam już westernów, choć kiedyś je lubiłem. Pozostawiły one namiętną tęsknotę za przemierzaniem dzikiej prerii,
ciągnącej się hen, po horyzont.
Do Grenady dotarliśmy wieczorem. Koniec dnia, jak zwykle, wiązał się z marzeniem o odpoczynku. Nauczony doświadczeniem nie
wjechałem do centrum. Zatrzymałem auto na wzgórzu.
Z platformy widokowej, oświetlonej ostatnimi promieniami słońca, szukaliśmy ustronnego miejsca. Światła uliczne w tle dalekiego
masywu Sierra Nevada przygotowywały miasto do nocnego życia. Ta imponująca panorama, konfrontowana z wyobrażeniami
utrwalonymi słowami poety: "Bronią się jeszcze twierdze Grenady, Ale w Grenadzie zaraza…", zachwycała pięknem realności.
- 188 Za naszymi plecami znajdował się mały kościółek. Zaciszny placyk leżący w jego pobliżu był idealnym ustroniem na nocleg.
Problem był tylko z dojazdem. Nigdzie nie mogłem dostrzec drogi. Pokonałem niski murek i od środka zacząłem szukać. Obchodząc
każdy kąt znalazłem przesmyk pomiędzy ścianami zabudowań otulających kościół. Rozciągniętymi rękoma oszacowałem szerokość
- miałem trochę luzu. Zaryzykowałem. W żółwim tempie, przy złożonych bocznych lusterkach pokonywałem przeszkodę. Zdziwieni
mieszkańcy plebanii z niepokojem przyglądali się moim manewrom, ale nikt nie protestował. Zatrzymałem się parę kroków przed
wejściem do świątyni. Miejsce wyglądało fantastyczne, jedyny mankament dotyczył spraw związanych z potrzebami fizjologicznymi.
Niechętnie korzystałem z naszego turystycznego WC, ale w tym wypadku należało pokonać przyzwyczajenia.
Pogoda nas nie rozpieszczała. Zamglony ranek przypominał początek kapryśnego kwietnia. Poubierani w ciepłe rzeczy, ruszyliśmy
na podbój Alhambry. Kolejka turystów czekających na otwarcie kas osiągnęła już spore wymiary. Ci, którzy chcieli zrobić zdjęcia
wiedzieli, że tylko o tej porze miało sens rozpoczęcie zwiedzania.
Po wejściu do środka postanawiam szybko przemierzyć z aparatem niezatłoczony kompleks pałaców. Na Dziedzińcu Lwów
stwierdziłem bezsens swojego zachowania. Wyglądałem jak człowiek, który pragnąc pospiesznie zjeść lody podgrzewał je w tym
celu na patelni. Zawstydzony, usiadłem przy fontannie. Nie mogłem przeciwstawiać się uspokajającemu, zmuszającemu do
wypoczynku, działaniu architektury. Jest to jedyny na świecie tak wspaniały przykład lekkości arabskiego kunsztu.
W zadumie czekałem na Alinę. Bez uprzedzenia wyszło słońce. Gwałtownie zaatakował upał.
Na Daniela nie działały łagodząco fontanny i baseny. Wprost przeciwnie; nieustannie biegał i wszędzie, gdzie mógł, chlapał się w
wodzie. Każdy napotkany schodek musiał rączkami poklepać i dwa razy pokonać. Alina miała dosyć pilnowania łobuza,
rozrabiającego między nogami rzeszy turystów. W wózku nie chciał siedzieć, za rękę też nie pozwalał się prowadzić. Pałacowa
atmosfera wyraźnie prowokowała go do samodzielności. Mozaikowa płyta patia, dawnej posiadłości Karola V, zamieniona została
na swoistą bieżnię. Wyczerpany po tych wyczynach, nie pozwalał ściągnąć z siebie przepoconych rzeczy. Gdy jednak, przy mojej
pomocy, udało się Alinie przezwyciężyć jego temperament i podać butelkę, nasz sportowiec gwałtownie zasnął, pozostawiając
niedopity łyk herbatki. Nareszcie mogliśmy bez stresu kontynuować zwiedzanie.
Po pewnym czasie poczuliśmy nasycenie. Dzięki niemu spacer po słynnych ogrodach został odłożony na "nieokreślony, następny
raz".
Po posiłku, zamiast sjesty wybrałem marsz w kierunku morza. Słoneczna pogoda prowokowała do wyłożenia się na piasku plaży.
Pomimo tego pojechałem do Malagi, choć nie była to najprostsza droga na wybrzeże. Miasto kojarzyłem z konkretnymi sprawami.
Po pierwsze ze słodkim, ciężkim winem, którego nadmiaru raz zaznałem z wiadomym końcowym skutkiem oraz z bajką z okresu
młodości, kiedy to z linijką biegałem do łazienki: "Ma-laga świadczy o mnie".
Po upalnym popołudniu spędzonym w aucie, przeważyło marzenie o kąpieli. Spiesząc się ominąłem obwodnicą Malagę i po
trzydziestu kilometrach dotarłem do Fuengiroli. Już na sam widok łagodnie pomarszczonej morskiej tafli pierzchło zmęczenie.
Pobiegłem sprawdzić temperaturę wody. W bezruchu i zachwycie stałem na brzegu pozwalając ziarenkom piasku umykać spod
moich gołych stóp. Za każdym uderzeniem łagodnych fal grzęzłem coraz głębiej.
Daniel w buciczkach podążył moim śladem. Schyliłem się, aby wziąć go na ręce. I nagle zamarłem w bezruchu. Szalony ból
zamroził ciało. Nie wiedziałem, co się stało. Jakiś potężny sztylet ranił kręgosłup, rozrywał kręgi. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie
miałem siły wołać o pomoc. Każda próba ruchu paraliżowała wolę. Nie wytrzymywałem napięcia. Z zamarłym oddechem osunąłem
się na kolana, podparłem rękoma.
Płacz Daniela zaalarmował Alinę. Mijały długie sekundy. Ciągle nie potrafiłem nabrać powietrza. Alina w panice zaczęła mną
potrząsać. Czując jej bliskość puścił uścisk zaciśniętej krtani. Bezwładnie, z przeciągłym jękiem, w zesztywniałej pozycji, opadłem
na bok.
Na opustoszałej plaży, w zasięgu wzroku, nie było nikogo - nikogo, kto mógłby udzielić wsparcia. Jedynie po drugiej stronie drogi
znajdował się hotel.
Pomału zaczynałem rozumieć źródło bólu i związany z nim zakres ruchów. Alina postanowiła pomóc mi dojść do samochodu.
Maksymalną siłą mięśni podciągnąłem się na jej szyi. Minęła panika. Potworny ból nie ustępował, ale też nie pociągał za sobą
innych konsekwencji. Całym ciężarem zawisłszy na podtrzymującej mnie żonie, oparty drugą ręką o głowę dwudziestomiesięcznego
syna, złożony w scyzoryk, wlokłem się w stronę auta. Po dotarciu do celu musiałem długo czekać zanim Alina rozłoży posłanie. Nie
wiedziała jak to się robi; tę, dość skomplikowaną czynność, zawsze sam wykonywałem.
Po wczołganiu się do środka i znalezieniu najmniej bolesnej pozycji, przyszedł czas na refleksję. W dalszym ciągu nie miałem
pojęcia, co mnie spotkało. W aucie poczułem się bezpieczny, ale co dalej? Dalsza jazda, w takim stanie, nie wchodziła w rachubę.
Od domu dzieliło nas dobre dwa tysiące kilometrów. Co zrobimy?
Zrozpaczona Alina poszła szukać lekarskiej pomocy. Miała szczęście, bo choć hotelu jeszcze nie otworzono, dowiedziała się od
obsługi, gdzie i w jakich godzinach otwarta jest przychodnia.
Koszmarna noc w bezruchu trwała w nieskończoność. Rano, częściowo znieczulony pabialginą, nie wiedziałem, jak się podnieść.
Na szczęście Alina znalazła grubą linkę. Zamontowała ją pod dachem, dzięki czemu mogłem się podciągnąć.
Całą wieczność trwało nim usiadłem za kierownicą. Wyciśnięcie sprzęgła graniczyło z bohaterstwem. Ruszyłem. Wolno, krok po
kroku, z załączonymi migaczami i wykrzywioną w nieprzyjemnym grymasie twarzą, dowlokłem się do przychodni. Przed recepcją
zastałem tłum, na korytarzu kolejkę chorych, czyli sytuację, wypisz wymaluj, jak w polskiej placówce zdrowia.
- 189 Do gabinetu wszedłem po dwóch godzinach. Lekarz bez specjalnych badań zorientował się, co jest grane. Zaaplikował zastrzyk,
który należało powtarzać przez tydzień i receptę. Zalecił cały czas leżeć w łóżku i zapomnieć o morskiej kąpieli przez okres
nadchodzących tygodni, a może miesięcy.
Nareszcie zrozumiałem, co oznacza zapalenie korzonków nerwowych.
Stosunkowo miły "señor doctor“ polecił nawet, poznawszy sytuację, dziki camping przy "viejo castillo“, gdzie bez przeszkód i tanio
mogę się kurować. Dodatkowo dostałem zwolnienie lekarskie, które niezwłocznie wysłałem do Bellindy.
Po zastrzyku nastąpiła zasadnicza ulga. Co prawda ból przy każdym stawianym kroku posiadał moc rażenia, ale już nie paraliżował.
Zaproponowane przez lekarza miejsce koło ruin zamku, znalazłem bez problemu. Nieźle się jednak namęczyłem z odszukaniem
dróżki biegnącej wokół góry i jej pokonaniem.
Olbrzymi plac, oddzielony od morza jedynie plażą, świeci pustkami. Ustawiam się między samotnikiem z psem w VW furgonetce, a
campingbusem Anglików. Alina rozkłada na rozgrzanej ziemi płótno żeglarskie. Przy jej pomocy kładę się na nim.
wolno do otoczenia dostrajam organizm
lekki wiatr roznosi zapach południowych ziół
drga powietrze w oddali miękkimi warstwami
promienie słońca znieczulają dotkliwy ból
Zdziwiony leżę w bezruchu, a z tyłu pozostał naglący czas, bieg, ustawiczny pośpiech.
Przez długie lata marzyłem, aby zobaczyć, przeżyć, na filmie utrwalić. I nagle ogarnia mnie spokój. Z tych wszystkich pragnień
muszę raptownie zrezygnować. Wiem, że nie zobaczę w Madrycie Prado, nie wejdę do Mezquity w Kordobie. Nie mogę już pędzić
jak baran w stadzie. Czuję tylko przemożną radość i satysfakcję z prostego faktu istnienia.
uschły kwiat ostu z uporem osa szturmuje
na ziemi mrówka z wysiłkiem targa trawy źdźbło
chmurka na horyzoncie tak z morzem figluje
jak nagi Daniel radośnie szczebiocący w głos
Na Aliny głowie spoczęło całe gospodarstwo. Musiała dbać od tej pory o dwoje dzieci, prać, gotować. Jako pielęgniarka, niosła ulgę
spryskując moje plecy preparatem w aerozolu. Najwięcej trudu sprawiało jej noszenie wody. Radziła sobie jednak dzielnie. Gdy
spostrzegła, że zaczynałem się poruszać, promieniowała szczęściem.
Po trzecim dniu, wracając z przychodni, wyciąłem parę bambusów rosnących przy rowie. Zrobiony z nich wysoki maszt
umocowałem linkami do ziemi. Zamiast flagi zawisły na nim części wypranej bielizny i ręczniki.
Bezpłatną atrakcję stanowili sąsiedzi - dwie pary Anglików. Ich campingbus, z wysoko podniesionym dachem, spełniał podwójną
funkcję; domu i namiotu cyrkowego. Co robili w środku, mogłem się tylko domyślać. W ciągu dnia ćwiczyli na zewnątrz. Ci młodzi
ludzie, z dużym zresztą wdziękiem, godzinami doskonalili swój kunszt. Spektakl niestety kończył się wieczorem, kiedy wyruszali do
miasta na nocne występy.
Pod koniec zastrzykowej kuracji moja forma uległa wyraźnej poprawie. Podpierałem się co prawda kijem, ale najważniejsze, że w
ogóle mogłem chodzić. O dalszej jeździe nie mogłem jeszcze myśleć, jednakże zacząłem znowu planować i uaktualniać trasę.
Okres spokoju, wywołany chorobą, mocno wrysował się w moją świadomość. Zrozumiałem, że niekoniecznie trzeba bez przerwy
"Pędzić i brać, aby szczęśliwym być".
Ruszyliśmy znowu w drogę. Za Gibraltarem, na ulicach Algeciras, podbiegł do nas facet o smagłej cerze. Kalecząc niemiecki,
zaproponował kupno biletów do Ceuty. Oferta kusiła przystępną ceną. Prawdopodobnie, gdyby nie żeglarskie płótno na którym
spędziłem wiele godzin, zgodziłbym się natychmiast. Samo płynięcie promem mało nas pociągało. Z kolei postawienie jedynie nogi
na afrykańskim kontynencie, atrakcyjne w formie i mogące sprawić satysfakcję, samo w sobie nie wystarczyło. Natomiast na
zwiedzanie Maroka, nie mieliśmy ani czasu ani wiz, a kupowanie jakichś pamiątek na arabskim bazarze wydało się nam
bezsensowne. Pojechaliśmy dalej nad ocean.
W Kadyksie, z okazji moich urodzin, postanowiłem pójść na obiad do jakiejś nadmorskiej knajpki. Ze znalezieniem wolnych miejsc
nie mieliśmy problemu. Szereg restauracji zachęcało do wstąpienia ocienionymi stołami, usytuowanymi na nabrzeżu.
W oddali falowało morze. Cienka tkanina zatrzymująca prażące promienie słońca, łopotała nad naszymi głowami.
Do zamówionych rybnych dań kelner zaproponował białe wino. Zawartość oszronionej butelki wydała się w pierwszej chwili
przerastać nasze możliwości. Parę toastów za moje zdrowie niespodziewanie zmieniło skalę odczucia. Wino, idealnie dobrane do
posiłku, gasząc pragnienie, wytwarzało błogi stan. Wiatr owiewał rozgrzane policzki. Intensywniał boski nastrój otoczenia.
Po wyjściu spod zadaszenia dorwał nas upał ulicy. Popychany przez Alinę wózek ze śpiącym Danielem, toczył się po płytkach
chodnika dziwnie nierównym torem. Chciałem pomóc w prowadzeniu, ale nie mogłem dosięgnąć rączki.
-Ty się zalałeś!... Ty się zalałeś!... Ale numer!... - chichotała Alina.
- 190 -
Radosny pląs doprowadził nas do auta. Po otworzeniu drzwi buchnęło jak z piekarnika gorące powietrze. Nadal nie opuszczał nas
świąteczny nastrój. Usiedliśmy na krawężniku. Wiedziałem, że musi upłynąć parę dobrych godzin, zanim siądę za kierownicą. Mijał
czas, nadchodziło łupanie głowy. W rezultacie zdołałem tylko wyjechać z centrum i dotrzeć do plaży. Nocne działanie atlantyckiego
podmuchu zrobiło swoje.
Z Kadyksu do Sewilli dojechałem bardzo szybko. Witało nas jeszcze uśpione miasto. Szybkie schnięcie ulic, zroszonych podczas
rannej toalety, zapowiadało niesamowity upał. W alei przy Placu Hiszpańskim znalazłem ocienione miejsce. Idealnie nadawało się
na całodzienny postój. Objuczeni zapasami jedzenia i picia, przejęci możliwością kroczenia śladami Don Juana i Carmen,
ruszyliśmy do centrum.
Przechodząc koło uniwersytetu poczułem woń unoszącą się z nad wózka. Nie musiałem zaglądać do pieluszki; rozchodzący się
"aromat" świadczył jednoznacznie o spotykającym nas szczęściu. Ruchliwy chodnik wykluczał "apetyczne" czynności związane z
przewijaniem. Z kolei spokojne patio, widoczne za bramą uczelni, nadawało się idealnie do tych celów. I w taki oto wymowny
sposób, udokumentowana serią zdjęć, na kamiennej ławce czcigodnego uniwersytetu została odnotowana obecność Daniela.
Innego rodzaju przeżycia dostarczyła katedra.
Gotycka budowla, pretendująca wielkością do czołówki światowej, zachwyca niespotykanym bogactwem. I nie chodzi tu o bogactwo
duchowe. W tym wypadku Kościół dobitnie prezentuje swoją doczesną potęgę. Dech zapierają obrazy największych mistrzów
hiszpańskich. Kunszt płaskorzeźb zdobiących pomniki nagrobkowe wzbudza uznanie. O zawrót głowy przyprawia szeroka kolekcja
złotych naczyń. Szczyt podziwu wywołuje półtonowa, srebrna monstrancja.
Wiem, że te dobra zgromadzono dzięki szesnastowiecznym wyprawom za ocean. Dlatego dostrzegam w ich blasku ostry odcień
czerwieni.
Wieczorem oczekiwała nas jeszcze jedna atrakcja. Wokół Hiszpańskiego Placu zamknięto ruch kołowy. Donośna muzyka płynąca z
dziesiątków głośników wywoływała świąteczny nastrój. Podniosły głos podtrzymywał patetyczną atmosferę. Wylizany brunet wpiął w
nasze piersi okrągłe plakietki, dziewczyna w białej bluzce podarowała czerwono żółte proporczyki.
Znaleźliśmy się w centrum przedwyborczej manifestacji. Auto otaczał podekscytowany tłum.
W czasie kolacji towarzyszyły nam występy artystyczne. Do późna trwała zabawa zakończona imponującym pokazem sztucznych
ogni.
Myślałem, że towarzystwo rozejdzie się i pozwoli nam spędzić resztę nocy w spokoju. Daniel, obudzony wystrzałami, z trudem
zasypiał. Kusiło rozłożone posłanie. Zmęczenie polityczną imprezą nie pozwalało na natychmiastowe zamknięcie oczu.
Pierwszy sen przerwało nieprzyjemne łomotanie. Rozbawionej grupie, podekscytowanej nie tylko wyborczymi hasłami, podobała się
prawdopodobnie rejestracja naszego auta. Intensywniała częstotliwość uderzeń. Fiatem zaczęło kołysać. W piżamie wskoczyłem do
szoferki.
Mieliśmy zamiar zostać jeszcze jeden dzień w Sewilli, ale jeżeli los tak chciał...
Alina drzemała - nie miałem ochoty wyciągać mapy. Jechałem na wyczucie.
Dookoła panował spokój. Otrzeźwiał chłód nocy. Zastanawiałem się nad imprezą i kosztami, które musiano ponieść przy jej
organizowaniu. Ile pieniędzy wydawano, jaką masę energii zaangażowano, aby nakłaniać rzesze do wiary w głoszone idee?
Zadziwiające, jak przy tej okazji bagatelizowano inne ludzkie potrzeby.
O świcie dojechałem do Rondy. Przed wejściem do parku zjedliśmy bardzo wczesne śniadanie.
Przypadkowo znalazłem się w przepięknym mieście. Wiedziałem jednak, dzięki informacjom zawartym w przewodniku, że powinno
się je odwiedzić.
Na potężnej płycie skalnej, przeciętej w środku głębokim kanionem dochodzącym do stu pięćdziesięciu metrów, wybudowano gród.
Trzy mosty, przy których zatrzymuje się tłum turystów, łączą dwie jego części. W tych miejscach znalezienie wolnego parkingu
graniczy z cudem. Długie minuty krążyłem, zanim coś znalazłem. Fenomen przyrody, wart jednak zachodu. Nie on, mimo wszystko,
wywarł na mnie największe wrażenie, lecz zwyczajna zupa...
Zwyczajna w smaku, ale nie w formie.
Stolik, przy którym usiedliśmy, znajdował się po jednej stronie drogi, restauracja po drugiej. Zapragnąłem zjeść coś typowo
andaluzyjskiego. Kelner zaproponował zupę rybną. Na zamówienie czekałem krótko.
Sam widok "camarero“, wytwornie paradującego przez jezdnię z talerzem w rękach, należał do niecodziennych. A cóż dopiero,
jeżeli usłyszałem dźwięk tego, co niósł.
Zupa, tak jak powiedziałem, jadłem lepsze, ale atrakcją było to, co w niej pływało - dokładniej mówiąc: to, co w niej zatopiono. W
pierwszej chwili pomyślałem, że to żart. Jednak nie; przy sąsiednim stoliku konsumowano podobne danie.
Przy poruszaniu łyżką powstawał dźwięk podobny do stuku obijających się kamyczków. Podniosłem do ust to coś. Malutkie
muszelki połyskiwały bielą, muszelki takie, jakich tysiące wyrzuca morze na brzeg. Powąchałem, skosztowałem... całkowicie
neutralne. Alina rechotała.
Znowu chciano manewrować moją wyobraźnię, choć tym razem dla bardzo przyziemnych celów.
Z Rondy na wybrzeże, dokładnie mówiąc do San Pedro de Alkàntara, prowadzi jedna z najpiękniejszych tras. Górska droga,
pokonująca pasmo Sierra Palmitera, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Wspina się po stromym zboczu, omija wąwozy,
przekracza kaniony. Każdy jej odcinek prowokuje do fotografowania. Miejscami jest nawet niebezpieczna - trwają prace przy jej
- 191 modernizacji. Potężne maszyny, z mozołem naruszające skalną substancję, widziane w perspektywie monumentalnej ściany
masywu, zostają zredukowane do wielkości mrówek.
Na pewno, dzięki nim, pojawi się na tej trasie więcej aut i podniesiony zostanie komfort jazdy. Niemniej widok brutalnej interwencji
człowieka nie napawał optymizmem.
W drodze powrotnej postanowiłem znowu wstąpić do Malagi.
Rodzinne miasto Pablo Picassa kojarzyć się nam będzie w pierwszej kolejności nie ze wspaniałą katedrą z XVI wieku czy z
wąziutkimi uliczkami dzielnicy handlowej, ale z dorożką.
Parę godzin przeznaczonych na zwiedzanie kolidowało z chęcią zobaczenia wszystkiego. Po wyjściu z katedry zaczepił nas
dorożkarz. Oferował godzinną przejażdżkę ulicami miasta, z pokazaniem najbardziej atrakcyjnych miejsc. Propozycja nas
zainteresowała, ale nie cena. Nie mogliśmy pozwolić sobie na wydanie pięciu tysięcy pesetas. W czasie, kiedy dorożkarz z uporem
namawiał i opisywał atrakcyjność proponowanej trasy, kalkulowałem, ile możemy zapłacić za tę przyjemność.
Z pewnym zażenowaniem, ale stanowczo, oświadczyłem, że mogę dać dwa tysiące pesetas. Dorożkarz poczuł się obrażony.
Ruszyliśmy przed siebie. Pewna nadzieja jednak istniała; widziałem długi sznur pojazdów czekających na turystów. Po paru
sekundach usłyszeliśmy wołanie.
Dlaczego ta, tak drobna sprawa, pozostawiła ślad w mojej świadomości?
Oczywistym truizmem jest stwierdzenie, że każda przyjemność kosztuje. Pytanie tylko, ile. Zdanie sobie sprawy z adekwatności
mającego nastąpić przeżycia do kosztów, jakie za sobą pociągnie, powinno mieć decydujące znaczenie.
Smak kawy z mlekiem, pitej w przydrożnej knajpce przypominającej westernowy saloon, związany został z kolejną urlopową
przygodą. W głębi kraju, przy temperaturze dochodzącej do 40°, rozkosz płynąca z delektowania się tym napojem stanowiła
jednorazowe przeżycie. Nigdy w warunkach domowych nie udało się nam, pomimo licznych prób, uzyskać takiego smaku.
Niezależnie od wielu dramatycznych przeżyć, wakacje należały do najwspanialszych. Opalone twarze promieniowały szczęściem.
Daniel idealnie znosił podróż. W ogóle, świat uśmiechał się do nas całą gębą.
Przed Lorką usłyszeliśmy dziwny odgłos dochodzący z tyłu samochodu. Jakiś rodzaj szurania połączonego z piszczeniem. Głównie
na zakrętach nasilał się niepokojący dźwięk. Początkowo myślałem, że poluzowaniu uległy jakieś rzeczy w skrzyniach. Alina zaczęła
wszystko sprawdzać. W końcu zlokalizowała hałas - po lewej stronie, coś tarło o zakole. Zatrzymałem auto. Poczułem nieprzyjemny
zapach spalonej gumy. Przyczyny jednak nie potrafiłem zlokalizować. Temperatura opony pozostawała w normie.
Bezsensem było rozpoczynanie demontażu w bezludnym miejscu. Dojechałem do Alikante.
Dziesiątki wysokich palm ocieniały malutki plac. Z sąsiedniego domu wyszła zaciekawiona kobieta. Teren, na którym stanąłem,
należał właśnie do niej. Zgodziła się na naprawę, a nawet, widząc Daniela, wyraziła zaniepokojenie i zaproponowała pomoc. Alina
skorzystała z możliwości nabrania wody.
Odkręciłem tylne koło. Wewnętrzna część opony nosiła ślady tarcia. Nie mogłem znaleźć przyczyny. Wszystko funkcjonowało jak
należy. W zadumaniu postukiwałem kluczem. W pewnej chwili usłyszałem tępy odgłos. Uderzyłem mocniej. Klucz zagłębił się w
ściance wahacza. Nie miałem wątpliwości; w elemencie zawieszenia koła pojawiła się dziura. Konstrukcja okazała się mocno
skorodowana i w związku z tym musiała ulec odkształceniu. Nie do tego jednak stopnia, aby uniemożliwiała dalszą jazdę. Próby
odgięcia jej, przy pomocy różnego rodzaju potężnych dźwigni, nie dały żadnego rezultatu.
Drogę powrotną przysłonił cień niepewność. Dojedziemy albo nie? Największe zaniepokojenie wyrażała oczywiście Alina. Musiałem
ją pocieszać, aby wytrzymała do końca w "tym gracie". Z kolei Daniel miał niesamowitą frajdę. Przy każdym postoju, kiedy w celu
kontroli odkręcałem koło, dumnie paradował ze śrubokrętem, naśladując ruchy wytrawnego mechanika. Przy tej okazji zawsze robił
dokładny porządek w skrzynce z narzędziami.
Po przyjeździe największą satysfakcję sprawiło mi, zamieszczone w motoryzacyjnym czasopiśmie, zdjęcie identycznego fiata
jadącego na przemysłowym podnośniku podstawionym pod jego tył. Okazało się, że ten model miał właśnie taką fabryczną urodę.
A poza tym, jakie to fajnie, kiedy człowiek przekonuje się, że w "szczęściu", jakie go spotkało, nie jest osamotniony.
- 192 -
Miara możliwości
Daniel zaczął mówić. Skończyło się ciągłe "koooo....“. Do tej pory pies, smoczek, telewizor, samolot, butelka z mlekiem, śrubokręt,
talerz, dosłownie wszystko, na co wskazywał małym paluszkiem, określał dźwięcznym "koooo...“. Wyjątek stanowiły dwa słowa
"mama" i "tata".
Rozwijał się wspaniale. Jego śmiech i szczebiot wyrażający niekłamaną radość, wypełniał dom szczęściem. Nie spodziewaliśmy się,
że aż do tego stopnia mógł rozjaśnić nasze życie. Czasami jego dziwne zachowanie wywoływało bardzo sympatyczne wzruszenie.
Odsuwał się, na przykład, na bezpieczną odległość od wystających gałązek przechodząc w pobliżu żywopłotu, a pewnego razu
zaczął płakać, przerażony stąpaniem po wysokiej trawie. Bardziej rozczulała nas ta jego niespotykana wrażliwość niż martwiła.
Szczęścia i radości nigdy za dużo, dlatego doszliśmy do przekonania, choć na ten temat nie rozmawialiśmy, że wspaniale byłoby
mieć jeszcze jedno dziecko. Od dawna nie ograniczaliśmy żadnymi środkami pożycia małżeńskiego; Alinka przestała nawet
zwracać uwagę na kalendarzyk. Rozkosz płynąca z pełnej swobody dodawała fantazji erotycznym poczynaniom. Namiętność
przyhamowana okresem poporodowym, osiągała szczyty. Na rezultat nie czekaliśmy długo. W pierwszych dniach nowego roku
okazało się, że Daniel nie zostanie jedynakiem. Stać się to miało, według obliczeń lekarza, pod koniec lipca lub na początku
sierpnia. Ogarnęło nas ponownie wspaniałe uczucie radosnego oczekiwania.
Wygląd naszego mieszkania uległ zasadniczej zmianie. Za premię wypłacaną przy okazji Bożego Narodzenia kupiliśmy komplet
jasnych, drewnopodobnych mebli. Zakup nastąpił w "Humma“, pod Bad Wörischofen. Ten duży dom handlowy polecił nam Kazik
Szpurkowski. Ze względu na odległość opłacało się tam jeździć tylko czasami i mając w planie duże zakupy. Pewnego razu w oko
wpadł nam śliczny komplet, składający się z wielu różnorodnych szafek, a więc łatwy do transportu i zarazem w przystępnej cenie.
Kolejny nabytek stanowiła rozkładana kanapa, którą odziedziczyliśmy po zmarłej w domu starców ciotce Zygmunta. Wersalka ta,
choć utrzymana w idealnym stanie, nie bardzo pasowała do naszego lekko urządzonego wnętrza. Przykryta jednak cepeliowską
narzutą prezentowała się na pewno lepiej od dotychczasowego, przytarganego z ulicy tapczanu. Przy tej samej okazji, to jest
śmierci ciotki, nasza piwnica wzbogaciła się o następną szafę.
W pracy miałem względny spokój ze stawami, natomiast zacząłem odczuwać plecy. Pewne partie mięśni, szczególnie pod lewą
łopatką, drętwiały. Ortopeda był bezradny. Ból promieniujący po obu stronach kręgosłupa, dokuczał najczęściej pod koniec
tygodnia. Na doprowadzenie się do formy zazwyczaj wystarczał sobotnio-niedzielny wypoczynek. Gdy jednak w któryś z tych dni
należało "dobrowolnie" pracować, kolejny tydzień należał do koszmarnych. Nie mając wyjścia brnąłem dalej.
Z dentystą natomiast sprawa przedstawiała się inaczej. Po którejś wizycie stwierdziłem, że chodzę do sadysty. Stany zapalne lub
ropne, leczył zastrzykami wstrzykiwanymi między zębem a dziąsłem. Ta bardzo nieprzyjemna iniekcja była niczym w porównaniu z
działaniem wstrzykniętego lekarstwa. Przekraczało ono granicę bólu. Postanowiłem zmienić konowała.
Już po pierwszej wizycie w gabinecie nowego stomatologa nie mogłem zrozumieć, dlaczego do tej pory pozwalałem tak brutalnie
znęcać się nad sobą. Metoda nauki na własnych błędach okazała się nad wyraz bolesna, z innej jednak, czyli metody cudzych
błędów, nie mogłem korzystać. Otaczający nas wspaniali ludzie nie wiedzieli, co to kłopoty, żaden grymas ich zadowolonych twarzy
nie zdradzał jakichkolwiek negatywnych odznak.
Ciąża Aliny przebiegała w pogodnej atmosferze. Przeżywaliśmy ją jednak zupełnie inaczej, niż w przypadku Daniela; towarzyszyło
nam opanowanie płynące z doświadczenia. Dodatkową radość sprawiało przeświadczenie, że w przyszłości, biorąc pod uwagę
nasz wiek, dzieciom w dwójkę będzie raźniej.
Na początku lutego dobry nastrój zakłóciła choroba Daniela. Mieliśmy niestety w tym zakresie już pewne doświadczenie. Zazwyczaj
zaczynało się od przeziębienia, a kończyło na ropnej anginie z podaniem antybiotyków. Tym razem jednak, choć początek był
podobny, po dwóch dniach doszedł stan zapalny ucha środkowego.
Wieczorem, szóstego lutego, zawezwaliśmy lekarza; Daniel dostał rozwolnienia połączonego z atakami wymiotów. Dr. Neix
stwierdził dalszy postęp choroby. Zaaplikował zastrzyk penicyliny oraz przepisał czopki przeciwwymiotne i herbatkę o podobnym
działaniu. O godzinie 23.00 pojechałem szukać otwartej apteki. Natychmiast rozpoczęliśmy leczenie. Pierwszy czopek poleciał
zaraz po włożeniu, kolejny udało się zatrzymać. Daniel popijał małą łyżeczką herbatkę w odstępach pięciominutowych, jednak
wymioty nie ustępowały. Strasznie się męczył. Ataki następowały co dwadzieścia minut i w końcu nie miał czym wymiotować.
Wykrztuszał jedynie trochę żółtego śluzu. Najbardziej dramatyczne i potwornie wzruszające było jego samo-uspokajanie. Zaczął
powtarzać pod koniec ustępujących wymiotów niby do siebie, niby do nas: "juś nie... juś nie... juś nie... Po pewnym czasie Alina nie
wytrzymała nerwowo i przeniosła się do drugiego pokoju. Przy każdym jednak ataku przychodziła w coraz większej panice. Nie
mieliśmy wyjścia, dziecko się wykańczało, należało wezwać pomoc.
Dzwonię na pogotowie; polecają mi najpierw skontaktować się z Dr. Neix. Neix jest jednak nieuchwytny. Dzwonię jeszcze raz. Po 30
minutach przyjeżdża Dr. Black. Jest bardzo oficjalny, ale po zorientowaniu się w sytuacji natychmiast wypisuje skierowanie do
szpitala w Landsbergu (w Schongau nie ma dziecięcego oddziału). Sugeruje jednak, abym ze względu na koszty (szacuje ja na 300
DM), zawiózł dziecko sam. Zaszokowany nie wiem jak się zachować. Jest godzina druga w nocy, nie potrafię opanować
zdenerwowania. Widząc wyczerpane dziecko, uznałem dyskusję dotyczącą pieniędzy za nietakt. Wybucham! Black zaczyna się
- 193 tłumaczyć. Przeprasza, ale ze względu na obowiązujące oszczędności tak się musiał zachować. W końcu sam dzwoni na
pogotowie. Karetka przyjeżdża po dwudziestu minutach. Zabieram parę potrzebnych rzeczy. Zapłakana Alina podaje torbę ze
śpioszkami.
W Landsbergu jesteśmy o czwartej. Daniel, nieprzytomny ze strachu, zanosi się spazmatycznym płaczem. Rozbieram go, siostra
podaje piżamkę. Mierzenie, ważenie, przychodzi lekarz, przeprowadza ze mną krótki wywiad, bada Daniela. Pierwsza próba
dostania się do żyły (lewa nóżka od wewnątrz) nie wychodzi. Znowu kłucie i znowu ten niewinny płacz skrzywdzonego dziecka.
Tym razem wszystko jest dobrze; odżywcze krople płyną do organizmu. Uspokajam się trochę. Maksymalnie wyczerpany Daniel
zasypia. Dookoła ust, pod smoczkiem, zastyga gęsta wydzielina. Jakie to wspaniałe, gdy teraz słyszę jego równomierny oddech.
Jedziemy do sali U – 2. Za chwilę siostra przywozi łóżko również dla mnie. Błagalne wołanie o picie. Jedna łyżeczka co pięć minut i
mój strach, aby nie zaczął znowu wymiotować.
"Tato pić..." przeplata "tato buty..."! Te, "tato buty" są nad wyraz przejmujące. Oddycham głęboko – chce mi się potwornie wyć!
Czarne myśli i rachunek sumienia: co człowiek takiego złego zrobił w życiu.
Rano proszę o coś na uspokojenie, ale siostra odmawia tłumacząc, że musiałbym wypić całą szklankę, gdyż mają środki tylko dla
dzieci. Aby czegokolwiek nie przeoczyć zaczynam prowadzić dziennik.
7 lutego. Daniel jest całkowicie zafajdany. Pieluszki z majtkami gumowymi wędrują do kubła. Myjkę po użyciu również należy
wyrzucić. Razem z siostrą zakładam świeże prześcieradło. Uczę się wszystkiego od nowa; składania dwóch pieluch, nabierania
łopatką maści z pudełka, mierzenia temperatury. W tym ostatnim wypadku przez niewiedzę lekko odparzyłem pupę Danielowi.
Pierwszy raz nie wytarłem termometru po środku dezynfekującym i nie użyłem maści przygotowanej do tego celu. Ale jest już
dobrze.
O 14.30 zdrzemnąłem się pół godziny. Czułem się całkowicie wykończony. Błagałem telefonicznie Alinę o przyjazd, abym mógł choć
na dziesięć minut zamknąć oczy. Okazja nadarzyła się na szczęście wcześniej.
Dwa razy tego dnia mój synek dokładnie się ufajdał. Z trudem wcisnąłem w niego pół banana i trochę gotowanej marchewki.
Następny dzień okazał się gorszy: trzy razy wymiotował i zrobił sześć kup. Nawet trudno je było nazwać kupami; po prostu jedzenie
przez niego przechodziło. Przy okazji zwróciłem uwagę na pieluszki: zapach jak u niemowlaka.
9 lutego - jest spokojniej. Daniel nie wymiotuje i nie robi kup. Niestety ma dalej 39° i nie mogę określić, czy jego stan się poprawia.
Robią mu zdjęcie klatki piersiowej; podejrzenie zapalenia płuc.
Wieczorem czytam trochę książkę, którą dostarczyła Margret (sąsiadka Krysi z Peiting), przywożąc na drugie odwiedziny Alinę.
Pierwszy raz Alina przyjechała z Krysią, była jednak przygnębiona, źle się czuła i nie pozostała długo. Rozmawiamy natomiast
często przez telefon. Już w pierwszym dniu, po podpisaniu umowy-zlecenia, dostałem do pokoju aparat.
10 lutego. Pomimo bardzo mocnego, głębokiego kaszlu, Daniel czuje się dużo lepiej. Pierwszy raz po tylu dniach widzę jego
uśmiech. Domaga się, abym czytał bajkę. Zaczynamy rano o 7.00 zmianą pieluszki i mierzeniem temperatury. Myję się i golę, potem
20 przepisowych podnoszeń z rękoma na karku – jak nie mogę biegać to, chociaż mięśnie brzucha muszę rozruszać. Na śniadanie
dwie bułeczki, masło, dżem, kawa; jedzenie w ogóle jest bardzo dobre i estetycznie podane. Czekamy na wizytę. Przychodzi całe
konsylium: szef z żoną i asystentką, plus dwie pielęgniarki. Daniel pomału przyzwyczaja się do badań, chociaż nadal popłakuje.
Łkając powtarza: boli nie... boli nie...
W czasie wizyty za dużo się nie dowiaduję. Szefowa zagadnięta przy wyjściu rzuca parę szybkich zdań. Teraz nie może rozmawiać,
obiecuje przyjść później. Po godzinie, spokojnie przy stole, przedstawia stan pacjenta. A więc: zdjęcie wykazało początki zapalenia
płuc. Uszy itp. to już wiemy.
W zasadzie uspokaja mnie. Tłumaczy, że to jest epidemia powtarzająca się szczególnie na wiosnę. Na oddziale ma również inne
dzieci z Schongau z takimi samymi objawami. Określa to jako ich chleb powszedni, czyli nic szczególnego. Pociesza mnie i radzi
oderwać się od łóżka. Swoim siostrom pozwala pracować tylko 7 godzin i zawsze współczuje tym biednym rodzicom siedzącym non
stop.
Po obiedzie o 11.30, po zaśnięciu Daniela, idę na ponad godzinny spacer. Jest zupełnie wiosennie, świeci słońce. Od paru dni nie
byłem na zewnątrz. Orientuję się, że szpital leży na peryferiach miasta. Okrążam dzielnicę, wstępuję do sklepu, kupuję zeszyt i
mazak. Stwierdzam z pobieżnych obserwacji, że miasto jest bardziej miejskie od Schongau. Prawdę powiedziawszy, mam trochę
dosyć tej naszej prowincjonalności i chłopskiej atmosfery.
Po powrocie widzę jak Daniel rękoma i nogami broni się przed zmierzeniem tętna i żadne perswazje nie pomagają. W rezultacie
siostra musi go na siłę (chyba dość dużą) zbadać.
Właśnie malują korytarz, dochodzący do sali intensywny zapach pogarsza kaszel Daniela. Biedak, choć nic nie ma w żołądku,
połyka tylko tyle, ile zmieści się na łyżeczce z lekarstwem, znowu wymiotuje. Dostaje inhalator, ale w tym smrodzie mało on
pomaga. Tuż przed 12-tą dostał antybiotyk w kroplówce, potem wieczorem około 17.00 po raz drugi. Zjawia się lekarz (chyba po raz
pierwszy) na wieczorną wizytę. Rozszyfrował już naszego artystę; daje mu zawsze po badaniu gardła drewnianą szpatułkę oraz
wsuwa w rączkę zakończenie poduszki. Daniel (podobno wszystkie dzieci to uwielbiają) w czasie zasypiania, a nawet w czasie snu,
bawi się namiętnie rożkiem. Lekarz uważa, że temperatura powinna opaść w przeciągu 24 godzin, choć antybiotyk ma na to mały
wpływ.
Noc z 10-tego na 11-tego: Daniela mocno męczy kaszel, jest bardzo niespokojny. Od rana strasznie marudzi, kaszel nie ustępuje.
Po 12.00 poszedłem na spacer, wstąpiłem do kościoła. W samotności pozwoliłem sobie zdrowo popłakać. W mieście kupiłem bajkę
z ulubionymi "chłopakami". Zastałem Daniela we śnie zabrudzonego po kolana.
- 194 Zadzwoniła Alina; czuje się źle. Wymuszam obietnicę, aby poszła do swojego ginekologa. W rezultacie dostaje kroplówkę. Margret
dostarczyła jej lekarstwa, ale ze względu na swój stan zrezygnowała z dzisiejszych odwiedzin.
Daniel zjadł prawie całego sucharka i popił odrobiną herbaty; trochę poprawił mi tym nastrój. Pomyślałem, że zapalona w kościele
świeczka pomogła. Czytam bajkę. Siostra przynosi wymyślne urządzenie do zwilżania powietrza. Danielowi podoba się bardzo
"dymiąca rurka“ do której mógł wkładać bądź to palec od nogi, bądź to smoczek. Dostał leczniczy cukierek. Nie umie ssać i bawi się
jego wypluwaniem. Nareszcie zasnął, a ja czekam na telefon od Aliny i Krysi.
Godzina 21.25 – wróciłem z oddziału ginekologicznego, sala 139, telefon: 0438. Przed chwilą Margret przywiozła Alinę do szpitala.
Otrzymała skierowanie od swojego lekarza. Wygląda nieźle, choć cały czas ma nudności. Wypełniam ankietę i wracam do siebie.
Daniel dostaje krople przeciw kaszlowi i zasypia. Uspokajam się po rozmowie z szefową; przy tej wirusowej chorobie układu
pokarmowego nie istnieje żadne zagrożenie dla płodu. Nie mogę zasnąć. W nocy majaczę.
12 lutego. Trudno jest podnieść się z łóżka. Jeszcze przed siódmą siostra zleca mycie Daniela; podobno powinienem już to sam
umieć, pomaga tylko przy zmianie pościeli. Po porannej toalecie jem śniadanie – Danielowi podaję lekarstwo i parę łyżeczek HN
(Heilnahrung – pokarm leczniczy). Dzwonię do Aliny – sama podchodzi do telefonu, ale po paru słowach szybko kończy; jest jej
niedobrze. Idę do niej na górę, dostaje czopek, jest śpiąca. Przynoszę jej wodę mineralną. Przy następnych odwiedzinach zastaję
puste łóżko – jest na badaniu ultradźwiękowym. Znajduję ją siedzącą przed gabinetem na krześle, zupełnie śpiącą. Wchodzimy
razem. Na monitorze oglądam po raz pierwszy kolejnego następcę tronu. Widzę wyraźnie zaznaczony kształt płodu: główka, nóżki,
rączki. Lekarz określa ciążę na 14 tygodni, a nie 17 jak wyliczył Dr. Klein z Schongau.
Daniela strasznie skłuto; dopiero za trzecim razem udało się pobrać krew do analizy. Nadal traci na wadze: 12,6 kg łącznie z
usztywnieniem do kroplówki. Na obiad udaje mi się wcisnąć w niego parę łyżek rosołu z makaronem i odrobinę piure. Teraz śpi, jest
12.43. Idę do Aliny, a potem na krótki spacer.
13 lutego. Jestem dzisiaj wyspany. Spałem z przerwami, co dwie godziny od 22.00 do 7.00. Wstałem tak wypoczęty, że zacząłem z
siostrą rozmawiać po polsku.
Wczoraj wieczorem szefowa zmieniła opatrunek przy kroplówce; palce były za bardzo wyprostowane w miejscu, w którym
usztywnienie przymocowano bandażem do łóżka. Teraz widzę opuchliznę – zameldowałem o tym siostrze. Najważniejsze jednak,
że Daniel nabiera apetytu. Na śniadanie zjadł prawie dwa tosty i popił herbatą. Herbatę zresztą już dobrze pociągał w nocy;
musiałem poprosić siostrę o kolejne 120 ml. Tee.
Alina dobrze wygląda, ale ma zmieniony głos i jest w ogóle na zwolnionych obrotach. Dużo śpi. Poszedłem po nią. Pobyła z nami
parę minut, po czym oczy jej zaczęły się zamykać. Następnie, jak w zwolnionym filmie, odpłynęła do swojej sali.
Daniel bawi się autkami i miśkiem zawieszonym na drążku łóżka – prezent od Margret. Znowu nie ma apetytu; zjadł pół sucharka i
popił paroma łykami herbaty.
Godz. 18.33 wróciłem przed chwilą od Aliny – ma porażenie nerwów szczęki. Co się jeszcze zwali na głowę?! Rozmawiałem z
lekarzem; uważa, że jest to reakcja nerwowa. Obawiam się jednak, czy nie dostała za dużo środków uspokajających. Po drugiej
wizycie dzwonię do Krysi, w zasadzie nic nie może powiedzieć na ten temat.
14 lutego. Po raz pierwszy od tylu dni kąpię Daniela, łącznie z myciem głowy. Rano o siódmej jest zawsze marudny. Wyczuwam, że
chciałby dłużej pospać. Po nakarmieniu dzwonię do Aliny – może już mówić. Miała tragiczną noc; wkładała sobie chusteczkę między
zęby, aby ich nie połamać. Czuje się świeżo, choć prawie nic nie spała. Schodzi do nas, jednak zapachy nie pozwalają jej na
dłuższy pobyt. Dzwoni Krysia z pocieszeniami, a następnie Jurek Czerniawski. Z kolei Klaudia rozmawiała z Aliną.
W czasie wizyty lekarz stwierdza poprawę; zapalenie płuc ustępuje. Dziecko jest jeszcze bardzo słabe – gdy go próbowałem
postawić zachowywał się jak w dziewiątym miesiącu. Pupa mu uciekała do tyłu i z trudem łapał równowagę, choć trzymał się
rączkami łóżka. Zaczynam go często sadzać, sam prosi o to. Zwinięta w rulon kołdra z mojego łóżka służy za oparcie. Bawi się
samochodzikiem, wczoraj dostał jeepa z rajdowymi napisami Paryż – Dakar. Po południu przyjeżdża Margret z córką. Jej mocny
kaszel budzi Daniela. Namęczyłem się, aby go uśpić. Chodziłem na zewnątrz przed oknami, wodził za mną wzrokiem tam i z
powrotem, aż wreszcie znudzony zasnął.
Z Margret wróciłem do Schongau. Przywiozłem samochód i aparat fotograficzny. W tym czasie Alina siedziała przy Danielu. Nie
mogę zostawić go samego nawet na chwilę, natychmiast rozpoczyna koncert. Potrafi monotonnie w nieskończoność powtarzać
"tato mośiek“ albo "tato mokry“.
Na koniec dnia dyskusja z szefem, wcześniej z jego żoną, na temat zwolnienia z pracy. Bez rezultatu. Jestem rozgoryczony; tak
jasnej i oczywistej sytuacji, nie mówiąc już o jej dramatycznej stronie, trudno sobie wyobrazić.
15 lutego, budzę się po piątej, ale jestem wyspany. Czytam trochę w łazience. O 6.30 zabieram się za Daniela, gdy przychodzi
siostra jesteśmy gotowi.
Daniel po raz pierwszy siedzi przy śniadaniu przy stole; oprócz tostów zjadł całe jajko. Na obiad z zupy wyłowił makaron i dał się
namówić na kawałek mięsa.
Ze zwolnieniem lekarskim nic nie wyjdzie. Muszę wziąć urlop bezpłatny, a AOK (Kasa Chorych) pokryje za ten czas moje koszty.
Mogę dostać na dziecko jedynie pięć dni w roku.
W czasie wizyty lekarz oświadcza, że w zasadzie Daniel niedługo pójdzie do domu, więc zwolnienie nie będzie mi potrzebne. Robią
uniki na wszystkie strony, ale mimo wszystko dostaję oficjalne oświadczenie o moim pobycie w szpitalu.
Godzina 12.35, ubieram Danielowi majtki, biega w łóżku, ale po chwili ma dosyć i prosi aby przygotować mu posłanie. O 16-tej
przyjeżdżają wszyscy Czerniawscy. Dorotka przywozi w prezencie laleczkę – pielęgniarkę w białym czepku, a Leon śliczny traktor z
- 195 motorem. Daniel niestety, po przebudzeniu przy takiej ilości ludzi, nie mógł dojść do siebie, bał się poza tym Mariana i wąsów Jurka.
Przychodzi Alina, trochę plotkujemy, ale niebawem muszę wyprosić całe towarzystwo. Daniel jest rozdrażniony i długo uspokajam
go, aby coś zjadł na kolację. Sam obżarłem się, jak nigdy, szynką. W czasie wieczornej wizyty lekarz przewiduje, że niedługo
opuścimy szpital.
16 lutego, po normalnych rannych czynnościach (Daniel zjadł dwa tosty z masłem i dżemem) dzwonię do Bellindy. Proszę
kadrowego o następne trzy dni urlopu oraz, gdy zajdzie jeszcze potrzeba, o bezpłatny.
Daniel ma bardzo słabe nogi, boi się chodzić. Zrobił potworny koncert, gdy ubrałem mu dół dresu i zmuszałem do poruszania się w
łóżku bez pościeli.
Boli mnie trochę gardło, Alina ma z kolei katar. Lekarz w czasie wizyty oświadcza, że zrobi jeszcze zdjęcie klatki piersiowej i
prawdopodobnie jutro w południe Daniel będzie mógł pójść do domu.
Obiad je mój rekonwalescent w pokoju zabaw z innymi dziećmi. Idzie mu nawet nieźle, choć potrzebuje dużo przerw na pokonanie
zupy, dwóch klopsów z odrobiną ryżu i kawałkiem kalafiora.
Gdy jadę do miasta po czekoladki dla personelu, Alina, pomimo senności, przychodzi przypilnować naszego syna.
Po otrzymaniu bombonierek siostry mają rozpromienione twarze. Pani doktór również jest zadowolona, gdy dziękując wręczamy jej
efektowne pudełko czekoladek.
Resztę dnia spędzamy w bawialni, gdzie Daniel zaczyna już zdrowo rozrabiać.
17 lutego. W nocy budzę się wiele razy zmuszony do częstego podawania smoczka. Mocno przeżywam wyjście ze szpitala. Rano,
po normalnych czynnościach, pakuję rzeczy. Na koniec kontrolne zdjęcie rentgenowskie i ostatni "pik" – pobranie krwi. Godz. 9.17
wymeldowałem telefon i czekamy na lekarza. Musimy dostosować się do Aliny, będzie wolna dopiero po obiedzie.
Godz. 11.07 jesteśmy po wizycie i ostatecznie Daniel idzie do domu. Cały tydzień ma zażywać lekarstwo na uregulowanie układu
pokarmowego (proszek z kapsułek) oraz krople do uszu. Przez parę dni nie powinien wychodzić na spacer.
Czekają nas jeszcze formalności administracyjne oraz ostatnie badanie przeprowadzone przez młodą lekarkę, no i żegnaj szpitalu!!!
- 196 -
Zmierzch i kolejny świt
Znowu jestem na przymusowym urlopie; Alina musiała pójść do szpitala na zabieg. Dr Klein, obawiając się poronienia, wykonał
"podwiązanie" w miejscowym znieczuleniu. W zasadzie wcześniej chciał to zrobić, ale ze względu na odwiedziny Marysi termin
został przełożony.
Wizyta Marysi wypadła w pięknym okresie, kiedy to bawarskie łąki pokrywa dywan kwitnących mleczy. Nie widzieliśmy się ponad
dziesięć lat. Alinę z Marysią łączył, pewien duchowy związek wynikający z wieloletniego sąsiedztwa ich kreślarskich desek.
Odżywała dawna bliskość i przyjaźń ugruntowana okresem powstawania "Solidarności". Wśród nasyconej słońcem żółtej
przestrzeni powracały biurowe wspomnienia.
Trochę na zasadzie "prycza w pryczę" odżywał incydent z wciągnięciem "na siłę" Marysi do NSZZ. Chyba z wdzięczności za to
regularnie przysyłała mi "Tygodnik Powszechny".
Pierwszy maja, dzięki atmosferze pamiętnych pochodów, pozostanie na zawsze datą wyjątkową. W przeddzień tego dnia
wyruszyliśmy "busikiem" nad Jezioro Bodeńskie.
W nocy było ciasno, ale nie pojechaliśmy na wycieczkę po to, aby się wysypiać. Wczesnym rankiem, osobowy prom przewiózł nas
do Mainau. Upał i mocne wiosenne słońce natychmiast dało znać o sobie. Alina z wyraźnie zaznaczonym brzuchem wolno
wchodziła pod górę. Za nią Daniel niezmordowanie biegał tam i z powrotem, a opiekuńcze odruchy Marysi nie zdołały ujarzmić jego
temperamentu.
Na wyspie, będącej w zasadzie półwyspem, dzięki mostowi, który łączy ją z północnym brzegiem jeziora, panuje łagodny
mikroklimat. Bujna roślinność nadaje otoczeniu egzotyczny wygląd. Zaskakują niekończące się połacie kolorowych tulipanów. Te
barwne plamy, otoczone delikatnością wczesnej zieleni, pogłębiały wiosenną tęsknotę za czymś niesprecyzowanym.
Zafascynowany kwiatami, koncentruję się na robieniu przeźroczy. Specjalne nasadki i filtry zwielokrotniają obfitość kolorów i
kształtów.
Po wielu godzinach, maksymalnie nasyceni przyrodą, siadamy przy fontannie. Źródlana woda orzeźwia nasze świeżo
zaczerwienione twarze, lecz nogi nie nabierają ochoty na dalszą wędrówkę. Postanawiam przyjechać tu jeszcze raz w lecie, gdy
wyspę ogarnie zapach kwitnących róż.
Deszczowe chmury, ani razu w czasie pobytu Marysi, nie przysłoniły nieba. Mieliśmy więc nieprzerwaną okazję do dłuższych lub
krótszych wypadów.
Nic dziwnego, że po tak intensywnym okresie Dr Klein natychmiast skierował Alinę do szpitala. W rezultacie "nierozważna
pacjentka" wylądowała w łóżku w dniu swoich urodzin. Zabieg przeszedł bezproblemowo. Po nim jednak Alina musiała pozostać
przez cały tydzień w szpitalu. Wszystkie obowiązki domowe spadły na moje barki. Dawałem sobie radę, choć przy tej domowej
krzątaninie mijał cały dzień. Po paru kolejnych, nabierając rutyny, mogłem sobie pozwolić na wypad do miasta. Nie spodziewałem
się, że związane to będzie z poważnymi konsekwencjami.
Spacerując ulicami zobaczyłem na wystawie sklepu fotograficznego aluminiową skrzynkę, a w niej dźwiękową kamerę. Nizo 6080,
najwyższej klasy amatorska kamera za dwa tysiące marek - niesamowita okazja! Nie dysponowałem oczywiście taką sumą, wprost
przeciwnie, spłacaliśmy jeszcze w banku pożyczkę zaciągniętą na auto. Nie mogłem jednak oderwać oczu od tego cacka.
Wstąpiłem do sklepu. Sprzedawca położył na ladzie przedmiot moich marzeń. Dotykałem go przez długie minuty trzęsącymi się
rękoma. Na koniec nieśmiało zapytałem czy byłaby możliwość kupienia na raty. Znano mnie, ale oprócz oddawania filmów do
wywoływania i zamawiania odbitek większych zakupów nie robiłem. Właściciel bez ceregieli zgodził się na zapłatę w trzech
częściach. Zaskoczony poprosiłem o zarezerwowanie. Z niewyraźną miną poszedłem do szpitala. Znałem nastawienie Aliny
odnośnie moich zachcianek. Miała już od dawna dosyć zakupu "niezbędnych" rzeczy. Ostatnio po sprezentowaniu sobie spawarki
obiecałem, że wstrzymam się z moimi potrzebami. W czasie drogi utwierdzałem się jednak w przekonaniu, że sytuacja jest bardzo
wyjątkowa i przy pewnych wyrzeczeniach dalibyśmy radę spłacać miesięcznie 700 DM.
Alina oczywiście nie chciała o niczym słyszeć. Żadne argumenty jej nie przekonywały. Nie i już!
Nie mogłem przełknąć tego zdecydowanego "nie". Pasjonowałem się film od dawna i odniosłem w tej dziedzinie pewne sukcesy. W
fotografii nie mogłem pochwalić się ani nagrodami na konkursach ani dyplomami. Kupno tak wspaniałej kamery uważałem za
życiową szansę.
Sam przekonywałem się, że pomimo inwazji kamer video, kręcąc na taśmie filmowej można wykorzystać szerszą gamę
technicznych możliwości, ułatwiających kreatywne wypowiedzi.
Jeszcze przed trzema laty, kiedy Alina była w ciąży z Danielem, kupiłem "Bauera C-35". Nie mogłem oczywiście przyrównać tej
kamery, o formacie super-8, do wysłużonego "Pentaflexa"; łatwość obsługi, jakość obrazu były nieporównywalne. Niemniej od
najwyższej klasy dzieliła ją przepaść.
W zasadzie decyzję podjąłem na samym początku. Czułem, że pachnie to hipokryzją, ale mimo wszystko chciałem uzyskać zgodę
Aliny. W rezultacie miałem dwa złe wyjścia: albo narazić się żonie, albo żałować całe życie niewykorzystanej okazji. Wybrałem
pierwsze.
- 197 Radość Aliny po wyjściu ze szpitala trwała krótko. Nie mogłem dalej robić tajemnicy z zakupu, poza tym technicznie było to
niewykonalne. Chciałem natomiast jak najszybciej wypić nawarzone piwo, odbyć proporcjonalną do winy kwarantannę i zacząć
pełną parą filmować.
"Nie ma pełnego szczęścia" jak mówił przy kartach wujciu Wilu: zdjęcia pierwszego filmu pod tytułem "koza robi hruppp... hruppp...",
zachwycały ostrością, ale dźwięk falował. Kamera poszła do naprawy gwarancyjnej. Po wymianie silnika napędowego (nie
utrzymywał stałych obrotów), stwierdziłem że funkcja "przenikania ujęć" przestała działać. Parę filmów przeznaczyłem na
testowanie. W rezultacie z niepodważalnymi dowodami niewłaściwej pracy ponownie oddałem "moje cacko" do remontu.
Gdy po raz trzeci odkryłem wadliwą funkcję zażądałem zwrotu pieniędzy. Sprzedawca połączył się telefonicznie z dystrybutorem.
Nakłaniano mnie usilnie do kolejnej naprawy, której miano dokonać ekspresowo. Gwarantowano w przyszłości bezproblemowe
działanie kamery. Nie dałem się przekonać! Po półrocznej walce z problemami ogarnęło mnie całkowite rozczarowanie. Dodatkowo
sytuacja na rynku, w sposób gwałtowny, ulegała zmianie: taśmy S-8 drożały, wyraźnie obniżano ich produkcję, w handlu nie
pojawiały się nowe modele kamer; następował zmierzch filmu amatorskiego...
Rozciągnięte w czasie filmowe kłopoty i ich w sumie pozytywny finał nie mogły odegrać zasadniczej roli w naszym codziennym
życiu. Alina chodziła z coraz większym brzuchem. Dr Klein w 99% przekonany był, że będzie to dziewczynka. Nazwaliśmy ją
natychmiast Magdaleną. Na ten jeden męski procent zarezerwowane zostało imię Martin.
Daniel rozwijał się wspaniale. Tak słodkiego dziecka nikt z rodziny i kręgu znajomych nie spotkał. Istniało jednak pewne ale - jego
straszny upór. Jak coś nie chciał zrobić to żadne rozkazy nie skutkowały.
Gdy protestował w czasie jedzenia, musiałem różnymi sposobami odwracać jego uwagę. W zasadzie to Alina odkryła ten skuteczny
sposób zagadywania go. Musiałem mocno główkować, aby na przykład talerz zupy, z przetartym kawałkiem mięsa, znalazł się w
żołądku naszej pociechy:
- Zobacz, misia boli nóżka, nie może chodzić.
- Ten ptaszek za oknem myśli, że twój nowy samolocik to jego kolega.
- Widziałeś jak jeep wjechał na koparkę? Zaraz ruszy pogotowie!
- Słyszysz?... Po schodach idzie na pewno listonosz. Może dzisiaj zamiast listów rozdaje autka.
Czasami jednak nie wystarczało koncepcji lub po prostu brakowało czasu, a klaps za każdym razem odnosił odwrotny skutek.
Alina dość nerwowo przeżywała oczekiwanie na poród. Pewnego wieczoru, po kolacji, poprosiła Daniela o posprzątanie zabawek.
Brzdąc nie reagował. Po kolejnej prośbie złapała za pasek. Gdy to nie poskutkowało wkroczyłem do akcji.
Naburmuszony Daniel siedział na kolankach w bezruchu.
"Poskładaj autka" – nic. Bez reakcji!
"Poskładaj te autka" – zacząłem syczeć przez zęby – dalej nic.
Daniel całkowicie zesztywniał. Postanowiłem na siłę przełamać opór. Ściągnąłem majtki i na gołą pupę przyłożyłem parę klapsów.
Rozpoczął się płacz.
"Posprzątasz teraz autka" – nic!
Po kolejnej porcji jeszcze ostrzejszych razów pupa się zaczerwieniła, ale Daniel nie miał zamiaru ustąpić. Opanowałem wściekłość.
Czułem, że można byłoby z niego drzeć przysłowiowe pasy, a i tak by nie posłuchał. Zaprowadziłem go do łóżka i bez mycia
położyłem spać. Nawet nie protestował. W krótkim czasie zasnął. Przez sen długo łkał. To właśnie łkanie najmocniej bolało. Też
miałem ochotę płakać. Alina wzięła tabletkę na uspokojenie i poszła do łóżka. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Tak kochałem
naszego brzdąca, a tak go skrzywdziłem.
Po pewnym czasie usłyszałem regularny oddech Daniela. Lżej mi się zrobiło, choć nie miałem czystego sumienia. Dałem się
oczywiście wyprowadzić z równowagi. Czy w ogóle nie powinienem reagować i samemu posprzątać zabawki?
Naturalnie można było je na przykład schować, albo wymyślić jakąś inną karę.
Naturalnie można by było, ja jednak wybrałem prymitywny sposób i do tego bezskuteczny!
Słoneczne lato prowokowało do wypadów za miasto. Niezapomniane chwile spędziliśmy nad naszym małym jeziorkiem w pobliżu
Forgensee. Otaczała nas całkowita cisza przerywana dźwiękiem krowich dzwonków. Towarzyszącą nam w czasie śniadania taflę
gładkiej wody, zakłócał jedynie łabędź, dokonujący porannej toalety, oraz odbite w niej alpejskie szczyty i czerwień naszego
"busika". Niestety sienny katar Aliny zredukował do dwóch dni ten bajeczny czas.
Przepiękna pogoda nie była sprzymierzeńcem mojej żony. I tu nie ciążowe kłopoty tylko alergia na pyłki kwitnących traw zmuszały ją
do pozostawania w domu. W takiej sytuacji tylko ja i Daniel korzystaliśmy z gorącego lata. Wspaniałą wycieczkę zrobiliśmy nad
Schleierfälle. Zaskoczony zostałem niecodziennością tego miejsca, przypominającego, znane ze zdjęć, "Plitvicka Jezera".
Wśród zieleni drzew, po omszonym zboczu kanionu spływały potoki wody. Przeróżnego kształtu rozlewiska tworzyły fantastyczne
wodospady. Te z kolei swobodnie spadając zamieniały się na dnie koryta Ammeru w orzeźwiający obłok drobnych kropli.
Poza estetycznymi przeżyciami, nie mówiąc już o licznych zdjęciach, wyniosłem z tej wycieczki rozbite kolano. Maszerowałem w
lekkim obuwiu, na baranach niosąc Daniela. Po paru krokach drogi powrotnej zawróciłem; zapomniałem butelkę z sokiem. Przy
ostatnim zeskoku cienka podeszwa sandała o coś zahaczyła, podwinęła się. Tracąc równowagę myślałem tylko o ciężarze na
plecach.
- 198 Nie lubię basenów, a w zasadzie tłumu gołych ciał skupionych na małej przestrzeni. Gdy jednak do dyspozycji pozostawało nam
parę godzin wyruszałem na rowerze z Danielem na miejskie kąpielisko. W sumie dla dzieci istniały tam idealne warunki; brodziki,
zjeżdżalnia, karuzele, huśtawki. Doszedłem dodatkowo do wniosku, że te pobyty wśród wrzawy rozrabiających rówieśników dobrze
działały na Daniela. Były wręcz konieczne. Szukając zazwyczaj pięknych miejsc na łonie przyrody, cichych i ustronnych,
zapominaliśmy o konieczności kontaktu dziecka z innymi ludźmi.
Lato w Memmingen miało charakter również bardzo nietypowy. Zygmunt z Krysią zabrali rodziców, zaraz po ich przyjeździe z
Polski, na dwutygodniowy urlop do Francji. Wakacje spędzili sympatycznie, jednakże natychmiast po powrocie ojciec wylądował w
szpitalu na skutek uwięźnięcia przepukliny. W zasadzie nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego gdyby się to przytrafiło jakiemuś
wieśniakowi zamieszkałemu, gdzieś na granicy cywilizacji.
Cała rodzina znała charakterystyczny ruch ojca, wykonywany od ponad dwudziestu lat. Ręką w kieszeni spodni manewrował w
okolicach genitaliów. Wiedzieliśmy, że wkładał sobie przepuklinę. Pomimo tak uciążliwych i nieestetycznych okoliczności nie mógł
zdecydować się na operację, choć wiedział, że jest nieodzowna. Było w tym coś niesamowitego; krajał setki pacjentów, ale sam bał
się bólu.
W czasie wakacji, prawdopodobnie na skutek długiej jazdy autem, przepukliny nie udało się włożyć. Po paru dniach doszło do stanu
zapalnego w rezultacie czego wystąpił pogłębiający się obrzęk uwięzionego jelita. Gdy w końcu ojciec przyznał się do zaistniałej
sytuacji Zygmunt, który go badał, był bardzo zaskoczony rozmiarami opuchlizny. Opowiadał później, że czegoś podobnego, w
czasie swojej kilkunastoletniej praktyki lekarskiej, nie widział. Natychmiast oczywiście przerwali urlop i wrócili do Memmingen.
Operacji dokonano dosłownie w ostatniej chwili. Ojciec już nie mógł ani chodzić ani oddawać moczu. Zabieg w zasadzie przebiegł
bezproblemowo, dopiero potem nastąpiły pewne komplikacje; na skutek stanu zapalnego musiano przeciąć woreczek mosznowy.
Ojciec szybko wracał do zdrowia i równowagi psychicznej. Czuł się jednak spacyfikowany. Do tej pory decydował sam o wszystkim
zarówno w życiu osobistym jak i zawodowym. Nie mówiąc już o całej rodzinie, ale również asystenci, siostry, salowe; wszyscy go
słuchali. Sytuacja pełnego uzależnienia, w której się znalazł przerastała jego siły. Chciał jak najszybciej opuścić szpital i zapomnieć
o całej "poniżającej" sytuacji.
Umarła ciocia Cesia.
Przed paroma dniami zadzwoniła Krysia. Wiadomość z Nysy dotarła najpierw do Memmingen. Odbył się już pogrzeb. Gdybym
nawet wcześniej wiedział o tym i tak nie mógłbym pojechać; z Fremdenpass nie miałem czego szukać na polskiej granicy.
Nie mogłem się z tym pogodzić. Nie przygotowałem się na to rozstanie.
Dlaczego dopiero po jej śmierci tak wyraźnie dostrzegłem tę potężną nić bliskości, która mnie z nią łączyła.
"Katowice ‟47, park Kościuszki. Elegancka kobieta w płaszczu, z fantazją przekrzywionym kapeluszu, jasnych rękawiczkach,
prowadzi za rękę małego chłopca w krótkich spodniach." Uliczny fotograf uwiecznia tę scenę.
Mam to zdjęcie w albumie, jest najcenniejsze. Ciocia Cesia niesie w drugiej ręce torebkę z jakimiś ciasteczkami. Nie pamiętam ich
smaku, ale wiem, że na pewno były dobre.
Później podobne zdjęcia robiłem jej z Michałem, Julią i Klaudią w Chorzowskim Parku. Zawsze miała dla nas czas, cierpliwość i
gorące serce.
Wiktora, Jolantę i Łukasza obdarzała identycznym uczuciem. Przekonany byłem, że Daniel i ta nienarodzona jeszcze Magdalena
również zaznają jej miłości.
Ciocia Cesia przyjeżdżała chętnie do Nysy pilnować domu w czasie wyjazdów rodziców. Tak zdarzyło się również tego roku. Pełna
energii i twórczych pomysłów zaprosiła na wakacje swoją przyjaciółkę. Całe życie mieszkała samotnie, ale w "obcych kątach"
potrzebowała bratniej duszy. Nigdy nie narzekała na jakieś dolegliwości, nie chorowała. Danego wieczoru, po kolacji z lampką wina
poszła spać trochę wcześniej. Nie obudziła się więcej. Lekarz stwierdził zawał serca.
Nie będę mógł już nigdy pójść do jej M-2 w Siemianowicach. Lubiłem tam przebywać, były to chwile spokoju, oazy równowagi
odizolowane od nerwowości codziennego życia.
Na małym stoliczku ustawionym w środku pokoju oczekiwały jakieś słodkie wspaniałości. Najbardziej smakował mi zawsze
"śliwkowiec"; masa suszonych śliwek z orzechami, sprasowana między waflami. Ciocia jak coś robiła, wszystko jedno co; obraz,
dywan, czy chociażby ten przysmak, robiła to dobrze. Kieliszek likieru. Niebanalne tematy powyżej powszechności.
Zawsze znajdywało się coś do naprawienia w mieszkaniu samotnej kobiety. Myślałem, że to ja jestem tym, co daje. Strasznie się
myliłem. Jej uczucia nie doceniałem, choć czerpałem z niego zachłannie.
Starszyzna rodziny miała zawsze dość lekceważący stosunek do cioci. "Stara panna?", "Nauczycielka rysunku?", nawet z
znakomitego "śliwkowca" zrobiono "ślizgowiec".
Uczestniczyłem w pewnym sensie w tym chórze: w dzieciństwie zamieniłem żartem jej imię na Cecylia i tak zostało. Nigdy nie
protestowała z tego powodu.
- 199 -
Lubiłem ranną zmianę: całe popołudnie należało do mnie. Niemniej wczesne wstawanie o 4.30 nie należało do przyjemności. Tego
dnia wyraźnie nie potrafiłem się rozkręcić. Po prostu odczuwałem brak snu. Daniel znowu przed trzema dniami zachorował. Jak
zwykle bez objawów kataru, gorączki czy kaszlu doszło do ropnej anginy. Dostał oczywiście natychmiast antybiotyk. Lepiej się już
czuł, ale w nocy spał niespokojne.
Dostałem do zapakowania partię grubych rajstop, maszyna tego nie cierpiała. Problemy sprawiała dodatkowo zgrzewarka.
Podenerwowany nie potrafiłem wyrobić się z akordem.
Około siódmej nie zauważyłem portiera. Klepną mnie po ramieniu:
- Żona twoja czeka na bramie.
- O co chodzi? - Zadałem bezmyślnie pytanie.
Blada Alina stała oparta o ścianę:
- Zaczęło się, mam lekkie krwawienie.
- Poczekaj chwilę, podbiję kartę... Albo nie!... Idziemy od razu!
W domu przywitał nas spazmatyczny płacz Daniela, opartego o poręcz łóżeczka. Uspokoiłem malucha.
Osobiste rzeczy już od paru dni czekały spakowane w torbie. Po paru minutach byliśmy w szpitalu. Zostawiłem Alinę pod opieką
siostry i wróciłem do domu.
Nakarmiłem syna, zadzwoniłem do Krysi prosząc o pomoc. Wskoczyłem pod prysznic.
Pogodny, zimny, sierpniowy ranek uspakajał moje napięte nerwy i osuszał zapłakane oczy Daniela. Byłem spięty, ale nie tak jak za
pierwszym razem.
Wsadziłem do aparatu wysokoczuły film; nie chcąc błyskaniem drażnić ani Aliny ani położnej. Przyjechała Krysia ze swoją
najmłodszą. Po paru pokrzepiających słowach zabrała Daniela na spacer.
Akcja porodowa zaczęła się przed południem i trwała bardzo krótko. Na świat przyszło dziecko lekko przenoszone i odrobinę
podduszone. Po tradycyjnym przywitaniu się z matką na jej piersiach, powędrowało na parę minut pod namiot tlenowy.
Alina dumna i szczęśliwa przyjmowała gratulacje, ale niepokoiła się lenistwem Magdaleny. Przykładała jej pierś, a ta zupełnie nie
chciała ssać. Na szczęście po dobie zmieniła zdanie.
Normowe 3100 gramów ciała, rozmieszczonych na 50 centymetrach jego długości, kontrastowało z wyglądem pyzatej buźki. Dzięki
właśnie tej buzi i grubiutkim nóżkom Magdalenka sprawiała wrażenie dużego niemowlaka, a w sumie była bardzo drobniutka. Jej
poporodowa żółtaczka przeszła szybko, ale Alina musiała dłużej, niż zaplanowano, pozostać w szpitalu. Na skutek podrażnienia
środkami dezynfekującymi, dosłownie nie mogła siedzieć na pupie. Miałem więc okazję do kolejnych odwiedzin, a Daniel do
szalonych zabaw samochodzikami na szpitalnym łóżku.
Po tygodniu, szczęśliwą mamę z przeuroczą córeczką, przywiozłem do domu. Od tej chwili było nas czworo; cztery łóżka, cztery
talerze, cztery brzmienia głosów.
- 200 -
Kalabria „88
Nowy Rok przywitał nas nietypowo; dziesięć stopni ciepła, wiosenny nastrój. Spacerując po zielonych łąkach bez śladu śniegu
odpoczywałem po świętach spędzonych w Memmingen.
Rozmowy z przesadnie lubiącym piwo Zygmuntem, należały jak zwykle do koszmarnych. Bardziej od nich wnerwiało mnie
zachowanie dzieci. Krysia rozpuszczała je bezkonkurencyjnie, nadal pozwalając na wszystko. Nie rozumiałem, dlaczego nie widzi w
tym prostactwa. Nie widzi lub raczej, dlaczego akceptuje otaczające ją prymitywne przykłady. Nie wszystkie przecież dzieci w
Niemczech tak się zachowywały. W czasie pracy, u inż. Grasbergera obserwowałem na przykład jego córkę wychowywaną w
rygorze podobnym do tego, jakiego sam doświadczałem w dzieciństwie. Były, więc dzieci, czy raczej dorośli niedostosowujący się
do ogólnego poglądu: "Das ist mir scheißegal!".
Otoczony styczniowym ciepłem z ulgą rozstawałem się z dramatycznymi przeżyciami zeszłego roku. Samo jego zakończenie, a
szczególnie chrzest Magdaleny, należało jednak do radosnych. Uroczystość miała bardzo przyjemny charakter. Wśród gości byli
Zygmuntowie, przyjechał Michał. Zawiózł nas nawet swoim samochodem do kościoła. Szczęśliwy do nieprzytomności napajałem się
widokiem moich dwóch synów. Rozpierała mnie duma. Co prawda żałowałem, że nie przyjechała ani Klaudia ani Julia, ale
wierzyłem, że w przyszłości i to się zmieni.
Magdalenę do chrztu trzymała Helena. Filmowałem z przejęciem.
Do kościoła przyszła Margret z córką; zaprosiliśmy je na kawę. Wszystkie dziewczyny prześcigały się w podrywaniu Michała.
Świetnie się czuł w tej sytuacji. Nie został jednak na kolacji; nie chciałem zatrzymywać go na siłę. Musiał wracać do szkoły w
Würzburg. Podejrzewałem, że ponadto zobowiązany został odwieźć Julię do klasztoru nad Kochelsee. Irena nie potrafiła, a raczej
nie chciała, poradzić sobie z dojrzewającą dziewczyną. Wolała oddać ją pod opiekę sióstr zakonnych.
Odczuwaliśmy zmęczenie nie tylko psychicznie. Na koniec roku wypadł pokaźny fizyczny wysiłek; zmieniliśmy mieszkanie.
Na parterze w lokalu, o którym marzyliśmy od samego początku, mieszkała rodzina Uhu. W zasadzie z nimi jedynymi
utrzymywaliśmy bliższe towarzyskie stosunki. Uziemieni zostali podobnie jak my przez trójkę małych dziewczynek. Parę razy przy
remiku fajne spędziliśmy czas. Zazwyczaj dopiero po położeniu dzieci siadaliśmy odprężeni do kart. Herr Uhu, aby ciągle nie
schodzić na parter i sprawdzać, co się dzieje, wpadł na pomysł: od siebie dzwonił telefonem do nas. Po podniesieniu słuchawek
odkładaliśmy je na bok. Dopiero płacz któregoś z dzieci, przenoszony siecią, przerywał grę.
Gdzieś w październiku zaskoczyli nas wiadomością. Przeprowadzali się do jednorodzinnego domku. Sami nam zaproponowali
abyśmy wystąpili do Urzędu o przydział ich lokalu. Tak się też stało. Straciliśmy niestety miłych sąsiadów, ale zyskali piękne
mieszkanie.
Zanim do tego doszło musiałem, systemem gospodarczym, wyremontować pomieszczenia. Miałem sporo kłopotów z
przywróceniem ścian do normalnego wyglądu. Wielokrotne malowanie białą farbą nie pokrywało śladów mazaków pozostawionych
przez rozbrykane dzieci. Ich rodzice nie zwracali uwagi na takie szczegóły.
Pierwszego grudnia, po dwutygodniowej pracy trwającej zazwyczaj dwanaście godzin dziennie, wprowadziliśmy się do pachnącego
świeżością mieszkania. Szczęście nasze mierzyliśmy jeszcze polską miarą. Przy porównaniu z siemianowickim M-2, co do
wielkości, komfortu, wykończenia urywała się skala. Gdybyśmy pozostali w kraju to o takim mieszkaniu nawet nie moglibyśmy
marzyć.
Z perspektywy Daniela również nastąpiła zasadnicza zmiana. Zamieszkał w pokoju dziecięcym wyposażonym, z myślą już o
Magdalenie, w piętrowe łóżko.
Również nasza sypialnia całkowicie zmieniła swój wygląd. Kupione okazyjnie za 300 DM meble zachwycały komfortem. Musiałem
trochę pracy włożyć w nadwerężone elementy, ale trud się opłacił. Łoże małżeńskie prowokowało do częstszego w nim
przebywania, a olbrzymie lustra w drzwiach szafy stwarzały dodatkowy nastrój.
Mieszkanie na górze oprócz ciasnoty miało zasadniczy mankament: ściany pokrywała pleśń. Budynek został oddany do użytku za
wcześnie – nie zdołał wyschnąć. Dodatkowe szkody wyrządziły wichury, które wielokrotnie zrywały dachówki. W czasie ulew
pomieszczenia na ostatnim piętrze cierpiały najbardziej. Ostatecznie w walce z pleśnią byłem na pozycji straconej. W mieszkaniu
zadomowił się nieprzyjemny zapach.
Na początku kwietnia rozpoczęło się fotograficzne szaleństwo.
Po długim okresie analiz i uzyskaniu "błogosławieństwa" małżonki, kupiłem w Monachium nowy aparat: Nikon 301. Elektroniczne
cacko, automatycznie ustawiało czas i przysłonę, robiło serię zdjęć z prędkością 4 klatki na sek., samoczynnie naciągało film.
Moją pasją zaraziłem już wcześniej Michała. Z początku zachwycał się trikowymi zdjęciami, w których to na jednym kadrze
umieszczałem tę samą osobę w dwóch różnych pozach. Kupił sobie od razu Exaktę. Gdy jednak zobaczył mojego nikona, nie
wytrzymał i natychmiast stał się posiadaczem canona T 70. Nie wiem skąd miał tyle pieniędzy, uczył się jeszcze, a Irena nie
pracowała. Nie wnikałem w szczegóły, widziałem jednak, że mógł sobie na dużo pozwolić.
Michał bardzo lubił imponować. Jak coś robił, to musiało to wyglądać extra, jak coś miał, to była to rzecz najlepsza. Liczył się
jednak, choć nie w sposób jawny, z moim zdaniem. Przyjechał pewnego dnia z dziewczyną. Nie wyraziłem zbytniego zachwytu nad
jej urodą. Za tydzień przywiózł inną. Ta inna, choć miała 17 lat, wyglądała zupełnie do rzeczy; ładna, zgrabna, wesoła. Lydia, bo
- 201 takie miała imię, choć pochodziła z rodziny polskiej, znała niestety tylko parę słów ojczystej mowy. Potrafiła pomimo tego, tak
naturalnie i miło postępować, że nikt nie czuł się skrępowanym. W sumie stanowili sympatyczną parę.
W słoneczną niedzielę spotkaliśmy się wszyscy w monachijskim ZOO. Michał i Lydia ubrani na biało promieniowali radością.
Magdalena z szeroko otworzonymi oczkami siedziała w spacerowym wózku. Daniel zachwycony wygłupami starszego brata
piszczał z radości; biegał niezmordowany między nami. Alinie, zaprzątniętą rozmową ze swoją matką, też do szczęścia niczego nie
brakowało.
Ja jak zwykle z aparatem i kamerą starałem się wszystko uwiecznić. Nieczęsto miałem okazję spędzać czas w tak beztroskiej
atmosferze; wiosna, słońce, radość i powiew pierwszej miłości, którą przeżywał mój, już dorosły syn.
Urlop we Włoszech zaplanowaliśmy na czerwiec. To najwspanialszy okres. Na południu Europy jest już wystarczająco ciepło, a
zieleń wiosny, walczącej z agresją nadchodzących upałów, stwarza jeszcze uczucie świeżości. Od świtu do zachodu słońca
pozostaje mnóstwo czasu.
Odpowiednio przygotowałem nasz "busik" do wakacyjnej wyprawy. Cały dach pokrył błyszczący, biały lakier. Wmontowany kojec
spełniał podwójne zadanie; Magdalenka mogła się w nim bawić i spać. Daniel dostał specjalne łóżko – hamak zawieszony w kabinie
kierowcy nad siedzeniami. Odkupiłem go od Jurka Czerniawskiego. Jurek właśnie sprzedał swojego, campingowego fiata, a łóżko z
niego pasowało idealnie do naszego auta.
Najwięcej jednak czasu i energii zajęła naprawa wahaczy. Zaraz po urlopie w Hiszpanii zdemontowałem całe tylne zawieszenie i
przerdzewiałe elementy oddałem do naprawy Rafałowi.
Rafał pracował jako spawacz. Zatrudnił się w zakładach metalowych, produkujących silniki elektryczne, co wynikało z ich nazwy, a
de facto wytwarzających kabiny do znanych, amerykańskich rakiet. Poznaliśmy się na lekcjach niemieckiego. Przyjechał do Bawarii
w tym samym czasie co i my. Nasza sytuacja jednak wyglądała odmiennie: dzięki pochodzeniu ojca natychmiast dostał
obywatelstwo, które to ustawiło go na samym starcie w uprzywilejowanej pozycji.
Po roku jeździł sportową toyotą i podrywał wszystko, co się dało. Największe powodzenie miał oczywiście u polskich dziewczyn. Co
jakiś czas przyjeżdżały do niego nowe twarze, nieraz nawet niebrzydkie, no i Rafał gościł je serdecznie przez parę tygodni,
zaspakajając całą paletę swoich nienasyconych potrzeb.
Do remontu wahaczy zabrał się spontanicznie, sam zresztą zaoferował pomoc. W zasadzie "tylko" należało wyprostować i
wzmocnić kawałkami blachy profilowe elementy, które uległy lekkiemu odkształceniu. Pracę wykonał bardzo solidnie i co ciekawsze
nie chciał za nią nic wziąć. Wiadomo, była to typowa fucha, którą realizował w godzinach pracy, korzystając ze sprzętu i materiału
firmowego, niemniej zaskoczył mnie całkowitą bezinteresownością. Miałem na szczęście okazję w przyszłości się zrewanżować.
Samochód czekał przygotowany do drogi w idealnym stanie. Załatwienie wiz w Monachium zostawiłem jak zwykle na koniec. O
włoską wystąpiłem oczywiście dużo wcześniej.
W ADAC wykupiłem pakiet bonów na benzynę i przejazdy autostradą. Pakiet taki przysługujący tylko członkom klubu, był bardzo
fajną sprawą; po pierwsze: w sposób wygodny zastępował liry, po wtóre: kupowało się go po bardzo korzystnym kursie.
W trasę wyruszyłem wczesnym popołudniem, zaraz po pracy. Na granicach potraktowano nas machnięciem ręki. W Weronie, nieźle
już wyczerpany, bezskutecznie rozglądałem się za znanym postojem. Na koniec postanowiłem wyjechać z miasta i właśnie wtedy
Alina zobaczyła poszukiwany plac. Zmęczone dzieci urządziły przed zaśnięciem koncert. Pomimo tego i upału, noc minęła
spokojnie.
Następnego dnia, wypoczęci i w dobrym nastroju, odczuliśmy dopiero pełną radość związaną z rozpoczęciem, trzecich już z rzędu,
włoskich wakacji.
Tegoż dnia dojeżdżamy na wybrzeże Adriatyku. Odwiedzamy stare kąty: Rimini i Gabicce Mare. Na zapleczu jakiejś szkoły w
Pesaro spędzamy noc; męczy mnie katar sienny – musiałem trochę pochrząkiwać.
Na trasie do Ancony "pozwalamy" Magdalence przez pół godziny wyć. Zaczęła histeryzować i nie można było jej uspokoić – w
rezultacie wyczerpana zasnęła. W okolicach Abruzzi, przejeżdżając przez serię romantycznych tuneli, bawimy się z Danielem: "nie
ma... nie ma... nie ma... jeeeest...".
Dopiero na wysokości Paskary flora i upał dają odczuć, że jest się na prawdziwym południu. Przekraczamy tam pierwszy tysiąc
kilometrów. Przed Lesina zjeżdżam z autostrady. Zdziwiony obserwuję jak uprawne pola dochodzą do brzegu morza; po chwili
Alina, trzymająca mapę na kolanach, koryguje: "To jest jezioro".
Rybacki port, betonowe molo, duży plac, tawerna, uliczka prowadząca w górę, stare domy przycupnięte do jego zbocza; jesteśmy w
Rodi Garganiko.
Późna godzina, ogarnia nas spokój wieczoru. Obawiamy się trochę towarzystwa, którego odgłosy dochodzą z pobliskiej knajpy.
Zwycięża zmęczenie.
Po chwili łagodny szum fal, uderzających o piaszczysty brzeg, zagłuszony zostaje miarowym oddechem śpiących.
Budzi nas gorący ranek. Odczuwamy jeszcze brak adaptacji, ale mimo wszystko jest przeuroczo. Jemy śniadanie, kąpiemy się i
ruszamy do miasta. Po zrobieniu paruset kroków stromą uliczką odwracam głowę. Widzę jak przy "busiku" zatrzymują się dwa
samochody. Cały plac jest pusty, a one jednocześnie parkują z obydwu stron naszego auta. Zbiegam w pośpiechu. Młodzi ludzie
okazują sztuczną obojętność. Odjeżdżam.
Zmieniając dwukrotnie miejsce znajduję w końcu, pod dużym fikusem, odpowiedni postój.
W miasteczku budzi się życie. Nie ma turystów. Otacza nas swojskość. Czuję się trochę jak intruz wkraczający do czyjegoś pokoju.
- 202 Wymięty facet, oparty o futrynę drzwi czyta gazetę. Dwie babcie żywo gestykulują przed bramą, która jest z pewnością starsza od
nich obu razem wziętych. Świeżo ogolony jegomość w białej koszuli z krawatem niesie przez ulicę, na małej tacy, dwie filiżaneczki
kawy. Jakaś dziewczyna, wychyla się przez okno dosadnie ukazując jędrność swoich piersi. Z piekarni dochodzi zapach świeżego
pieczywa.
Pobudzony apetyt kieruje mnie w stronę sklepu. Ludzie stojący w krótkiej kolejce kupują przeważnie pizzę. Miałem ochotę na
świeże bułeczki. Pierwszy raz widzę taką różnorodność ciast rozłożonych na ladzie w olbrzymich, prostokątnych blachach. Mam
ochotę wszystkiego skosztować. Określam rękoma wielkość kawałków.
Gdy rozpakowałem w "busiku" przetłuszczony papier Alina nie wytrzymała: "Tyś chyba zwariował! Przecież tego sami nie zjemy."
Zapach szynki mieszał się z zapachem tuńczyka, pomidorów z cebulą, cukinii, z czymś zielonym, nieznanym, egzotycznym i z
parmezanem. Nigdy już więcej nie kupiłem takiej ilości pizzy, którą zjedliśmy, mimo wszystko z dużym apetytem, choć nie w ciągu
jednego posiedzenia. Zdarzenie to stanie się niezapomnianym symbolem trwających wakacji. Niestety nie jedynym.
Planując urlop na półwyspie Gargano wybraliśmy z przewodnika malowniczy camping. Miejsce znane nam było z wyprawy na
Sycylię. Szeroki pas piasku, łagodnym łukiem zatoki, przylegał do zieleni lasu. Błękitna woda, poszarpana delikatną siatką
załamujących się fal, świadczyła o płytkim dnie, rozciągniętym na szerokości dziesiątków metrów. Kolorowe namioty tonęły w cieniu
drzew.
Wymarzone miejsce okazało się kompleksem campingów, rozciągniętym na całym wybrzeżu.
Pierwszy, opanowany przez niemieckich i austriackich "surfingowców", odstraszał przepełnieniem. Następny, mniej ekskluzywny,
ale za to tańszy, oferował już stosunkowo wiele wolnych miejsc. Wybraliśmy placyk na uboczu, przy ogrodzeniu, gwarantujący pełną
swobodę.
Po raz pierwszy ściągnąłem rower z bagażnika, wsadziłem Daniela do jego siodełka i ubitym piaskiem plaży pojechałem zwiedzać
teren.
Przedszkolne dzieci szalały w płytkiej wodzie. Ich rodziców, zadzierających głowy ku słońcu, usypiał bezruchu bezpiecznego
miejsca. Niemieckie turystki odważnie paradowały z obnażonymi piersiami, demonstrując ich wielkością dużą swobodę; swobodę
zazwyczaj odwrotnie proporcjonalną do doznań estetycznych.
Popołudniowe słońce mocno przyrumieniało moją, zadowoloną twarz. Wskoczyłem do wody. Rozebrany Daniel z piskiem radości
starał się mnie dogonić.
Znowu jedziemy rowerem. Nie zwracam już uwagi na grożącą mu korozję; zabawiamy się w łódkę. Prujemy fale wśród beztroskiego
śmiechu.
Alina na leżaku, delektując się błogim spokojem, nie zauważa naszego powrotu. Drzemiąca Magdalena w kojcu, ocienionym
dodatkowo parasolem, monotonie ssie smoczek. Na kamiennym cokole ogrodzenia wylegują się w bezruchu jaszczurki; gdy się
chce do nich podejść błyskawicznie uciekają.
Niestety, nasza wakacyjna beztroska trwa tylko trzy doby.
Siedzieliśmy na plaży nie zapominając oczywiście gdzie się znajdujemy i regularnie, co jakiś czas któreś z nas wracało na camping
zobaczyć, co się dzieje przy samochodzie. Około trzeciej, Alina wróciła trochę zaniepokojona:
- Obcy facet z małym chłopcem podejrzanie się zachowywał. Pójdź tam za chwilę. Widziałam go po raz pierwszy.
- Jak wyglądał?
- Wysoki z ręcznikiem na szyi. Chłopak mógł mieć około ośmiu lat.
Po paru minutach ruszyłem. Nikogo nie zauważyłem. Na drzewie trzeszczała cykada, z za ogrodzenia dochodził dźwięk pobliskiej
łąki. Podszedłem do auta. Rutynowo zacząłem sprawdzać wszystkie drzwi - boczne ustąpiły.
Ktoś myszkował w środku, nie mogłem zorientować się czy coś zginęło. Pobiegłem na plażę.
Alina natychmiast dostrzegła brak białej torebki. Beztrosko położyła ją wcześniej na przednim siedzeniu; nie zostawiała w niej nigdy
wartościowych rzeczy. Dokumenty i pieniądze zawsze nosiliśmy przy sobie.
Brakowało zegarka, kosmetycznych drobiazgów i co najgorsze, zapasowych kluczy do auta i mieszkania.
W recepcji nie widzieli nikogo podejrzanego. Zrobiłem małą awanturę. Przecież za bezpieczeństwo na campingu ktoś jest
odpowiedzialny. Widziałem tylko bezradnie, choć w pewnym zakłopotaniu rozkładane ręce. Poradzono mi abym kradzież zgłosił na
policji, a wtedy oni ze swojego ubezpieczenia będą mogli pokryć straty.
Pojechałem na rowerze do Vieste. Posterunek niestety był już zamknięty.
Następnego dnia zwinąłem nasz obóz i wyjechałem z campingu. Zamiast rachunku napisałem oświadczenie. Odpowiedzialność za
kradzież przypisałem administracji. Poniesione straty wyceniłem powyżej należności za dwie doby.
W recepcji chciano mnie przekonać abym najpierw zapłacił rachunek, a następnie oni, po rozliczeniu, przelaliby na nasze konto
pieniądze. Nie dałem się podpuścić. Pozwoliłem sobie nie liczyć się z ich zdaniem gdyż poprzedniego dnia, jadąc na policję,
zabrałem paszport, czyli innymi słowy "mogli mi nadmuchać".
Najbardziej wnerwiało nas zniknięcie kluczy. O dom stosunkowo nie martwiliśmy się; choć teoretycznie złodziej z campingu, lub jego
kumpel, mógł zdobyć adres i opróżnić mieszkanie. Co jednak mógłby zabierać?... Radio, telewizor, maszynę do kawy?... Nie
połasiłby się przecież na meble.
Inaczej wyglądała sytuacja z autem. Ktoś, kto posiadał klucze, mógł w każdej chwili nas zaskoczyć. Należało więc, dbając
chociażby o spokój nocy, opuścić jak najszybciej okolicę.
- 203 W jednym wypadku rację mieli ludzie z recepcji; nie powinno się zostawiać żadnego otwartego okna w aucie. Nie przyszło mi nawet
do głowy, że przez mały otwór, w sumie wywietrznik, ktoś mógł się wślizgnąć. A do włamania doszło prawdopodobnie w ten sposób;
towarzyszący facetowi, mały chłopiec, właśnie tą drogą dostał się do środka.
Policjanci, a raczej "carabinieri" we Viesta przyjęli nas bezpośrednio, jak starych bywalców. Wypełnienie protokołu, zważywszy
problemy z tłumaczeniem, trwało stosunkowo krótko.
Nie wierzyłem w odnalezienie i zwrot torebki. Chciałem mieć raczej nie tyle czyste ręce, co urzędowy papierek na wszelki wypadek.
Po podpisaniu protokołu, wystukanego na maszynie jednym palcem, a uwzględniającego wszystkie szczegóły, łącznie z wartością
skradzionych rzeczy, z ulgą wyszliśmy do miasta.
W sumie nie było źle. Otoczył nas na rynku gwar beztroskich ludzi. Błękitne niebo zapowiadało wspaniały dzień. Wracał wakacyjny
nastrój.
Wchodząc do sklepu musiałem powycierać Danielowi zapaćkaną buźkę – każdorazowo jak dostawał lody radość z tego powodu
malowała się natychmiast w sposób plastyczny; od ucha do ucha.
Alina, w rekompensacie poniesionych strat i jak zwykle "nie mająca co ubrać", dostała wystrzałowy strój kąpielowy. W czasie jego
przymierzania zawstydził mnie sprzedawca.
Magdalena, znudzona bezruchem, zaczęła marudzić. Wziąłem z wózeczka używany śliniak, aby wytrzeć jej nos. W tym momencie
elegancki Włoch, wrażliwy jak wszyscy jego rodacy na widok łez "bambina", wyciągnął jednorazową chusteczkę z nowej paczki.
Do takich luksusów, szczególnie w czasie turystycznego życia, nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni.
Po zakupach, zjedzeniu obiadu na placu autobusowym, zwiedzeniu miasta zaczęliśmy myśleć o noclegu. Za daleko odjechać nie
mogłem; strajkowały wszystkie stacje benzynowe, a busik nasz na resztkach paliwa pokonać mógł najwyżej sto kilometrów.
Możliwość pobytu w atrakcyjnym Vieste uniemożliwiły przepełnione campingi. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża. Znaliśmy już trochę
półwysep Gargano. Również Michał, ulegając wpływowi moich opowiadań, spędził z Lydią, właśnie we Vieste, zeszłoroczne
wakacje. Przywiózł stamtąd mnóstwo przeźroczy.
Każdorazowe zetknięcie się w tym miejscu z wspaniałościami natury, sprawia dużą frajdę. Trudno przejść bez zachwytu obok
bogactwa kształtów skał i ich szczególnego usytuowania w morzu.
W czasie jazdy zatrzymywałem się więc wielokrotnie. Alina miała dosyć moich wyskoków z aparatem "tylko na sekundę". Nie
zawsze znajdywałem ocienione miejsce, a dzieci, niedorosłe jeszcze, aby ulec zachwytowi, jaki mnie opanował, zaczynały
marudzić.
Zjechałem stromą drogą w wąwozie, nad samo morze. Asfalt kończył się murkiem, za którym nie było niestety oczekiwanej plaży.
Sterczące głazy zalewane falami nie zachęcały do kąpieli. Jeden z dwóch stojących na dole campingowych samochodów odjechał.
Zostawił za sobą szeroki ślad, spuszczanej ze zbiornika, brudnej wody. Zjedliśmy podwieczorek. Dziwnie szybko ogarnął nas chłód.
Przestało grzać słońce zasłonięte skałami. Zrezygnowałem z pływania.
Szosą, biegnącą w stosunkowo dużej odległości od morza, przecinamy półwysep Rossa. Po jego południowej stronie widzę
malowniczy camping. Nie mogę natomiast dostrzec drogi tam prowadzącej. Zwalniam; byle nie przegapić, już raz chciałem tu
dotrzeć - tym razem musi się udać.
Po paru minutach Alina spostrzega starą tablicę na odrapanym słupie. Odczytuje wypłowiały napis: "Fontana delle Rose".
Zjazd na wąską, polną drogę, prowadzącą jak gdyby do opuszczonego gospodarstwa, nie wygląda sympatycznie. Ryzykuję.
Wśród tumanów kurzu, uważając na zawieszenie, dotarłem na campingu. Natychmiast otoczyła nas swojska atmosfera. Dowolność
wyboru miejsca, nieoznaczonego granicami, to jest to, co najbardziej lubimy. Nie dostrzegłem też luksusowych przyczep. Po
paniusiach na szpilkach zniknął wszelki ślad. Sympatycznie się czujemy w otoczeniu autentycznych turystów.
Ustawiłem busik na trawie pod starą oliwką tak, aby ochraniał nas popołudniowy cień. Wszystkie manele, łącznie z ubikacją
wylądowały na zewnątrz. Zamontowałem zadaszenie i hamak.
Sąsiedzi z pobliskiego namiotu przywitali nas w sposób naturalny. Ta sympatyczna para z Monachium od lat spędzała tutaj każdy
urlop. Ładowali do swojego citroena-combi mały namiot i nieraz nawet na długi weekend przyjeżdżali w to, ich zdaniem,
najsympatyczniejsze miejsce. Przeżyliśmy w ich towarzystwie parę niezapomnianych dni. Niezapomnianych chyba również z tego
powodu, że facet miał podobne zainteresowania. Między innymi majsterkował, fotografował, filmował... Posiadał jedną z pierwszych
wideokamer; część optyczną trzymał w rękach, a resztę, połączoną przewodami, w plecaku.
Camping usytuowano na płaskowyżu skarpy. Do morza schodziło się, pokonując dziesiątki stopni, betonowymi schodami. W ten
naturalny sposób rozdzielona została "sypialnia" od "łazienki". Miało to też swoje dobre strony; na campingu panował sielski spokój
w odróżnieniu od szalonego gwaru rozbawionej plaży.
Nasi sąsiedzi zostawiali pod tropikiem namiotu cały sprzęt turystyczny. Zapewnili nas, że na tym campingu nie zdarzają się
kradzieże. Niestety po niemiłych doświadczeniach z dużymi oporami pozbywaliśmy się kompleksu ciągłego pilnowania rzeczy. W
końcu nastąpiło przełamanie, ale boczne okienko zostawało już zawsze zamknięte.
Pas kamienistej plaży ograniczały skały pionowej skarpy. Lekki podmuch wiatru dochodził tylko od strony morza. Ta typowa patelnia
prowokowała do ciągłej kąpieli, a nieskazitelnie przeźroczysta woda skłaniała, nawet zwykle przesadnie ostrożną Alinę, do
nurkowania.
- 204 Mijały dni, czuliśmy się bardzo swobodnie – to samo zdanie miały niestety komary. Wyżywały się głównie na dzieciach. Szczególnie
nieprzyjemnie pogryzły buzię Magdaleny. Wyglądało to tak, jakby złapała jakąś chorobę zakaźną.
Niespodziewana ulewa przerwała ciszę parnego popołudnia. Wieczorna walka z owadami zaczynała nas denerwować. Następnego
ranka widząc szare niebo postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę.
W pamięci mocno zapadła mi Górę Anioła (le Monte-St. Michel) we Francji. Na mapie półwyspu Gargano znalazłem identyczną
nazwę: Monte S. Angelo. Postanowiłem porównać te dwie anielskie siedziby.
"Busik" bez problemu wspiął się na wysokość około ośmiuset metrów. Wjechaliśmy do górskiego miasteczka. Od razu
zorientowałem się, że poza nazwą mało wspólnego mają ze sobą te dwie miejscowości. W najwyższym punkcie wzniesienia
znajdowała się, otoczona fosą, stara forteca. Tak stara, że zakazano do niej wchodzić. Podobno przeprowadzano tam remont, ale
poza staruszkiem-informatorem nikt nie poruszał się po okolicy. Wykorzystaliśmy spokój tego miejsca na zjedzenie obiadu.
Wszyscy wiedzieli gdzie znajdował się najważniejszy punkt miasta. Wąską uliczką zeszliśmy na plac przed kościołem skąd ciemny
tunel sprowadził nas w głąb ziemi. Spodziewałem się czegoś więcej. W małej grocie poza ołtarzem i sprzedawanymi dewocjonaliami
nie dostrzegłem innych atrakcji. Negatywnie nastroił mnie dodatkowo sam ksiądz, który pilnując relikwii Archanioła Gabriela, nie
pozwolił robić zdjęć. Zachował się strasznie agresywnie, tak jakby mogło dojść do zbezczeszczenia świętego miejsca aparatem
fotograficznym.
Anioł Stróż, też chyba obrażony wynikłą sytuacją, przestał opiekować się naszym "busikiem". Po powrocie stwierdziłem, że odpadło
zamknięcia mocujące boczną szybkę. Ktoś znowu próbował dostać się auta, ale na szczęście nie zdążył.
Serpentyny drogi powrotnej, przylegające do południowej stromizny zbocza i widok morza oświetlonego promieniami zachodzącego
słońca, zniwelował pewien niesmak po zwiedzaniu groty w Monte S. Angelo.
W małym miasteczku znalazłem bez trudu warsztat fiata. Tu spotkało mnie duże zaskoczenie; nie dość, że natychmiast przyklejono
do szyby zamek to ponadto wykonano usługę za darmo. Poza tym, pewien młody człowiek wskoczył na potężne "kawasami" i
podprowadził nas w miejsce gdzie dorabiano zapasowe klucze. Zrewanżowałem się puszką niemieckiego piwa, choć nawet tego
gestu podzięki nie chciał przyjąć.
Na pustym campingu pod Manfredonią pozostaliśmy tylko dwie doby. Dosłownie do nas jedynych należał cały teren. Ta
niezależność wykorzystana została w pełni. Również na plaży zapanowała niczym nieskrępowana swoboda. Niestety słońce,
obrażone chyba naszą bezwstydnością, zasłoniło się chmurami i nic nie wskazywało, aby miało zamiar chociażby zerknąć.
Tak więc, niepewna pogoda stała się pretekstem do wyruszenia na szpic "buta".
Gioia Tauro dzieli od Messiny tylko jeden krok. Jesteśmy wyczerpani nie tyle drogą, co marzymy o beztroskim wypoczynku; słońcu,
morzu, rozgrzanym piasku. Z drugiej strony pozostało nam dosyć czasu, aby dotrzeć na Sycylię. Z żalem jednak poskramiam
nienasycone pragnienie; tego roku nie pojedziemy dalej na południe.
Po zwiedzeniu miasta docieramy nad morze. Lekki podmuch wiatru zapowiada koniec upału. Wylegamy wraz z tubylcami na
betonowe molo w oczekiwaniu zachodu słońca niosącego ulgę. Rybackie sieci pachną wodą morską. Suszę koszulę przylegającą
do spoconych pleców. Czekoladowa buzia jedzącego lody Daniela czeka na wytarcie.
W dali na murku, oddzielającym asfalt drogi od piasku wybrzeża, Alina podaje Magdalence kolejną butelką herbaty.
Gioia Tauro nie posiada campingu. Ma być w pobliskim S. Ferdinando, tylko nie wiadomo czy jest otwarty.
Nie mogąc wyjechać z miasta kilka razy dopytuję się o drogę. Bezskutecznie. W rezultacie postanawiam trzymać się trasy najbliżej
morza. Po paru kilometrach jazdy "na nosa" trafiamy na miejsce. Z żenadą stwierdzam: "taki prosty dojazd, a tak skomplikowanie
nam tłumaczono".
Na samym progu dowiadujemy się, że w sezonie urlopowym wszystkie miejsca są zarezerwowane, czyli pozostać możemy tylko do
pierwszego lipca. Znowu nici z dłuższego pobytu, ale parę dni też nas urządza.
Właściciel campingu gościnnie, choć w sposób trochę teatralny okazuje zaniepokojenie buzią Magdaleny. Dobrze wie skąd
pochodzą bąble, ale szuka pretekstu do popisu. Zrywa z drzewa, pod którym zatrzymaliśmy się, garść liści, rozciera je w dłoniach,
podaje do powąchania. Zapewnia: "Na moim terenie nie ma ani jednego owada. Komary nie znoszą tego zapachu".
Silny aromat uderza w nozdrza. Dopiero teraz orientujemy się, że są to drzewa eukaliptusowe, cały camping tonie w ich cieniu.
Od plaży dzieli nas, rosnący na wydmie, las piniowy. Parę ładnych minut trzeba brnąć po gorącym piasku, aby dostać się nad
morze. Zaskakuje nas stromizna brzegu. Nie ma jednak problemu z rozłożeniem ręczników kąpielowych i wyciągnięciem się w
pozycji horyzontalnej. Lekko dobijające do brzegu fale i poruszane przez nie kamienie wywołują jednostajny szum. Subtelny wiatr
łagodzi ciepło promieni słonecznych. Jest tak dobrze, że mam ochotę na drzemkę. Mieć nie znaczy móc. Daniel i Magdalenka na
taki luksus nie pozwalają.
Na campingu, poza zapachem eukaliptusów i monotonnym brzękiem pszczół szalejących w koronach tych drzew, nie ma innych
atrakcji. Nasyceni więc słońcem i wodą jeździmy po południu do miasta. Oprócz nielicznych zabytków odkrywamy tani sklep z
ciuchami i butami.
W kupionych tam lekkich sandałach skórzanych będę chodzić wiele sezonów i nie uda mi się już nigdy zdobyć coś tak wygodnego.
Po "antykomarowej" kuracji, nie wykorzystując do końca limitu dni, ruszyliśmy w kierunku domu. Z całego urlopu, odliczając czas na
drogę powrotną, pozostał jeszcze pełny tydzień. Przeznaczamy go na jakieś wspaniałe miejsce. Po wjechaniu stromą drogą do
Nikotery oglądamy z żalem, pozostawiony w tyle, łagodny pas wybrzeża. Przed nami góry.
- 205 Trzymając się jak najbliżej wybrzeża trafiamy na Capo Vaticno.
Pas żółtego piasku łagodnie zanurza się w lazurowym morzu. Barwa przeźroczystej wody zmienia, zależnie od głębokości,
intensywność. Malowniczość zatoczki podkreślają malutkie wysepki porośnięte wodorostami, a między nimi kolorowe żagle
surfingów.
Docieramy do zatłoczonego campingu położonego na nierównym zboczu. W ostateczności znalazłoby się jedno miejsce, ale
zostalibyśmy uziemieni na cały tydzień, gdyż do tego miejsca można byłoby dojechać tylko przy jednorazowej akcji poprzestawiania
namiotów.
Niemiecki turysta, namawia nas na zostanie. Nie zna tak pięknego miejsca jak to, a uważa się za konesera włoskiego wybrzeża.
Przyznaję mu racje. Alina jest jednak negatywnie nastawiona.
Tłok na campingu, brak możliwość pojechania do miasta na zakupy, a do tego wysoka cena, przeważają przy podjęciu decyzji.
Pozostaje więc nam bajeczna kąpiel, zrobienie zdjęć i dalej w drogę.
Po paru kilometrach widzimy napis: "Marco Polo - Camping". Nazwa pachnie przygodą, ale zjazd wąską dróżką ze stromej skarpy
wywołuje skurcz czterech liter.
W popołudniowych promieniach połyskuje granat morza. Wkomponowana w niego charakterystyczna sylwetka wulkanu Stromboli
wyzwala niesprecyzowaną tęsknotę za czymś odległym, tajemniczym.
Po wąskiej dróżce traktor mozolnie wciągał przyczepę campingową.
Decyduję się zejść najpierw na piechotę. W recepcji zapewniają mnie, że nie powinienem mieć problemów ani z zjazdem ani z
wjazdem. A gdybym miał wątpliwości to oni służą pomocą.
Miejsce mnie zachwyca. Wyczuwam specyficzny nastrój, choć nie wiem jeszcze, na czym on polega. Decyduję się na pozostanie.
Alina boi się stromizny. Zabiera dzieci i schodzi z nimi za autem. Busik posłusznie, metr po metrze, zsuwa się w dół. Asekuracyjnie,
zbliżony do wewnętrznej krawędzi drogi, nie wyrabiam się na zakręcie. Sto osiemdziesiąt stopni pokonać więc muszę w paru ratach.
Dalej za wirażem idzie już jak po maśle.
Camping leży dosłownie nad samym morzem. Z jednej strony plaża z drugiej pionowa ściana skarpy. To ona właśnie wytwarza
specyficzny nastrój. Nie chodzi w tym wypadku tylko o miłe odczucie wzrokowe. To dźwiękowe jest silniejsze. Utworzona
amfiteatralnie ściana z piaskowca, jak muszla koncertowa, zwielokrotnia odgłos fal, ruch morza, szum wiatru.
Dojrzałe cytryny opadłe z drzew "zaśmiecają" ubity piasek. Zielone liście palm bananowych, wielokrotnie w ciągu dnia podlewane,
nadają świeżości rozgrzanemu powietrzu. Urok terenu podkreślają nawet urządzenia sanitarne o wystroju bizantyjskim,
wkomponowane w zieleń otoczenia. Oczarowani egzotyką miejsca nie opuszczamy campingu przez parę następnych dni. Mamy
nareszcie to, czego szukaliśmy od początku; słoneczną pogodę, czystą wodę, brak komarów i nieograniczoną swobodę.
Sielankę przerywa brak gazu. Jadę więc, zabierając tylko Daniela, po pełną butlę do Tropei. Krążąc po wąskich uliczkach, w
poszukiwaniu sklepu ze sprzętem turystycznym, zniewala mnie urok tego południowego miasteczka. Postanawiam tu przyjechać z
Aliną pierwszego lipca "na szaleństwo". Dzień ten obchodzimy co roku pamiętając o pierwszej, wspólnie spędzonej nocy.
Zastanawia mnie nadwrażliwość Daniela. Obserwuję na przykład taką sytuację: w czasie zabawy piłka wpada do morza. To
wywołuję natychmiastową rozpacz mojego syna; nie boi się wody, ale wysokie fale uniemożliwiają ratunek. Bezradnie wyciągnięte
rączki i pisk przerażenia porusza na plaży wszystkich. Jakiś wyrostek wyciąga wreszcie piłkę z wody i w lekceważącym geście
podaje ją Danielowi. Ten mocno obejmuje swoją "bamm... bamm..." i zanosi do auta. Nie da się już więcej namówić na taką
zabawę. Prawdopodobnie ryzyko utraty skarbu wyższe jest od przyjemności korzystania z niego.
Zabieram go na plac zabaw. Lubi karuzelę. Przeskakuje z jednego siedzenia na drugie i wymaga ode mnie tego samego. Wydaje
się, że zapomniał o stresie z piłką. Ale czy na pewno?
Dzień pierwszego lipca, zgodnie z planem, spędzamy w Tropei. Cykam dużo zdjęć, filmuję. Alina paraduje w nowych spódnicospodniach, butikowym prezencie z okazji naszej rocznicy. Ładnie w nich wygląda. Obserwuję ją ustawioną pod światło, gdy
promienie słoneczne prześwietlają lekki materiał - jest ekstra seksy. Czuję straszną ochotę na zbliżenie, a nie wypada mi nawet
klepnąć ją w pupę.
Alina dobrze wie jak na mnie działa. Popychając wózek prowokująco kołysze biodrami. Napięcie rośnie. Wśród rzeszy eleganckich
urlopowiczów pozwalam sobie jedynie na przytulenie, a to wywołuje jeszcze większe podniecenie.
Jak łatwo sprecyzować szczęście. Oto mam w zasięgu ręki: Alinę pozwalającą słońcu i wiatrowi podkreślać dojrzałość kobiecych
wdzięków, zamazaną lodami buźka Daniela i jego szczebiot, Magdalenę na wózku z butelką soczku w jednej rączce, a drugą zajętą
zabawą paluszkami swojej gołej stópki.
Czyż można chcieć czegoś więcej?...
Wbrew pozorom odpowiedź na to niby retoryczne pytanie jest twierdząca.
Tak!... Zawsze chce się więcej. I tak jest dobrze, bo to chcenie stanowi twórczy bodziec w każdej dziedzinie. Więcej wiedzieć,
więcej przeżyć, dokonać, doznać.
Czym innym jest jednak umiejętność cieszenia się z tego, co się ma, a czym innym zadowolenie: "Jak się nie ma, co się lubi to się
lubi, co się ma."
Jak się ma, co się lubi, to się chce mieć i lubić więcej! Żadna sztuczna wstrzemięźliwość tego nie zmieni. Ograniczam się nie
dlatego że chcę; dlatego bo muszę.
- 206 Chciałbym oczywiście zostać na campingu "Marco Polo" jeszcze tydzień, dwa, nawet całe lato. Niestety kończył się urlop i
musieliśmy wracać do domu.
Powrót to na szczęście nie koniec wakacji. Zaplanowałem w drodze powrotnej zwiedzenie paru ładnych miejsc.
Na skutek sztormu wyruszyliśmy dzień wcześniej. Alinę wystraszyła zalana falami plaża, a ja, nie mówiąc już o Danielu, nie miałem
ochoty kąpać się w zmąconej morskiej wodzie.
"Domy bez dachów" - tak nazwał Daniel pozostałości po greckim mieście powstałym przed około 2650 laty. Paestum, bo o tym
zabytku minionej kultury jest mowa, zachwyciło mnie w pierwszej kolejności swoim rozmiarem. Zachwyt mieszał się z
zażenowaniem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego do tej pory nie zetknąłem się nigdzie z tym wspaniałym urbanistycznym dziełem.
Jak to było możliwe, żeby nikt z rodziny, czy znajomych nie wspomniał o nim? Czemu nie natknąłem się na jakieś zdjęcie?
Na mapie widniała, oznaczona gwiazdką, nazwa miejscowości, do której trudno było przyłączyć włoski akcent. W informatorze
ADAC znalazłem krótką wzmiankę: " 61. Paestum. Kawałek starej Grecji. Wewnątrz kwadratowego muru stoją trzy potężne, dobrze
zachowane doryckie świątynie z VI i V wieku przed Chrystusem. Istnieje również spuścizna z rzymskich czasów...".
Polski Mały Przewodnik Turystyczny nadaje podobnej informacji historyczny rys, a zwrot: "...złe powietrze okolicznych bagien i
późniejsze napady Saracenów stopniowo wyludniły miasto..." nastawia nawet trochę negatywnie.
I to wszystko, parę krótkich, suchych zdań.
Wśród kwitnących oleandrów, po płaskich kamieniach Świętej Drogi, starszej od rzymskiej Via Appia Antica, Alina popychała wózek
ze śpiącą Magdaleną. Daniel kucał przy każdym szeregu mrówek przekraczających rzadko już uczęszczany trakt. Spokój wieczoru i
znikoma ilość turystów pogłębiały plastyczny odskok w przeszłość. Posejdonia, zamożne handlowe miasto, nie tętni już życiem
tysięcy mieszkańców. Kamienie jej domów posłużyły jako budulec powstającemu dawniej Salerno. Żal jest mi również nazwy:
Posejdonię Rzymianie zmienili na Paestum. Nie chce się wierzyć, że miasto to zapomniane aż do XVIII wieku, przetrwało w tak
dobrym stanie do naszych czasów.
Wzrok zwiedzających przyciągają w pierwszej kolejności świątynie.
Największa z nich, II świątynia Hery, nosi mylną nazwę świątyni Posejdona. Należy ona nie tylko do najlepiej zachowanych świątyń
greckich na całym Półwyspie Apenińskim, ale w ogóle uważana jest za najpiękniejszą spośród wszystkich doryckich budowli
sakralnych. Stanowi najbardziej dojrzały wzór tej architektury. Wywiera wrażenie siły i monumentalności, a zarazem ładu
wewnętrznego i właściwie ujętych proporcji.
Druga, poświęcona Atenie, określana jest niestety nadal jako świątynia Cerery. Choć najmniejsza, posiada istotne znaczenie;
została przekształcona przez Konstantyna Wielkiego, na mocy Edyktu Mediolańskiego, na kościół katolicki.
Najstarsza z kolei "bazylika", nie ma nic wspólnego, tak jak nazwa sugeruje, z budowlami sądowymi lub kościelnymi. W
rzeczywistości zbudowana została również na cześć bogini Hery.
Wśród kwitnących oleandrów, po płaskich kamieniach Świętej Drogi, starszej od rzymskiej Via Appia Antica, zmierzaliśmy w
kierunku wyjścia ponaglani przez porządkowych. Dobiegał końca czas zwiedzania. Z kosmyków włosów Daniela spadały kropelki
potu. Kończył się dzień, ale upał trwał.
Zza ogrodzenia, popijając Coca-Colę, gotowi do dalszej drogi, patrzyliśmy na wspaniałą przeszłość.
Tylko parędziesiąt kilometrów od tego miejsca znajdowała się, znana na cały świat Pompeja, dymił Wezuwiusz. O tym wszyscy
wiedzieli, a o istnieniu Posejdonii pojęcie mieli tylko nieliczni. Dlaczego o niej zapomniano? Zapomniano?... A może przemożny
wpływ takich bogów jak Hera, Atena, Zeus, Afrodyta czy chociażby Posejdon na życie praojców naszej kultury, był za bardzo
widoczny.
Wśród kwitnących oleandrów, po płaskich kamieniach Świętej Drogi, starszej od rzymskiej Via Appia Antica ślizgały się czerwone
promienie, zmęczonego dzienną wędrówką, słońca. Odjeżdżałem z radosną wiarą, że następnego ranka słońce to niezmiennie, tak
jak przez ostatnie dwa tysiące lat i siedem stuleci, oświetlać będzie Posejdonię.
Pędząc szeroką autostradą w kierunku codzienności przejeżdżam obok Rzymu. Celowo nie zatrzymuję się w Wiecznym Mieście.
Ostatnim akcentem, mijających wakacji, ma stać się Tivoli.
W otoczeniu różnorodnych fontann, wśród odgłosu płynącej wody, odgłosu wkomponowanego w zieleń drzew i omszałość
pomników, dominuje spokój. W tym spokoju szukam równowagi w łączeniu przeszłości z teraźniejszością.
- 207 -
Od wakacji do wakacji
Czerwony busik z białym dachem był symbolem czasu wolnego od zmartwień. Wiązał się jednoznacznie z przyjemnością i radością
życia. Druga - techniczna strona medalu błyszczała mniej atrakcyjnie; skorodowanemu staruszkowi ciągle coś dolegało. Kuracja
odmładzająca stawała się coraz bardziej kłopotliwa i kosztowna. Po powrocie z Kalabrii nie miałem już zapału, aby uszczelnić
spocony olejem organ napędowy. Jednak pozostawiane na asfalcie coraz większe plamy sygnalizowały konieczność
natychmiastowej ingerencji.
W warsztacie, do którego pojechałem zamówić tarczę sprzęgła, pierścienie uszczelniające i inne części potrzebne do naprawy,
zobaczyłem czerwonego fiata "131 mirafiori" ze sportowymi oponami. Cena 3500 marek ekscytowała. Herr Kurz, właściciel salonu,
widząc moje zainteresowanie, zaproponował próbną jazdę. Ruszyłem.
Po powrocie, mechanik odbierający auto, zadał prowokacyjne pytanie: "Prowadził pan już kiedyś osobowy samochód?"
Musiałem zachowywać się dość dziwnie. Czyżby moje podekscytowanie było aż tak widoczne?
Zdawałem sobie doskonale sprawę, że ostatnie lata spędzałem za kółkiem dostawczej furgonetki i co? Zapomniałem jak się siedzi
niżej?
Nie potrafiłem opanować zachwytu i chęci posiadania. Nie jeździłem jeszcze czymś takim. Przyspieszał prawie jak BMW ojca, a
komfort jazdy nie dał się z niczym porównać; przyciemnione szyby, miękkie, kubełkowe siedzenia, spokojna, prawie niesłyszalna
praca silnika i ten pisk opon przy ostrym starcie!
Wszystko cacy, tylko skąd wziąć pieniądze. Herr Kurz i na to miał sposób. Zaproponował wpłatę 900 marek, a resztę na 36 raty.
Wypadało po 78 marek miesięcznie. Na takie warunki mogliśmy sobie pozwolić.
Alina, która bardzo źle znosiła awarie "busika", szczególnie te nieprzewidziane, z podobnym zachwytem podeszła do całej sprawy.
Po próbnej jeździe nie miała nawet zamiaru wysiąść; chciała natychmiast nowym autem wracać do domu. Bała się, aby ktoś nas nie
uprzedził.
I tak nieprzewidzianie, zaledwie w parę dni po powrocie z urlopu kupiliśmy kolejnego fiata.
Na tę decyzję wpływ miał jeszcze jeden fakt. Krysia namówiła Zygmunta na kupno używanej, campingowej przyczepy. Tak bardzo
propagowali zalety turystycznego spędzania wakacji, że i nam ten sposób zaczął się podobać. Ponieważ spędzaliśmy urlopy w
różnych miesiącach istniała możliwość wypożyczenia od nich przyczepy.
Busik przystosowałem jak umiałem do campingowego życia, jednakże miejsca na ten cel było w nim bardzo mało. Z jednym
dzieckiem dało się wytrzymać. Z dwójką stawało się to coraz bardziej męczące. Oglądając przyczepę Krysi, wyposażona w
lodówkę, zlewozmywak, ogrzewanie, szafki, i inne tego typu rzeczy, zdawaliśmy sobie sprawę z prymitywnych warunków
panujących w naszym pojeździe. Delektując się więc przyjemnością jazdy nowym fiatem 131 myśleliśmy już o nowej formie
spędzenia przyszłych wakacji.
Magdalenka kończy pierwszy rok życia. Hucznie obchodzimy ten dzień. Dom pełen gości, głównie maluchów. Przyjechała Krysia z
Zygmuntem przywożąc szóstkę dzieci: swoje trzy dziewczynki plus trójkę Zosi.
Sierpniowy dzień tonie w słońcu. Na zielonej bawarskiej łące szaleją polne koniki, za nimi, z piskiem radości, gonią dzieci. Wszyscy
są pogodni, nawet Zygmunt nie moralizuje. Jesteśmy szczęśliwi, żałujemy tylko, że nie ma Zosi, która jest zanurzona głęboko w
polskiej, niespokojnej rzeczywistości. Nie ma czasu na nic – niestety tak już będzie zawsze.
Daniel poszedł do przedszkola. Pierwsze ranne rozstania miały dramatyczny przebieg. Płakał, a łzy jego bolały potwornie. Czułem
się winny. To, że znalazł się wśród obcych stanowiło normalną kolej rzeczy, ale to, że nie potrafił się z nimi porozumieć miało
głębszy wymiar. Jego szeroko rozwarte oczy, nerwowe napięcie buźki, bezradnie opuszczone rączki wyrażały straszny rozmiar
nieszczęścia.
Szybko zrozumiał, że nikt mu nie zrobi krzywdy, polubił swoją wychowawczynię i zaczął się bawić. Nie przepadał jednak za
towarzystwem mówiącym coś, czego nie rozumiał. Z czasem opanował dosyć monotonną, niemniej skuteczną technikę
porozumiewania: na każde pytanie odpowiadał twierdząco "Ja...". Po paru dniach zaczął przynosić do domu pierwsze niemieckie
słowa, niemniej główną formą jego porozumiewania pozostały nadal oczy. Nimi chłonął i przekazywał wszystko.
Z tym związana jest późniejsza święto-mikołajowa historia:
Po rannej zmianie miałem wolne popołudnie, więc mogłem z moim łobuzem uczestniczyć w imprezie.
Rodzice usiedli na ławeczkach po jednej stronie sali, a dzieci na podłodze w drugiej i rozpoczęły popisy tego, czego się nauczyły w
ostatnim czasie.
Po występach do sali wkroczył Święty Mikołaj i maluchy jeden po drugim podchodziły do niego. Gdy przyszła kolej na Daniela ten
stanął w przyzwoitej odległości przed dostoją figurą. Święty Mikołaj, spokojnym tonem, poprosił go, aby podszedł trochę bliżej.
Daniel głośno i zdecydowanie, choć z pewnym zażenowaniem odpowiedział "Ja...", i stał dalej na swoim miejscu. Gdy sytuacja
ponownie się powtórzyła do akcji wkroczyła wychowawczyni. Skłoniła moją pociechę do zrobienia paru kroków. Wyczuwałem
potężne stremowanie, ale nie nastąpiło najgorsze: nie rozpłakał się ze strachu.
- 208 Oczywiście Święty Mikołaj na wszystkie stawiane pytania usłyszał w odpowiedzi Ja... Ja... Ja... Te "Ja" stawały się coraz szybsze,
tak aby maksymalnie przyspieszyć całą ceremonię.
W sumie przedszkole wywierało pozytywny wpływ na całą rodzinę. No, może poza chorobami, które Daniel łapał na okrągło. Katar,
kaszel, gorączka... Syropy, czopki, antybiotyki... Katar, kaszel, gorączka... Te powtórzenia zaczęły występować z zastraszającą
regularnością.
Upłynęło dużo czasu, wiele nieprzespanych nocy aż w końcu zastosowanie hemoterapii położyło koniec wszystkiemu.
Pewnego dnia w jesienne, ponure popołudnie przyjechała Irena. Wyglądała i zachowywała się stosunkowo poprawnie. Poszliśmy do
miasta. Na jarmarku, z okazji jakiegoś święta, kupiła dzieciom winogrona. Nawet sprawiała wrażenie opiekuńczej. Nie mogłem si ę
domyślić powodu tych odwiedzin. Nie przypuszczałem, aby chciała nawiązać jakieś bardziej normalne stosunki. Niemniej po paru
dniach przyjechał Michał i przywiózł Magdalence olbrzymiego, większego od niej samej, pluszowego słonia. Robiliśmy mnóstwo
zdjęć i wydawało się, że rodzinne więzi stają się bliskie.
Po ostrej zimie, pod koniec lutego mocno przygrzało słońce. Odezwała się, jak zwykle o tej porze, nieokreślona potrzeba
poszybowania poza granice codzienności. Rozbudzała ona marzenie o przemierzaniu dalekich tras, nad którymi unosi się w oddali
miękkość falującego powietrza.
Krysia po przekonaniu Zygmunta, obiecała wypożyczyć nam w czerwcu przyczepę. Nie miałem jednak zaczepu holowniczego.
Nowy kosztował ponad 1000 marek; na taki wydatek nie pozwalał nasz budżet. Zacząłem szukać używanych. W Peiting u Fiata nic
nie mieli, niemniej zaproponowali kupno starego samochodu z zamontowanym hakiem. Kosztował 500 marek. Identyczny model jak
mój, nawet w tym samym kolorze tylko, że w gorszym stanie. Nie zastanawiałem się długo. Potrafiłem przecież bez problemu
przemontować konstrukcję zaczepu, a cała reszta na pewno mogła się przydać na części zamienne.
W ten sposób stałem się właścicielem trzeciego auta.
W czasie załatwiania spraw papierkowych Herr Kurz zapytał czy mam jeszcze busika? A jeżeli tak, to czy nie chciałbym go
sprzedać? Jakiś jego klient szukał takiego fiata. Zaproponował cenę 3540 marek. Nie zastanawiałem się ani chwili. Po prawie pięciu
latach eksploatacji mogłem dostać tyle samo ile zapłaciłem przy kupnie. Oczywiście wiele przy nim zrobiłem i auto prezentowało się
wspaniale. Podpisałem natychmiast umowę.
Zygmunt zgodził się na pożyczenie przyczepy jednakże miał pewną prośbę. Podłoga przy wejściu ledwie się trzymała. Koszty jej
naprawy w specjalistycznym warsztacie wyższe byłyby od ceny kupna. Oczywiście zorientował się po niewczasie.
Z zadowoleniem podjąłem się zadania. Wiedziałem, że potrafię tanim kosztem dokonać remontu, a poza tym wcześniejsze
zapoznanie się z tym domkiem na kółkach było nam na rękę. Obcując z czymś dłużej staje się to bliższe, sympatyczniejsze. Tak też
zdarzyło się z przyczepą - nie będąc naszą została naszą.
W Europie wiele się dzieje, widać skutki "pierestrojki", trzęsie się berliński mur, w Polsce Okrągły Stół - Solidarność zwycięża, choć
nie jest przygotowana do przejęcia władzy, a ja... wybieram się na najwspanialszą wakacyjną wyprawę.
Jedziemy na koniec Europy, oczywiście w kierunku zachodnim, bo do przeciwnego, pomimo sympatycznego Gorbaczowa, mam
nadal awersję.
Wybieramy się do Portugalii, kraju bardzo egzotycznego, o czym przekonuje nas już sama wizyta w ambasadzie. Inni ludzie, inny
porządek.
Na początku maja otrzymuję o nich list, jest tak elegancki i oficjalny, że sprawia wrażenie dyplomu; zawiadamiano mnie o
przyznaniu wiz.
W końcu wszystko jest załatwione, pozostaje tylko kupno zabawek. Dzieci są na szczęście jeszcze w tym wieku, że uspokajają je
prezenty dozowane według potrzeby i pewnego schematu. Długie godziny jazdy mijają dzięki temu w stosunkowo znośnej
atmosferze.
Cała Francja tonie w narodowych barwach. Przed dwustu laty zburzono Bastylię. Mój Boże tylko 200 lat, a tak niedawno wydawało
mi się, że były to strasznie odległe czasy.
Przejeżdżamy przez Belfort i oczywiście wpadamy do Mirków. Są przygotowani na naszą wizytę. Goszczą mamę z kraju, jest więc
podwójna okazja do nocnych Polaków rozmów. Mieszanka trunków przewyższa nasze możliwości. Pomimo tego trudno zapomnieć
smaku zająca, przyrządzonego przez Renię. Po północy całe towarzystwo zmienia lokal i jeszcze parę godzin urzędujemy w naszej
przyczepie.
Rano budzi nas upał, o kacu nawet nie ma, co wspominać. Chcąc ominąć duży ruch jedziemy na południe drogą "bis". Jedziemy, to
za dużo powiedziane – wleczemy się. Przeżywam koszmar, zły jestem na siebie; tak bardzo lubię prowadzić samochód, delektować
się każdym kilometrem mijanej drogi, a tak strasznie jestem zmęczony. Za Vienne mam już dosyć. Zbawieniem okazuje się w
Péage de Roussillon uroczy camping pachnący nowością i czystą wodą wypełniającą basen.
- 209 Następny dzień ma już kolor słonecznej normalności.
W kierunku granicy między Narbonne a Perpignan staję w lesie na przydrożnym postoju. Na ogół ze względu na długość auta i
przyczepy trudno jest znaleźć odpowiednie miejsce. Zazwyczaj nie można się zmieścić, albo za ryzykowne jest wjeżdżanie w
wąskie dróżki.
Zadowolony, że udało mi się nareszcie zatrzymać, wysiadam i relaksowo rozprostowuję ramiona.
-
Mais non!!!... Mais non monsieur!!!.. Je la travaille!!!...
W pierwszej chwili wydaje mi się, że to nie do mnie wykrzykuje podenerwowana dziewczyna. Nie mam jednak wątpliwości.
Jestem zaskoczony przedziwną sytuacją. Nie dziwią mnie tupiące ze złości zgrabne nogi ładnej dziwki, której przeszkodziłem w
podrywaniu klientów. Rozbawia mnie bezpośredniość i grzeczna forma. "Ależ nie!... Ależ nie proszę pana!!!. Ja tu pracuję!!!..."
Mój Boże! Uszami wyobraźni słyszę taką scenkę rozgrywającą się w swojskiej scenerii. Wiązanka odpowiednio akcentowanych "s",
"ch" i "k" odstraszyłaby każdego intruza stającego w tak niewłaściwym miejscu.
A ja mogę z uśmiechem zadowolenia, aby nie powiedzieć podniecenia, jeść przygotowaną przez Alinę kolację i podziwiać widok,
skąpo okrytych, kobiecych wdzięków. Niestety trwa to krótko; podjeżdża ciężarówka i dziewczyna zgrabnie, co świadczy o dużej
wprawie, wskakuje do szoferki, no i ... koniec przyjemności – oczywiście mojej.
Hiszpanię przemierzamy w pośpiechu. Drogi krajowe są dobre, ale kiedy mamy dosyć czerwonych świateł w miejscowościach, albo
kiedy trzeba się wlec za konwojem ciężarówek, korzystamy z płatnych autostrad. Upał znosimy nieźle. Przyczepa, nawet stojąca w
słońcu, daje schronienie. Na trasie znajduje się wiele ocienionych postojów. Nierzadko zdarzają się obok nich place zabaw i
sanitariaty. W każdym publicznym miejscu woda bieżąca jest standardem. Na stacjach benzynowych można za parę groszy, nieraz
za darmo, dostać plastikowy worek z kostkami lodu.
Kordoba jest mocnym punktem na naszej, urlopowej marszrucie.
Ojciec radził nam przed wyjazdem: "Koniecznie musicie tam pojechać". Lubił sięgać do łaciny. "Rzymianie nazwali ją Colonia
Patrica".
W mieście pomimo rannych godzin panuje upał. Szukam parkingu. Trudno jest w ogóle znaleźć miejsce, a co dopiero w cieniu. Na
szczęście, na kolejnym placu, wycieczkowe autobusy sygnalizują taką możliwość. Wciskam się w wolną lukę. Nad nami
orzeźwiająco szeleści dach zielonych liści. Ogarnia mnie zdziwienie. Na ziemi leżą dorodne pomarańcze. Jest ich taka ilość, że
muszę po niektórych przejechać. Dlaczego nikt ich tu nie zbiera?
Kordoba to przede wszystkim znany wszystkim meczet Omajjadów – Mezqita-Katedral. Idąc tam, nie musimy pytać się o kierunek,
no bo gdzie indziej mógłby zmierzać taki tłum turystów.
Las setek kolumn (dokładnie 850 sztuk), poprzez system malowniczych arkad podtrzymujących sklepienie, musi zrobić wrażenie na
każdym – nawet na kimś, kto nie ma pojęcia o architekturze. W pierwszej chwili oszałamia jedynie rozmiar budowli. Dopiero po
zagłębieniu się, gdy uspokaja cisza i półmrok, przychodzi zachwyt nad kunsztem i finezją oglądanego arcydzieła.
Alina bezszelestnie popycha po kamiennych płytach spacerowy wózek. Siedzącej w nim Magdalence bardzo odpowiada panująca
atmosfera; po paru minutach zamyka oczka. Ja w zadumie robię zdjęcia, a Daniel jak zwykle, mając do dyspozycji dużą przestrzeń,
biega tam i z powrotem. Zastanawiam się nad pewnym podobieństwem: nade mną wspaniałe sklepienia, a myślę o Paestum czyli,
według określenia Daniela, o "domach bez dachów". Skojarzenie nie architektoniczne, lecz czasowe. W okresie, kiedy Paestum
znajdowało się u szczytu rozwoju tu, w miejscu, na którym stałem, tętniła życiem półmilionowa metropolia z całą nowoczesną,
miejską infrastrukturą. Kordoba była obok Bizancjum najpotężniejszym miastem Europy.
Czy aby na pewno wiedzieli o tym wszyscy przybywający tu turyści?
W pobliżu Mezquizy dochodzimy do rzymskiego mostu nad Guadalquivir.
Nad brzegiem tej rzeki stajemy znowu w Sevilli, a pod koniec dnia oglądamy, po drugiej stronie Rio Guadiana, kolejny, odległy
brzeg. Na przeciwną stronę można dostać się tylko promem. Co prawda na mapie zaznaczono bezpośrednie połączenie i
przerywaną kreską drogę szybkiego ruchu, ale to jeszcze melodia przyszłości. Jesteśmy w zasadzie zadowoleni. Przypomina nam
to przeprawę na Sycylię. Tu jednak odległość jest mniejsza, promy skromniejsze i podróżujących dużo mniej. Odczuwa się, jak
nigdzie indziej, przekraczanie granicy. I to przekraczanie nie tylko w znaczeniu geograficznym.
Przy wyjeździe z promu zaczepiam hakiem o nadbrzeże i "grzęznę" jak statek na mieliźnie. Blokuję cały ruch. Parę krzepkich
ramion popycha nas. Zawieszenie nieprzyjemnie skrzypi. Po parosekundowym wysiłku mięśni, wspomaganym pracą silnika, stoimy
na portugalskiej ziemi.
Celnicy przy kontroli paszportów proszą o wypełnienie jakichś karteczek. Podejrzewam złośliwość za kłopoty z wjazdem, ale nie;
wszystkich zobowiązywano do podobnej formalności.
Wieczór... Wieje przyjemny wiatr, dotarliśmy nareszcie do wymarzonej Portugalii. Jestem zmęczony po dniu pełnym wrażeń. Na
campingu w pobliskim miasteczku Monte Gordo mam już dosyć, a szukanie właściwego miejsca trwa bez końca. Pracownik recepcji
obwozi mnie po całym terenie i mam wrażenie, że po prostu chce sobie pojeździć. Miejsc przecież jest cała masa, a on uważa, że tu
za krzywo, tam za daleko do prądu albo od sanitariatów. Staję jednak w pewnej chwili i w brew jego woli oświadczam, że na danym
placu zostaję.
Jesteśmy do tego stopnia niezadowoleni z obsługi, że postanawiamy następnego dnia jechać dalej. Dodatkowo, na wystawionym
przy wjeździe rachunku, odkrywam przy escudo o jedno zero za dużo.
- 210 Noc jest jednak fantastyczna. Budzimy się pełni słońca i energii. Wiatr buszuje w koronach wysokich pinii. Zamocowane do ich
konarów olbrzymie płachty materiału ocieniają sąsiednie namioty. Wokoło sami tubylcy, są uprzejmi i bezpośredni. Pomagają nam
przetoczyć przyczepę w bardziej odpowiednie miejsce. Widać, że spragnieni są kontaktu z cudzoziemcami. Mają, jak na
zachodnioeuropejskie warunki, dosyć prymitywny sprzęt turystyczny. Nasi sąsiedzi, lekarze z Lizbony chwalą się z pewną
satysfakcją składaną przyczepą własnej produkcji. Mój francuski z paroma portugalskimi słowami plus słowniczek wystarcza na
potrzeby campingowej konwersacji.
Od plaży dzieli nas ulica. Nad szerokim pasem "bałtyckiego" piasku unosi się lekka mgła. Jest przyjemnie rześko. Delikatny wiaterek
ożywia kolorowe parasole. Uprzedzeni, zabezpieczamy się przed zdradliwym słońcem. Magdalenka jest całkowicie osłonięta. Nawet
skarpeteczki jej nie przeszkadzają; woli unikać bliskiego kontaktu z piaskiem.
Niespodziewanie szybko musimy uciekać na camping. Piekące plecy uświadamiają nam, że nie w pełni doceniliśmy ostrzeżenia. A i
samo południe nie oznacza tu słońca stojącego w zenicie. Warszawę od Lizbony dzieli 30° czyli 2 godziny, natomiast zegarki tam i
tu pokazują ten sam czas.
Postanawiamy zostać na campingu jeszcze parę dni. Nie chodzi tylko o leczenie oparzenia. Alina zmuszona jest zrobić pranie na
skutek czego dookoła przyczepy powiewają przeróżnego koloru i wielkości majtki. Przy okazji dzieci kopią wszędzie dziury w
piaszczystym terenie, ja biegam z nikonem.
Faro urzeka nas swoim niepowtarzalnym urokiem. Nie możemy niestety zatrzymać się długo. Jedyny camping pęka w szwach.
Miejsca na nim należy rezerwować już w styczniu. Wolny placyk, uśmiech losu, nadający się raczej na namiot, zajmować możemy
tylko przez dwa dni. Rano plaża, po południu zwiedzanie miasta. Sielankowy nastrój zakłóca jedynie pobliskie lotnisko. Komentarz
do kręconego filmu będzie w tym miejscu brzmieć następująco:
""Faro – stolica Algarve, zaciszny port.
Czujemy się już bardzo urlopowo.
Specyficzna, rozgrzana słońcem egzotyka w połączeniu z melancholią oderwanego od reszty kraju i Europy obszaru daje przyjemny
koktajl."
Zdaję sobie sprawę, że na tym wspaniałym wybrzeżu, ograniczeni czasem, zobaczyć możemy tylko parę wybranych miejsc.
Na campingu w Portimao jest przestronnie, luksusowo no i w związku z tym kosztownie. Alina przechodzi kryzys – nie wytrzymuje
upału. Powietrze stoi w miejscu, nie pomagają otwarte okna. Jesteśmy oddaleni od wybrzeża parę kilometrów, a stare oliwki, choć
dające przyjemny cień zatrzymują nawet najmniejszy powiew wiatru. Parę minut jazdy na plażę diametralnie odmienia sytuację.
Znowu jest świeżo i radośnie. Daniel, biegając po żółtym piasku, goni uciekające fale. Magdalenka, bez pieluchy, wywija łopatką w
cieniu wysokiej skarpy. Alina odżywa w wodzie. Spokoju nie zakłócają motorówki z wyjącymi silnikami, a na redzie, smukłe sylwetki
luksusowych jachtów podkreślają jego ekskluzywność.
W pobliżu Lagos przekonać się można, z jaką fantazją i energią fale kształtowały tutejsze wybrzeże. Żółto-ceglaste skały zanurzone
w różnorodnych odcieniach błękitnego morza czarują bajecznymi kształtami.
Wyrzeźbione w nich tunele i groty oglądamy z poziomu lustra wody. Sternik, spełniający jednocześnie funkcję przewodnika,
wynajętej na godzinę łódki, znajduje nazwę dla każdego dziwu natury. Jest więc "nos de Gaulle‟a", "dziurka od klucza", kształty
męskie i w zdecydowanej przewadze wypukłości kobiece. Rozbawia nas jego dowcip i fantazja. Zapisuję to wszystko na taśmie
filmowej.
Lagos to nie tylko przepiękne wybrzeże. Z nazwą tego miasta wiąże się ciemna karta ludzkiej historii, o której najchętniej
zapomnieliby Europejczycy i US Amerykanie. Ludzie Henryka Żeglarza w XV wieku podbijali świat i dotarli do Czarnej Afryki. Przy
okazji krzewienia chrześcijaństwa łapali Murzynów. Lagos stało się pierwszym światowym ośrodkiem handlu niewolnikami.
Niewątpliwie właśnie Portugalczykom zawdzięczamy rozkwit niewolnictwa, z którego później tak hojnie korzystali, Anglicy, Francuzi,
Holendrzy i w końcu Amerykanie.
Po Lagos krążyłem pośpiesznie. W cieniu wąskich ulic, w cieniu pogłębionym cieniem przeszłości nie odczuwałem ani lekkości ani
chłodu.
Południowo-zachodni obszar Algarve to całkowite bezludzie. Camping przy Praia d.Ingrina przypomina raczej pole namiotowe. Na
pagórku, z dala od drogi i plaży, na rozległym terenie bez bram i ogrodzenia, panuje całkowita swoboda. Znajduję miejsce
stosunkowo blisko sanitariatów. Obok para Francuzów tak rozbija dwuosobowy namiot, aby nasza przyczepa ochraniała ich od
wiatru. Są naturalni, czujemy się nieskrępowani. Na każdym kroku spotykamy bezpośredniość. Niemcy podróżujący VW –
autobusikiem, radzą uważać na wodę i nie używać jej nawet do mycia zębów. Mają dramatyczne doświadczenia ze swoim
dzieckiem.
Samotna blondynka z Hamburga, o pociągających kształtach i dość wulgarnej urodzie, siedzi tu za darmo cały sezon. Pomaga w
utrzymywaniu czystości.
Do plaży, ze względu na odległość, dojechać musimy autem. Na szerokim pasie żółtego piasku widać nielicznych wczasowiczów. W
kierunku brzegu leniwie toczą się zaspane fale. Lekki wiaterek delikatnie ochładza opalone ciała. Wydaje się, że jest to siódme
niebo. Wydaje się... Przy wejściu do wody następuje szok, głęboki szok! Całkowite zaskoczenie, niezrozumiała sytuacja. Ocean jest
- 211 lodowaty. O pływaniu nie ma mowy. Za żadne skarby świata nie zanurzę się nawet do pasa; nie mam zamiaru narażać w tym lodzie
mojej męskości.
Co to za cholerny mikroklimat! Przepiękne otoczenie; zielone kamienie w geometrycznym porządku urozmaicają rozległą
płaszczyznę spokojnego brzegu. Promienie słońca intensywnie prażą, a moje stopy drętwieją, gdy chcę do wiaderka nabrać wodę.
Najprzyjemniejszym przeżyciem tego miejsca staje się "Eintopf". Francuzi, sąsiedzi z campingu, poradzili nam skosztować
regionalne danie w tutejszej tawernie. Zamawiam na szczęście jedną porcję. W pełni nam wystarcza olbrzymi talerz wypełniony po
brzegi, niejednokrotnie trudną do zidentyfikowania ilością smakowitości, pochodzących zarówno z morza jak i z lądu.
Po południu jedziemy zobaczyć pobliskie miasteczko - Vila do Bispo. Jesteśmy jedynymi turystami. Wśród uliczek pokrytych
nieregularnym brukiem, panuje cisza. Niskie domki, wciśnięte jakby za głęboko w ziemię rażą bielą ścian. Stojące na zewnątrz
kamienne wanny-pralki dziwią bezruchem. Siedząca w cieniu bramy wiekowa babunia je czereśnie zagryzane chlebem.
Rząd bezzębnych staruszków odpoczywa w cieniu drzew na drewnianej ławce przed kościołem.
Nasz strój i wakacyjny nastrój kontrastuje z tym miejscem. Tu czas stoi. Stanął przed stuleciami. Zabłąkany turysta nie jest w stanie
poruszyć go.
Do Sagres jadę z Danielem. Miasto słynie z założonej przez Henryka Żeglarza szkoły nawigacji, która obecnie zamieniona została
na schronisko dla młodzieży. Mnie interesuje sam przylądek. Stąd rozpościera się wspaniały widok. Ginący za horyzontem granat
Atlantyku, oglądany z skalnej platformy, nadaje pragnieniom lekkości. Tak wiele się chce.
Wysoki brzeg ciągnie się na zachód aż po pionową ścianą przylądka Św. Wincentego. Nazwa jego związana jest już bardziej z
legendą niż z historią.
Św. Wincenty to jednak opiekun narodowy.
Dla Daniela historia czy legenda, teraźniejszość czy przeszłość nie sprawia problemu. Z jednakowym zainteresowaniem ogląda
dostawczy trójkołowiec czy też, chroniące dawny fort, średniowieczne armaty.
Alinę denerwuje na campingu wiatr wzbijający tumany kurzu, mnie zimny ocean. Spacery nadbrzeżną skarpą, przepełnioną
aromatem ziół, muszą też mieć swój koniec. Jedziemy na północ.
Droga jest urocza; wspaniałe widoki, zapach oleandrów, niecodzienność okorowanych dębów, harmonia natury. Wszystko oprócz
nawierzchni. Dwieście kilometrów pokonujemy w przeciągu jednej doby. Koszmarne dziury i nierówności. Potwornie się wleczemy.
Na całe szczęście czas nas nie popędza. Humor tylko psuje postrzelony Francuz prowadzący renault. Zdenerwowany
prawdopodobnie moim wolnym omijaniem wertepów, "przygazował" i w niebezpiecznym manewrze wyprzedzania zahaczył o
lusterko. Rozbił je i nawet się nie zatrzymał. W pierwszej chwili, zapominając o przyczepie, chciałem go gonić, ale odpuściłem. Po
posklejaniu, przeźroczystą taśmą, kawałków szkła, ruszyłem dalej.
Setubal to ostatni postój przed Lizboną. Na camping docieramy zmęczeni i nie marudzimy przy wyborze miejsca. W sumie jest nam
wszystko jedno i tak nie ma tu możliwości kąpielowych. Nareszcie znajdujemy się wśród ludzi. Powrót do cywilizacji. Rodzi się
jednak pewne "ale".
Realizując swoje wakacyjne zachcianki nie zauważaliśmy na wybrzeżu Algarve ubóstwa tubylców, lub traktowaliśmy je jak coś
naturalnego. Tu w Setubal, dużym portowym mieście u ujścia Rio Sado, zaczynamy czuć się nieswojo. Zdajemy sobie sprawę, że
nasze stare auto, wysłużona przyczepa, parę uciułanych marek stanowi dla wielu bogactwo.
Na nabrzeżu kupowałem rano świeże ryby. Za półtora kilograma sardynek zapłaciłem około 150 Esc - niecałe dwie marki. Cena
wydaje mi się bajecznie niska do chwili, kiedy słyszę kobietę targującą się o, mniejszą od mojej, porcję. Sprzedawca spuszcza do
70 Esc.; dla kupującej jest to jeszcze za duża kwota. Do transakcji nie dochodzi.
W pobliżu centrum, po idealnie czystym asfalcie, zmęczony mężczyzna w zniszczonej marynarce popycha rower. Przywiązana do
ramy roweru wiązka chrustu pozostawia na ulicy ślady. Na lśniącym nowością motorze podjeżdża policjant - gest jego nakazu
poraża wymownością.
U zbiegu dwóch wąskich uliczek, niedaleko Kościoła Jezus, stoi stary dom. Biel pobliskiego, świeżo odrestaurowanego klasztornego
muru kontrastuje z jego wypłowiałą farbą obdrapanej elewacji. Nad drzwiami wejściowymi, na balustradzie balkonu pierwszego
piętra zawieszono transparent. Na czerwonym tle widnieje sierp i młot, a pod nim napis: PARTIOO COMUNISTA.
Potwornie razi nas ostro zarysowana różnica poziomów życia. Nie widzimy jednak żebraków, natomiast uczciwość zaskakuje.
Poszedłem wieczorem z dziećmi pod tusz. Przy rannym ubieraniu nie mogliśmy znaleźć sandałów Magdalenki. Alina straciła humor;
kupiliśmy je tuż przed wyjazdem. Gdzie mogły się zapodziać? Jedynym logicznym miejscem były sanitariaty. Minęło jednak 12
godzin. Poszedłem tam bez przekonania. Gdy rozglądałem się, szukając ich pod umywalkami, zagadnęła mnie sprzątaczka. Po
wytłumaczeniu jej czego szukam pokiwała ze zrozumieniem głową i po chwili przyniosła sandałki z naturalnym pytaniem: "Czy to
te?".
- 212 Nad miastem dominuje potężna twierdza – Castelo Sao Filipe. Ta strategiczna fortyfikacja sprzed wieków, zachowana w idealnym
stanie, przyciąga tłumy turystów. Do niezapomnianych należy widok z jej murów rozciągający się na ocean i mierzeję. Robię wiele
zdjęć. Ustawiam aparat na statywie dzięki czemu powstaje niezapomniane ujęcie naszej czwórki na tle odległych hoteli Troi.
Troia to nazwa półwyspu i turystycznego osiedla na jego końcu. Słynie z przepięknych plaż.
Płynąc tam promem, pierwszy raz w życiu widzę, niedaleko burty, beztrosko figlujące delfiny. Po zejściu na ląd czujemy mocne
podmuchy wiatru, woda nie zachęca do kąpieli. Idziemy do miasta. Trudno jednak nazwać miastem kompleks luksusowych hoteli z
idealnie utrzymaną, dookoła nich, zieloną trawą. Czuje się obcy kapitał i światowe życie. Obserwujemy wielu ludzi, szczególnie
młodych, przypływających tu wyłącznie po to aby otrzeć się o ten zagraniczny luksus.
Lizbona stanowi główny punkt programu naszej wakacyjnej przygody.
Pojedyncze krople deszczu towarzyszą nam przy wjeździe do miasta. Z napięciem oczekuję na widok mostu "25 Kwietnia", którego
sylwetkę znam z licznych fotografii.
Rzeczywistość jest nieporównanie wspanialsza. Zawodzący odgłos kół, toczących się po ażurowej nawierzchni salowej konstrukcji,
zawieszonej wysoko nad wodą, wzmaga dreszcz emocji.
Autostrada się kończy. Otacza nas rytmiczny puls nieznanej metropolii. Z powodu rozmiarów przyczepy nie mogę nigdzie stanąć.
Szukamy campingu. Pytani przechodnie kierują nas na północ. Po kilkunastu kilometrach, stosunkowo łatwo i szybko, docieramy do
celu. Przed recepcją czekamy w długiej kolejce. Wolnych miejsc, na szczęście, nie brakuje. Wjeżdżamy na olbrzymi teren położony
na łagodnym wzniesieniu. O jego wielkości świadczy duża ilość, utrzymanych w idealnej czystości, sanitariatów. Wśród zieleni, za
ogrodzeniem, widnieje nowoczesny basen. Zaskoczenie sprawiają krążący z krótkofalówkami pracownicy. Ich liczebność świadczy
o bezpieczeństwie, ale też śmieszy. Wydaje się, że na każdy namiot lub przyczepę wypada po jednym pilnującym.
Szybko coś jemy i zniecierpliwieni gnamy do miasta. Zaparkowanie auta w centrum, nawet bez przyczepy, stanowi nie lada sztukę.
Krążąc po ulicach docieram do olbrzymiego placu nad Tagiem. W pierwszej chwili myślę, że imponujące budynki zamykające z
trzech stron Praça do Comércio, to siedziba rządowa lub parlament. Niepewnie podjeżdżam do szlabanu; może mnie wpuszczą?
Nie ma żadnych ograniczeń, tylko muszę zapłacić za postój. Staję wśród setek aut na olbrzymim parkingu. Praça do Comércio, w
dosłownym tłumaczeniu to Plac Handlowy, wbrew nazwie, nie mający nic wspólnego, z jarmarkiem. Miejscu temu istotnej powagi
dodaje, centralnie usytuowany, olbrzymi pomnik króla José I.
Idziemy do starego miasta. Podekscytowany podążam na spotkanie z Elevador-em. Strasznie chcę zobaczyć kolejne dzieło inż.
Eiffela.
Gotycka konstrukcja ze stali w niczym nie przypomina wieży w Paryżu. O jej wielkości nie świadczy wysokość, lecz smukła,
ażurowa elegancja. Kupujemy bilety jak do tramwaju. Winda przewozi nas, wraz z rzeszą mieszkańców z dolnego do górnego
miasta. Ta przyjemność trwa w sumie tylko parę sekund. Na górze, w podziwianiu rozległej panoramy miasta, przeszkadza druciana
siatka. W jej oczkach bez problemu mieści się jednak obiektyw aparatu.
Stromizną wąskiej uliczki wdrapuje się staruszek - zębaty tramwaj.
Gentelman we fraku i karykaturalnie powiększonym cylindrze sprzedaje gazety.
Nostalgiczne stare miesza się na każdym kroku z błyszczącą nowoczesnością. Ludzie zajęci swoimi sprawi, nie zwracają uwagi na
spojrzenia kamer.
Następnego dnia wybieramy się do Blém. Ta część miasta najmniej ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi. Przed prawie 250 laty
kataklizm obrócił w gruzy całą Lizbonę.
W Belém (w polskim tłumaczeniu Betlejem) zachował się jeden z najwspanialszych skarbów architektury – Mosteiro dos Jeronimos.
Po wkroczeniu na krużganek klasztoru Hieronimitów nie chce się wierzyć, że człowiek znalazł się w obrębie budowli sakralnej.
Egzotyczny przepych, specyficznie ozdobionej budowli, przywołuje skojarzenia z baśniowym pałacem w królestwie fantazji.
Intensywny zapach kolorowych róż, kwitnących wśród harmonijnie ułożonych klombów eskaluje zaskoczenie i zachwyt.
Alina z Magdalenką na rękach, stojąc w centralnym miejscu galerii, pozuje do zdjęć. Udaje mi się też cyknąć parę razy nieustannie
rozbieganego Daniela. Poświęcam cały film na ujęcia detali i łapię za kamerę.
Liny, takielunek, przyrządy nawigacyjne, rośliny i zwierzęta, wszystko z czym stykali się Portugalczycy w czasie tworzenia swego
imperium, znalazło miejsce w mistrzowsko wykonanej ornamentyce. (Styl ten nazwano manueliński.)
Nie dziwi mnie zupełnie, że członkowie stowarzyszenia czuli się bardzo swobodnie w atmosferze dostatku. Rozwiązłość pobożnych
braciszków doprowadziła w XIX wieku do zlikwidowania zakonu. Pomieszczenia klasztorne zamieniono na muzea.
W Torre de Belém chroniono bogactwo, jakie płynęło z podboju świata. Portowa forteca, a zarazem latarnia morska, wybudowana w
początkowych latach XVI wieku, wzbudza zachwyt niepowtarzalną sylwetką architektonicznej bryły. Czystemu stylowi
manuelińskiemu lekkości dodały mauretańskie akcenty.
Na muzeum, mieszczące się w jej wnętrzu, nie poświęcamy wiele czasu. Idziemy pod Pomnik Odkryć. Monument ten to hołd
złożony w 1960 roku Henrykowi Żeglarzowi w pięćsetną rocznicę jego śmierci. Kamienna karawela, z szeregiem dostojników
dumnie usytuowanych na jej dziobie, odbija od nabrzeża. Karykaturalnie małe wydają się nasze sylwetki w porównaniu z wielkością
majestatycznych postaci.
Po mozaice placu, mozaice symbolizującej fale morskie, figluje Magdalenka chcąca dorównać szaleństwom brata.
Głód kieruje nas w stronę bistra.
Trzeciego, a zarazem ostatniego dnia pobytu w Lizbonie, zamawiamy taksówkę.
- 213 Taksówki są tutaj tanie, a ja mam dosyć tracenia czasu i nerwów na krążenie po mieście gdzie szybciej wygrać można w totka niż
znaleźć wolne miejsce. Prosimy zawieźć się do parku-zamku leżącego na jednym z siedmiu wzgórz.
Pniemy się w górę wąskimi, stromymi ulicami. Wykorzystuję rzadką okazję do filmowania w czasie jazdy.
Z Castelo de S. Jorge rozpościera się wspaniała panorama miasta. Tylko Magdalenka nie przyłącza się do wyrażania zachwytu;
zasypia w wózeczku. Z tej sytuacji korzysta Alina po znalezieniu ocienionej ławeczki w ogródku jordanowskim. Daniel oczywiście nie
może przepuścić okazji. Następuje brawurowy popis jego nieposkromionego temperamentu, po czym również zasypia w objęciach
mamy.
Sam z teleobiektywem krążę po murach zamku. Dobra widoczność pozwala sięgnąć wzrokiem po ostatnie dzielnice. Ze wszystkich
stron dochodzi przyciszony pomruk metropolii. W lustrze Tagu, zakłóconym przepływającymi statkami, odbija się imponująca
sylwetka mostu 25 Kwietnia. To niewątpliwie dominujący motyw, choć trochę rażący swoją wielkością i nowoczesnością. Trudno
jednak wyobrazić sobie coś doskonalszego i tak dobrze wkomponowanego w otoczenie.
W małej tawernie, niedaleko kościoła jemy obiad. Alinka, smakosz smażonych ryb, bezwiednie powtarza: "Czegoś tak pysznego nie
jadłam w życiu".
Nie wiem, co jest wspanialsze; zapach czy smak spożywanej płastugi. A może atmosfera uroczej knajpki i białe wino tak na nas
rozaniela?
Nastrój zadowolenia ukoronowany zostaje widokiem pary młodej po ślubnej ceremonii, a szczególnie tej ładniejszej części, w
koronkowej bieli, pozującej fotografom.
Wycieczka stateczkiem po Tagu stanowi kulminacyjny punkt, który kończy zwiedzanie Lizbony. Z perspektywy Morza Słomianego
oglądamy jeszcze raz całe miasto łącznie z rodzynkami architektury w Belém. Zadzierając głowy wysoko w górę, podziwiamy
niewiarygodne wymiary stalowej konstrukcji upamiętniającą swoją nazwą Rewolucję Goździków.
I znowu, rano następnego dnia, po raz ostatni, stykamy się z tym niezapomnianym mostem. Widniejąca na drugim brzegu, potężna
statua Chrystusa Króla, wkrótce znika z pola widzenia. Opuszczamy Lizbonę.
Obiecuję sobie powrócić tu i zwiedzić to, co zaledwie zdążyliśmy polizać. Moje plany psuje trochę wspomnienie sprzed lat; kiedyś
żegnając się z Paryżem, po dwudniowym pobycie, tak samo miałem zamiar ponownie i dogłębnie zwiedzić miasto, a jak na razie nie
stanąłem po raz drugi pod wieżą Eiffla.
Alina wspomina z rozrzewnieniem świecące złotem, pełne luksusu, toalety klasztoru w Belém. To chyba znak, że muszę zatrzymać
się przy najbliższych krzaczkach.
W miarę oddalania się od oceanu narasta upał. Jedziemy bezpośrednio na wschód. Przed granicą staję na placu zapełnionym masą
ceramicznych wyrobów. Alina wybiera uroczy flakonik. Podoba się nam wystylizowany w brązowej glince kształt klęczącej kobiety
bez głowy. Sprzedawcę zaciekawia nasz język. "Polaco" kojarzy natychmiast z papieżem i w porywie spontanicznej sympatii chce
coś nam podarować. Alina wybiera breloczek; malutki damski buciczek ze skóry. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jaka ilość
portugalskiego słońca będzie z niego w przyszłości promieniowała.
Bezinteresowny, drobny gest, a o jakim mocnym, magicznym działaniu. Po latach eksploatacji znajdzie się w szufladce z
zapomnianymi drobiazgami. Przypadkowe natknięcie się na niego zawsze wywołuje gorący dreszcz skojarzeń.
Na relaksowy przejazd przez Hiszpanię mamy wystarczającą ilość czasu. Chcemy wykorzystać go na odpoczynek. Marzy się nam
spokój, piasek, ciepła woda.
Przed trzema laty, fiatem-busikiem, pełni zachwytu, pokonywaliśmy drogę z Sevilli do Malagi. Chciałem znowu doznać podobnego
odczucia i oczekiwanie nie zawiodło.
Najciekawszy odcinek tej trasy zaczyna się jednak dopiero za Rondą. Przejazd przez Sierra Palmitera to nie tylko wspaniałe widoki i
malownicze serpentyny. Tak jak dawniej fascynuje nas ogrom robót prowadzonych nad modernizacją drogi. Syzyfową pracą
wydawać by się mogła walka ze skałą w dziewiczym, górzystym obszarze. W panoramie, widzianej często z perspektywy paru
kilometrów olbrzymie koparki, spycharki, wywrotki stają się śmiesznie małe. Wygląda to tak jakby pracowite mrówki chciały nadać
regularny kształt połamanym paznokciom spracowanego Atlasa. Te jednak mrówki działają skutecznie. Nie chce się wierzyć, jaki
kawał roboty odwaliły i jaki zaplanowały w następnej kolejności.
Marbella, słynny kurort milionerów (nie potrafię osądzić ile w tym prawdy, a ile chwytu reklamowego), zaskakuje nas ponownie
dużym ruchem ulicznym i nowymi rozwiązaniami architektonicznymi. Przejeżdżamy przez centrum w południe. Podekscytowani
wczasowicze wracają z plaży do hoteli na obiad. Rozbawione dziewczyny w strojach kąpielowych, kolorem dopasowanym do
skórzanych obić kabrioletu, natarczywie eksponują swoje wdzięki. Paręset wat pop-muzyki wmontowanej w fioletowego golfa
uprzyjemnia czekanie na czerwonym świetle. O znalezieniu wolnego miejsca nie ma mowy, a wjeżdżanie w małe uliczki, również
odpada.
Trafiamy bez problemu na dziki camping, przy ruinach zamku w Fuengiroli. Miejsce, z którym wiąże się tyle wspomnień, świeci
pustkami. Jesteśmy sami i jest niesympatycznie; brudny piasek, smród dochodzący z kanalizacji o intensywności zależnej od
powiewu wiatru i kulające się w takt jego podmuchów plastikowe butelki.
- 214 Następnego dnia przenosimy się na camping leżący po przeciwnej stronie szosy. Przy ustawianiu przyczepy pomagają nam
Francuzi. Spędzamy później z nimi, przy winie, długie godziny nocne. Małżeńska, bezdzietna para jest bardzo towarzyska. Do tego
stopnia, że cały zapas sangrii, jaki spoczywał w skrzyniach naszej przyczepy, stał się podstawą konwersacji. Miałem nawet
wrażenie, że ta konwersacja, przy odrobinie naszej, dobrej woli, przerodzić się mogła w grupowy seks. I kto wie, może kolejnej nocy
do tego by doszło, gdyby nie choroba Magdalenki.
Pod tym względem Fuengirola była miejscem pechowym. Znowu musiałem jechać do przychodni. Natrafiłem tam na znane warunki:
kolejka przed rejestracją, oczekiwanie pod gabinetem, pospieszne badanie lekarskie.
Przepisany antybiotyk miał zwalczyć stan zapalny jamy ustnej, zapuchnięte dziąsła, ropną wydzielinę, gorączkę.
Tak się jednak nie stało. Magdalenka cierpiała - byliśmy bezradni. Jedyną rzeczą, jaką mogliśmy zrobić to bezzwłocznie powrócić
do Schongau.
Jazda wybrzeżem południowej Hiszpanii przestaje być atrakcyjna, kiedy nie mogąc korzystać z plaży i kąpieli, pragnie się jak
najszybciej pokonać przestrzeń.
Po męczącej podróży dotarliśmy do Aguilas. Na campingu blisko morza, świeżo posadzone drzewka dawały tylko nadzieję, że
kiedyś będzie się mogło skryć w ich cieniu. Rozwiesiłem wokół przyczepy wszystkie posiadane płótna. Teren polewałem wodą.
Następnego dnia postanowiłem skonsultować z lekarzem zaplanowany wyjazd. Siedzieliśmy przed przychodnią w cieniu wysokich
palm. Byliśmy przerażeni. Magdalenka nic nie jadła i nie chciała pić. Osłabione dziecko tylko żaliło się, że boli ją buzia. Wokół
panował spokój. Ten spokój i miejscowy chłód prowokował do optymizmu.
Lekarka miała tym razem więcej czasu. Magdalence wymazała całą buzię jakimś fioletowym płynem, zakazała podawania
antybiotyku, wykluczyła dalszą podróż.
Przy kolejnej wizycie nasza pociecha obdarowywała "seῆora doctora" pełnym uśmiechem, uśmiechem oczywiście w kolorze fioletu.
Ślady jego miało zresztą całe nasze otoczenie: pościel, bielizna, chusteczki, ręczniki. Niemniej świat stawał się znowu
piękny...Powracał urlopowy nastrój.
W Aguilas Alina ani razu nie poszła na plażę. Siedziała cały czas przy Magdalence - wystarczał jej widok szybko zdrowiejącego
dziecka. Ponieważ Daniel również miał dosyć upałów i wolał chować się w cieniu przyczepy, ostatnie wakacyjne chwile sam
spędziłem. W ramach pocieszenia kupiłem płetwy (w sumie tylko jeden raz je użyłem) i białą koszulkę z napisem: CAMPING
CALARREONA Aguilas (Murcia). Na ostatnie zakupy pojechałem do pobliskiego miasta. W portowej dzielnicy trafiłem do sklepu
"szwarc, mydło i powidło". Za wyjątkiem "powidło", czyli środków żywnościowych, wszystko można było tam dostać. Zaopatrzyłem
się w cały zestaw lin, plecionek i sznurków.
Droga powrotna przebiegała bez problemu do chwili, kiedy zacząłem słyszeć jakieś skrzypienie w tyle auta. Z początku myślałem i
oczywiście w ten sposób uspokajałem Alinę, że to coś przy połączeniu z przyczepą. Skrzypienie narastało. Na postojach ukradkiem
zaglądałem pod samochód. Przy kolejnej inspekcji znalazłem przyczynę. Konstrukcja haka holowniczego wyłamywała się z
karoserii. Blacha w miejscu pęknięcia, szczególnie na nierównościach drogi, wydawała charakterystyczny dźwięk. Odłączyłem
przyczepę i całą siłą, używając rąk tudzież nóg, naciskałem na hak chcąc w ten sposób określić stopień zagrożenia.
- Co tak trzepiesz tym biednym autem?
- Nic... Chcę tylko sprawdzić zawieszenie.
- Coś cię stało?
- Ale skąd, wszystko w porządku.
- Andrzej!!! Chyba mnie nie okłamujesz!
- Alina uspokój się, alles OK! Todos bien!
"Wszystko w porządku?" – Na pewno nie! Nie było jednak powodu do paniki. Uszkodzenie nastąpiło zapewne przy wyjeździe z
promu na Rio Guadiana - niebezpiecznie zaryłem hakiem - cud, że nie odpadł od razu!
Wskoczyłem na zaczep; bez problemu wytrzymał 70 kilogramów. Nic nie mogło się stać, tylko musiałem uważać na wybojach.
Do końca podróży wielokrotnie kontrolowałem szczelinę pęknięcia. Alina nie bardzo wierzyła w zapewnienia typu "wszystko w
porządku", z drugiej jednak strony nie miała punktów zaczepienia, więc przestała "się zamartwiać". Nie cierpię tego dowodu
bezradności, oznaczającego brak wiary w rozwiązanie problemu.
Kończył się kolejny urlop. Po przejechaniu pięciu tysięcy egzotycznych kilometrów czekał nas powrót do realiów dnia codziennego.
To przejście, zresztą jak zawsze, nie było łatwe. Zrozumiałem stosunkowo niedawno, że cykl mojego życia wyznaczał letni,
wakacyjny miesiąc - wtedy żyłem. Przez pozostałych jedenaście marzyłem, planowałem, czekałem.
- 215 -
Pożegnanie z Jugosławią
Życie biegło według naszego specyficznego rytmu. Podobne do siebie dni, tygodnie, miesiące zdarzały się innym, ale nie nam. O
spokoju, odrobinie normalności, namiastce stabilności mogłem jedynie pomarzyć. Z ironią myślałem, że regularnie to tylko
oddawałem poranny stolec.
Dzieci rosły, doroślały. Magdalenka przestawała się moczyć; metoda rannego rysowania chmurek albo słoneczka, w zależności od
stanu pieluszki, dawała rezultaty. Daniel przyzwyczaił się do przedszkola. Rozrabiał z kumplami w grupie starszaków. Nakryto go
nawet, z koleżanką pod stołem, na zabawie w doktora. Tłumaczył się potem, że to ona chciała.
Również w Bellindzie rytm pracy, wydawałoby się tak strasznie monotonnej, dostosowywano do nieustannie zmieniających się
zamówień, gustów i mody. Wbrew pozorom pakowanie rajstop wymagało ciągłej koncentracji. Zmiana niepodobna była do zmiany,
a maszyna do maszyny. Puszczały nieraz nerwy.
Minęło lato, jesień, kończyła się mroźna, śnieżna zima. Na szarej trawie porytej plątaniną korytarzy wykopanych przez nornice,
pozostała pokaźna kałuża, marznąca przez parę kolejnych nocy; ślad po olbrzymim bałwanie, zaglądającym aż do kuchennego
okna.
W tym czasie, w innym oknie, oknie na świat, czyli TV, pokazywano rozwalany Mur Berliński, zmasakrowane zwłoki Nicolae
Ceausescu, wybory Václava Havla, wypuszczenie Nelsona Mandeli.
Czyżby chińskie złorzeczenie: "Obyś żył w ciekawych czasach!" traciło sens?
Zaplanowany od dawna wyjazd na Wielkanoc do Nysy wyzwalał bardzo emocjonalne uczucia. Dziesięć lat czekaliśmy, aby móc
oficjalnie odwiedzić ojczyznę. Te dziesięć długich lat zmieniło nas i nasz kraj. Byliśmy inni i Polska była inna.
Na przejściu granicznym Kudowa-Słone, wopista powitał nas niespodziewanie uprzejmie. Niemniej deklaracje celne należało, jak za
dawnych czasów, skrupulatnie wypełniać. Przy tej formalności priorytet stanowiła pozycja dotycząca ilości wwożonych pieniędzy.
"Im gorzej tym lepiej!" – Dawne hasło opozycji jeszcze nie dawało rezultatów. Tego "lepiej" nigdzie nie dostrzegałem. Oczywiście,
wolność wypowiedzi czy swoboda handlu wszystkim, czym się dało i w każdym możliwym miejscu, wytwarzała pewną specyficzną
atmosferę. Ubóstwo jednak, rzucające się na każdym kroku, dominowało w całokształcie spostrzeganej rzeczywistości.
Z Solidarności pozostały tylko transparenty!
Wszędzie rozpoznawano naszą odrębność. Nie chodziło tu o bogactwo, czy jakiś nadzwyczajny ubiór, choć z pewnością ciuchy
odgrywały pewną rolę. Odmienność polegała głównie na naszym spokoju.
Przestaliśmy kombinować. Obowiązujące nas logiczne normy w pracy, domu czy na ulicy, przyzwyczaiły do prostoty i
bezpośredniości.
Z jednej strony nam zazdroszczono, z drugiej uważano za strasznych naiwniaków.
Uwagi, rady, spostrzeżenia, musieliśmy zachować dla siebie. Nie mieliśmy prawa wypowiadać się ani na tematy polityczne, ani tym
bardziej gospodarcze. Należeliśmy do tych, którzy uciekli z kraju, nie nam więc było osądzać i oceniać.
"Wy siedzicie sobie jak u Pana Boga za piecem, a my cierpimy!" – Powszechnie dało się słyszeć czy odczuć tego typu lub zbliżone
zarzuty. Rodzina powstrzymywała się od podobnych sformułowań, zachowywała takt, ale podział na "my i wy" istniał.
Do Nysy przyjechała również Krysia z Zygmuntem i dziewczynkami. Świąteczny stół uginał się od różnorodnych dań i przysmaków.
Wielkanocny nastrój zmieszany z zapachem mazurków, dochodził z każdego kąta rodzinnego domu. Tylko pochmurna pogoda i
chłód odrobinę przygasiły radość dzieci przy szukaniu czekoladowych jajek rozrzuconych w ogrodzie.
Podobne uroczystości odbyły się w Ligocie. Zosia z Stefanem urządziła powtórkę świąt na własnym terenie. Nie mogli przyjechać do
Nysy, gdyż w tym samym czasie gościli u siebie rodzinę z Niemiec.
Wszystko w czasie świąt, począwszy od święconego jajka po paschę, przebiegało w tradycyjnej atmosferze. Chcieliśmy bardzo
przeżyć Wielkanoc taką, jak przed laty. Staraliśmy się, a jednak to już nie było możliwe. Gwałtownie postępujące Nowe
bezkompromisowo niszczyło Stare, z którego całość, "złe i dobre", znalazło się w jednym koszu na śmieci. Nasze beztroskie
zachowanie przypominało grę, w której każdy chciał wziąć udział.
Wydawało mi się, że na ulicach Śląska samochody z rejestracją o czarnych numerach na białym tle, oznaczonych dużym "D",
stanowiły zdecydowaną większość. Iluż było takich jak my szukających ciepła i swojskiej atmosfery, ale w rzece, do której
próbowaliśmy wejść ponownie, dna nie dało się dostrzec, choć woda zmieniła bieg.
Planując letnie wakacje, ze smutkiem stwierdziłem, że po raz ostatni wypadną one w czerwcu.
Daniel miał pójść do pierwszej klasy, co oznaczało, że będzie musiał nie tylko w moim ulubionym miesiącu urlopowym, ale aż do
ostatnich dni lipca siedzieć w szkolnej ławce. Oczekiwało nas więc ostatnie lato bez ekstremalnych upałów, zatłoczonych plaż,
tłumu turystów.
- 216 Spośród krajów wytypowanych do urlopu, kolejność ustalaliśmy zawsze w pierwszych dniach stycznia, nareszcie przyszła kolej na
Grecję.
Moją ciekawość i potrzebę zobaczenia kraju "ojców naszej kultury" (pomijam szkolne wiadomości z historii czy geografii oraz
późniejszą ogólnie dostępną wiedzę), zawdzięczam Janowi Parandowskiemu. Rozbudził we mnie nie tylko ciekawość, ale wyzwolił
potrzebę dotknięcia starożytności, wyzwolił tęsknotę szybowania w obłokach mitów aż na szczyt boskiego Olimpu.
Załatwianie wiz nie przedstawiało żadnych problemów; znałem już kolejność ceremonii biurokratycznej w konsulatach, dojazd do
nich i możliwości parkingowe stolicy Bawarii.
Gdy wreszcie zadowolony z załatwienia wszystkich formalności opuszczałem Monachium (działo to się 17 maja o godzinie 10,45 –
data upamiętniona w protokole), doszło do stłuczki. Stojąc przed czerwonymi światłami poczułem uderzenie.
Zdenerwowana brunetka nie chciała przyznać się do winy. Dziwny zbieg okoliczności; widziałem ją w jugosłowiańskim konsulacie,
nawet uśmiechnęła się do mnie.
Jej nerwowe gesty nabierały rozmachu, chciała jechać dalej uważając, że nic się nie stało. Pokazałem wygięty hak. Jego naprawę
przeprowadzoną we własnym zakresie po przyjeździe z Portugalii, szlag trafił.
Jugosłowianka tłumaczyła się pośpiechem. Zaczęła jednak w formie atrakcyjnej, używając przy tym pełnej gamy kobiecych
wdzięków, proponować jednoznaczne załatwienie sprawy. Trudno powiedzieć, że nie miałem ochoty; krucze włosy, proporcjonalne
zaokrąglenia, południowy dojrzały temperament. Nie wiem co zdecydowało: nieśmiałość, obawa czy może uczciwość. Poprosiłem
jednak o pisemne przyznanie się do spowodowania wypadku. W odpowiedzi usłyszałem, że w takim razie ona załatwi to z policją. I
załatwiła!
Gliniarze z drogówki po spisaniu naszych danych stwierdzili, że w zasadzie nic się nie stało; szkoda jest znikoma. Rozpoczęli
natomiast szczegółowe lustrowanie mojego samochodu. Byłem spokojny jak nigdy, ewidentność zdarzenia nie mogła budzić
jakichkolwiek wątpliwości. Zatrzymali papiery auta i prawo jazdy, po czym poprosili o dodatkowy dowód tożsamości. Podałem
paszport, no i wtedy się zaczęło!
- Ile ma pan lat?
- Widzi pan przecież; 48!
- Tak? To coś się nie zgadza.
- Wszystko się zgadza i nie ja spowodowałem wypadek!
- To niech pan tu popatrzy!
Na moim prawie jazdy przy roku urodzenia widniała cyfra 1962. Dokument otrzymałem w Wydziale Komunikacji po oddaniu
polskiego, zaraz po przyjeździe do Niemiec. Nie sprawdzałem go nigdy dokładnie; imię i nazwisko się zgadzało.
Aby było weselej, nie zgadzał się jeszcze adres zamieszkania. Powiedziano mi w urzędzie po naszej przeprowadzce, że to nie jest
konieczne.
- Proszę tutaj poczekać. Musimy to wyjaśnić, bo mimo wszystko na 28 lat pan nie wygląda.
Gliniarze odeszli do radiowozu, Jugosłowianka z uśmiechem rozczarowania zabarwionym ironią wsiadła do swojego golfa i
odjechała, a ja smętnie patrząc za nią i na hak, myślałem o dziwnych kolejach losu jakimi rządzi przypadek.
Po piętnastu minutach mogłem ruszyć do domu zapewniając, że niezwłocznie dokonam aktualizacji prawa jazdy.
No cóż, nic dodać nic ująć. Jak mówi mądrość narodu; "Gdzie dają – brać, gdzie biją – uciekać!".
A naprawę haka, uzasadniając ją nadmierną korozją, załatwiłem i tak w ramach gwarancji w warsztacie Fiata u Herr Kurz‟a.
Zgodnie z planem, pierwszego czerwca, w doskonałych nastrojach wyruszyliśmy w stronę półwyspu Bałkańskiego.
Wyznaczona przez ADAC trasa biegła najprostszą drogą przez Austrię, Jugosławię aż do Koryntu.
Z trasy tej zjechałem za Zagrzebiem, kierując się w stronę adriatyckiego wybrzeża.
Nie zdawałem sobie sprawy z sytuacji politycznej kraju tak bardzo liczącego się w czasach Josipa Broz Tito. Kraj ten przed ponad
ćwierćwieczem wywarł na mnie fantastyczne wrażenie; kroczył własną drogą biorąc z obydwu zwalczających się systemów to, co
najlepsze.
Myśmy zazdrościli Jugosławii niezależności i otwarcia na zachód, Zachód zaś cieszył się ze swoich tam wpływów. Jednak od
śmierci Josipa Broz Tito minęło 10 lat i sytuacja zmieniła się diametralnie. Po upadku komunizmu na Wschodzie, Zachód patrzył
teraz na Jugosławię niechętnie. To patrzenie nie miało jednak charakteru biernego, o czym oczywiście opinia publiczna nie
wiedziała. Mówiło się natomiast o tendencjach narodowo-wolnościowych, o jakichś rozróbach na Zjeździe Komunistów Jugosławii,
próbach stworzenia Konfederacji i wyborach w Słowenii i Chorwacji.
Kto mógłby jednak przypuszczać, że należałem do grona ostatnich turystów oglądających Jugosławię w całości. Nie wiedziałem, że
ten, tak piękny kraj, zostanie zamieniony w piekło dramatycznej wojny i nie spodziewałem się, że sprowokowana nienawiść potrafi
wyzwolić taki ogrom bestialstwa, doprowadzając do tragicznej w skutkach zewnętrznej interwencji. Ale to miało dopiero nastąpić.
W czasie przejazdu dało się zauważyć narastające napięcie, ogarniające wszystkich ludzi.
- 217 Na granicy, w czasie wymiany marek, zdenerwowało mnie niesympatyczne i nonszalanckie zachowanie kasjera. Wkurzyłem się
dodatkowo, gdy otrzymałem stare i nowe dinary, razem wymieszane. Nie mogłem się doliczyć. Interwencja nie dawała skutków. Po
małej awanturze inna urzędniczka, znająca niemiecki, wytłumaczyła o co chodzi i dla jasności, stare dinary wymieniła na nowe.
W sklepach, recepcjach campingów czy na stacjach paliw nie mogłem narzekać na nadmiar życzliwości. Brano nas za Niemców.
Wolałem w tej sytuacji, przy załatwianiu wszystkich spraw, posługiwać się polskim wymieszanym z rosyjskim.
W pewnych sytuacjach dochodziło do przejawów wyraźnej agresji.
Jechałem dość wąskim odcinkiem drogi. Z przodu wolno poruszał się mały traktor ciągnący furę wypełnioną gromadą tubylców.
Jeden z mężczyzn zdecydowanym ruchem rąk dawał znać, abym ich nie wyprzedzał. Posłusznie toczyłem się z tyłu w żółwim
tempie. Po pewnym czasie stwierdziłem jednak brak podstaw do ciągłego wleczenia się, włączyłem kierunkowskaz i zacząłem
wyprzedzać. Ruchy dyrygującego na furze faceta stały się jeszcze bardziej zdecydowane. Gdy zorientował się, że lekceważę jego
rozkazy zaczął wściekle krzyczeć. Widziałem jego zaciśnięte pięści i złowrogi grymas twarzy. Gdyby dorwał mnie w swoje ręce,
wakacje z pewnością nie miałyby dalszego ciągu.
Te mało sympatyczne odczucia i przygody nie miały istotnego wpływu na nasz wakacyjny nastrój. Nie analizowałem ich wówczas,
skoncentrowany na przeżywaniu tego, co najlepsze, najładniejsze.
Z trasy wiodącej bezpośrednio do Grecji zboczyłem z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem jechać wybrzeżem, a po drugie
postanowiłem zobaczyć słynne Jeziora Plitwickie. Wszystkie przewodniki zaliczają je do najwspanialszej atrakcji w Jugosławii. Od
dawna tłumy turystów zachwycają się tym cudem natury.
W czasie pierwszych wypraw z rodzicami nad Adriatyk jakoś nie było czasu, a może ochoty tam dotrzeć (mama zawsze nie cierpiała
spacerów). Tym razem nie mogłem przepuścić takiej okazji.
Cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie. Wśród gęstych lasów na przestrzeni około siedmiu kilometrów ciągnie się bajeczny szlak.
Koloryt szesnastu jezior, usytuowanych kaskadowo, zachwyca paletą barw. Woda spadająca z jednego do drugiego tworzy pełne
fantazji wodospady. W jednym miejscu spadają łagodnie, rozdzielając się na dziesiątki poplątanych warkoczyków. Gdzie indziej z
hukiem lecą w przepaść, tracąc swój kształt i energię między skałami.
Alina prowadzi za rączkę Magdalenkę i Daniela. Dzieciaki drepcząc komicznie starają się trafić nóżkami na poprzeczne deski kładek
i mostków. Ja, jak zwykle chcąc wszystko udokumentować, obwieszony sprzętem fotograficzno-filmowym, cykam, kręcę, doganiam
towarzystwo. Zaaferowany pięknem i pragnąc je utrwalić, walczę z czasem.
Po długim spacerze z postojami, płyniemy stateczkiem urzeczeni spokojem wody największego jeziorka. Następuje załamanie
pogody. Parne, rozgrzane powietrze wyparte zostaje przez deszcz. Robi się chłodno. Po dobiciu do brzegu znowu zaczęło świecić
słońce. Nowoczesnym pociągiem samochodowym, ciągniętym przez nowiusieńki, terenowy mercedes, delektując się zapachem
drzew i łąk, wracamy w końcu do początkowego punktu trasy. Na pobliskim campingu, po kolacji i położeniu dzieci spać, siedzimy
przy polskiej wódce, po której przeżycia pełnego wrażeń dnia, stają się jeszcze intensywniejsze. W nocy budzi nas niesamowity
deszcz; leje do rana. Wcześnie ruszamy, w pośpiechu uciekając od niepogody.
Przed Zadarem z niecierpliwością oczekiwałem na Most Maslenica. Po latach chciałem powtórzyć serię zdjęć imponującej
konstrukcji. Spotkało mnie jednak rozczarowanie. Most znajdował się w remoncie czy też przebudowie. Wąski pas jezdni,
zabudowany z obydwu stron jakimiś rusztowaniami, nie pozwalał zobaczyć czegokolwiek. O zatrzymaniu się przed, czy też po
przejeździe, również nie było mowy.
Mostu nie zobaczyłem i nie zobaczę go już chyba nigdy. W nadchodzącej wojnie, jako strategiczny punkt, zostanie uszkodzony.
Przejeżdżałem piękną drogą biegnącą wybrzeżem przez Szybenik, Split do Dubrownika. Alina oczarowana została dziewiczym
widokiem poszarpanej linii lądu. Kolor szmaragdowej tafli morza, rozlanego wśród licznych wysp, półwyspów, zatok, dostosowywał
się do białych obłoków i zieleni zboczy gór. Otaczał nas spokój, cisza; po szosie poruszały się pojedyncze pojazdy.
Wiedziałem wcześniej, że Obala w Splicie została już zamknięta dla ruchu samochodowego. Chciałem mimo to podjechać jak
najbliżej. Miałem ochotę wypić, jak przed laty na nabrzeżu, szklankę czerwonego wina. Dojechałem tylko do portu, a tam każdy
kawałek wolnego asfaltu okupowały stłoczone pojazdy. Nie spodziewałem się zresztą czegoś innego. Stanąłem w rezultacie na
jezdni, blokując wyjazd zaparkowanym po prawej stronie autom.
Delikatny wiaterek nie był w stanie zmniejszyć upału. Wpatrywałem się w daleką promenadę, szukałem śladów sprzed lat. Daniel
dostał krwotoku z nosa, leżał więc na tylnym siedzeniu. Korony palm wyglądały dziwacznie wytłamszone. Chyba ostra zima tak je
zniszczyła. Nie, to już nie to, co kiedyś. Może dawniej było weselej? A może wraz ze mną świat się postarzał i spoważniał? Z
pewnością spoważniał, ale też strasznie przyspieszył; wszyscy gonili, gubili przy tym resztki spokoju i opanowania. Unosiła mnie ta
sama fala, a marzenie o czasach "siedzenia w cieniu gruszy" blokował łańcuch rozbieganych dni. Przyświecało hasło: byle do
przodu!
Mój nos na szczęście nie postarzał się i wciągał, jak dawniej z zadowoleniem, typowy zapach portowej wody.
Na zakończenie kupiłem wszystkim lody i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do Dubrownika nie próbowałem nawet wjeżdżać. Dopiero na wzgórzu za miastem zatrzymałem auto; przerwa na parę zdjęć i dalej
na południe. Nie ujechałem jednak daleko; upalny dzień pełen wrażeń zmusił nas do szukania campingu. Pierwszy okazał się za
drogi, ponad 40 marek. W recepcji, ku naszemu zaskoczeniu, lojalnie poinformowano nas o innym, skromniejszym. Okazał się
faktycznie bardzo zwyczajny; wyglądał jak opuszczone pole namiotowe. Do spędzenia nocy nam to wystarczało – przyczepę
pozostawiłem nawet zaczepioną na haku. Rano okazało się, że nie ma właściciela, a pilnujący machnął ręką, gdy chciałem zapłacić.
- 218 Tego dnia, pobudzony lawiną wspomnień, chciałem znaleźć w Herceg Novi, nad Zatoką Kotorską, prywatną plażę pewnego
partyzanta, który przed ćwierćwieczem częstował nas ciepłą rakiją. Niestety, nie znalazłem ani plaży, ani domu, ani winnicy w której
o zmierzchu Krysia z Teresą kradły winogrona.
Takie niepowodzenia są przykre. Jakieś miejsce wydaje ci się wspaniałe, spędzasz w nim niezapomniane chwile, przeżycia nie
tracą świeżości w trakcie mijających lat, a gdy dochodzi do ponownego zetknięcia, widzisz obraz zmieniony, mniej atrakcyjny albo w
ogóle go nie odnajdujesz. Mój ojciec bał się tego - kiedyś nie rozumiałem, dlaczego nie chce odwiedzić Lwowa.
Niedługo po okrążeniu Zatoki Kotorskiej dosyć marną drogą (krótka narada i rezygnacja z promowej przeprawy), wjechałem w góry.
Żegnało nas w dole, rozkołysane słonecznymi promieniami, Jadransko More. Znikała, rozmywana falami rozgrzanego powietrza,
sylwetka Świętego Stefana.
Chciałem jechać jak najbliżej albańskiej granicy. Przekraczałem groblą jezioro należące do dwóch krajów. Za górami, około 100
kilometrów w linii prostej, leżała Tirana. Nie mogłem tamtędy przejeżdżać. "Czasowo nie ma możliwości wjazdu samochodom
osobowym wiozącym turystów"– tak brzmiała informacja na mapie ADAC przy każdym przejściu granicznym.
Za Titogradem ponownie wspomnienia; rzeka Morača, kanion Platije. Szukałem małego postoju, na którym nasza dzielna warszawa
pozostawiła ślady spracowanych opon. Przez ułamek sekundy widziałem je i Krysię, świadomą już swoich kobiecych kształtów,
wymownie paradującą w obcisłych szortach.
Zachód słońca w Ivanogradzie zmusza nas do szukania noclegu. Camping przy wysokim hotelu, nad rzeką, w której górskim nurcie
znikały ostatnie promienie dnia, zajmują wyłącznie zagraniczni turyści. Zielona trawa, chłód wieczoru, szum wody; facet z brudnym
opatrunkiem na palcu, wyglądający na zbira, którego nie chciałoby się spotkać po zmroku, zażądał oddania paszportów. Nie
przedstawił się, tylko w agresywnym geście wyciągał rękę. Gdy odmówiłem, zaczął straszyć milicją. Na moje pytanie: "Gdzie jest
recepcja?", wskazał palcem na siebie. Poszedłem do hotelu, słysząc za plecami groźby, oszczerstwa i w końcu przekleństwa.
"Panienka zza okienka" nie miała zamiaru stanąć po mojej stronie. Powinienem po prosto oddać paszporty temu zbirowi i już! Co
miałem zrobić; przekonywać, że facet mi się nie podoba i nie mam do niego zaufania?
Powiedziałem, że zaraz przyniosę dokumenty i dopiero, gdy zobaczyli polskie, konsularne paszporty napięcie minęło i nawet
usatysfakcjonowano mnie pewnym rodzajem przeprosin.
Następnego dnia chciałem już tylko, jak najszybciej, dojechać do granicy. Opuszczałem piękny kraj, kraj wspaniałych pomników
przyrody, zalanych południowym słońcem, pełen zabytków i nowoczesnej architektury. W tym kraju jednak nastrój ludzi, narastające
napięcie, stworzyło atmosferę niepokoju, atmosferę daleką, nie tylko od urlopowych oczekiwań, ale od ogólnie przyjętych
międzyludzkich stosunków.
Na Półwyspie Chalcydyckim (wolę oryginalną nazwę: Halkidiki) wybraliśmy środkowy palec. Przy wjeździe na Kasandrę pobierano
opłatę, natomiast na Athos (Republika Mnichów) w ogóle, już od stuleci, nie można wjechać.
Przytulna zatoczka w pobliżu portowego miasteczka Korúdi, wąska kamienista plaża. Na campingu Dionizos panował sielski spokój.
Po wyczerpującym przejeździe przez Jugosławię wchłanialiśmy go całą duszą, nie mówiąc już o ciele. Upał łagodziły drzewa i lekki
wiaterek buszujący w liściach. Oprócz nas tylko sympatyczna para Niemców korzystała z tej oazy równowagi. Wiosną przemierzyli
na rowerach cały półwysep i szykowali się do powrotu.
Plażę, do której dochodziło się wąską alejką, okupowało tylko paru urlopowiczów. Przeźroczysta woda, brak fal; dzieci w
plastikowych rękawkach szalały niczym nieskrępowane. Po kolejnym dniu wypoczynku spokój zaczął mnie nudzić. Wynająłem łódkę
i z całą gromadką, zabierając kanapki i coś do picia, powiosłowałem na wyspę. Oczekiwał nas wspaniały dzień; morze lekko
kołysało, wiaterek pomagający płynąć chłodził rozgrzaną skórę. Na wyspie, olbrzymim kamieniu - szorstkim monolicie, promienie
słońca tworzyły rażący ekran. Po godzinie Alina musiała osłonić nogi ręcznikiem. Między postawionymi pionowo wiosłami, a łódką
zawiesiłem matę-słomiankę. W jej cieniu zasnęła Magdalenka. Słońce coraz mocniej prażyło. Kryształowa woda tylko chwilowo
ochładzała. Pomimo tego czuliśmy się wyśmienicie; wokół delikatne uderzenia fal, na niebie szybujące mewy, spokój.
Późnym popołudniem mieliśmy już dosyć smażenia się jak skwarki na patelni. Odbiłem od brzegu. Po paru minutach wiosłowania
poczułem uderzenie wiatru. Spokojna tafla zatoki pomarszczyła się. Fale zaatakowały burtę. Pomimo użycia całej siły, łódka stała w
miejscu. Kołysanie przestało być przyjemnością. Strach, którego pokazać nie mogłem Alinie, ani tym bardziej dzieciom, paraliżował.
Rozkazałem wszystkim usiąść na dnie, jak najniżej - prawie się położyć.
Musiało być coś dramatycznego w moim głosie, bo nikt nie protestował. Łódka również ustąpiła, mogłem już nią manewrować.
Widziałem jak od brzegu odbiła motorówka. Pruła w naszym kierunku.
- Potrzebujesz pomocy? Może podholować?
- Nie! Dam sobie radę!
Ratownik i właściciel wypożyczalni łódek chwilę jeszcze obserwowali moje zmagania, po czym odpłynęli. Dodało to mi otuchy.
Innymi słowy, sytuacja nie była tak ekstremalnie niebezpieczna, jak mi się wydawało. W innym przypadku udzieliliby przecież
pomocy.
Im bliżej brzegu, tym łatwiej i szybciej płynąłem. Po wyjściu na ląd nie mogłem opanować drżenia rąk. To nie było tylko zmęczenie.
Wiosną, podczas tradycyjnego spotkania polonijnego nad Amerem, doszło do wypadku. Jego dramatyzm, zlekceważony w tamtej
sytuacji, pozostawił ślad wyraźniejszy niż mogłem się spodziewać.
- 219 Po ceremonii grillowania, w której uczestniczyło kilkanaście osób, nastała ożywiona dyskusja. Spożywanie kiełbasek stanowiło
oczywiście pretekst; towarzyskie spotkania w pierwszej kolejności podtrzymywały narodową tradycję: mniej jadła, więcej napoju. W
trakcie ogólnej debaty o "Wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą", usłyszałem paniczne wołanie: Daniel tonie!
Magda, znajoma Kiwińskich, krzycząc rozpaczliwie usiłowała pokonać nurt rwącej wody. Bez chwili namysłu skoczyłem na główkę.
Nurkując, zobaczyłem mojego syna szarpanego dzikim prądem górskiej rzeki i w jednej chwili potworny strach zamienił się w
szaloną radość; wiedziałem, że go uratuję.
Większość towarzystwa, dopiero jak wynosiłem dziecko z wody, zorientowała się w sytuacji. Nikt nie przypuszczał, że w tym miejscu
powstał taki niebezpieczny dół.
Daniel, wraz z gromadką dzieci, bawił się przy brzegu, na dużym głazie. Tylko Magda, pilnująca swojej małej córeczki, widziała jak
wpadał do wody. I tak naprawdę to nie ja, ale ona uratowała życie mojemu synowi. Żywię za to dozgonną wdzięczność i chciałbym,
aby o tym wiedziała, choć mimo wszystko wielkości tego uczucia nie da się wyrazić nawet najwspanialszymi słowami.
Siedzieliśmy na kamieniach; Alina popijała jakiś wspaniały koktajl przyrządzony przez plażowego barmana. Wpatrując się w
figlujące promienie zachodzącego słońca, wśród fal spokojnego już morza, nie wiedziałem, czy mój strach był zwyczajną reakcją,
czy może też przesadzałem na skutek jeszcze świeżych przeżyć znad rzeki.
Skojarzyłem sobie zaistniałą sytuację z kompleksem rodziców, dotyczącym mojej osoby w okresie młodości. Przez pewien czas
znajdowałem się pod jego wpływem. Musiałem strzec się wody!
Znany w Dolinie Kłodzkiej wróżbita, mający, jak mówiono, dodatkowy zmysł, choć z innymi różnie było, pacjent ojca, wywierał
pokaźny wpływ na moich rodziców. Jeździli do niego przy każdej niejasnej sytuacji życiowej. Coś w rodzaju Pytii z Delf na miarę
regionu. Babcia Ola również, przed laty, dowiadywała się u tej Pytii, imieniem Filipek, o losy swojego męża zaginionego w czasie
wojny. Wierzyła potem w to, co usłyszała. Wiarygodność potwierdzona została widzeniem jasnowidza; zobaczył bliznę na głowie
mojego dziadka, o której istnieniu wiedziała tylko babcia.
Jednego razu, po powrocie właśnie od Filipka, rodzice przeprowadzili ze mną poważną rozmowę. Miałem strzec się wody.
Dotyczyło to głównie kąpieli w rzekach, jeziorach basenach, gliniankach itp. (Filipek prawdopodobnie nie widział nigdy morza).
Sceptycznie podchodziłem do tych ograniczeń, ale jakaś tam niepewność drążyła moją świadomość przez wiele lat. To było coś
podobnego, jak chodzenie w jednym pantoflu. W dzieciństwie matka nas "dydaktycznie" straszyła: "będziesz biegał w jednym bucie,
to ktoś z rodziny jutro umrze!" - i jako mały brzdąc dbałem o to, aby nikomu z najbliższych nic złego się nie przytrafiło.
W dniu, w którym sympatyczna para rowerzystów podarowała nam na pożegnanie, ze względu na ograniczone możliwości bagażu,
płyn do mycia naczyń, na campingu zjawili się inni Niemcy. Do dyspozycji mieli cały, olbrzymi teren, a wybrali nasze sąsiedztwo.
Ustawili swoją przyczepę tak blisko jakbyśmy tworzyli rodzinę. Strefa prywatności została zburzona.
Pragnęliśmy przeżyć jeszcze parę dni w objęciach Dionizosa, ale ani przenoszenie obozu pod inne drzewo ani zaglądanie do
garnków natrętnym sąsiadom nie wchodziło w rachubę. Rano ruszyliśmy w stronę Aten.
Najpierw objechałem dokoła, zatrzymując się wielokrotnie, palec-półwysep Sithonię. Następnie, przed Salonikami, obejrzeliśmy
lotnisko, robiąc niesamowitą frajdę Danielowi; z otwartą buzią, pełen zachwytu, obserwował olbrzymie maszyny przelatujące tuż nad
jego głową. Nie trwało to jednak długo; drażnił go huk silników.
Przy Olimpie zjechałem z drogi na jakiś duży plac. Było upalnie, szczyt ginął w chmurach. Czułem się zwyczajnie; boskość miejsca
nie robiła na mnie wrażenia. Nawet w pewnym sensie to mnie denerwowało. Oczekiwałem mocniejszego przeżycia, a wszystko
dookoła prozaicznie pachniało codziennością, jak nasz jedzony obiad.
30 kilometrów przed Atenami spotykamy camping. Uprzedzano mnie, by nie ryzykować szukania noclegu w zatłoczonym centrum.
Między starymi drzewami, mając dużo wolnego miejsca przy manewrowaniu, ustawiłem przyczepę. Zaciszne i stosunkowo tanie
miejsce całkowicie zaspokajało nasze potrzeby.
Ateny to głównie Akropol.
Na parkingu, wśród dziesiątków samochodów i autobusów, zobaczyłem nareszcie znane wszystkim wzgórze najwspanialszych ruin.
To pierwsze spojrzenie robi potężne wrażenie. Byłem szczęśliwy, radośnie przytłoczony wielkością. Odczułem moc centrum
wywierającego przemożny wpływ na ludzi.
Kroczyłem pełen pokory po śliskich kamieniach drogi, wypolerowanych butami rzeszy turystów. Przed kolumnami Partenonu czekał
fotograf z ustawioną obok siebie na statywie skrzynką aparatu. Zwiedzający, wyposażeni w nowoczesny sprzęt, mijali go obojętnie,
a on trwał. Na tylu zdjęciach oglądałem tę charakterystyczną sylwetkę wkomponowaną w ruiny świątyń. Jego czas, jak również czas
sprzętu, którym się posługiwał, dobiegał końca.
Po paru pospiesznych chwilach przebywania na Akropolu, miejscu trwającym tysiąclecia, trudno pokusić się o sprecyzowanie
wrażeń. Przewodniki, książki historii i architektury pomagają wskrzesić dawny obraz. Do czego on ma służyć? Jest obrazem czy
tylko atrakcją turystyczną?
Czułem, zadzierając głowę przy pięknej swoją skromnością świątyni Nike - bogini Zwycięstwa, prostactwo zachowania. Efekciarskie
wydało mi się również robienie zdjęć.
- 220 Przed laty w Rzymie znajomy ksiądz na pytanie ojca: "Ile czasu mamy przeznaczyć na zwiedzanie miasta?" odpowiedział:
"trzydzieści lat, tyle ile tu jestem, byłoby za mało, więc trzy dni powinny wam wystarczyć."
Oglądając z Akropolu panoramę miasta, zamazaną gęstą mgłą dymu i spalin, rozbiegane spojrzenie skierowałem ku morzu. Gdzieś,
na granicy lądu i wody, wyłaniał się ze smogu Pireus.
Wielki port nie ma równego sobie na całym świecie. Jedziemy tam zjeść obiad i trochę pochodzić. Męczy nas jednak z jednej strony
szalony upał, z drugiej zachowanie ludzi. Podobna atmosfera jak na Gibraltarze, gdzie też nie czuliśmy się najbezpieczniej.
Postanawiamy wrócić na camping, przenocować i pojechać z powrotem na północ szukając jakiejś zacisznej zatoczki.
Volos nie sprawia wrażenia greckiego miasta; nowoczesne ulice, współczesna architektura, brak zabytków. Szeroka arteria
dzielnicy portowej wiedzie nas w kierunku wcześniej upatrzonego na mapie miejsca.
Koło Kala Nera trafiamy na camping; stromy zjazd nad morze. Uroczy placyk pod starą oliwką, który od plaży oddziela tylko siatka,
zajmujemy po dobie oczekiwania.
W beztroskim nastroju płyną słoneczne dwa tygodnie. Wstając rano i zasypiając wieczorem słyszymy łagodny szum fal. Zadowolone
buzie dzieci pokrywała coraz mocniejsza opalenizna. Płytka woda, czysta jak przysłowiowy kryształ, pozwala na ciągłą kąpiel i
zabawę. Tylko raz w czasie burzy z piorunami pada deszcz, po którym wspaniała tęcza rozświetla nad zatoką wieczorne niebo.
Dwa małe kotki przyzwyczajają się szybko do resztek z naszych konserw. Szczególnie smakują im sardynki w oliwie. Magdalenka
niespodziewanie nabiera apetytu na to danie. Bardzo lubi karmić kotki, nalewa im na talerzyk mleko, po czym naśladuje chlipanie,
identycznie poruszając języczkiem. Denerwuje się tylko, gdy jej maskotki uciekają kuszone przysmakami do sąsiadów.
Wybieram się na całodzienną wycieczkę po zboczach Pilio. Napotykam na starą linię kolejki wąskotorowej. Zardzewiałe szyny,
opuszczone tunele. Przed laty musiano transportować surowiec z gór do Volos. Skończyły się złoża albo przedsięwzięcie przestało
być opłacalne? Ślad zapomnianego już uprzemysłowienia dziwnie wtapia się w otoczenie, ale też dziwi. Przecież gdzieś tu, wśród
tych lasów oliwkowych, może właśnie na tej polance, Parys rozstrzygał spór trzech bogiń. Po tej zarośniętej ścieżce kroczyła
szczęśliwa Afrodyta trzymając złote jabłko. Jeszcze trawa i zioła unoszą zapach jej boskich stóp.
Otacza mnie piękno ciszy. Stare konary drzew rzucają poszarpany, pełen tajemnic cień. Mam ochotę położyć się na ziemi. Widzę
na tle błękitu wąskie listki oliwek w szeleszczących podmuchach wiatru. Jak dobrze; z dala od codzienności, a tak blisko nieba.
Urlop w Grecji obok powiewu mitów, bliskości bogów, posiadał głębszy, dodatkowy wymiar spotkania ze starożytnością. Czytałem
książkę wypożyczoną od przyjaciół rodziców, w miękkiej, wypłowiałej oprawie, wydaną w okresie peerelowskiego braku papieru. Jej
wygląd, marność druku, nijak miał się do treści przedstawiającej czasy poprzedzające Iliadę i Odyseję. Opis tych czasów, zawarty w
księgach "Starego Testamentu", wywarł tak przemożny wpływ na naszą kulturę, silniejszy nawet od dzieł Homera, a w sumie tak
mało jest ogółowi znany.
Biblię z jej zawiłościami odkrywałem oczyma Zenona Kosidowskiego. Przed laty inna książka tego autora; "Gdy słońce było bogiem"
zrobiła na mnie duże wrażenie, urealniła spojrzenie, rozbudziła ciekawość.
Od dawna chciałem przeczytać "Opowieści biblijne" i zawsze kończyło się tylko na chęciach. Dopiero spokojne popołudnia
greckiego urlopu stworzyły ku temu okazję.
Z jednej strony morze, słońce, rozbawione dzieci, radość życia, a z drugiej obrazy dawnych, zamierzchłych czasów z ich głębokim
dramatyzmem. Zagłębiając się w te tak odległe lata, tak dawne, że prawie nierealne, odczuwałem nie tylko satysfakcję
towarzyszącą przygodzie poznania, ale głównie dreszcz wywołany umiejętnością rozróżniania wiedzy od wiary i... zadowolenie. Tak,
szalone zadowolenie. Zadowolenie wywodzące się ze znajdowania potwierdzeń dotyczących moich wcześniejszych przemyśleń.
Po tej euforii pojawił się głęboki żal, żal, dlaczego dopiero tak późno przeczytałem tę książkę.
Nie wiedziałem tylko, kogo powinienem obwiniać. Na pewno samego siebie. Na pewno... tylko czemu nikt mi nie powiedział, że
"Opowieści biblijne" są takie ważne? Czemu nie umieszczono ich w spisie obowiązkowych lektur? Komu, do cholery, zależało,
żebym nie posiadł tej wiedzy? Czy sięganie po owoc z drzewa mądrości nadal traktuje się jako grzech?
Wreszcie do kogo powinienem mieć pretensje? Na lekcji religii nigdy nie było mowy o "Starym testamencie". A na polskim... nawet
gdyby wyszło takie polecenie z kuratorium, nie mógłbym przerabiać tego dzieła, bo pan Zenon Kosidowski spóźnił się z jego
wydaniem. Gdy to zrobił, studiowałem już na politechnice.
W domu rodzicielskim natomiast nikomu nie mogłoby przyjść do głowy poruszanie tak bezbożnych tematów.
Po prostu było mi żal i marzyłem; gdyby tak na przykład w tamtych czasach radio i TV mniej zajmowały się propagandą
socjalistycznego sukcesu, a bardziej dbały o dydaktyczny charakter swoich audycji... świat z pewnością wyglądałby lepiej.
Kończył się urlop, opuszczałem okolice lasku Idy, a Jonasz w brzuchu wieloryba wznosił modły do Jahwe.
Jonasz modlił się za cudowne ocalenie, a ja za szczęśliwy przejazd przez Jugosławię.
Zaraz po przekroczeniu granicy wyczułem, że w przeciągu jednego miesiąca dramatycznie pogorszyła się sytuacja. My pełni
wakacyjnych wrażeń, opaleni, wypoczęci, a kraj, który przemierzaliśmy, rozrywało rosnące napięcie. Alina zaczęła panikować. Na
całe szczęście noc na campingu w Niszu minęła spokojnie. Zaskoczyła mnie polska rodzina, która utartym zwyczajem korzystała z
sanitariatów (głównie chodziło o ciepły tusz), po czym na spoczynek udawała się do samochodów stojących poza ogrodzeniem. Gdy
ich zapytałem czy nie boją się, bo to trochę niebezpieczne; w odpowiedzi usłyszałem, że nie mają zamiaru płacić 160 dinarów za
parę godzin snu.
Rano już ich nie spotkałem, musieli wcześniej wyruszyć. Ja natomiast, nie zwracając uwagi na koszt, postanowiłem wykorzystać
autostradę; chciałem jak najszybciej znaleźć się w Austrii.
- 221 Do Mariboru dotarłem o zmierzchu i pomimo picia kawy, miałem już dosyć. Błądziłem bezradnie po mieście szukając noclegu.
Późno dotarłem na camping i bez odpinania przyczepy poszliśmy spać.
Rano powróciła wakacyjna atmosfera; zielona trawa, śpiewające ptaki, beztroscy ludzie z wędkami na ramionach. Ten pogodny
nastrój trwał do końca śniadania. Gdy jednak chciałem ruszyć okazało się, że siedzi koło przyczepy. Dopompowywanie powietrza
niczego nie zmieniało. Przypomniałem sobie, jak wieczorem, manewrując po nieznanych ulicach, wjechałem na krawężnik. I
faktycznie; z uszkodzonej opony z sykiem uchodziło życie, a zapasu nie wziąłem.
Zadowolony Daniel dzielnie pomagał przy ściąganiu koła – śruby i narzędzia nadal pozostawały jego ulubionymi zabawkami.
Była niedziela. Pojechałem do miasta. Spotkany policjant powątpiewał w skuteczność załatwienia problemu. Nie miałem zamiaru
pozostawać do poniedziałku. Mieć jednak szczęście w narastającym nieszczęściu, to też coś znaczy.
Na stacji benzynowej dostałem adres pogotowia technicznego. Po znalezieniu tej jedynej i ostatecznej deski ratunku okazało się, że
ich usługi nie są przeznaczone dla osób prywatnych. W każdym razie tak brzmiała oficjalna wersja. Na osobności porozmawiałem z
mechanikiem.
Zdziwiła mnie jego uprzejmość i dobra znajomość niemieckiego. Wykombinował od kumpla jakąś używaną dętkę, wsadził ją,
napompował koło i "moja radość nie miała granic".
Do domu dojechaliśmy bez problemu. Gdy po paru dniach oddawałem szwagrowi przyczepę i przyznałem się do lekkiego
uszkodzenia koła, jego radość była mniej widoczna. Nie chciał uwierzyć, że to nic i że można tak dalej jeździć. Zadeklarowałem
kupienie nowej opony.
Nie doszło do tego, jak również nie doszło już nigdy do wypożyczenia przyczepy.
- 222 -
Roller, Bush i Mustafa
Szef oddziału Herr Duftner nie miał nigdy czasu na prywatne sprawy pracowników. Gdy pojawiał się wśród maszyn interesowała go
wyłącznie produkcja. W kantorku, odizolowanym grubymi szybami od reszty hali, trudno go było zastać; zawsze załatwiał coś
pilnego.
Poprosiłem sekretarkę, aby mnie wezwała, gdy szef znajdzie trochę wolnego czasu. Nawiasem mówiąc Herr Duftner bardzo lubił
sekretarki o czym świadczyła ich częsta fluktuacja.
Minęło parę ładnych lat od ostatniego spięcia z kierownictwem (grożono mi wywaleniem z zakładu po opuszczeniu nocnej zmiany).
Okazywałem elastyczność, gdy chodziło o zatrudnienie w nadgodzinach lub wykonywanie dodatkowych czynności. Z czasem mój
wizerunek kojarzono z pracowitością i rzetelnością. Postanowiłem wykorzystać te atuty.
Herr Duftner myślał, kiedy przez głośniki zostałem nareszcie do niego wezwany, że przychodzę z jakąś skargą. Zdziwił się, jak
poprosiłem go o przyjęcie Aliny na półetat.
Wiedziałem o potrzebie zwiększenia zatrudnienia, spowodowanej rosnącymi zamówieniami. Problem polegał tylko na tym, że dzieci
nie mogły same zostać w domu, czyli pracować musielibyśmy na zmianę. Przygotowałem się na drobiazgowe uzasadnienia.
Herr Duftner podszedł do sprawy bardzo rzeczowo, zrozumiał naszą sytuację bez zbędnych słów. Zadeklarował przyjęcie Aliny, a
formalności należało załatwić następnego dnia w kadrach.
Kiedy pracodawcy zależało na sile roboczej to nawet Urząd Zatrudnienia nie stwarzał żadnych przeszkód, nawet wtedy gdy tym
pracownikiem był obcokrajowiec.
Znaleźliśmy się w dosyć nieoczekiwanym położeniu. Nie wierzyłem w tak szybkie załatwienie sprawy. Tylko próbowałem,
wychodząc z założenia, że każdą sytuację należy wykorzystać.
Alina dostała niebieski fartuszek, białe rękawiczki i rozpoczęła nowy rozdział w swoim życiu. Cztery godziny pracy mijały jej szybko.
Wtopiła się bezproblemowo w międzynarodowy babiniec. Wtopiły się również jej zarobki, w wysokości około 750 marek, w nasz
niezrównoważony budżet. Trudno było wybrać lepszy moment na jego poprawę.
Wracając od Fiata w Peiting (poczciwe mirafiori coraz częściej zgłaszało zapotrzebowanie na nowe części) zobaczyłem przy
drodze, wystawioną do sprzedania, przyczepę campingową.
Od przyjazdu z Grecji szukałem taniej okazji. Studiowałem głoszenia z gazet, ale propozycje, w interesującym nas przedziale
cenowym, miały zawsze jakieś usterki, których nie mogłem zaakceptować.
Placu pilnował szczekający burek, sprzed stodoły dochodził zapach obornika. Zgrabna przyczepka nie pasowała do wiejskomiejskiego otoczenia. Chciałem zobaczyć jej wnętrze.
Z chałupy wyszła kobiecina w sfatygowanym swetrze. Po chwili przyszedł właściciel. Sprzedawał, bo potrzebował pieniędzy na
dobudówkę. Chciał nie mało: cztery tysiące, ale przyczepa była tego warta. Próbowałem targu, facet jednak obstawał przy swoim.
Umówiłem się na popołudnie.
Opisałem Alinie "okazję". Zorganizowałem pieniądze.
Dysponowaliśmy tyko 3700 markami i uważałem, że tyle musi wystarczyć.
Przyczepa marki Roller, typu bardzo "malowniczego", Rembrant 2001, z niebieskim paskiem, czekała na nas w niezmienionej
pozycji. Alinę zachwyciło wnętrze: czyste i bez zapachów, nie licząc oczywiście niedalekiego obornika. Zacząłem wyszukiwać
mankamenty: pęknięty plastik, złamany wieszak, ślady po gradzie na dachu itp. Sprzedający zgodził się wreszcie na moją cenę.
Podpisanie umowy trwało parę minut, po czym nowa wakacyjna nadzieja spoczęła na haku holowniczym. Była mniejsza od
poprzedniej, ale wcale nie było łatwiej ją prowadzić. Wymagała trochę drobnych napraw, które jednak w własnym zakresie i
hobbistycznym zaangażowaniem mogłem wykonać. Każda czynność, a były to zazwyczaj kosmetyczne poprawki i adaptacje
związane z przyzwyczajeniami, wprowadzały do jej wnętrza naszego, urlopowego ducha.
Po tygodniu kolejny zakup wstrząsnął naszymi finansami. Znowu staliśmy się lżejsi o 2040 marek. Lżejsi to przesada, taką metaforę
można by użyć w stosunku do kogoś, kto ma pieniądze. W naszym przypadku wyglądało odwrotnie. Bankowe konto zostało
dodatkowo obciążone.
Kupiłem pierwszą wideokamerę.
W zasadzie już przestałem kręcić na taśmie "super 8". W czasie urlopu w Grecji nie powstało ani jedno ujęcie. Przed laty zapadł
wyrok na tego typu film amatorski. Zawieszany w ciszy zaciemnionego pokoju ekran ustąpić miał telewizorowi. Długo nie mogłem
pogodzić się z tym, ale w końcu rozsądek wziął górę nad sentymentem.
Sposób kręcenia kamerą wideo był bajecznie prosty; z przestawieniem się nie miałem najmniejszych problemów. Zachwyciła mnie
jakość dźwięku i jego całkowita synchronizacja oraz łatwość montażu nakręconych scen. Nożyczki poszły w kąt.
Naszym życiem coraz częściej, poza finansami, wstrząsały wydarzenia polityczne.
Zachodzące zmiany zmuszały do innego spojrzenia. Uczuciowa mapa świata zmieniała kolory.
Na czerwonym wschodzie pojawił się optymistyczny różowy kolor.
Zielone światło zapalone przez Michaiła Gorbaczowa objęło DDR; zniknęła granica podziału Niemiec! Euforia radości ogarnęła
wszystkich. Niektórym jednak tempo przemian i bajeczne obietnice Helmuta Kohla kojarzyły się z szarością. Nasze mieszkanie, w
każdym razie, ozdobił kawałek muru, przywieziony przez Kiwińskich z Berlina.
- 223 -
Od szarości niewątpliwie mocniejsza jest czerń, a w takim właśnie kolorze widziałem sprawy rozgrywające się nad Eufratem i
Tygrysem.
Ta moja czerń wyrażała smutek... żal... i... złość! Przysłowiowa kropla goryczy rozpoczynała spadanie.
Wejście wojsk Husseina do Kuwejtu traktowałem jako zwyczajne doniesienie z Bliskiego Wschodu. Wojny w tym rejonie stanowiły
codzienność. Pan Iraku od dawna robił porządki na swoim terenie. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Wprost przeciwnie; pomagano
mu!
Amerykanie, od samego początku konfliktu Iraku z Iranem, wspomagali Husseina i dozbrajali go, a tysiące zagazowanych Kurdów
zginęło dzięki technologii dostarczonej z Zachodu.
I nagle ten Saddam Hussein, pupil USA, stał się śmiertelnym wrogiem Georgea Busha.
Nie wiadomo również dlaczego, co wskazuje na niesamowite polityczne krętactwo, amerykański ambasador przyzwolił Husseinowi
na interwencję w Kuwejcie. Nie zmienia faktu, że po tym wydarzeniu natychmiast odwołano go (ją) do Waszyngtonu.
Niedawnego sprzymierzeńca obwołano potwornym dyktatorem. Amerykanie rozpoczęli światową nagonkę, używając do tego
szeroko zakrojonej propagandy i wszyscy łącznie z ONZ zostali przekonani.
Droga do "wyzwolenia Kuwejtu" została otwarta. US-Amerykanie mogli nareszcie zaprezentować światu swoją siłę.
Stacja telewizyjna CNN zamieniła przerażające bombardowania Bagdadu w światowy happening. Miliony widzów zagłębionych w
wygodnych fotelach, oglądać mogło oszałamiające widowisko pod tytułem "Pustynna Burza". W czasie pierwszej doby 18 tysięcy
ton materiałów wybuchowych rozświetliło niebo nad stolicą Iraku.
Ginęli ludzie, propaganda szalała, z Husseina robiono coraz okropniejszego tyrana.
Pozbywałem się ostatnich oznak sympatii, jakimi kiedyś darzyłem USA. I nie chodziło tylko o politykę. Wnerwiali mnie ludzie.
Machanie narodowymi flagami, szał patriotyzmu, a wszystko sterowane i dopasowywane do aktualnej sytuacji.
Nie wierzyłem, że aż do takiego stopnia można ogłupiać naród!
Podobał mi się strasznie dobry prezydent wychodzący z kościoła po mszy świętej na chwilę przed rozpoczęciem wojny. Oczywiście
nie zdawał sobie sprawy, jak również oglądający go w TV naród, że tysiące Irakijczyków zginie na skutek podjętej decyzji.
Nie darzyłem Husseina sympatią. Stanąłem zwyczajnie, po stronie słabszego. Wszyscy, w tym i ja, zdawali sobie sprawę z potęgi
militarnej Stanów Zjednoczonych. Pomimo tego i choć w młodości uwielbiałem westerny, nie cierpiałem już kowbojów
wyciągających przy każdej okazji kolta.
Rozstrzygnięcia siłowe stawały się jednak specjalnością Amerykanów. O Korei dawno zapomniano, podobnie jak o Wietnamie.
Bombardowanie Libii, gdzie w Trypolisie i Bengazi zginęli cywile, usprawiedliwiano.
Przy usuwaniu z Panamy niewygodnego generała Noriegi, byłego agenta CIA, poległy również setki cywilów. Nie było miejsca na
ziemi, wolnego od świstu amerykańskich kul i ich ofiar.
Wychowany w socjalizmie, uczulony zostałem na imperialistyczne zapędy ZSSR. W cieniu tej niechęci (określenie najdelikatniejsze)
wszystkie poczynania USA zostawały wybielane i usprawiedliwiane.
Cieszyłem się, kiedy Rosjanie dostawali w dupę w Afganistanie. Moja radość szczytowała, gdy przeczytałem o wszechstronnej
pomocy amerykańskiej niesionej Talibanom. W Afganistanie jednak nie doszłoby najprawdopodobniej do interwencji gdyby
wcześniej w tym kraju Amerykanie nie rozpoczęli antyrosyjskiej działalności. Dowiedziałem się o tym niestety dużo później.
Uczucia sympatii, wszczepiane od najmłodszych lat, do kraju najwspanialszej demokracji, mocno zbladły. W sumie znowu zły byłem
na siebie i na tych, którzy dawniej tak ukształtowali moją świadomość.
Wojna w Iraku wpływała również dramatycznie na ogólny nastrój pracowników Bellindy. Proces produkcji nie stracił na
intensywności jednakże podziały wśród załogi zaostrzyły i tak napiętą atmosferę.
Grupa Niemców, nastawiona do muzułmanów podobnie jak polscy kibole piłkarscy do Żydów, popierała w całej rozciągłości
poczynania Amerykanów. Nikt oczywiście nie występował przeciwko innej wierze (pruderia posiada międzynarodowy paszport), ale
z każdej twarzy promieniowało szczere zadowolenie; nareszcie ci obrzezańcy i te "chuściory" dostają nauczkę!
Skomplikowany rozłam nastąpił wśród Jugosłowian. Trudno było uwierzyć w nagły wybuch nienawiści wśród wczorajszych przyjaciół
i jeszcze dobitniej wśród przyjaciółek. Wtajemniczano mnie czasami: "Uważaj to jest Ustasz!". Z kolei ten tak nazwany ostrzegał:
"Lepiej nie zadawaj się z tym Czetnikiem!".
Te dwie grupy w zasadzie żyły wyłącznie bałkańskimi sprawami i miały głęboko gdzieś wojnę w Zatoce Perskiej. Od nich różnili się
trochę ci z Kosowa czy Macedonii, ale też "ichni" nacjonalizm dominował ponad wszystkim.
Z całości wyraźnie wyodrębniali się Turcy, zagorzali wyznawcy Mahometa. Wszyscy solidarnie stali po stronie Husseina. Z
determinacją demonstrowali nienawiść do morderców swoich braci.
Młody mechanik Mustafa nie wszystkim zdradzał swoje radykalne poglądy. Sumiennie i z dużym zaangażowaniem traktował
zawodowe obowiązki. Wezwany do maszyny usuwał usterkę szybko i nie na odpieprz.
W stosunku do kolegów po fachu, a byli nimi w zasadzie wyłącznie Niemcy, trzymał pewien dystans. Z pracownicami, podczas
dziennych zmian, nie mógł sobie pogadać ze względu na ustalone w Koranie zależności pomiędzy mężczyzną, a kobietą.
- 224 Zaczepił mnie kiedyś prowokująco na temat obecności Allacha w naszym życiu. Podobało mi się jego bezpostaciowe widzenie
Boga. Ze zrozumieniem potakiwałem głową. W jego oczach zabłysło zdziwienie, a potem radość. W takich wypadkach
nietolerancyjność, tych, którzy uważali swoją wiarę za jedyne źródło prawdy, wyrażała się szyderstwem i prostackim znieważaniem.
Polubiłem z wzajemnością Mustafę. Nie chodziło w tym wypadku o korzyści materialne, choć dzięki temu moja maszyna pracowała
jak szwajcarski zegarek.
Rozmawialiśmy o wierze, nieraz namawiał mnie abym nawiązał kontakt z jego imamem. Miałem nawet wrażenie, że chce mnie
nawrócić, co oczywiście było obowiązkiem każdego muzułmanina. W sumie jednak wymiana zdań, ograniczona przecież
produkcyjnym wymogiem, skupiała się głównie na USA.
Mustafa nie darzył sympatią samego Husseina. Podchodził z rezerwą do jego pobożności na pokaz, demonstrowanej w świetle
kamer, a nawoływanie do świętej wojny uważał za bezprawne, gdyż tylko przywódcy duchowi mogli to czynić. Samo jednak
wystąpienie przeciwko USA popierał całym sercem. Uważał i przedstawiał na to dowody, że za całe zło panujące na świecie
odpowiedzialni są w pierwszym rzędzie Amerykanie i... Izrael.
Na parę dni zniknął Mustafa z pracy, wziął podobno tygodniowy urlop. Po powrocie przyznał się, że bawił w Turcji. Partia, "Szare
Tygrysy", do której należał, zorganizowała bezpłatny przelot do Stambułu na wybory. Był przekonany o dojściu, wcześniej lub
później, swojego ugrupowania do władzy, co owocować miało stworzeniem państwa opartego na zasadach Koranu.
Zapytałem kiedyś Mustafę: "Wiesz, że takich jak ty nazywają fundamentalistami"?
Nie chciał przyznać się do takiej formacji, ale też nie widział w niej nic złego. Pochwalał rygorystyczne przestrzeganie zasad, co
miało doprowadzić do zatrzymania zła szerzonego głównie przez Amerykanów i Żydów.
Uważał, że wojna przeciwko muzułmanom doprowadzi do światowego konfliktu.
Podobne zdanie usłyszałem po latach z ust kolegów innej nacji, gdy natowskie rakiety i bomby ustanawiały demokratyczny
porządek w Belgradzie.
- 225 -
Dwa wesela
Niecierpliwie czekałem na pierwszy wyjazd z nową przyczepą. Późna jesień i zima nie stwarzały ku temu sprzyjających warunków.
Teoretyczną możliwość wyjazdu do Austrii lub w Dolomity przekreślały mnożące się "ale": krótki dzień, mroźna noc, stary sprzęt
narciarski, a najważniejsze to chyba rozleniwienie związane z porą roku.
Spontaniczna decyzja, na podjęcie której niemały wpływ miał początek wiosny, wyrwała nas z zimowego snu; jechaliśmy na święta
do Italii!.
Wielkanoc tego roku wypadała wcześnie; na przełomie marca i kwietnia. Trochę bałem się zimnych nocy, ale znajomy Włoch
zapewniał, że o tej porze nad Adriatykiem jest już zupełnie przyjemnie.
Wyremontowana i odświeżona przyczepa czekała gotowa do drogi. Na dachu fiacika zamontowałem, pod pewnym kątem,
turystyczny stół. Miał on spełniać funkcję spoilera zmniejszającego opór powietrza w czasie jazdy. Wieczorem, w dniu
poprzedzającym wyjazd, po obejrzeniu "dziennika" TV, zmieniłem opony na zimowe - w Alpach padał śnieg!
Ruszyliśmy o świcie. Na pierwszym postoju, kiedy dzieci butami łamały lód pokrywający przydrożne kałuże, niezadowolony z tempa
jazdy, zmieniłem pochylenie stołu. Nic to nie dawało, a nasz fiacik dalej z trudem przekraczał tylko sto kilometrów na godzinę. W
rezultacie pogodziłem się z taką prędkością i po pokonaniu przełęczy, wciągając w nozdrza pierwsze powiewy ciepłego powietrza,
zapomniałem o nieudanym spoilerze.
Sielski spokój na campingu w Rawennie wywołał wakacyjny nastrój, a budząca się przyroda młodzieńczą euforię. Zachwycały mnie
drzewa delikatnie pokryte przeźroczystą zielenią, ptaki w najradośniejszym koncercie świergotania, zapach źdźbeł trawy, bieg dzieci
wyrażający upojenie nieograniczoną swobodą, dorośli w ceremonii zwracania obliczy w kierunku słońca i ten pierwszy zapał
chłopców kopiących piłkę.
Niedzielny poranek wielkanocny przywitał nas lekkim mrozem. Już w nocy włączyłem ogrzewanie i owiani tym ciepłem ze
zdziwieniem stąpaliśmy po oszronionym trawniku szukając czekoladowych zajączków, a potem... Uroczysty obrzęd dzielenia się
jajkiem, życzenia, oczekiwane spotkanie z morzem, samotny spacer po plaży w gumowych butach i grubych dresach, olbrzymie
domy rysowane przez Daniela na gładkim piasku, próby Magdalenki stawiania babek i zdziwione mewy niechętnie ustępujące nam
miejsca.
Po dwóch dniach rozpogodziło się, przestało wiać i dopiero promienie słońca uzmysłowiły nam, że naprawdę byliśmy na południu.
Jak bardzo jednak różniły się te wyjazdowe Święta Wielkanocne od tych w Bierutowicach! Z żalem zdawałem sobie sprawę, że
tamte czasy, sprzed czterdziestu lat, już nigdy nie wrócą. W tak wspaniałym okresie beztroski wzrastałem, a teraz... W
wykalkulowanym świecie wszyscy wydorośleli, brakowało spontanicznej radości. Przecież moje dzieci stały się już za mądre, aby
móc bawić się tak jak to kiedyś ja robiłem. Wtapiały się w inne środowisko, w inne czasy. Czy mogłem je, gdybym nawet chciał,
powstrzymać?
Jedno nie ulegało wątpliwości, ta Wielkanoc, choć odbiegała dalece od tych spędzanych tradycyjnie w domu, była mimo wszystko
wspanialsza. Dlatego postanowiłem nie siedzieć już nigdy więcej w czasie świąt za stołem biesiadnym, a wspomnienie z Bierutowic
mnie w tym utwierdzało.
Planowanie urlopu utrudniały zapowiedziane na lato weselne uroczystości. Wykorzystanie dwóch tygodni lipca pozostało w końcu
jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Tak ograniczeni czasem, nie mogliśmy pozwolić sobie na daleką wyprawę. O bliskim wypadzie,
gdzieś za miedzę, też nie wypadało myśleć; letnie wakacje mimo wszystko stanowiły najważniejszą część roku.
Postanowiliśmy pojechać gdzieś niedaleko do Hiszpanii.
Zakochani w tym kraju od pierwszego wejrzenia niecierpliwie czekaliśmy na dzień wyjazdu.
Zamiar pokonania około dwóch tysięcy kilometrów w jedną tylko stronę kolidował wyraźnie z możliwościami naszego fiacika. Nie
dość, że połykał straszne ilości benzyny, to do tego ciągnąc przyczepę campingową, wlókł się strasznie wolno. W sumie nie auto
tylko właśnie przyczepa stała się powodem rozczarowania - była lekka i mała, a mimo to, w porównaniu z poprzednią, trudniej się
prowadziła. Nie miałem jednak wyboru, klamka zapadła.
Zawsze, z zapałem maniaka, przy każdej okazji, oglądałem nowe samochody. Najczęściej dotyczyło to fiatów. Od lat sympatią
darzyłem tę markę.
Raz w Peiting Herr Kurz, a w zasadzie już jego syn (po przejęciu interesu), pokazał mi nową "temperę". Jazda próbna zakończyła
się dosyć zaskakująco. Smród farby, powstały po rozgrzaniu nowego katalizatora, odstraszył Alinę. Mnie podobał się komfort jazdy,
nie mówiąc już o nowoczesnej sylwetce, ale powstały obawy odnośnie benzyny bezołowiowej. Wiedziałem, że za granicą,
szczególnie w Polsce, nie na każdej stacji można ją dostać. Poważny problem pojawił się dopiero z finansowaniem. Herr Kurz nie
miał zamiaru wziąć w rozliczeniu naszego mirafiori. Odjeżdżałem z pewnym rozczarowaniem. Nie wiedziałem wtedy, że dzięki temu
stanę się fanem i to dużo gorętszym innej marki.
Marzyliśmy o nowym samochodzie. Alina zakochana była w fordach, a ja z pewną przekorą, a może w skutek niewyleczonej miłości
do wszystkiego, co łączyło się z żabojadami, sentymentem darzyłem francuskie auta.
Uczucia odgrywały ważną rolę, lecz zdecydował przypadek.
- 226 U Herr Vorderruber‟a, tam gdzie załatwiałem części do "simci", ojca zobaczyłem zgrabnego "peugeota". Niebieski metalik połyskiwał
w majowym słońcu, a atrakcyjna propozycja sprzedaży na raty, przedstawiona na olbrzymiej tablicy, stwarzała realne możliwości
kupna.
W zasadzie decyzja już zapadła przed rozpoczęciem próbnej jazdy.
W mojej karierze kierowcy pierwszy raz spotykałem ropniaka. Zawsze narzekałem na śmierdzieli, ale co innego jest jechać za takim,
a co innego go prowadzić. Dosłownie od pierwszej chwili oczarował mnie charakterystyczny dźwięk silnika, pełen godności i mocy.
Alinę trochę martwiły tylne, piąte drzwi. Bała się, że przy otwieraniu bagażnika wiać będzie na dzieci.
Po podpisaniu umowy tylko parę dni czekałem na załatwienie finansowych formalności. Sytuacja wyglądała następująco: Za
mirafiori dostawałem cztery tysiące (po jakimś czasie dowiedziałem się, że zostało sprzedane do Albanii), ze Sparkassy wziąłem
dziesięć tysięcy pożyczki, a resztę Peugeot Bank rozłożył na pięć lat. Miesięczna rata wynosiła 220 marek.
Wszystko w naszym "Peugeocie 309 Graffic D" zachwycało; każdy detal, każda śrubka, ale to, co najmocniej pozostaje w pamięci to
jest zapach pierwszego, fabrycznie nowego auta.
Dzieci nie rozumiały naszej euforii, przesiadły się do samochodu tak jakby to było oczywiste i zaczęły po staremu rozrabiać.
W pierwszych dniach lipca na dachu peugeota wylądował znowu czerwony stół-spoiler. Na haku holowniczym (dodatkowy koszt 950
marek) przyczepa campingowa, a w bagażniku zabawki-niespodzianki.
Droga przez Francję biegła utartą marszrutą z tradycyjnym przystankiem w Belfordzie. Mieliśmy do dyspozycji tylko czternaście dni,
więc nie zwracając uwagi na koszt autostrad, pędziliśmy aby jak najszybciej dotrzeć do celu.
Na trzecim zjeździe, po przekroczeniu granicy hiszpańskiej, odkrywamy w Roses szeroką, piaszczystą plażę z palmami. Na
campingu spotykamy dwóch autostopowiczów z Polski. Zapraszamy ich na obiad. Czujemy nadchodzące zmiany. Do tej pory
rodacy za Pirenejami nie byli widoczni, a ci młodzi chłopcy radośnie i bez wiz przemierzali Europę w beztroskim nastroju.
Kolejny dzień jazdy po minięciu Barcelony i Tarragony, kończymy na urwistym przylądku w Peniskoli. Wybrzeże, oglądane z
platformy widokowej oraz charakterystyczny zamek robią na nas wielkie wrażenie. Zmęczeni jednak jesteśmy upałem i marzymy o
odpoczynku.
Camping na obrzeżu miasta tonie w ciszy i zieleni ocienionej trawy. Rano odkrywamy przeuroczy basen i właśnie on wyznacza
charakter tegorocznych wakacji. Można powiedzieć, że nie ruszamy się z miejsca.
Z dala od morza w kameralnej atmosferze, urozmaicanej szklaneczkami whisky, płynęły słoneczne dni. Dzieci w nadmuchanych
rękawkach siedziały nieprzerwanie w wodzie, ja wyruszałem sporadycznie na zakupy, pichciłem obiady, cykałem zdjęcia, kręciłem
film.
Próbowaliśmy raz poszaleć w morskich falach, ale plaża okazała się mało atrakcyjna i strasznie wiało. Zabawę mieliśmy wyłącznie z
grubą i długą liną zgubioną przez jakiś statek; przytargałem ją później na camping.
Jeden dzień, a w zasadzie długie popołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie Peniskoli. Dawny rybacki port, założony przez Fenicjan,
zmieniony został w olbrzymi, odpustowy jarmark.
Tłum turystów nieprzerwanym potokiem szlifuje wyślizgane kamienie stromych uliczek prowadzących w stronę zamku. Nie można
obojętnie przejść obok kawiarenek z lodami. Restauracyjki, sklepy z pamiątkami, stragany. Kolorowe wachlarze przed wystawami,
na murkach gliniane figurki z monstrualnymi penisami. Dzieci dostają świecące miecze z plastiku i mogą włączyć się w ogólne
szaleństwo.
Trzynastowieczny zamek Templariuszy, główna atrakcja miasta i regionu, służy turystom jako punkt widokowy. Tu zmarł antypapież
Klemens VIII pochodzący z rodu książąt de Luna. Stąd też bierze się nazwa zamku: Castillo del Papa Luna.
Rozległą panoramą wybrzeża i portu delektować można się w nieskończoność, ale Alina ma dosyć pilnowania dzieci. Daniel z
Magdalenką, jakby wyczuły jej obawy, wychylają się w każdym niebezpiecznym miejscu. Zostają potem "zobowiązane" posłusznie
siedzieć, bezpośrednio na kamiennej płycie tarasu, dzięki czemu w spokoju kończę cykanie zdjęć.
Całkowicie przesycony campingową labą muszę gdzieś pojechać, coś zobaczyć. Alina nie ma ochoty na wycieczkę, a dla dzieci
jazda autem to zawsze straszna nuda.
Morella to małe miasteczko, turystyczna atrakcja z fortecą, oddalona od wybrzeża o około sześćdziesiąt kilometrów. Droga prowadzi
w charakterystycznym hiszpańskim krajobrazie, wśród łagodnych pasm górskich i dolin. Po ostatniej przełęczy wyłania się nagle
niesamowita sylwetka czegoś, co moja wyobraźnia kojarzy z Wieżą Babel.
Z rozległej doliny, pokrytej naturalną rzeźbą terenu urozmaiconego złotem pól, żółcią słoneczników, wzrasta góra. Przywartą do jej
zbocza czerwień dachówek i biel ścian, otacza stary, masywny mur z basztami. Powyżej, już w tle błękitu, widnieje monolit pionowej
skały zakończony zamkiem. Obłok tajemnicy przysłania daleki widok.
Chcę znaleźć się tam jak najszybciej, czuję jednak, że niecierpliwa wyobraźnia tworzy frapujący obraz zamazujący rzeczywistość.
Nie mogę zadowolić się jedynie fantazją.
Historia Morelli sięga starożytności. Tu zostawili ślady Kartagińczycy, Grecy, Rzymianie. Tu walczono z Maurami; raz przegrywano,
raz wygrywano.
Zetknięcie się z miasteczkiem, nastrojem jego wąskich uliczek i wreszcie dotknięcie zardzewiałego działa porzuconego na
rozwalającym się wale twierdzy, wywołuje miłe, wieloznaczne doznanie.
1070 metrowa góra, z dala od przelotowych szlaków, a więc odizolowana od tempa dwudziestowiecznego życia, została skazana na
zapomnienie. A szkoda, bo gdzieś koło niej, może nawet przy tych ruinach rzymskiego akweduktu, odpoczywał zboczywszy ze
szlaku, marzyciel Don Kichot. Czy mógłbym wykluczyć, że właśnie w tym miejscu wzbijała się w niebiosa miłosna pieśń o Dulcynei?
- 227 Gorące przeżycia, i to w dosłownym znaczeniu, napotkałem w drodze powrotnej. Najpierw dym za górami, potem ryk helikoptera aż
w końcu charakterystyczny zapach. Palił się las!
Cyknąłem parę zdjęć. Minąłem stojące na poboczu samochody straży pożarnej. Zatrzymałem auto na chwilę przed postępującą
ścianą płomieni, a potem ruszyłem. Po obu stronach drogi ludzie, zaopatrzeni w długie gałęzie, nerwowymi ruchami, gasili ogień. W
odruchu solidarności, może dzięki Cervantesowi, chciałem wysiąść i pomóc, jednak rozkazujące gesty podenerwowanych
strażaków nakazywały natychmiastowe opuszczenie terenu. Miałem dużo szczęścia i mój peugeot również!
Ostatnie dni sielankowego urlopu urozmaicił wyjazd do "Aquaparku" oraz spacer nadmorską promenadą w Oropesa de Mar. W
pierwszym przypadku, chcąc pokazać Danielowi jak można szaleć, przetarłem nowe kąpielówki na szerokiej, falistej zjeżdżalni, w
drugim dzieci wysmarowały się do tego stopnia lodami, że trzeba było na ulicy zapierać ich koszulki.
W drodze powrotnej przeznaczyłem dwie doby na Andorę. Znajdując się w pobliżu tego centrum handlowego, trudno było nie
wykorzystać okazji zrobienia tanich zakupów.
Wbrew oczekiwaniom i bez specjalnego nadwerężania nerwów, pokonałem zatłoczone ulice Andora La Vella. Pomógł w tym
odpoczynek przed hotelem, gdzie zjedliśmy obiadokolację.
Do miejsca noclegu, leżącego za miastem, prowadziła górska, wąska droga. Peugeocik jeszcze takiej próby nie przechodził.
Poradził sobie jednak. Camping wypełniała duża ilość turystów. Po karkołomnym wjeździe spodziewałem się spotkać tylko paru
śmiałków.
Przywitał nas olbrzymi teren z wszystkimi wygodami, basenem, restauracją i do tego z dowolnością wyboru placu. Ostatnie chwile
przed zaśnięciem umilał szum górskiego strumyka. Krótką noc zakończył zimny ranek zmuszający do szybkiego wyskoczenia na
słońce.
Parking olbrzymiego domu handlowego tonie w kurzu. Po przeciwnej stronie jezdni, pracują potężne koparki, rozwalają skalną
ścianę. Wózek na zakupy, zwolniony po wsadzeniu do automatu dziesięciu franków, przeraża rozmiarami. Jego gabaryty
dostosowano do stosów wywożonych towarów.
Wszystko jest niesamowicie tanie. Ogarnia nas szał zakupów, tracimy proporcje. Istnieje tylko jedno ograniczenie: możliwości
pomieszczenia tego wszystkiego w aucie i przyczepie. Koniaki, czekolady, puszki oliwek, kilogramy kawy upychamy w skrzyniach
przyczepy. Na nowego nikona czy rower górski braknie gotówki. Jesteśmy spłukani, ale zadowoleni. Po południu jedziemy na
wycieczkę wysoko w góry. Na wysokości dwóch tysięcy metrów asfalt przechodzi w terenową drogę. Po przekroczeniu przełęczy nie
mam serca dłużej męczyć peugeota. Jest za zimno, aby iść z dziećmi dalej na piechotę. Alina nie cierpi wiatru, a właśnie wieje
niesamowicie. Biegam więc sam z aparatem i kamerą.
Konie, pasące się na wolności, podchodzą do auta. Dzieci mają dużą atrakcję, ale zakręcają szyby. Zwierzęta po paru minutach
tracą zainteresowanie i zaczynają jeść kamienie z drogi. Daniel i Magdalenka ze zdziwienia otwierają buzie. W końcu zbierają się na
odwagę, by podejść i z bliska oglądać niesamowite zjawisko.
Opuszczamy camping.
Do przełęczy mamy trzydzieści kilometrów szerokiej drogi. Przed Port d‟Envalira spotykamy przepiękne serpentyny i znowu konie.
Wchodzą na asfalt, wędrują po jezdni, blokują ruch. Niezwykłość sytuacji nikogo nie denerwuje; panuje raczej rozbawienie.
Niekoniecznie każda humorystyczna okoliczność daje estetyczne przeżycie. Gdy przed maską samochodu widać zadarty ogon, a
następnie spadające odchody, trudno nie zadać pytania: "Co by było gdybym podjechał bliżej?"
Na przełęczy postój i seria zdjęć. Po przeciwnej stronie, szarość surowego zbocza ożywiają malownicze esy-floresy asfaltu. Droga
prowadzi w kierunku granicy francuskiej. Bajecznie harmonijny ruch pojazdów nagle się kończy. Niewinne zarysowane na tle błękitu
obłoki gwałtownie rozciągają zasłonę bieli. Zdumiewa szybkość zmiany dekoracji. Po chwili jedynie szczyty gór wystają znad
oceanu cukrowej waty.
Pomimo chłodu mam ochotę poszybować w tej miękkiej przestrzeni.
Stajemy znowu w Col de la Casa. Mnóstwo małych sklepów. Kupujemy parę drobiazgów i zegar stojący, pięknie ozdobiony w stylu
rokoko - prezent ślubny dla Julianny.
Do Carcassonne dojeżdżamy wieczorem. Zielona trawa campingu wycisza zmęczenie. Parę zdjęć czerwonej kuli słońca,
zachodzącego nad imponującymi murami, dobra szklanka czerwonego wina i długi sen.
Czeka nas droga powrotna; na zwiedzanie średniowiecznego miasta-warowni możemy poświęcić tylko parę godzin. I może właśnie
ze względu na brak czasu nie potrafię wczuć się w nastrój tego historycznego cacka.
Pośpiech dziwnie spłyca wielkość wspaniałych murów. Wąskie uliczki, wyślizgany bruk, bramy, kościół, zamek. Na koniec,
oberwańcy na koniach, przygotowują się do jakiegoś pseudo rycerskiego turnieju; jarmarczne wrażenie.
Odjeżdżam z niedosytem. Mogę tylko powiedzieć: Byłem w Carcassonne. Typowe zaliczenie.
Powrót z wakacji nie kończył letniego urlopu. Sierpień wypełniały dwie podniosłe imprezy.
Zaproszenie na ślub Julianny przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Moja córka wychodziła za mąż, a ja w pierwszym odruchu
postanowiłem nie brać udziału w tej uroczystość. Nasze stosunki zostały zerwane. Choć paroletnia wojna o alimenty została
zakończona, to niesmak pozostał. Miałem dosyć umawiania się, proszenia o spotkania, do których nigdy nie dochodziło. Nikt się nie
odzywał. Michał stał po stronie matki i też milczał.
- 228 Do tego wszystkiego doszła prowokacyjna forma zaproszenia. Czułem się dotknięty. Nie chciałem sam jechać na wesele.
Wszystkich zaproszono z rodzinami, a mnie ostentacyjnie, samego.
Alina podeszła zimno do całej sprawy:
- Wcale nie palę się wziąć udział w tej imprezie, ale tyś powinien pojechać! W sumie to twoja córka. Byłoby jej przykro, przecież
nie ona decydowała.
"Nie ona decydowała"! Ta prawda obejmowała niestety nie tylko zaproszenie; nadal wszystkim kierowała Irena. Czyż inaczej
mogłoby być z małżeństwem Julii?
Zygfryd, przyszły mąż mojej córki, oprócz innych zajęć, parał się pośrednictwem w handlu nieruchomościami. Dzięki niemu Irena
kupiła "okazyjnie" willę z basenem. Nie znałem oczywiście warunków umowy, mogłem się jedynie domyślać transakcji wiązanej.
Irena miała piękny dom, a piękna i młoda Julia, wierząca w matczyne, bezinteresowne intencje, męża.
Zygfryd już raz przysięgał wierność. Zdążył spłodzić dwójkę dzieci i związek się rozsypał. Irenie nie przeszkadzało jednak ani to,
ani jego kościelny ślub. Nie takie problemy rozwiązywała! W rezultacie cała rodzina została poinformowana, że jej przyszły zięć,
były ewangelik, bez przeszkód może zawrzeć związek w katolickim kościele. I też tak się stało!
Ubrany w nowe ciuchy, kupione specjalnie na tę okazję w C&A, z bukietem kwiatów, jechałem do Starnbergu. Słoneczna pogoda,
kościółek na wzgórzu, sznur zaparkowanych samochodów. Rozpromienione oblicza, szeroko rozpostarte ramiona w szczerym
geście powitania. Wytworne kiecki, nienagannie zawiązane krawaty.
Panna młoda wygląda prześlicznie. Jej urodę i świeżość trochę przysłania nad wyraz strojna, jedwabna suknia, ale Jula
odziedziczyła po matce teatralną przesadę, do której już zdążyłem się przyzwyczaić.
Korkociągi blond włosów miękko opadają na jej ramiona. Długi welon lekko je przysłania nadając całości, zgodny z zamierzeniami
nobliwy efekt.
Muszę stwierdzić z dumą, że moja córka jest piękną kobietą. Sama o tym dobrze wie i dlatego z należytą dbałością wykorzystuje
niepowtarzalną okazję.
Oh!!!... Z jakim naturalnym wdziękiem potrafi eksponować swoje zalety. Czyż tego obrazu nie zapamiętają wszyscy, do końca
życia?
Jestem podekscytowany. Zosia, siedząca obok w kościelnej ławce, pociesza mnie szeptem: "Nie przeżywaj tak tego ślubu!
Zobacz jacy będą szczęśliwi". Widzi chyba oczyma wyobraźni swoją córkę stojącą na ślubnym kobiercu w podobnej scenerii.
Pojęcia nie ma co ja czuję. Mój stan ekstazy wywołała sama przyjemność aktywnego uczestniczenia w przedstawieniu. Jak nigdy
dotąd uświadamiam sobie wagę teatralności.
Partię pana młodego wspaniale przygotował Zygfryd. Jest tak doskonale naturalny, że mam ochotę bić brawo. Efektowny występ,
ale mimo wszystko w tej roli wolałbym widzieć kogoś innego. Blask świateł, połysk złota, księżniczka z bajki, a obok niej żulik.
Skąd się wzięło to zapomniane słowo z dzieciństwa? Tak przecież nazywaliśmy chuligańsko zachowujących się facetów z plerezą
ociekającą brylantyną. A tu elegancki frak, godna postawa, swoboda gestów. Nie wiem, może sprawił to prowincjonalny wąsik...
cwaniacki wyraz oczu... niskie czoło...?
Kawalkada pojazdów przemierza miasto. Nie muszę na szczęście wstydzić się swojego samochodu; nowy peugeot błyszczy tak
samo jak reszta świątecznie wypolerowanych aut. Wygrywam klaksonem, znany kibicom sportowym, rytm i słyszę jak Michał,
jadący z przodu, odpowiada. Spośród tłumu bezwładnych sygnałów, chaosu dźwięku, tylko nasze tworzą wspólną muzykę. Znowu
jest fajnie, promienie słońca rozgrzewają nadzieję, wzbiera pewność wzajemnego uczucia, bliskość syna - nieprzytomnie
przyspiesza tętno, pierś rozpiera ładunek szczęścia.
Podekscytowany, w euforii wzruszenia dojeżdżam nad jezioro, gdzie w nadbrzeżnej restauracji, mogącej pomieścić setki gości,
rozpoczyna się już nie przedstawienie tylko prawdziwy show. Między suto zastawionymi stołami tańczą zespoły smukłych
dziewczyn na zmianę z żeńską grupą sportową, a ich popisy dodają apetytu zachwyconym gościom.
Konferansjerkę, w zaskakująco fachowy sposób, prowadzi sam pan młody. Po zakończeniu występów, zaprasza wszystkich do
szalonej zabawy-quizu; kosztowne nagrody wprowadzają prawie wszystkich w ekstazę hazardu.
Telewizory, radia, tostery, suszarki i inne przyrządy elektroniczne kosztować musiały majątek – peszy mnie ten przepych i ta tak
"nowoczesna" zabawa weselna.
Nie piję, czeka mnie droga powrotna, więc alkohol nie potrafi przytępić krytycznego spojrzenia. Tańczę z panią młodą, czuję
ciężar jej stroju i jej koncentrację nad dbaniem o własny wizerunek - reszta uczuć cichnie w płynnym rytmie walca raz, dwa, trzy...
Podporządkowany wymogom dobrego wychowania również poprosiłem do tańca Irenę; zmusiłem się do tego gestu, choć w sumie
w ogóle nie powinienem brać udziału w tej imprezie.
Zaraz po wejściu na salę doznałem afrontu.
Za stołem, po obu stronach pary młodej zasiedli rodzice, a mnie wskazano miejsce, w rodzinnym towarzystwie Krysi i Zosi.
Chciałem natychmiast obrócić się na pięcie i wyjść - siostry rozpoczęły perswazję: Zrobisz przykrość Juli! To nie ona jest winna!
Przecież znasz Irenę.
Dałem się przekonać; nie zależało mi przecież na honorowym miejscu - nawet źle bym się tam czuł - bliskie więzi czy mój
ojcowski wpływ na wychowanie Juli skończył się przed wieloma laty, jeszcze w Polsce.
- 229 Oczekiwałem mimo wszystko bardziej eleganckiego rozwiązania. Niestety tak się nie stało, choć w tym wypadku nie przez
złośliwość Ireny, ale przez jej bufonadę.
Przedstawiała mnie znajomym zawsze w ten sposób jakbyśmy byli w separacji - liczył się przecież ślub kościelny, czyli w obliczu
Boga, uwzględniając logikę praktykującej katoliczki, pozostawaliśmy dalej małżeństwem, choć od wielu lat żyła i afiszowała się z
Angelo. Czyż mogła dopuścić do groteskowej sytuacji; ona siedząca przy weselnym stole, w towarzystwie męża i przyjaciela?
Współczułem Angelo, było mi go po prostu żal.
Strasznie sympatyczny i delikatny Włoch spełniał każde życzenie Ireny: Angelo podaj! Angelo jedź!, przynieś!, chodź!, daj! I
Angelo pełen oddania i łagodności wykonywał każdą czynność.
Poczciwy rzymski urzędniczyna zakochał się w pani doktór z hrabiowskimi aspiracjami i wpadł. Przez długie lata, z anielskim
spokojem, znosił despotyczne fanaberie swojej wybranki i w końcu też nie wytrzymał.
***
Odwiedziny w Polsce stawały się coraz częstsze. Już w zeszłym roku Alina, przed pójściem do pracy, spędziła cały miesiąc z
dziećmi w Katowicach.
Kolejny wyjazd miał jednak wyjątkowo uroczysty charakter - rodzice obchodzili pięćdziesiątą rocznicę ślubu.
Ze względu na duży zjazd rodzinny i konieczność pomieszczenia licznych gości, ciągnąłem do Nysy przyczepę campingową. Przy
takim obciążeniu droga wydłuża się dwukrotnie, dlatego z góry zaplanowałem postój za Pilznem.
Po zjeździe z przelotowej szosy, drogą wśród ściernisk dotarłem na camping. Szeroka płaszczyzna brzegu jeziora, dowolnie
porozbijane namioty, rybacy z wędkami, całkowita swoboda i jedynie przyczepy, szczupłej grupa obcokrajowców, przypominały o
cywilizacji. Zbliżał się wieczór, rozpalano ogniska.
Obawy przed całonocnym biesiadowaniem nie spełniły się, choć długo drażnił nasze nosy zapach ryb, pieczonych na rożnie. Noc
minęła spokojnie i w zasadzie nic specjalnego nie wyróżniałoby tego campingu od innych gdyby nie poranna toaleta.
Wydzielone pomieszczenia sanitarne należały do rzadkości. Większość gości korzystała z usytuowanej na zewnątrz umywalkikoryta. Dzieci myły zęby, kobiety moczyły twarze i ramiona, faceci golili brody. Ten typowy nastrój ospałego poranka przerwał
drągal z Niemiec. Ziewając podszedł do kranu, przeciągnął się, po czym na oczach wszystkich wyciągnął palanta i zaczął pluskać
go w bieżącej wodzie. Od niechcenia rzucił uwagę, że jak nie ma odpowiednich warunków to on w ten sposób musi dbać o swoją
higienę, a następnie z tą samą wrażliwością i delikatnością zabrał się za inne części ciała. Nie wiedziałem czy miałem do
czynienia ze zboczeńcem czy prostakiem - niewykluczone jednak, że był to przejaw humoru niebieskookiego blondyna.
Na granicy polskiej nic się nie zmieniło. Z ciekawością wypatrywałem pewnych przeobrażeń po zajęciu prezydenckiego fotela
przez Wałęsę, jednakże poza nowymi kawałami spotkałem starą biedę i szarość.
Na szczęście w nyskim domu było dalej barwnie i pogodnie. Rodzice wykazywali dobrą formę, pogodę ducha i radość z przyjazdu
bliskiej rodziny.
Naszą przyczepą wjechałem za bramę - Krysia swojej nie mogła tam zmieścić, więc pozostawiła ją na placu. Zrobiło się gwarnie,
przyjechał Michał nowym "nisanem-patrolem". Przygotowywaliśmy dom i otoczenie do godnego przyjęcia przyjaciół oraz rodziny
ze Śląska i Wrocławia. Naprawiałem ogrodzenie i furtkę, malowałem drzwi, rynny. Kwiaty w donicach przystroiły schody
wejściowe naszego domu i kamienicy naprzeciwko, w której odbyć się miało przyjęcie weselne. Prace trwały do ostatniej chwili
tak, że w rezultacie przyjezdni goście zastali nas jeszcze przy myciu dżipa. Auto musiało prezentować się idealnie, gdyż Michał
chcąc aby dziadkowie wypadli jak najgodniej, postanowił zawieźć ich osobiście na uroczystość ślubną.
Część najmłodszego towarzystwa, dla którego zabrakło miejsca w samochodach ruszyła piechotą w stronę kościoła.
Rodzice, w otoczeniu wszystkich gości, czekali lekko zawstydzeni aż dwie pary nowożeńców opuszczą, przy tradycyjnych taktach
marsza Mendelssohna, nawę nyskiej katedry.
Ceremonia odnowienia sakramentu przybrała bardzo uroczysty charakter. Z podniebnej wysokości chóru opadał drżący dźwięk
skrzypiec Stefana. Ksiądz Władysław przykrył stułą dłonie związane wiernością pięćdziesięciu lat i powtórzone zostały, w formie
nieco zmodyfikowanej, słowa małżeńskiej przysięgi.
W dużym zbliżeniu teleobiektywu widziałem przejmujące wzruszenie na twarzy mojego ojca, oraz pełną godności satysfakcję na
radosnym obliczu mamy.
Jedynie Magdalenka, nie potrafiła docenić podniosłego charakteru uroczystości i z dużym wdziękiem oraz lekkością swobodnych
podskoków, pokonywała przestrzeń między ławkami. Gdy odkryła jak rytmicznie dźwięczą jej sandałki w zetknięciu z płytą
kamiennej posadzki, zaczęła w pełnym zachwycie delektować się tym odgłosem.
Na koniec ceremonii, pełen uniesienia Stefan odegrał "Ave Maryja" i znowu wibrujące wołanie skrzypiec, przeszyło serca
wzruszeniem. Szczególnego rozczulenia doznało wdzięczne serce mamy, gdyż właśnie ten utwór towarzyszył jej przed
pięćdziesięciu laty, gdy w białej sukni z welonem, opuszczała parafialny kościół w Stryju.
Popołudniowe słońce łagodnie dotykało zgromadzonych gości na placu przed katedrą, składających gratulacje, oraz życzących
rodzicom wielu kolejnych lat przeżytych w zdrowiu i szczęściu.
Przyjęcie weselne, ze względu na dużą ilość zaproszonych gości, zorganizowane zostało w jadalni Dziennego Domu Pomocy
Społecznej. W Polsce Ludowej dom ten, a raczej imponującą willę, zamieszkiwały dwie rodziny. Oddzielał ją od posesji rodziców
- 230 kwadratowy plac, na którym stawał czasami jakiś maluszek lub syrenka, biegały dzieci, plotkowali sąsiedzi. W "nowej Polsce
zmienionego ustroju" trudno jest nieraz na tym placu wśród fordów, renówek, opli czy mercedesów, zaparkować auto, a po jego
wyboistym już asfalcie najczęściej przechodzą zabiedzeni ludzie w kierunku jadłodajni. Jadłodajnia w dni świąteczne i niedziele
jest nieczynna.
Przed szerokimi schodami Dziennego Domu Pomocy Społecznej, na stole przykrytym śnieżno-białym obrusem, ustawiono w
geometrycznym porządku dziesiątki lampek. Rodzice wyciągnęli z piwnicy i barków, zbierany od wielu lat, zapas szampanów. Gdy
umilkły wystrzały korków zabrzmiało chóralne "100 lat".
Przyrządzone przez zawodowe kucharki dania, zachwycały nie tylko podniebienia, lecz w pierwszej kolejności, dość radykalnie
zmuszone w ostatnich czasach do ograniczeń, żołądki.
Poza licznymi toastami wznoszonymi ze wszystkich stron stołu, wypadało nam, czyli dzieciom pary obchodzącej złote gody,
powiedzieć kilka uroczystych słów.
Rozpoczęła, jak zawsze cała w skowronkach, Zosia; mówiła niby o mamie i tacie, ale osobą pierwszoplanową, na którą zwrócić
uwagę mieli wszyscy była ona sama. Przedstawiona przez nią skrótowa historia pięćdziesięciolecia stała się jedynie tłem do
ukazania siebie, nie tylko w jak najlepszym świetle, lecz w ten sposób, że najpierw ona, jej mąż Stefan, a potem długo, długo nic.
Przyzwyczajałem się pomału do polityków tworzących wszędzie i przy każdej okazji, własny, wspaniały wizerunek, ale żeby robić
to w gronie bliskich, gdzie wszyscy znają się jak łyse konie?
Uświadomiłem sobie i to chyba po raz pierwszy z taką wyrazistością, prymitywizm podobnego zachowania. Nie chodziło w sumie
o Zosię, ale właśnie dzięki niej, zabolała mnie ignorancja tych sztucznie się upiększających. Musieli chyba uwierzyć, że ogółowi
można wciskać kit, a przecież ludzie masowo nie zaczynali głupieć, tracić pamięć, pozbywać się inteligencji! A może udawali, że
tak się stało – tylko po co?! Czyżby każdy czekał w kolejce, z wyciągniętym wcześniej numerkiem, by móc siebie zaprezentować
jako najlepszego, najwspanialszego?
Dawniej, "strojenie się cudze piórka" należało do nietaktu, kojarzono z dulszczyzną. Pamiętam, z jakim niesmakiem mówiono w
domu o zachowaniu Władka, przyjaciela ojca z czasów lwowskich. Prowadził Katedrę Architektury na Politechnice Śląskiej w tym
czasie, kiedy właśnie ja tam studiowałem. Profesor zwyczajny Władysław W. został odznaczony przez ministra kultury i sztuki
Krzyżem Zasługi. Nic nie byłoby w tym nadzwyczajnego, bo faktycznie przyjaciel ojca należał do wybitnych architektów, gdyby nie
fakt, że on sam wystąpił z prośbą do ministra o przyznanie sobie takiego wyróżnienia.
"Jak ten Władziu się zmienił, nie do wiary, że można tak postępować!"
Transformacja ustroju wywierała istotny wpływ na tworzenie nowej moralności. Teraz już nikt nie prosił o order - każdy sam się
odznaczał! Trend ten nabierał powszechnego charakteru. Filozof oceniłby go: "Nade mną świecący neon, a we mnie kolorowy
kalejdoskop".
Krysia zawstydzona przemówieniem Zosi i w ogóle skrępowana koniecznością zabrania głosu, próbowała coś powiedzieć. Stefan
jednak zamienił jej wystąpienie w żart: "Proszę o wyrozumienie, rodzina z NRF-u chyba już zapomniała trochę szprechać po
polsku".
Przyszła na mnie kolej. Chciałem wyrazić radość, zadowolenie i dumę z możliwości wzięcia udziału w tak uroczystym, rodzinnym
spotkaniu, ale rozbawione towarzystwo, złośliwymi aluzjami, czekało w sumie na jakieś potknięcie, aby Stefan mógł się włączyć.
Nie dałem mu satysfakcji, ale zamiast powiedzieć coś od serca, skoncentrowałem się nad formą. Na koniec Andrzej, przyjaciel z
Kłodzka, próbował również zabłysnąć dowcipem:
- "Pomimo przeciwności losu?" – O jakich ty przeciwnościach losu mówisz! Czcigodni jubilaci wiedli cały czas tak słodkie życie, że
tylko im zazdrościć!
Andrzej pomylił harmonię współżycia rodziców, z przykrymi przeżyciami, przez które musieli przejść w czasie wojny, z wyjazdem ze
Lwowa, czy wreszcie z niedostatkami i dramatami okresu stalinizmu.
Zupełnie nie miałem ochoty tych oczywistości tłumaczyć, bo jak ktoś nie chce zrozumieć, to żadne słowa go nie przekonają. Lepiej
było wychylić z Michałem kolejny kieliszek.
A Michał potrafił ciągnąć. Jego swoboda i lekkość bycia, w czasie biesiady, dawały dużo do myślenia. Kto jednak ma ochotę na
poważne tematy podczas picia wódki?
Późnym wieczorem Michał zaproponował, gdy nastrój zmęczonego towarzystwa zaczął siadać, wyskok do dyskoteki.
Przypuszczałem, że nikt nie zauważy naszego zniknięcia, a ochota na pokręcenie się na parkiecie znieczuliła konieczność
przestrzegania konwenansów. Wyciągnąłem Alinę i poszliśmy poszaleć.
Do lokalu jednak już nie wpuszczano. Michał wymownym ruchem dłoni, oczywiście nie pustej, przekonał bramkarza. Stanęliśmy
przy barze.
Po raz pierwszy zobaczyłem koktajle serwowane w polskiej knajpie. Po setce ze śledzikiem nie pozostało śladu.
Poszliśmy w tany popijając alkohol, rozcieńczony pomarańczowym soczkiem w długich, wytwornych szkłach.
- 231 Po powrocie późną nocą, na weselną uroczystość, spotkały nas chóralne wymówki. Niestety ktoś doniósł i należało za nietakt
przeprosić.
Najmniej obchodziło to Michała, poznał w czasie dyskoteki dziewczynę, nie wiedział jeszcze, że jest sąsiadką, i umówił się z nią na
kolejną imprezę.
Promyki słońca figlujące w rozkołysanych gałęziach starego klonu łagodziły skacowany ranek. W nocy Daniel, jak gdyby chcąc
dorównać dorosłym, wymiotował. Przyczepę wypełniał aromat po resztkach tortu usuniętych w pośpiechu i niedokładnie.
Otworzyłem okna i drzwi; do wnętrza wpadał ożywczy powiew lata. Po słabo przespanej nocy, drażnił mnie, ruch i jakieś
zamieszanie panujące wokoło. Ledwo przełknąłem łyk zwietrzanej "Staropolanki" gdy do przyczepy wpadła Zosia.
- Michał z Wiktorem nie wrócili na noc!
- Nie denerwuj się! Wiesz przecież - poszli na imprezę.
- Jest prawie dziesiąta, a ich nie ma.
- Musieli ładnie zabalować.
- Ty o Michała nie musisz się martwić - jest pełnoletni, ale Wiktor nie ma jeszcze osiemnastu lat.
- Wylądowali chyba u jakichś dziewczyn.
- Po twoim synku można się tego spodziewać, ale po Wiktorze jeszcze nie!
- Może kuzynek wziął go na przeszkolenie?
- Przestań dowcipkować, bo ja naprawdę się martwię. Rozmawiałam z sąsiadami – ich Ilonka nocowała w domku nad jeziorem.
Prawdopodobnie tam ich zaniosło.
- Wiesz gdzie to jest?
- Mniej więcej.
- No to jedziemy!
Turystyczne domki nad Jeziorem Nyskim od dawna cieszyły się powodzeniem nie tylko u wczasowiczów. Zamknięta grupa tubylczej
młodzieży posiadała tam swoją bazę wyskokową. Wtajemniczeni słyszeli o bardzo swobodnych libacjach i wesołych dziewczynach.
Zwarta zabudowa pokrywała piaszczystą skarpę jeziora. Krążąc między parcelami w pyle południa, wreszcie zobaczyłem stojącego
jeepa z niemiecką rejestracją.
- No ja im teraz pokażę! – Wyraz troski opuścił oblicze Zosi. Dawno nie widziałem jej tak naładowanej.
Pierwszy znalazł się Witek. Miał bardzo niewyraźną minę; wyczuł nastrój matki i nie próbował nawet powiedzieć cokolwiek na swoje
usprawiedliwienie.
- A gdzie to kuzynka zgubiłeś? – Próbowałem rozładować napiętą sytuacją.
Wskazał dość niepewnie na sąsiedni domek.
- No to idź i przyprowadź go!
Po paru długich minutach pokazał się, bardzo jeszcze wesoły, na miękkich kolanach, mój pierworodny. Słowa do niego słabo
docierały, sprawiał wrażenie nieobecnego. Zosia bardzo lubiła Michała, ale widziałem, że w tej chwili miała ochotę go rozszarpać.
Podeszliśmy do auta.
- Masz kluczyki. Nie dam rady poprowadzić!
Zaskoczyło mnie jego zachowanie. Nieraz po paru kielichach siadał za kierownicę.
- W takim razie Zosiu wskakuj do mojego peugeota. Weź tylko najpierw parę głębokich oddechów! Ja pojadę jeepem.
Michaś odkręcił boczną szybę, wychylił głowę na zewnątrz i poprosił abym uważał na wybojach.
Czekałem na wyjaśnienia, choć sytuacja stawała się coraz jaśniejsza. Po wjechaniu na gładki asfalt szosy, prowadzącej do miasta,
usłyszałem skrótowy opis nocnych wydarzeń.
Wesoły ubaw w mieszanym towarzystwie trwał do rana. Michał nie wiedział dokładnie kiedy Wiktor miał dosyć, z jaką dziewczyną i
w którym domku go zostawił. W każdym razie był bardzo dumny z wprowadzenia kuzynka w prawdziwe życie. Sam w gronie paru
osób tak miło się bawił, że nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu.
- Wygląda, że nie tylko popijaliście...?
- Daj spokój staruszku, ty tego nie rozumiesz!
- Nie muszę rozumieć – widzę!
- 232 - Pojęcia nie masz. Za twoich młodych lat tego nie było.
- I co! Myślisz, że dużo straciłem?
- Mówię ci, pojęcia nie masz jakie to odlotowe.
- Od kiedy ćpasz?
- Od kiedy... od kiedy! Te prowincjonalne "ćwoki" też nie wiedziały; dopiero im pokazałem!
- Przyjechałeś z zapasem trawki?
- Daj mi spokój! I tak nie zrozumiesz!
Od dawna podejrzewałem, że z Michałem coś jest nie tak. Miał bardzo dużo forsy. Lubił imponować, sprawiał drogie prezenty. Na
pewno pomagała mu Irena, ale nawet jej dochody, z dopiero co rozkręcanej, prywatnej praktyki, nie mogły pokryć tak rozrzutnego
stylu życia.
Nie chciałem nawet o tym myśleć, trudno jednak było nie dostrzegać prawdy.
Widząc jak bardzo lubi imponować, jak strasznie płytkie jest jego blagowanie, tłumaczyłem, wyśmiewałem, a nawet, przed dwoma
laty, stojąc za pulpitem maszyny pakującej rajstopy, w rytm jej pracy, ułożyłem wiersz o owieczce:
w stadzie baranów nie pędź
choćby to był ich pierwszy rząd
być wolnym ptakiem miej chęć
zabójczy jest pospólstwa swąd
najlepszy nawet pasterz twój
prowadząc cię ma własny cel
ten obraz jego dostojny strój
stworzyli inni z złocistych zer
Prawdopodobnie nie zrozumiał tych słów, gdyż generalnie nie miał ochoty przemęczać umysłu jakimiś sprawami niedającymi
materialnych korzyści. Łopatologii z kolei nie mogłem stosować; każde dobitne zwrócenie uwagi powodowało obrazę i zrywanie
stosunków. Czułem się zawsze upokorzony, gdy pierwszy wyciągałem rękę do zgody; miałem jednak nadzieję, że uda mi się ten
jego pęd do przyjemności i zabawy wpuścić w uporządkowane koryto codziennych realiów. Moje marzenie o kumplostwie, bliskim
uczuciu, rodzinnych stosunkach, rozpuszczały go tak samo jak pobłażliwość i wyrozumiałość całej rodziny. Michaś był inteligentny,
miły i wesoły. Zawsze potrafił powiedzieć coś nowego, atrakcyjnego i wystrzałowego. Z tych powodów wszyscy przymykali oczy, lub
nie zauważali jego "drobnych" słabostek.
Słabostki te nabierały dziwnie konkretnych wymiarów. Ich ciężar stawał się nad wyraz niebezpieczny. Tu już nie chodziło o palenie
trawki, choć na początku trudno mi było w to uwierzyć – tu zaczynało pachnieć dilerką.
- 233 -
Teściowa w Wenecji
W ślad za moimi rodzicami, zaczęła regularnie odwiedzać nas Bazia. Bazia, bo tak właśnie Daniel, przy pierwszych próbach
mówienia, zawołał do swojej babci. Bazia nie miała oczywiście niczego wspólnego z Basią; od chrztu nosiła imię Janina. Nikt
zresztą nie zwracał się do niej w ten sposób. Na początku małżeństwa próbowałem bezpośredniości, jednak teściowi tykanie nie
przypadło do gustu. Z zadowoleniem, więc podchwyciłem nową formę, bo tradycyjna: "mama", czy "teściowa", sprawiała mi duże
kłopoty. Również Bazia podeszła pozytywnie do swojego chrztu; imię to, choć kojarzyło się z babcią, brzmiało bardzo młodzieżowo.
Podobna zresztą historia zdarzyła mojej mamie się przed laty; roczny Michał raz zwrócił się do niej "Abu" i tak zostało na wieki.
Tego roku przyjazd Bazi przypadł na maj, miesiąc żółtych przestrzeni pokrywających rozległe łąki. Wiosenny nastrój porywał duszę
do lotu ponad codziennością, a chęć wyrwania się z domu, jak nigdy, popychała do działania.
Musiałem szybko rozładować napięcie powstałe w pierwszych dniach stycznia – wtedy właśnie doszło do zerwania stosunków z
rodzicami.
Trwającą od dawna konfliktową sytuację, wynikającą z podziału na nas i was, różnic politycznych, odmiennego podejścia do
patriotyzmu czy religii, dawało się w sumie jakoś rozładowywać. Coraz trudniej jednak znosiłem nie tyle pogłębiający się brak
okazywania szacunku, co wynikający z tego pewien rodzaj lekceważenia. To bolało najbardziej.
Całą rodzinę, a rodziców szczególnie, denerwowało moje odmienne zdanie, sposób wymądrzania się i pouczające uwagi. Robiłem
to może nieraz w sposób mało elegancki i dość nachalny, tylko problem nie polegał na tym, że nie miałem racji, lecz że ja nie
miałem do tego prawa:
Jak, robotnik pracujący w fabryce rajstop, może coś tłumaczyć lekarzom, panom doktorom?
Jak śmie obcokrajowiec pouczać Niemców odnośnie godności ludzkiej?
Jak, ktoś ledwo wiążący koniec z końcem, ma czelność mówić, że "pieniądze to nie wszystko"?
Nie padały oczywiście nigdy tak bezpośrednio sformułowane zarzuty; "ludzie dobrze wychowani" potrafią zrobić to w formie
"czarującego uśmiechu", choć tego uśmiechu też często brakowało.
Z tego powodu w czasie spotkań rodzinnych konwersacja dotyczyła głównie kwiatków i pogody, no bo już na przykład sprawy dzieci,
szybko mogły wywołać nieporozumienie.
Święta Bożego Narodzenia, spędzane w Memmingen, przebiegały właśnie w skupionej atmosferze, aby nie poruszyć jakiegoś
drażliwego tematu. Podniosły nastrój wytworzyła pewna nowość - oto pierwszy raz gościliśmy rodziców w okresie zimowym.
Po którymś tam piwku, wypitym przez Zygmunta (prawdziwemu Bawarczykowi nie wypadało brać do ust czegoś innego), sytuacja
uległa zmianie.
Mojemu szwagrowi wystarczała w sumie butelka; stawał się wtedy erudytą, a dodatkowo przy udowadnianiu swoich racji,
gestykulował usztywnionymi i dziwnie powykręcanymi palcami.
Kolacja wigilijna jeszcze na dobre się nie zaczęła, a Zygmunt już "miał humor". Krysia wpadła w szał, wtórowały jej trzy córki, a błogi
uśmiech zadowolenia nie znikał z twarzy szwagra. Nikt i nic nie było w stanie odwieść go od sięgnięcia po następną flaszkę.
Ja z Aliną przywykliśmy do podobnych scen, dzieci nasze trochę się dziwnie uśmiechały, ale oblicze rodziców, szczególnie ojca,
wyrażało pełną dezaprobatę; znał oczywiście odporność swojego zięcia na alkohol, jednak takiej profanacji Wigilii jeszcze nie
widział. Zygmunt został, co prawda, wkrótce zaprowadzony do łóżka, ale powstały niesmak miał niestety wpływ na przebieg
kolejnych dni.
Wspólnie z Aliną postanowiliśmy bardzo godnie przyjąć Abu i dziadziusia. Było w tym oczywiście trochę przekory, chęci pokazania
się i udowodnienia, że nie zawsze wypchany portfel decyduje o dobrym nastroju.
Oddana do dyspozycji rodziców sypialna jak również panujący spokój i pogodna atmosfera, wywołały zaskoczenie. Ich pobyt
przebiegał wspaniale; pojechaliśmy nawet raz na wycieczkę w góry do Austrii, ale mimo wszystko wyczuwałem pewne napięcie.
Powstawał efekt odwrotnie proporcjonalny do naszych starań. Zacząłem nawet podejrzewać, że albo rodzice mają dosyć
nadskakiwania, albo denerwuje ich odrębność życia i bycia między naszym domem a Memmingen. Nic jednak nie zapowiadało
zmian familijnych stosunków. Dla nich Krysia pozostawała Krysią, a mnie traktowali jak kogoś należącego do społecznej warstwy o
niższym poziomie zamożności.
Różnica dobrobytu, z czym już dawno się pogodziłem, pociągała jednak mniej przyjemną postawę.
"Człowiek mądry jest człowiekiem bogatym!" – Z tej mądrości wyciągano wniosek, iż biedny musi być głupszy od bogatego.
Rodzice nie podpisywali się jeszcze oburącz pod tymi zwalczanymi kiedyś, idiotycznymi aforyzmami, ale z czasem, szczególnie po
transformacji ustroju, zauważyłem przygotowywane już do tego celu pióro.
Grupową mentalność kształtowały oczywiście nie tylko zmieniające się czasy. Wpływ na nią miało głębsze, kulturowe podłoże, z
czego nie wszyscy zdawali sobie sprawę.
Moi rodzice, jako ludzie wierzący, pamiętali o kościelnej prawdzie, utrwalanej przez wieki: "Władza pochodzi od Boga". Wychodząc
z takiego założenia i nie negując boskiej mądrości, jest się przekonanym, że również pomazaniec boży to człowiek mądry.
Uwzględniając pogląd o władzy, która wiązała się zawsze z bogatymi, zamożnymi ludźmi, dojść można do prostego twierdzenia:
"Bogaty musi być mądry!".
- 234 W dzieciństwie karmiono mnie bajkami o dobrych królach, książętach i rycerzach, odzianych we wspaniałe, złote szaty i gronostaje;
po pięciu dekadach życia miałem jednak odmienny od rodziców pogląd na temat bogactwa i mądrości.
Pomimo różnicy zdań w wielu sprawach, mimo wszystko zależało mi na ich opinii.
W obronie swojego wizerunku przytaczałem wiele argumentów, a ojciec nie cierpiał jak ktoś się wymądrzał, szczególnie, gdy
podważano jego ugruntowane poglądy. Zdenerwowany kończył wtedy dyskusję charakterystycznym machnięciem ręki i wychodził z
pokoju.
Gdy pewnego razu w szerszym, rodzinnym gronie, przyciśnięty został do muru i nie mógł uniknąć dyskusji, aby nie nadwerężyć
swojego autorytetu, oznajmił patetycznym głosem: "A myśmy mieli we Lwowie wspaniałych profesorów!". Oznaczało to ni mniej ni
więcej: przestań nareszcie szargać świętości!
Lwowscy profesorowie należeli bez wątpienia do ścisłej, intelektualnej elity, tylko mój ojciec nie zdawał sobie sprawy, że pół wieku z
okładem minęło od czasów, kiedy pobierał uniwersyteckie nauki.
Brak obopólnego zrozumienia zaczął dotykać coraz zwyczajniejszych, codziennych spraw.
Jeszcze niedawno ojciec z pasją globtrotera oglądał przeźrocza i filmy powstałe podczas moich zagranicznych wypraw. Wspominał
miejsca, do których sam docierał, radził co jeszcze powinienem zobaczyć.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to się zmieniło. Przecież dzięki niemu, zarażony namiętnością poznawania, ciągle marzyłem o
podróżach i wykorzystywałem każdą okazję do wyrwania się w świat.
Ojca ogarniała jakaś dziwna apatia, której nie dało się wytłumaczyć wyłącznie podeszłym wiekiem. Pomimo przekroczonej
osiemdziesiątki wykazywał świetną formę fizyczną i umysłową. Jego bierność w stosunku do wydarzeń życia codziennego
wytłumaczyć mogłem jedynie ogólnym niezadowoleniem z sytuacji zarówno rodzinnej jak i politycznej.
Dystans ojca od spraw świata doczesnego w rozmiarach, których nawet mama nie potrafiła zrozumieć, zaczynał pomału niepokoić.
Tygodniowa wizyta rodziców dobiegła końca. Żegnaliśmy się serdecznie, bo pomimo wielu niezakończonych dyskusji i częstej
różnicy zdań, łączyło nas przecież bardzo gorące uczucie bliskości. Nic nie zapowiadało ażeby w tej materii nastąpić miała
zasadnicza zmiana.
W parę dni po wyjeździe Abu i dziadziusia zadzwonił Michał. Zaraz po "Cześć!", pochwalił się odwiedzinami dziadków. Przywiozła
ich do Geretsried Krysia, wszyscy spotkali się u Ireny i "Było fajnie".
Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy jak bardzo zabolała mnie ta wiadomość.
Takiego świństwa nie spodziewałem się po najbliższych; to już nie był policzek – otrzymałem jednocześnie "strzał w serce i nóż w
plecy".
Wzburzenie i żal przepełniło kielich goryczy.
Jak mogło do tego dojść, aby rodzice, bez uprzedzenia, pojechali z Krysią, do moich dzieci? Dlaczego, będąc u nas, nie wspomnieli,
że mają taki zamiar? Mogłem przecież z nimi tam pojechać.
Potrafiłem zrozumieć ich chęć spotkania się z wnukami, mamy ciekawość poznania męża Juli, Krysi zainteresowanie domem i
praktyką Ireny, niemniej robienie z tego tajemnicy było niewybaczalne i prowadziło do jednego wniosku: rodzice całkowicie mnie
lekceważyli, a lekceważenie to miało jeszcze złośliwe zabarwienie.
Alina wciąż powtarzała: "Nie pojmuję jak można swojego, najstarszego i do tego jedynego syna tak traktować! Ja się z czymś takim
w życiu nie spotkałam."
Jej zawód i zdenerwowanie wypływał również z osobistych pobudek. Rodzice zawsze widzieli jak dba o dzieci, jak odpowiedzialnie
prowadzi dom, a mimo wszystko przy każdej okazji wychwalali Irenę, jej zaradność, dzielność i przedsiębiorczość, nie mówiąc już o
pobożności.
Naprawdę miałem tego wszystkiego dosyć! Nie mogłem pozwalać na dalsze poniżenia. Pomimo świadomości własnej wartości,
musiałem zachować twarz w oczach żony, dzieci i swoich własnych.
Zdenerwowany i pod wpływem chwili postanowiłem zerwać stosunki z rodzicami i całą rodziną.
"Nie odezwę się więcej do nich!"
Maksymalnie napięta sytuacja trwała przez tydzień. Gdy dzwonił telefon podnosiłem słuchawkę i jak usłyszałem czyjkolwiek głos z
Memmingen odkładałem ją z powrotem. Po pewnym czasie przestałem w ogóle podchodzić do aparatu. Mijały długie dnie i źle
przespane noce. Wałkowaliśmy w kółko to, co się stało i dlaczego do tego doszło. Wreszcie zaskoczył mnie pewien telefon;
dzwoniła Margret, sąsiadka Krysi z Peiting. Dopytywała się, pełna teatralnego niepokoju, dlaczego milczymy i nie dajemy żadnych
odznak życia. Poprosiłem ją, i to w dosyć niegrzecznej formie, aby nie mieszała się do nie swoich spraw, dając do zrozumienia, że
nasze stosunki rodzinne zostały zerwane. Wiedziałem, że zaraz skontaktuje się z Krysią i dzięki temu sytuacja raz na zawsze
zostanie wyjaśniona.
Stało się tak jak przypuszczałem, zapadło całkowite milczenie.
W połowie kwietnia, przyzwyczajony już do bycia sierotą, sierotą zresztą na własne życzenie, postanowiłem, podobnie jak zeszłego
roku, pojechać na Wielkanoc do Włoch.
Bazia, poza przyjazdami do nas, nie wyjeżdżała nigdy za granicę i nigdy też nie zetknęła się z campingowaniem. Podeszła jednak
optymistycznie do propozycji - propozycji w zasadzie "nie do odrzucenia".
- 235 Droga nad Adriatyk, pomimo niezłego obciążenia peugeocika, przebiegła bezproblemowo i stosunkowo szybko. Kolację jedliśmy
już, owiani południowym powietrzem, na pustawym campingu za Rawenną w Cesenático.
Lekki przymrozek tylko nadał atrakcyjności pogodnemu rankowi. Po paru minutach, rozpłynęła się łagodnie, zaatakowana
promieniami słońca, biel szronu.
Wskoczyłem na rower i wśród pustych jeszcze pól, wchłaniałem ciepło wstającego dnia. Jak bardzo lubiłem tę atmosferę, jak mocno
zazdrościłem ludziom mogącym tu żyć, pracować. Nawet ich starość wyglądała radośniej.
W zasadzie niczego mi nie brakowało - pędziłem wyboistą dróżką wypoczęty i wolny. Świeżość wczesnych godzin zapowiadała
upalny dzień. Na campingu Alina z Bazią przygotowywały śniadanie, a dzieci zajęte były zabawą. Zmuszałem się do analizowania
oczywistej sytuacji i wyciągnięcia wniosku, że powinienem być szczęśliwy. Dlaczego jednak miałem wątpliwości?
Po dniach świątecznych, spędzonych w tradycyjnym spokoju kolorowych pisanek, czekoladowych jajek i nawet symbolicznego
śmigusa-dyngusa, przyszła kolej na spacery i wycieczki. Otaczając troską całą rodzinę, szczególną uwagę zwracałem na to aby
teściowa, ze wszystkiego, była zadowolona - to jej się należało.
Z Bazią nigdy nie miałem problemów. Zawsze zachowywała się skromnie, delikatnie i nawet z przesadą rezygnowała z tradycyjnych
przywilejów należnych teściowym. We Włoszech okazywała szczerą wdzięczność za możliwość uczestniczenia w tej, tak dla niej,
atrakcyjnej wycieczce. Czułem nie tylko odpowiedzialność za techniczno-organizacyjne sprawy, ale jak chyba nigdy, za rodzinny
nastrój. Oswobodzony z konieczności podporządkowywania się innym, "ważniejszym", czerpałem radość mogąc obdarzać,
uczuciem bliskości, matkę mojej żony.
Spędzony w San Marino, pogodny, choć wypełniony zimnymi powiewami wiatru dzień, należał do tych, które pozostają na zawsze w
pamięci. Prawie dokładnie przed dziesięcioma laty, w lipcowym słońcu, trzymając Alinę za rękę, kroczyłem po tych samych
kamieniach, pokonując pochyłe uliczki. Ta miniona dekada, poza zwiększoną liczbą turystów, nie zmieniła księstwa, ale wyraźnie
przeobraziła nas samych. Tak bardzo byliśmy inni – mądrzejsi...?, smutniejsi...? Tyle spraw miało na to wpływ; przeżyte chwile
szczęścia i bagaż ciągłej niepewności, nieokreślona ilość rozpryśniętych złudzeń i beztroskie momenty radości spędzane wspólnie z
dziećmi. Jednak od zmian, które zaszły w naszej świadomości, ważniejsza była pewność dalszej transformacji i oczekiwanie na nią.
Ludzie kupowali mnóstwo rzeczy wykorzystując bezcłową strefę. Mało kogo interesowała architektura; Turyści obładowani
paczkami, targając wypchane torby, penetrowali wyłącznie sklepy i stragany. Ci, którzy nastawieni byli na bardziej wypoczynkową
formę zwiedzania, okupowała restauracyjki i kawiarenki, oglądała pamiątki, cykała zdjęcia. No i właśnie jedynie robienie fotek nie
wyróżniało nas spośród innych. Spacerowaliśmy wolno, a godność przemieszczania się z miejsca na miejsce zawdzięczaliśmy
głównie wiekowi Bazi.
Późnym popołudniem, zmęczeni już całodniowymi wrażeniami, usiedliśmy przy dość prymitywnym, ale za to solidnym stole
kawiarenki na wolnym powietrzu. Rozpocząłem nielubianą i rzadko wykonywaną czynność, związaną z wypisywaniem na kartkach
pocztowych życzeń i pozdrowień do znajomych.
Pochmurna pogoda kolejnych dni zmusiła nas do ruszenia w stronę Wenecji. Alternatywa przepłynięcia promem bezpośrednio przez
lagunę była za kosztowna.
Camping w Chióggia odstraszał pustkami i nieprzygotowaniem do sezonu. W naszej sytuacji nie miało to w zasadzie większego
znaczenia, nie mniej woleliśmy spędzić noc w bardziej sympatycznym miejscu. Kolejny camping w Campato okazał się dużo
sympatyczniejszy i wcale nie droższy, a do tego od miasta dzielił nas w zasadzie tylko Ponte della Libertà.
Po stosunkowo dobrze przespanej nocy, zostawiając auto w wielopiętrowym parkingu, ruszyliśmy z tłumem turystów do centrum.
Dzieci, podenerwowane prawdopodobnie atmosferą zwiedzania, nie zjadły śniadania, no i przy pierwszej pizzerii zrobiły się
strasznie głodne. Z sytuacji skorzystaliśmy wszyscy i całe towarzystwo z kawałkami "margarity" w rękach rozpoczęło krążenie
między kanałami.
Gdy Magdalenka zobaczyła dzikie koty, chmarami okupujące wolne miejsca pod murami, zaczęła dzielić się z nimi ciastem rozdawała aż do ostatniego kawałka. Identyczna sytuacja miała miejsce z gołębiami na Placu Św. Marka. Dwie torebki pokarmu,
kupione specjalnie dla skrzydlatej zgrai, rozeszły się w błyskawicznym tempie. Zachwyt dzieci przy rozsypywaniu ziaren i karmieniu
z ręki mógłby trwać wiecznie. Na koniec, biegając z rozpostartymi rączkami, zmuszały gołębie do wzbijania się w powietrze.
Wstąpiłem na chwilę do Kościoła Św. Marka, szukając nastroju, jaki towarzyszył mi przed wieloma laty, gdy oczarowany bogactwem
kolorowej mozaiki, pokrywającej setki kwadratowych metrów powierzchni wnętrza, starałem się wszystko utrwalić na taśmie
filmowej.
Materialna substancja nie uległa zmianie; nadal kunszt artystów, stworzony przed wiekami, połyskiwał wspaniałym przepychem,
wprawiając w osłupienie tłum turystów. Obserwowałem to jednak innym wzrokiem; blask złota bazyliki przestał już przygniatać moją
świadomość.
W pewnym sensie brakowało mi tego jednoznacznego, naiwnego spojrzenia, ale byłem też szczęśliwy, że się go pozbyłem.
Drogę powrotną do parkingu pokonaliśmy wodnym tramwajem. Na nabrzeżu przesuwały się fasady kamieniczek z powbijanymi na
ich "podwórkach" palami do cumowania gondoli. Delikatne fale marszczyły powierzchnię Canale della Giudecca, dzieci rzucały
podlatującym mewom kawałki bułki z ostatniej kanapki, a ja uśmiechałem się do wspomnień sprzed pół wieku: zalana nieczystą
wodą łąka, pływające po niej drzwi z pobliskiej altanki i na nich ja ze Stasiem.
- 236 Czy ktoś mógłby mieć tak plastyczne skojarzenia z gondolierem jak ja?... Na pewno nie!!!
Woda miała zupełnie inny zapach, natomiast skojarzenia były jednoznaczne i trwałe.
Pewna pani (czytałem o tym jeszcze za czasów PRL-u, najprawdopodobniej w Przekroju lub Szpilkach) po przyjeździe z Wenecji,
zapytana jak jej się podobało, odpowiedziała bez żenady: Śmierdząca woda i pływające w niej gnijące skórki pomarańcz.
Pomyślałem wtedy, zgodnie z zamiarem tygodnika, jak można z takiego miejsca, o pobycie w którym marzy prawie każdy człowiek,
wynieść tak prostackie wrażenia i słusznie, że podobne postawy piętnowane są w gazetach.
Minęło wiele czasu abym zrozumiał, że w tym dydaktycznym humorze zawarta została dodatkowa propaganda, gloryfikująca mit
świata spoza żelaznej kurtyny.
W wieloraki sposób można rozbudzać apetyt do zakazanego owocu i na pewno wtedy bardziej się go chce i bezkrytycznie dąży do
zdobycia, ale czy przez to jest on smaczniejszy?
Z czasem zakazane stało się czymś normalnym, ogólnie dostępnym. Nie rozumiałem dlaczego chciałem, wiedząc jak smakuje,
nadal kosztować? Czyżby zależało mi wyłącznie na szpanowaniu, a może stałem się nieświadomym nosicielem snobistycznej
propagandy?
Pomimo moich rozterek, zachwyt Bazi nie miał granic. Zaskakiwała jej niekłamana wdzięczność.
A ja, po kolejnym pobycie w Wenecji, zamierzałem w przyszłości chadzać mniej utartymi drogami i częściej polegać na własnych
osądach.
- 237 -
W poprzek Francji
W tydzień po powrocie z Wenecji, w czasie kolejnego weekendu, pojechaliśmy znowu razem z Bazią do Austrii. Chcieliśmy nawet
skoczyć za Alpy do Włoch, ale po minięciu przełęczy Fernpass zrobiło się pogodnie. Do auta wpadły, przez otwarte okna, tak miłe
powiewy południowego powietrza, że nie było sensu pchać się dalej. Koło Imst drogowskaz, raczej tablica informacyjna, skierowała
nas na camping. Z początku wydawało się, że wśród równo i ściśle poustawianych przyczep nie znajdziemy wolnej przestrzeni, ale
już w części znacznie oddalonej od recepcji, niedaleko lasu panowała całkowita swoboda wyboru miejsca.
Z dachu auta pościągałem rowery. Magdalenka nauczyła się niedawno jeździć bez dodatkowych kółek, ale pomimo tego wolała
dalej szaleć z Danielem. Siadała z tyłu na bagażniku, mocno rączkami obejmowała brata i pełna zachwytu uczestniczyła w
krosowych popisach. Dziwne, że przy tej zabawie nigdy nie doszło do krokodylich łez, które regularnie występowały, gdy po
upadkach dezynfekowałem rozbite kolana.
Bazię, obserwującą w napięciu poczynania wnuków, osłaniało, migoczącym cieniem świeżej zieleni, młode drzewko. Dym z
rozpalanego paleniska zmusił Alinę do zamknięcia okien w przyczepie, w związku z czym i dzięki upałowi, dokończyć musiała
przygotowywanie surówki na zewnątrz. Potem, gdy kiełbaski na ruszcie dojrzewały do spożycia, pomachaliśmy trochę rakietkami do
badmintona. Zimne piwo kupione w pobliskim sklepie smakowało tak jak smakuje piwo w wolny, upalny dzień przy grillu. Znalazłem
nawet czas na zdjęcia i ujęcia wideo.
Odpoczywaliśmy po tygodniu pracy wśród latających motyli, bzyczących pszczół i natrętnych much, niecierpliwie czekając na letni
urlop.
Pędząc zawsze w pośpiechu na południe, zostawialiśmy Imst po prawej stronie szosy, nie wjeżdżając nigdy do centrum. Tym
razem, zachwyceni kolorowymi fasadami domów, spokojem starych studni i kurortową atmosferą, chodziliśmy wolno wśród idealnie
utrzymanych zabytkowych uliczek. Wyczuwałem pewien specyficzny mikroklimat panujący w tym mieście.
Bezpośrednio z centrum weszliśmy do wąwozu "Rosengarten Schlucht“, lecz na skutek nie najlepszej kondycji Bazi, po paruset
metrach nastąpił koniec podziwiania górskiej przyrody, panoram skalnych ścian i szumu wzburzonego potoku. Pogoniłem jeszcze z
Danielem do przodu, aby wspiąć się o parędziesiąt metrów wyżej i cyknąć kilka zdjęć. Jak zwykle chciałem dalej, do następnego
zakrętu, do kolejnego świerku, albo jeszcze tylko do tego mostku nad strumykiem. Chciałem, lecz nie mogłem, bo w dole czekała
Bazia, Alina i Magdalenka.
Zielone Święta, przypadające na początek czerwca, stworzyły kolejną okazję do wyrwania się w Alpy. Wykorzystałem w tym celu
ostatnie dni zaległego urlopu. Zaplanowałem pokonanie paru najsłynniejszych przełęczy z dojechaniem do małego jeziorka Lago
d‟Iseo, leżącego na zachód od Gardy włącznie. Już kiedyś, wracając z Wenecji, próbowałem do niego dotrzeć.
Alina nie lubiła takich eskapad, nie miała ochoty piszczeć ze strachu nad przepaściami. Nie mogła poza tym zostawić w domu ani
Bazi, ani chodzącego do szkoły Daniela. Magdalenka natomiast od samego początku chciała ze mną jechać. Trochę zdziwiony
byłem tym entuzjazmem, choć z drugiej strony wiedziałem, że podróżowanie sprawiało mojej małej córeczce dużą frajdę. Niedawno
we Włoszech, widząc jak jakaś para na motorze nas wyprzedzała, oświadczyła: "Ja też z tatusiom będę tak brrr... brrr... brrrrrr...
jeździła".
Mogąc poszaleć rajdowo po górskich drogach, zrezygnowałem z ciągnięcia przyczepy. Na parę nocy musiał nam wystarczyć
kabłąkowy namiot, dmuchany materac, dwa garnki i kuchenka gazowa.
Podróż rozpoczęliśmy we wspaniałym nastroju. Zachwycona Magdalenka, mająca do swojej dyspozycji całe tylne siedzenie,
stawała się jednak z upływem kilometrów coraz cichsza. Niedługo, po przekroczeniu granicy austriackiej, w tunelu przed wjazdem
na Fernpass, stanąłem w korku. Zapowiadał się dłuższy postój, wyłączyłem silnik i nagle w tej ciszy i mroku usłyszałem stłumiony
szloch, a po chwili wybuch płaczu.
- Magdalenko... Co się stało?
- Smutno mi bez mamusi.
Któżby nie wzruszył się widząc olbrzymie łzy spływające po policzkach i niekłamaną rozpacz zaczerwienionych oczek. Przytuliłem
mojego brzdąca i poczułem silny, prawie spazmatyczny uścisk małych rączek obejmujących moją szyję.
- Jak ci tak tęskno za mamusią możemy wrócić do domu.
Na całe szczęście auta ruszyły, a po wyjechaniu z tunelu promienie słońca szybko osuszyły zapłakaną buzię - powrócił
wycieczkowy nastrój.
Do granicy Włoskiej, czyli na Reschenpass, dotarłem szybko, a stamtąd, po drugiej stronie gór, otoczony już powiewami
południowego powietrza, pędziłem w kierunku przełęczy, przez którą przebiega najwyżej położona droga w Alpach.
Po przejechaniu Trafoi, małego miasteczka, w miejscu gdzie z mapy wynikało, że powinny rozpocząć się serpentyny, zatrzymał
mnie szlaban i zakaz wjazdu. Wiedziałem, że w czasie zimy przełęcz dla ruchu samochodowego jest zamknięta, ale już od dawna
panowały letnie temperatury i trudno sobie było wyobrazić, aby na szosie mógł jeszcze leżeć śnieg.
Stałem zażenowany rozstrzygając dylemat: Powinienem zawrócić i zrezygnować z najważniejszego punktu zaplanowanej trasy czy
też złamać przepisy drogowe i narazić się na niewiadomo co?
- 238 Szlaban, co prawda nie był zamknięty i nawet z góry zjechał jakiś facet na rowerze. Postanowiłem zatrzymać kolejną osobę i
zapytać o warunki. Ku mojej radości, po paru minutach, zobaczyłem pędzącą, terenową ładę. Jej kierowca, rozbawiony moimi
rozterkami, oświadczył że nie ma żadnego zagrożenia przy wjeździe, lecz droga nie jest jeszcze przygotowana do ruchu. Zapytany
o policję wykonał tak obojętny ruch ramionami jak tylko Włosi potrafią to zrobić.
Usłyszałem niewypowiedziane słowa: "Co się boisz frajerze! Jak chcesz jechać to jedź - gliniarze mają ważniejsze sprawy na
głowie". Dwa razy nie trzeba było mi mówić.
Po wyjechaniu z lasu, gdy zobaczyłem w dalekim tle doliny, wtopioną w jej prawe zbocze, niteczkę asfaltu wąskiej drogi,
natychmiast zapomniałem o mandacie.
Od dawna uwielbiałem pokonywać ostre zakręty, słuchać pisku opon i podniesionych obrotów silnika. W zasadzie nie interesowała
mnie nigdy prędkość na prostej tylko na wirażu, oraz właściwe wejście i wyjście z niego - najlepiej z poślizgiem.
Peugeocik posłusznie słuchał moich poleceń; nie spodziewałem się, że posiadał tak elastyczny motor i że potrafił tak lekko, na
wysokich biegach, pokonywać ostre wzniesienie. Gdy w końcu dojeżdżałem do punktu, ocenionego z początku jako najwyższy,
ujrzałem, zatrzymującą oddech w piersiach, panoramę. Stromą ścianę góry, pozbawioną drzew i krzewów pokrywała niezliczona
ilość zygzaków drogi. Tak imponujących serpentyn jeszcze nigdy nie widziałem. Peugeocik wykazywał jak największe
zainteresowanie kolejnym etapem; dawał mi nawet do zrozumienia, że w zasadzie dopiero teraz rozgrzał się odpowiednio do
konkretnego zadania. Spod kół wypryskiwały strumienie kamieni, a silnik godnie mruczał głębokim basem: "panuję nad sytuacją".
W pełnym zrozumieniu pokonywaliśmy agrafkę za agrafką. Czułem wspaniałe zadowolenie. Na pustej szosie minąłem jedynie paru
śmiałków na rowerach i nagle ze zdziwieniem stwierdziłem, że znajduję się tam gdzie niedawno widziałem błękit nieba połączony z
granią. Wąskim przesmykiem w półtora metrowej zaspie, pokonałem ostatnie metry, zostawiając za sobą barierkę z olbrzymim
zakazem wjazdu. Miałem szczęście; niedawno usunięto śnieg z drogi. Wskazywały na to świeże ślady zostawione przez pług.
Całkowicie pochłonięty prowadzeniem auta nie wiedziałem, co się działo za moimi plecami. Uświadomiłem sobie dopiero teraz, że
przez dłuższy czas nie odzywałem się, jak również nie słyszałem żadnych odgłosów dochodzących z tyłu. Dosyć niepewnie i pełen
poczucia winy zerknąłem w lusterko, a potem obróciłem głowę. To, co zobaczyłem przekraczało moją wyobraźnię: Magdalenka,
wygodnie rozłożona na siedzeniu, smacznie spała. Zatrzymanie samochodu i wyłączenie silnika również jej nie obudziło.
Dzieciom zazwyczaj podczas takiej jazdy robi się niedobrze, trzeba stawać, robić długie przerwy, otwierać okna aż w końcu wszyscy
mają dosyć i myślą o jak najszybszym powrocie do domu. A tu wyglądało, że faktycznie w przyszłości z moją córką będę robił na
motorze brrr... brrr!!!
Osłoniłem tylne okno ręcznikiem, aby na główkę brzdąca nie padało słońce i wyszedłem z samochodu. Wciągając w piersi górskie
powietrze czułem, że faktycznie Peugeocik musiał wspiąć się na dużą wysokość.
Położona na 2758 metrach, powyżej poziomu morza, przełęcz Stilfser Joch (albo bardziej melodyjnie, po włosku – Passo Stelvio),
znajduje się przy zbiegu granic trzech państw: Austrii, Szwajcarii i Włoch. Należy do nielicznych terenów, na których w czasie lata
można jeździć na nartach. Możliwość bezpośredniego dojazdu samochodami i rozbudowane zaplecze turystyczne, przyciągają
rzesze amatorów białego szaleństwa. Po zostawieniu pojazdu na parkingu, wystarczy przejść najwyżej parędziesiąt metrów, aby
znaleźć się przy wyciągu.
Gdy wróciłem do auta, po aparat fotograficzny, natrafiłem na pełen wyrzutu, lekko wystraszony Magdalenki wzrok. Nie wiedziała
gdzie jest i nie rozumiała, dlaczego musi przed wyjściem ubrać kurteczkę.
Jej zaspaną buźkę rozjaśnił szeroki uśmiech, podbiegła do zwałów śniegu i z niedowierzaniem zaczęła lepić białe kulki. Faktycznie
trudno było uwierzyć, że w tak upalnym dniu, pobocze asfaltu zdobiły metrowe zaspy.
Niebieskie transparenty, zawieszone wysoko nad drogą, informowały o odbytych tu, w końcu maja, międzynarodowych zawodach
narciarskich. Turyści, przybyli na przełęcz zachodnią drogą, spacerowali po mokrym asfalcie w letnich sandałkach. W Piccolo Bazar
kupiłem naklejkę, upamiętniającą 2757 metrów wspinaczki i ozdobiłem nią, niczym medalem za dzielności, przednią szybę
peugeocika.
Słońce prażyło, ale krótkie letnie spodenki, na które nie chciało mi się naciągać dresu, dawały znać, że na posiłek należy szukać
bardziej przytulnego miejsca. Po paruset metrach zjazdu, już zachodnią, dużo łagodniejszą trasą, przestało wiać i pomimo
zalegających na zboczu połaci śniegu, zatrzymałem samochód. Nasze żołądki domagały się przerwy obiadowej.
Magdalenka z pajdą chleba w jednej ręce, a udkiem kurczaka w drugiej, radośnie pozowała do zdjęć. Mi wystarczały jajka na
twardo, stanowiły one nieodzowny element każdej wycieczki, podkreślając jej turystyczny charakter. Posiłek bez nich stawał się
banalny i czułem wtedy duży niedosyt; po prostu "nie było pełnego szczęścia".
Aparatem umieszczonym na specjalnym statywie, stojącym jedną nogą na podłodze, a dwoma ramionami przyklejonymi do
przedniej szyby, cykałem w czasie jazdy mnóstwo zdjęć. Pierwszy raz wsadziłem film negatywowy do nikona. Używałem go głównie
do robienia przeźroczy, a olimpusa do zwyczajnych fotek. Seanse ze slajdami stawały się jednak coraz uciążliwsze, należało
wyciągać sprzęt, zaciemniać pomieszczenia, ustawiać krzesła itp., a po album w każdej chwili można było i to jedną ręką sięgnąć.
Zjazdowi, z Passo Stelvio po stronie zachodniej towarzyszy wiele tuneli, droga jest szersza, asfalt równiejszy, zaskakują przepiękne
widoki. Pomimo wszystkich zalet, nie można go porównać do znacznie atrakcyjniejszej trasy po przeciwnej stronie góry. To moje
odczucie, odnosi się oczywiście do ludzi lubiących jeździć, a nie do wybierających się na przejażdżki.
Za Bórmio, w dolinie rwącej rzeki Adda, zaczęło mżyć, a z zmianą pogody nadeszło zmęczenie. Pierwszy napotkany camping
zlekceważyłem, przy drugim zacząłem się zastanawiać no i na trzeci, przed Tirano wjechałem. W recepcji patrzono się na mnie
trochę z niedowierzaniem; na nierównym, górskim zboczu stało parę drewnianych domków, koło nich kilka przyczep, ale nikt nie
biwakował pod namiotem. Dziwne spojrzenia i troskę segnior‟y o moje piccolo bambino potraktowałem zatroskanym uśmiechem.
Bez problemu znalazłem dość równy kawałek terenu, na którym mogłem ustawić auto i rozbić namiot. Po kolacji, zjedzonej na
- 239 mokrych deskach campingowego stołu, Magdalenka ubrana w grube spodnie z dresu i kurteczkę, pobiegła na plac zabaw.
"Paciorek, siusiu i spać!" zakończył dzień pełen wrażeń. Noc minęła bezproblemowo; moje bambino potrafiło zasypiać w każdych
warunkach - aż do świtu uspokajał mnie jej równomierny, głęboki oddech.
W dobrych nastrojach, choć przy mokrej pogodzie zwijałem namiot. Po zjechaniu do miasta, gdzie zrobiłem zakupy, w "IPERVILLA",
wyszło słońce, dzięki czemu mogliśmy przebrać się ponownie w letnie rzeczy.
Peugeocik przez cały dzień dzielnie pokonywał wzniesienia, na serpentynach popiskiwał kołami, wolno przejeżdżał wąskimi
uliczkami małych miasteczek. Ciszę w czasie jazdy przerywał odgłos migawki nikona zagłuszany często paplaniną Magdalenki,
naśladującej dialog Barbie z Kenem.
Niskie chmury przechodzące nad przełęczą Passo del Tonale, nadały smutny wygląd nieruchomym konstrukcjom wyciągów
narciarskich. Na szczęście pogodny uśmiech małej dziewczynki, wychylonej po pas z samochodu przy pozowaniu tatusiowi do
zdjęć, rozjaśniał szarość zboczy pozbawionych śniegu. I choć dzięki temu na opustoszałym, olbrzymim parkingu, zrobiło się
radośniej, to jednak po paru chwilach ruszyliśmy dalej.
Na camping nad Lago d‟Idro dojechałem późnym wieczorem. W recepcji nikogo już było, ale szlaban pozostał otwarty. Zachęcony
przez nielicznych turystów do wjazdu, bez skrępowania, czy też wyrzutów sumienia, w dogodnym miejscu rozbiłem namiot i nawet
skorzystałem z gniazdka, aby podładować baterię z kamery.
W nocy nie słyszałem deszczu, a że padało przekonać mogłem się dopiero, gdy chciałem opuścić namiot – plastikowy chodniczek
przed wyjściem zamienił się w kałużę, a woda zebrana na daszku zastąpiła ranny tusz. Jednak budzący się dzień zapowiadał
wspaniałą pogodę i upał.
Jakaś siła ciągnęła mnie w to miejsce, jednakże moja wyobraźnia wyraźnie przekraczała rzeczywistość. Nie powiem - było fajnie,
jednak spodziewałem się czegoś wspanialszego, czegoś w rodzaju pomniejszonego Jeziora Garda, a zastałem spuszczoną wodę i
mało atrakcyjny brzeg. O kąpieli mogłem zapomnieć.
Po długiej, leśnej wycieczce wzdłuż jeziora, doszliśmy do Idro. Atrakcje w tym górskim miasteczku, łącznie z lodami i orkiestrą
ludowo-dętą towarzyszącą młodej parze, otoczonej ceremoniałem regionalnych zwyczajów, wywarły duże wrażenie szczególnie na
Magdalenkę. Jej zachwyt spowodowany długą, ślubną suknią z welonem stanie się przez wiele następnych lat niedoścignionym
symbolem piękna.
W drodze powrotnej zaplanowałem przekroczenie granicy włosko-austriackiej na wysokości 2497 metrów, czyli chciałem pokonać
kolejną przełęcz – Passo del Rombo (Timmelsjoch). Za Merano, w poszukiwaniu parkingu, zjechałem z drogi koło jakiegoś,
letniskowego kompleksu hoteli. Na placu przed nieczynnym jeszcze pensjonatem, koło masywnego grilla, w miejscu
przeznaczonym na biesiadowanie, zjedliśmy podgrzane na turystycznej kuchence parówki, popili jabłkowym soczkiem i wyruszyli
nad górski strumyk cyknąć kilka zdjęć.
W St. Leonard zlekceważyłem tablicę, informującą o zamkniętym dla samochodów przejściu granicznym. Pełen wiary w muszące
dopisać nam szczęście, wjechałem w dolinę (Passeiertal) prowadzącą w kierunku przełęczy. Pierwsze kilometry utwierdziły mnie w
słuszności podjętej decyzji. Po lewej stronie drogi rozciągała się szeroka panorama, leżących poniżej zielonych płaszczyzn łąk,
poprzecinanych malowniczą siecią polnych ścieżek. Sielski krajobraz urozmaicała czerwień dachów wiejskich zabudowań.
Gdy jednak ciężkie, coraz niższe chmury zaczęły pokrywać błękit nieba, a powierzchnię asfaltu nierówności i liczne dziury,
przestałem ufać mojemu optymizmowi.
W końcu z pobocza zniknęły grupki wędrujących turystów, gwałtownie spadła temperatura, na przedniej szybie pojawiły się krople
deszczu. Włączyłem światła i pomimo odznak niepokoju, nadal bezgranicznie ufny w sprawność peugeota, pokonywałem coraz
mniej przyjemną mieszaninę serpentyn i mrocznych tuneli.
Licząc przejechane kilometry doszedłem do wniosku, że przełęcz powinna znajdować się tuż, tuż... i właśnie wtedy, przed maską
wyrosła biało-czerwona barierka z olbrzymim znakiem zakazu wjazdu. Mógłbym bez problemu przesunąć przeszkodę i też to
uczyniłem, ale tylko po to, aby w bardziej dogodnym miejscu zawrócić. Poczułem ulgę gdyż mimo wszystko bałem się jechać dalej.
Losu, szczególnie w górach podczas niepewnej pogody, nie należało kusić.
Podjąłem decyzję sprzeczną z moją naturą; nie umiałem rezygnować z zaplanowanych przedsięwzięć.
Ten mój upór, znany w całej rodzinie, często denerwował Alinę. Gdy pojawiał się jakiś problem, ona starała się znaleźć okrężną
drogę, a ja odwrotnie; parłem prosto na niego bez zwracania uwagi na trudności. Pasja pokonywania sprzeczności losu napawała
mnie dumą, choć nieraz wynikały z tego humorystyczne sytuacje.
W pierwszym okresie po przyjeździe do Niemiec wiele czasu spędzałem na złomowisku. Za parę przysłowiowych groszy właściciel
Schrottpatz´u pozwalał wymontować każdą części potrzebną do auta. Podjąłem się pewnego razu, znając kłopoty Zosi z simcą,
zorganizowanie rozrusznika. Wybrałem odpowiedni model samochodu i wyposażony w narzędzia przystąpiłem do dzieła.
Wgnieciony, po wypadku, przód auta utrudniał jednak dostanie się do śrub. Zacząłem wyginać blachę, przecinać ją i rozrywać.
Kosztowało mnie to wiele czasu i energii, nie mówiąc już o ilości wydalonego potu. Tak jednak długo męczyłem się, aż wreszcie
osiągnąłem wyznaczony cel. Mojej satysfakcji z doprowadzenia dzieła do końca nie mógł zakłócić widok, zauważonej zaraz po
przystąpieniu do demontażu, stojącej o parę rzędów dalej innej simci, z której w dużo prostszy sposób mógłbym wyciągnąć
identyczny rozrusznik.
Zjeżdżając z przełęczy Timmelsjoch nie czułem jednak satysfakcji, a zadowolenie, z rozsądnego zachowania, nie równoważyło
uczucia wstydu. Tak - wstydziłem się nawet mijanych turystów, których wcześniej, dumnie wyprzedzałem prąc pod górę. Wstydziłem
się zawsze, gdy musiałem zawrócić na szlaku nie osiągając zaplanowanego szczytu. Ten wstyd towarzyszył mi od najmłodszych lat
i nawet pamiętałem jego początek, Gubałówkę, z której zjeżdżałem kolejką zębatą trzymając w rękach narty. Wtedy również
przeważył rozsądek rodziców, gdyż, według ich opinii, moje narciarskie umiejętności nie wystarczały do szusowania po szlaku, a ja
grzecznie się podporządkowałem.
- 240 Wstyd i rozsądek, czyżby te dwa uczucia łączyła proporcjonalna zależność? Rosnący rozsądek wyzwalał głębszy wstyd?
Rosnący rozsądek minimalizuje ryzyko, rosnący rozsądek wypływa z braku odwagi, rosnący rozsądek wyrasta z obawy, czyli
strachu!
Tak... miałem rację, że się wstydziłem zjazdu z Timmelsjoch i właśnie dzięki temu wyzwolone zostało przekonanie... nie
przekonanie - pewność, że następnym razem pokonam tę przełęcz.
W zeszły roku planowałem urządzić w dniu moich pięćdziesiątych urodzin, szaloną imprezę z udziałem całej rodziny i licznych gości.
Chciałem w plenerze, niedaleko ulubionego jeziorka, rozbić namioty, poustawiać stoły i ławy, a na dużym ekranie, rozwieszonym
między drzewami zrobić przegląd moich filmów w połączeniu z pokazem przeźroczy. Rozwiązywałem nawet najdrobniejsze
problemy techniczne, takie jak chociażby poprowadzenie przewodów z pobliskiego gospodarstwa, kupienie, lub ewentualnie
wypożyczenie generatora prądu.
Alinę z kolei zupełnie nie zachwycały te plany, wynajdywała tysiące przeszkód i trudności przy ich realizacji. Bała się dużego
zgromadzenia i kosztów z tym związanych. Krach na płaszczyźnie rodzinnych stosunków całkowicie pogrzebał wydumane
przedsięwzięcie.
W rezultacie do orzechowego tortu z czekoladowym napisem "50 ROCZNICA URODZIN – STO LAT" zasiedliśmy we czwórkę.
Nietypowy nastrój rozświecały trzy świeczki, symetrycznie rozstawione na okrągłym stole, a 100 lat, choć zaśpiewane szczupłym
chórkiem trzech głosów, nadało naszej, wewnętrznej uroczystości, jeszcze bardziej zamknięty charakter.
O realizacji urodzinowego happeningu wszyscy, łącznie ze mną, zapomnieli.
Wśród kartek i listów nadesłanych pocztą znalazł się również telegram od rodziców.
Z dużej koperty, formatu A-4, dostarczonej przez Telekom – Deutsche Bundespost, wyciągnąłem nad wyraz ozdobną kartkę; na jej
wewnętrznej, pierwszej stronie, znalazło się zdanie podpięte pod przeźroczystą folię: "SERDECZNE ŻYCZENIA Z OKAZJI 50
ROCZNICY PRZESYŁAJĄ RODZICE", a na drugiej bukiet polnych kwiatów, wydrukowany na czarnym jedwabiu.
Zaskoczyły mnie zarówno same życzenia jak i ich forma. Stanowiły niewątpliwie najwspanialszy prezent, z którego wartości nie
zdawałem sobie w pełni sprawy. Życzenia zawierały jedno, oficjalne zdanie, a czytałem je z ściśniętym gardłem.
Znowu miałem rodziców! Cieszyłem się, choć wiedziałem, że byli jeszcze bardzo daleko.
Tuż przed wyjazdem na letni urlop czekała nas ważna uroczystości: zakończenie roku szkolnego i związane z tym popisy.
Nie wspomniałem jednak zupełnie o pójściu Daniela do pierwszej klasie.
Zaczęło się od "wstępnego egzaminu"".
W marcu ubiegłego roku, otrzymaliśmy z przedszkola oficjalne pismo, podpisane rzez rektora podstawówki (Grundschule).
Informowano nas, że nasze dziecko ma obowiązek rozpoczęcia nauki w roku szkolnym 1991/1992 i w związku z powyższym musi
zostać zapisane do szkoły. Po wypełnieniu i oddaniu załączonego kwestionariusza przysłano nam informację odnośnie dni, w
których odbędą się zapisy. Przy okazji proszono nas o uzbrojenie się w cierpliwość, gdyż podczas zapisów chciano sprawdzić
dojrzałość dziecka.
Ten "wstępny egzamin" przeżywałem strasznie poważnie. Czułem się stremowany, bardziej chyba niż Daniel.
Maluchy poddawano wielu testom. Nie wystarczał odpowiedni wiek, czyli minimum 6 lat – sprawdzano, czy kandydat dorósł już do
siedzenia przez parę godzin, w ławce i czy z tego siedzenia potrafi coś wynieść.
Daniel nie miał problemów ani z kolorami, ani z układaniem w logiczny ciąg figur, ani z wyciągnięciem wniosków z rysunkowej
historyjki. Wszystkie zadania rozwiązywał prawidłowo, w przeznaczonym na to czasie, aż do chwili, gdy dostał do wycięcia z
kawałka wzorzystej tapety, pewien motyw. Słyszałem jak dookoła szczękały nożyczki, dzieciaki z twórczym temperamentem
niszczyły papier, a Daniel z precyzją chirurga, uważając, aby nie zboczyć nawet na ułamek milimetra z wyznaczonej linii,
zaangażował się w powierzone mu zadanie. Zdziwiony nauczycielu nie potrafił oderwać od niego oczu, gdy jednak wszystkie dzieci
opuściły klasę, przechodząc do kolejnej "konkurencji", pogłaskał go po głowie, w geście pochwały i zabrał niedokończoną jeszcze
wycinankę.
Słoneczny ranek, dnia dziesiątego września, prowadził naszą pociechę, w asyście całej rodziny, w kierunku szkoły. Na pierwszy
plan wybijały się rozmiary rogu pierwszoklasisty. Po uroczystym apelu Daniel zasiadł w pierwszej ławce, gotowy na czekające go
trudy. Otoczony został przez nowe. Ze wzruszeniem stwierdziłem, że jedynie tornister przypominał mi dawne, polskie czasy.
W Niemczech wszystko wyglądało inaczej. Elementarz zastąpiła skrzynka z plastikowymi, posortowanymi literkami. Wkładało się je,
w szczeliny wieczka, jak znaczki do klasera - tak powstawały pierwsze słowa. Kolorowe, ażurowe kosteczki, dające się łączyć jak
elementy lego, w niczym nie przypominały liczydła. Kredkami, w ramach zadania domowego, na czarnej tabliczce, a nie w zeszycie,
kreślono pierwsze krzywe znaki i koślawe kółka.
Muszę znowu cofnąć się w czasie na skutek skojarzeń z "lego". Daniel od kołyski uwielbiał tę zabawę. Najpierw obracał w małych
rączkach duże klocki, będące same w sobie gotowymi figurami, potem zaczął układać je w wieże, ogrodzenia i ściany, aż wreszcie
dostał standardowe elementy z rysunkową instrukcją ich składania w różnego rodzaju pojazdy. Z czasem konstrukcje stawały się
coraz bardziej skomplikowane, a wraz z nimi rosło mistrzostwo logicznego ich łączenia i twórcza dziecięca pasja.
Nasz syn stosunkowo szybko rozpoczął samodzielnie chodzić do szkoły. Koślawe kółka, z upływem tygodni, nabierały właściwego
owalu, a krzywe kreski prostości. Z satysfakcją słuchałem jak zaczął łączyć sylaby w słowa. Z satysfakcją, gdyż nie zapomniałem
swoich pierwszych prób składania "ma". Szło to mi strasznie opornie. Umiałem przeczytać "Ala ma kota", ale nie rozumiałem co
- 241 powinno wyniknąć z dwóch "ma"". Mama mnie poganiała: "Przeczytaj szybciej ma ma, no szybciej i jeszcze raz". Nie wiem już, po
której próbie nastąpiło olśnienie i satysfakcja - nareszcie zrozumiałem, co oznaczało brzmienie podwójnego "ma".
Tak jak wspomniałem, gdy porównywałem programy nauczania - mój i Daniela, mało w nich było wspólnych elementów. Nawet na
lekcjach religii, poza oczywiście podstawowymi prawdami, nie straszono już maluchów piekłem i diabłem, tak jak to robiono ze mną.
W sumie to nie Daniel tylko ja musiałem dostosować się do nowych reguł. Na całe szczęście widziałem same dobre strony
wynikające z tych różnic.
Na koniec roku, znowu przy sprzyjającej pogodzie, odbyły się popisy pierwszoklasistów. Daniel z gronem kolegów ubranych na
biało, tańczących w rytm muzyki, parodiował historyjki zawarte w tekstach dziecięcych piosenek. Cała grupa wyglądały komicznie
dzięki papierowym kapelusikom, przypominającym wietnamskie przykrycia głowa, choć z pewnością miały one symbolizować
niewinność rozwijających się stokrotek. Po godzinnych występach nastąpiła seria konkursowych zabaw. Mój syn z dużym
przejęciem brał w nich udział i dzielnie gromadził punkty, zapisywane na kartoniku zawieszonym na szyi. Najwięcej kłopotu sprawiło
mu, podobnie jak większości dzieci, pokonanie dziesięciu metrów na szczudłach, a największą satysfakcję miał z trafiania piłkamikometami do kolorowych pierścieni.
Oczekiwały nas szalone wakacje, do których przygotowywaliśmy się od dawna. Punkty na naszej trasie, ograniczonej jedynie do
Francji, wyznaczały dwa spotkania z przyjaciółmi. Pierwsze w Tours nad Loarą, drugie leżące 30 kilometrów od La Baule nad
Atlantykiem. Nie liczyłem Belfort, gdyż spotkania z Mirkami stały się już oczywistością.
Jurek, mój biurowy kumpel, z którym spędziłem, przed dwunastoma latami, urlop w Bułgarii, co przyczyniło się do ugruntowania
naszej przyjaźni, od dobrego roku pracował we Francji. Jeszcze za czasów związanych z "Inwestprojektem" ożenił się z Władzią,
sympatyczną dziewczyną po architekturze, znaną mi bardzo dobrze, przemiłą szefową Pracowni Zieleni. Władzia, dzięki dużym
umiejętnościom, szybko została odkryta przez dyrektora, mówiło się nawet coś o jakichś powiązaniach rodzinnych, dzięki czemu
wyjeżdżała dość często za granicę, szczególnie do Szwajcarii. Miała znajomości w Genewie i właśnie tam, we dwójkę rozpoczęli
naukę. W Szwajcarii wiele można, ale nie można na stałe pozostać. Tak więc, po wykorzystaniu wszystkich możliwości dalszego
studiowania, przenieśli się do Tours we Francji, gdzie w małej pracowni architektonicznej powierzono Jurkowi prowadzenie spraw
związanych z wykonawstwem.
Nie szukając po drodze atrakcji jechaliśmy najprostszą trasą do Tours. Jedynym miejscem nieznanym, nawet ze słyszenia, był
polecony przez Jurka i Władzię, zamek w Sully sur Loire. Po dojechaniu tam, ustawiłem nad fosą w cieniu platanów, naszą
przyczepę. Zjedliśmy obiad i nie chcąc czekać na otwarcie muzeum, jedynie obeszliśmy mury. Szpiczastym stożkom
przykrywającym okrągłe baszty, cyknąłem kilka zdjęć, dzieciom grzecznie spacerującym po parku, poświęciłem parę metrów taśmy
filmowej, po czym ruszyliśmy do przyjaciół.
Spotkania po wielu latach są zawsze bardzo sympatyczne. Chłonęliśmy ten ich pierwszy entuzjazm emigracyjny i nastrój świeżości,
związany z poznawaniem wszystkiego od nowa oraz optymizm przy dostosowywaniu się do tego nowego. Chętnie udzielałem im
rad, czując się, po dziesięciu latach życia na emigracji, znawcą spraw zachodu. Czas mijał nam sympatycznie w oparach whisky
przy konsumpcji, sporządzanego według mojej receptury, łososia w jarzynach.
W okresie wakacji bardzo lubię pichcić; atmosfera słonecznego luzu prowokuje mnie do spontanicznych, wywołanych nastrojem
chwili, kulinarnych fantazji.
Z balkonu dwupokojowego mieszkania, leżącego na dziewiątym piętrze, rozpościerała się, ograniczona z lewej strony szeroką
płaszczyzną piaszczystego koryta rozlanej Loary, daleka panorama dużego miasta. Nasze twarze, rozpalone koktajlem starych
wspomnień i świeżych nadziei, owiewane były przez rozgrzane powietrze.
Następnego dnia spacerowaliśmy po nowoczesnych ulicach Tours. Jurek zaprowadził nas do biura. Pełen satysfakcji pokazywał
swoje miejsce pracy. W pewnym sensie zazdrościłem jemu - on żył i pracował w swoim zawodzie w kraju, o którym od dawna
śniłem.
Przed laty w Katowicach, zanudzałem wszystkich wrażeniami z pobytu we Francji i wiem, że zaraziłem go wtedy tą swoją
fascynacją. Ja chciałem, a jemu się udało! Teraz on mi opowiadał o gatunkach win, rodzajach serów i poprawiał jak się prawidłowo
wymawia "Sully sur Loire". Tak zazdrościłem, ale też cieszyłem się, że właśnie on mógł zrealizować moje marzenia.
W sumie jednak nie byłem pewny czy chciałbym się zamienić. Obserwowałem jego niesamowite napięcie, gdy w poniedziałek szedł
do pracy. Wydawało mi się, że za tę swoją pozycję zapłacił i nadal płaci bardzo wysoką cenę.
W dobrym nastroju minęło dwieście kilometrów, pokonanych w przeciągu jednego dnia. Do letniej rezydencji Kiwińskich w Bretanii,
trafiliśmy bez problemu, wczesnym popołudniem. Zaskoczyły nas rozmiary parceli; z niedowierzaniem dojeżdżałem długą aleją w
kierunku szarego, utrzymanego w regionalnym stylu, pałacyku. Nasi przyjaciele z Geretsried, poprzez jakieś biuro turystyczne,
wynajęli go na cały sierpień. Cena podobno nie była wygórowana, niemniej sama kaucja wynosiła 500 marek.
Las i duży park całkowicie izolował to miejsce od zewnętrznego świata i właśnie o to chodziło naszym gospodarzom.
Hanka, tylko można spekulować na temat jej decyzji, mając już dorosłego syna, postanowiła zajść w ciążę. Wszyscy znajomi,
widząc jak dumnie chodziła z powiększonym brzuchem, nie mogli jej zrozumieć. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie Hanki niańczącej
niemowlaka. Ja również, niemniej po przepisowym czasie, filmowałem małego Karolka w czasie chrztu.
- 242 No i właśnie dzięki nowej sytuacji rodzinnej, Hanka oraz spełniający jej każde życzenie Erwin, wybrali na okres letniego urlopu takie
odosobnienie. Trochę nudzili się w swoim gronie, choć powiększyli je o dwie bliskie osoby z Polski. Przyjęli nas dzięki temu ze
zdwojoną gościnnością i znowu drinkom na bazie whisky, zagryzanym pieczoną wołowiną nie było końca.
Pierwszy dzień pobytu, w związku z piątymi urodzinami Magdalenki, miał odświętny charakter. Zaczęło się na nietypowym rozdaniu
prezentów w przyczepie, śniadaniem z tortem, po który Erwin pojechał specjalnie do miasta, a zakończyło pobytem na szerokiej
plaży, wspaniale odsłoniętej odpływem oceanu.
Magdalenka zajęta zabawą, nie miała czasu na ocenianie przebiegu swojej uroczystości, ale wieczorem z żalem stwierdziła, że nie
jeździła jeszcze na kucyku. Była to aluzja do niezapomnianych, zeszłorocznych urodzin. Wybraliśmy się wtedy, prawie na cały
dzień, do "Bajkowego Lasu". "Bajkowy Las" to połączenie, położonego w lesie ogrodu zoologicznego z Wesołym Miasteczkiem.
Dzieci karmiły zwierzęta, jeździły, łącznie z Aliną na wąskotorowej, miniaturowej kolejce, okrążającej urozmaicony teren. Wspinały
się po ażurowych konstrukcjach ustawionych między huśtawkami, wsiadały do elektrycznych autek, słuchały bajek, w domkach
baby-jagi. Na koniec nastąpiła niezapomniana atrakcja; posadziłem Magdalenkę na potulnego kucyka imieniem "Boby", Alina
złapała za lejce i rozpoczął się godzinny spacer po wszystkich dróżkach.
Po wieczorach pachnących kiełbaskami z rusztu i odwiedzeniu olbrzymiego oceanarium, pamiętając o przysłowiu: "Gość i ryba na
trzeci dzień cuchnie", opuściliśmy gościnne podwoje. Istniał poza tym istotniejszy powód ruszenia się z miejsca; chęć
szczegółowego poznania bretońskiego wybrzeża.
Pojechaliśmy w pierwszej kolejności na camping do La Baule. Tam, stęskniony małżeńskiej bliskości, rozbiłem w pobliżu przyczepy
namiot. Gdy dzieci zasnęły poszliśmy do niego rozrabiać. Po północy i chwilach uniesień, stwierdziłem, że maty z mikrogumy w
nieodpowiednim stopniu chronią przed nierównościami terenu, co skłoniło nas do powrotu na wygodne materace w przyczepie.
W delektowaniu się pięknem kurortu przeszkadzała pogoda. Sztorm pozwolił nam tylko parę godzin cieszyć się żółtym piaskiem
miejskiej plaży. Resztę czasu spędziliśmy na zwiedzaniu portu, spacerowaniu po centrum i fotografowaniu dzieci na tle bajecznie
kolorowych klombów.
Magdalenka, rozbawiona wesołym nastrojem, panującym wokół, ustawionej przy ruchliwej ulicy karuzeli, po dokonaniu dwóch
przejazdów opancerzonym, terenowym pojazdem, zaopatrzonym w radar, niechętnie wracała na camping. A my razem z nią.
Po niespokojnej nocy, kiedy to uderzenia wiatru nieprzyjemnie huśtały przyczepą, znając niekorzystną prognozę pogody,
obejmującą nadchodzące dni, postanowiliśmy szukać ciepła na południu Francji. Zawiadomiliśmy Kiwińskich o opuszczeniu Bretanii,
współczując im jednocześni, że muszą pozostać na miejscu.
W czasie wleczenia się drugorzędnymi drogami w poprzek kraju, opadało nasze zadowolenie, wywołane nieskrępowaną, wakacyjną
swobodą. Nie mogliśmy jednak narzekać na brak wrażeń.
Po przebudzeniu się na miejskim campingu, na który wjechaliśmy późnym wieczorem, zaskoczyła nas śliczna dziewczyna w
bogatych, zwiewnych peniuarach, obwieszona złotą biżuterią, swobodnie paradująca w kierunku sanitariów. Zaskoczenie
przerodziło się w niepokój, gdy dostrzegłem, z jakim szacunkiem pozdrawiali ją śniadzi bruneci.
Cały plac zajmowali Cyganie, a my stanęliśmy przy największej przyczepie w miejscu, które było wolne. Nie zajęto go z szacunku
do króla i z konieczności zachowania dystansu.
Podwładni z dużym wyrozumieniem pozwolili nam w pośpiechu, jeszcze przed skonsumowaniem śniadania, opuścić teren.
Nie minęło wiele kilometrów, gdy zatrzymałem się w lesie, na postoju. Alina postawiła na palniku kuchenki wodę na kawę, a ja
wyskoczyłem nakręcić parę ujęć. Otaczała mnie pachnąca świeżość dnia; słońce prześwitało pomiędzy konarami drzew, ciszę
przerywał świergot ptaków. Zachwycony tym nastrojem i jeszcze rozbawiony spotkaniem z królem Cyganów, usłyszałem melodię
erotycznych, przeciągłych "aaa...". Zacząłem przemierzać teleobiektywem leśne, zielone zbocze porośnięte rzadkimi krzakami. W
odległości parędziesięciu metrów zobaczyłem młodą dziewczynę w podkasanej kiecce, siedzącą na leżącym partnerze. W jej
zachowaniu nie było niczego wulgarnego. Pełna swobody, delektując się przeżywaną chwilą, opisywała głębię rozkoszy, łagodnym
falowaniem ciała, połączonym z płynnymi ruchami bioder.
Ten widok, piękna intymnych przeżyć, zmusił mnie do wyłączenia kamery. Nie widziałem nigdy, choć w życiu widziałem wiele filmów
erotycznych, tak wzruszającego w swojej naturalności, obrazu.
Kolejny ranek, na kolejnym campingu przywitał nas deszczem. Po zjedzeniu śniadania, zieloną płaszczyznę szerokiego trawnika,
zaczęły rozjaśniać słoneczne plamy. Poszliśmy w kierunku wysokich murów niezamieszkałego zamczyska w Morthemer. Opodal na
łagodnym brzegu naturalnego kąpieliska siedziały obojętne kaczki. Zaczęło lać.
Po kolejnym dniu jazdy w poprzek Francji docieramy do Montsalvy. W nocy znowu pada, ale rano budzi nas słońce i już w dobrych
nastrojach oglądamy, z punktu widokowego, panoramę Entraygues-sur-Truyère. Ruszamy w drogę, rozpoczyna się upał.
Zachwycam się malowniczym nastrojem kanionionu rzeki Lot, ale nieskończone zakręty i coraz wyższe temperatury zaczynają nas
męczyć. Pomimo licznych postojów, wszyscy mają dosyć jazdy. Skonani docieramy wieczorem do Alès. Bez problemu odnajduję
koło stadionu miejski camping. W zasadzie to zawsze, gdy szukam noclegu w nieznanym mieście, rozglądam się za terenami
sportowymi i nigdy nie spotyka mnie rozczarowanie.
Przy kolacji towarzyszą nam odgłosy meczu, dochodzące z pobliskich trybun. Podziwiam dzieci; po godzinnym odpoczynku
rozpoczęły walkę na dwulitrowe, plastikowe butelki. Machają nimi jak szabliści, a łomot pustych flaszek dorównuje intensywnością
echom dochodzącym ze stadionu.
Nie mamy problemu z zaśnięciem po konsumpcji butelki czerwonego wina.
- 243 Następnego dnia "pozwalam" Alinie z dziećmi delektować się cieniem drzew wokół przyczepy, a sam wskakuję na rower i ruszam w
miasto. Zdziwiony jestem wielkością Alès. Na targu kupuję wakacyjne przykrycia głowy, architektonicznym obiektom cykam parę
zdjęć. Zachwyca mnie nowatorskie rozwiązanie lustrzanej ściany elewacji, w której odbija się wiekowy pałac przy merostwie.
Postanawiamy dłużej pozostać na campingu doceniając jego spokój i nieskrępowaną przestrzeń.
Do przełomu Ardèche jest tylko parędziesiąt kilometrów; jak mógłbym nie odwiedzić tego miejsca, z którym związane jest tyle
wspomnień?
W Vallon-Pont-d‟ Arc kręcę film, a następnie idziemy nad brzeg rzeki. Wynajmuję kajak, dzieciom ubieram kapoki i wypływamy pod
skalny most. Czuję się bardzo szczęśliwy. Wśród rzeszy urlopowiczów nie wyróżniam się niczym; ani zachowaniem ani wyglądam.
Jestem też dużo spokojniejszy. Kiedyś w tym miejscu gnębiły mnie rozterki natury politycznej i osobistej. Ten nastrój buntu i
nienawiści minął, nastąpiło zrozumienie.
W pobliskiej knajpce, przy stolikach ustawionych niedaleko winnicy, jemy tak syty obiad, że dzieci nie są w stanie go skończyć.
Wracamy na camping w Alès.
W nocy budzi nas Daniel; jest mu niedobrze. Następują regularne ataki wymiotów, trwające aż do rana i związane z nimi
podstawianie plastikowej miski.
Po wizycie u lekarza i po zażyciu lekarstw następuje poprawa, ale dziecko słania się na nogach. Kładziemy je w cieniu, na
mikrogumie, a w pobliżu czerwoną miedniczkę, z której wraz z upływem czasu coraz rzadziej korzysta.
Daniel nie ma żadnych zapasów tkanki tłuszczowej i w sytuacji, gdy tylko jeden dzień nie je, kości wychodzą mu na wierzch.
Wygląda przerażająco! Przypomina zabiedzone dziecko z trzeciego świata. Na tym tle mamy już kompleksy.
Po dniu kuracji nasz łazarz, nabiera ochoty do rozrabiania, ale musimy uważać z dietą. W sumie nie wiemy, co mogło mu
zaszkodzić; najprawdopodobniej zjadł coś nieświeżego w knajpce nad Ardèche. Nie jest również wykluczone, że wziął do ust,
pozostawione w szklance, parę kropi whisky.
Po kolejnym dniu rekonwalescencji ruszamy na wschód. Chcę dotrzeć do jakiegoś miejsca leżącego niedaleko kanionu rzeki
Verdun. Przejazd, późnym popołudniem, przez ocienioną aleję w Riez, gdzie skoncentrowało się całe miejsko-urlopowe życie,
wywołuje przyjemny nastrój prowincjonalnego spokoju i prowokuje do zatrzymania się. Na podstawie informacji, uzyskanej w kiosku
z pamiątkami, bez problemu dojeżdżamy na mały camping poza miastem. Otacza nas spokój; na placu znajduje się tylko parę
namiotów, dwie przyczepy i jedna furgonetka, przerobiona na sypialnię. Ustawiam się właśnie koło niej, zachowując odpowiedni
dystans prywatności. Miejsce jest zacienione, a do sanitariatów mamy tylko parę kroków.
Dzieci natychmiast biegną na plac zabaw, wsiadają na dużą, podwójną huśtawkę i zaczynają z niej wydobywać paletę skrzypiących
dźwięków. Do bólu zębów mógł doprowadzić ten potworny jęk metalowej konstrukcji, zbudowanej chyba przed półwieczem i
najprawdopodobniej od tego czasu niekonserwowanej.
Zaraz po wyjeździe z Riez, w kierunku Lac de S te Croix, intensywny fiolet pokrywa, rozpostarty aż po horyzont, pagórkowaty teren.
Powietrze nasyca niesamowity aromat. W nieskończoność ciągną się równe pasy kilometrowych rzędów lawendy. Jazda na
rowerze wśród zapachu tych pól, a miałem okazję tamtędy pedałować w okresie zbiorów, wywołuje porównywalną przyjemność (o
ile komuś w ogóle sprawia przyjemność wąchanie olejku lawendowego) jakiej doznawałem, gdy w lecie spacerowałem po
katowickim rosarium. Mój rozwinięty zmysł powonienia, z którym mam duże problemy, gdy chodzi o rozpoznawanie
pozazapachowych przedziałów, narkotyzował się bez opamiętania.
Do późnego wieczora przemierzam pachnące wzgórza, nie mogąc zdecydować się na powrót na camping.
Dzięki temu film, upamiętniający tegoroczny urlop, zostanie nazwany: "Zapach lawendy".
Nad brzeg Lac de Ste Croix wybieramy się wielokrotnie. Woda jest ciepła, ale kąpiel dosyć nietypowa; jeżeli w czasie pływania nie
czuję soli, kojarzę to z basenem, czyli z czasem pozaurlopowym.
Daniel tylko pierwszego dnia bawi się na brzegu, potem pozwalamy mu trochę się pomoczyć - w wodzie marznie jeszcze bardzo
szybko.
Z wycieczki na przeciwną stronę jeziora w Bauduen zapamiętałem smak naleśników z szynką i tereny wojskowe uniemożliwiające
nam zrobienie pełnego okrążenia. Natomiast inne, dużo przyjemniejsze doznania, przywiozłem z pobytu w les Salles S Verdon.
Wynająłem tam, na parogodzinną wycieczkę, łódkę z napędem elektrycznym. Alina nie miała ochoty spędzać czasu na dość
niespokojnej wodzie, więc wypłynąłem ponownie tylko z dziećmi. Dla bezpieczeństwa poubierałem je w kamizelki ratunkowe.
Odległość paru kilometrów, dzielących nas od początku kanionu, pokonałem z pewnymi problemami, które wynikały z trudności
utrzymania stałego kursu. Nietypowa, plastikowa łajba - połączenie dużego kajaka z kanu, płynąc pod wiatr z słabo obciążonym
dziobem, nerwowo reagowała na ster. Robiłem niezamierzone zygzaki i dopiero, gdy dostałem się w obszar osłonięty od
podmuchów, równo podpłynąłem ku wrotom kończącym Grand Canyon du Verdon.
Otoczyły nas z dwóch stron pionowe ściany i dochodzący zewsząd urlopowy zgiełk. Łódki, podobne do naszej, wpływały i
wypływały, a młodzi chłopcy, nie zwracając na nie uwagi, zeskakiwali z półek skalnych, wzbijając tym fontanny wody. Gdy
zaliczyłem dwa prysznice, zacząłem trzymać się środka. Szaleństwo ustało po przepłynięciu parędziesięciu metrów. Granat
przeźroczystej tafli zachęcał do kąpieli. Dobiłem do brzegu i starannie przywiązałem cumę o występ głazu. Przechylając się przez
burtę dałem nura. Rozkosz poruszania się w kryształowej głębi zakłócała jedynie obawa o pozostawione dzieci. Daniel z odległości
paru metrów zrobił mi zdjęcie. Po ostrożnym wgramoleniu się do łódki poprosiłem o to samo nieznajomego, opalającego się na
pobliskiej skałce. Gdy w dość ekwilibrystyczny sposób, podawałem aparat, dostrzegłem malujące się na jego twarzy zażenowanie.
Bał się, w takich warunkach, wziąć odpowiedzialność za cenny sprzęt? Gdy odbiłem od skalnej ściany cyknął fantastyczne zdjęcie,
- 244 poczym oddał aparat. Dopiero wtedy zorientowałem się, że mógł bez problemu wejść szlakiem na górę, a ja nie byłbym w stanie w
tym przeszkodzić.
Spojrzenie skierowane z dołu kanionu ku niebu, choć posiada wiele walorów, uzmysławia patrzącemu jego małość, drugorzędność.
Odwrotna sytuacja występuje, gdy się jest na górze. No i właśnie, dlatego zaplanowałem, jako najważniejszy punkt urlopowego
programu, rundę dokoła Grand Canyon du Verdon. Trasa, biegnąca jego północną, potem południową stronę, to dziewięćdziesiąt
uroczych kilometrów. Wapienne ściany kanionu posiadają w wielu miejscach 700 metrów wysokości, a u podstawy zbliżają się do
siebie na odległość piętnastu. Przez to wąskie gardło, na długości dwudziestu jeden kilometrów, przedzierają się wody rzeki Verdon.
Wycieczka ta, zgodnie z zaleceniami przewodnika, pochłania cały dzień.
Na specjalnym statywie, przyssanym do szyby, zamontowałem wideokamerę. Nie mogłem jednak skupić się na filmowaniu.
Daniel, po przejechaniu paru kilometrów krętej drogi, musiał niestety zająć miejsce na przednim fotelu, rozłożonym do pozycji
horyzontalnej. Czuł się nienajlepiej. Nie pomagały częste postoje związane z licznymi punktami obserwacyjnymi. Żal nam go było.
Jechałem bardzo powoli, choć wszystkim dokuczał upał.
Gdy zatrzymałem się przy najwyżej położonej platformy widokowej nasz wzrok przykuli alpiniści zaświśnięci nad przepaścią. Przez
długi czas kibicowaliśmy w napięciu ludziom-pająkom. W zasadzie pierwszy raz wdziałem tak spektakularne pokonywanie pionowej
ściany. Przy okazji tego widowiska, Daniel zapomniał o swoich dolegliwościach, a mimika jego buzi wyrażała szczery zachwyt.
Najprawdopodobniej właśnie tam zaraził się wspinaczką.
Po wypiciu litrowej flaszki Coca-Coli, spróbowaliśmy sami, na rozległym i rozgrzanym płaskowyżu, swoich sił. Parokilometrowa
wycieczka, przy panującym upale, dała wszystkim ostro w kość.
Po powrocie na trasę, gdy zobaczyłem nad zacienionym potokiem, miejsce bez tłumu turystów, natychmiast zatrzymałem
samochód.
Podobna próba postoju, po zjechaniu na dno kanionu, w jedynym miejscu na to pozwalającym, skończyła się niepowodzeniem.
Szczelny rząd aut obklejał wąską drogę. Cyknąłem jedynie, jak zwykle w takiej sytuacji, serię zdjęć.
Wyczerpani, choć pełni niesamowitych wrażeń wróciliśmy na camping. W czasie kolacji uspokajała nas znajoma melodia piszczącej
huśtawki.
W nagrodę za, mimo wszystko, dzielne zniesienie trudów wycieczki, zaprosiłem towarzystwo na występy mocno rozreklamowanej
"korridy". Właścicielka campingu zapewniała nas o atrakcyjności spektaklu. Po kupnie, wcale nie tanich biletów, zasiedliśmy na
"arenie" przykrytej namiotem.
Takiego niesmaku jeszcze nigdy nie doznałem. Nie widziałem czegoś tak prowincjonalnego i zarazem prostackiego. Nawet naszym
dzieciom, wstrętne wydało się teatralne spadanie "kowboja" z byka, posiadającego temperament zabiedzonej krasuli, szarpanie go
za ogon, lub przy okazji, tarzanie się w błocie monstrualnie grubej "turystki". Krzyki entuzjazmu, wydobywające się z ust grupki
rozbrykanych maluchów, należących do "trupy artystycznej", nikogo nie rozbawiły.
Zaledwie w odległości paru kilometrów, znajdował się pomnik przyrody, posiadający światową renomę, obok strzelały w niebo
wspaniałe kolumny, pokryte patyną rzymskiego imperium, powietrze wypełniał aromat lawendy, a ludziom próbowano sprzedać
kosmiczną chałę.
- 245 -
Stoicki spokój
Alina przestała pracować. Parę dni przed rozpoczęciem urlopu dostała zwolnienie z pracy. Napisałem natychmiast odwołanie,
chociaż zdawałem sobie sprawę, że ono niczego nie zmieni.
Od wielu miesięcy w Bellindzie panowała napięta atmosfera. Zaczęło się jednak od ogólnego zadowolenia, gdy na skutek przejęcia
naszego przedsiębiorstwa przez amerykański koncern "Sarah Lee", staliśmy się czołową, europejską firmą. Szybko radość
zamieniona została w paniczny strach. Fala rozprzestrzenianych plotek przerażała. Z początku Związki Zawodowe siedziały cicho.
Później przyznały się do nadchodzącej reorganizacji mającej pociągnąć masowe zwolnienia, co oznaczało wyrzucenie na bruk
czterystu pracowników.
Stosunkowo niedawno, przed gruchnięciem tej bomby, uczestniczyłem w półgodzinnym strajku ostrzegawczym, zwołanym przez
Zarząd Związków Zawodowych Pracowników Przemysłu Tekstylnego i Odzieżowego. Walczyliśmy podobno o parę procent
podwyżki, na które, pomimo jakichś tam grupowych zobowiązań, właściciel nie chciał się zgodzić.
W celu minimalnego podniesienia pensji, zorganizowana została, propagandowa manifestacja z udziałem kamer telewizyjnej stacji
RTL. Gdy chodziło o setki zwalnianych pracowników, te same Związki Zawodowe broniły jedynie swoich funkcjonariuszy. Ich
zachowanie było wstrętniejsze od tego, z czym spotkałem się w realnym socjalizmie.
Peerelowski OPZZ, podporządkowany partyjnym priorytetom (jedynie PZPR wiedziała, co jest najlepsze dla świata pracy), działał
jednak właściwie, gdy konflikt rozgrywał się na niższej płaszczyźnie. Pomijając w tym miejscu jego socjalną działalność, niemającą
precedensu w kapitalistycznym systemie, trudno nie wspomnieć chociażby o powszechnie przyznawanych wczasach
pracowniczych czy o rozprowadzaniu biletów na wszystkie imprezy kulturalne i sportowe.
Gdy zaczęły się pojawiać pierwsze pogłoski, dotyczące zwolnień w Bellindzie, nikt w to nie wierzył. Zakład znajdował się w
wyśmienitej formie, dokonywano dużych inwestycji. Olbrzymi teren ogrodzono wspaniałym, ażurowym płotem. Powstała imponująca
brama wjazdowa i przestronne, strzeżone przez firmę ochroniarską, parkingi. Elewację wszystkich budynków i hal produkcyjnych
pokryły białe płyty profilowej blachy z warstwą ocieplającą. Modernizowano system wentylacyjno-klimatyzacyjny. Uruchamiano nowy
zakład w Czechosłowacji.
Magazyny wypełniały kartony rajstop, które przywożono potężnymi ciężarówkami z Tunezji i z Sri Lanki. Oddział ekspedycji cierpiał
na chroniczny brak rąk do pracy. W pakowalni ustawiano coraz to nowsze i szybsze maszyny.
Właśnie dzięki wymianie parku maszynowego, zmieniłem zawód. Wysłużone "Hörauf‟y" demontowano i wysyłano do CSRF.
Mechanicy, zajęci bieżącą produkc

Podobne dokumenty