Nr 15 - Kalwaria Wielewska
Transkrypt
Nr 15 - Kalwaria Wielewska
Gazetka Parafialna Parafia p.w. św. Mikołaja w Wielu Wiele 5 września 2010 r. Nr 15 (15) Wspomnienie I wy teraz się smucicie, lecz znowu ujrzę was i będzie się radowało serce wasze, a nikt nie odbierze wam radości waszej. Ewangelia św. Jana (16, 22) Nie myślę zbyt często o II wojnie światowej, chociaż mija pięćdziesiąta piąta rocznica jej zakończenia. Pokrzepia mnie po prostu sama świadomość, że mam w tym swój maleńki udział. Nadal jednak, a przynajmniej od czasu do czasu, słyszę ten krzyk z porośniętego lasem wzgórza górującego nad miasteczkiem Hitchenback w Zagłębiu Ruhry… Nasz odział maszerował cały dzień. Nie mogliśmy się doczekać chwili odpoczynku, gdy właśnie nadszedł rozkaz: wziąć udział w pierwszym dużym nocnym ataku. Mieliśmy zaczekać w lesie rosnącym powyżej miasteczka, aż nasza artyleria i lotnictwo je zbombardują. Później mieliśmy zaatakować miasto i je zdobyć. Wieczorem zajęliśmy pozycje. Na początku ignorowaliśmy świst kul przelatujących nad naszymi głowami. Z czasem pociski przechodziły coraz niżej, dotykając niemal czubków sosen, pod którymi siedzieliśmy. W końcu pomiędzy świstem kul a eksplozją była różnica zaledwie ułamka sekundy. A potem nie było już żadnej przerwy i znaleźliśmy się pod straszliwym obstrzałem przyjacielskiego ognia. Potężne eksplozje ładunków wybuchowych wypluwały szerokim łukiem postrzępione odłamki stali. Jedynym wyjściem było wykopanie dziury i ukrycie się w niej. Zagrzebałem się więc w ziemi u stóp wielkiej sosny, z której sypało się igliwie. Eksplozje stały się tak potężne, że poszczególne wybuchy zlewały się w jeden straszliwy grzmot rozrywający uszy. Boże, modliłem się, spraw, żeby wreszcie przestali. Proszę Cię, Boże… A potem zapadła nagle śmiertelna cisza. Skończyło się, ale nikt nie odzywał się ani słowem. Ludzie podnosili się niczym umarli z grobów. W końcu rozległy się nawoływania z różnych części wzgórza: - Lekarza, tutaj! Szybko! Ratunku! I wtedy, wśród tych wszystkich krzyków o pomoc, usłyszałem to jedno wołanie, które zostało w mej pamięci przez te wszystkie lata. Głos należał do strzelca z trzeciego plutonu, Waltera Marksa. Podobnie, jak wielu żołnierzy z 86 Brygady Strzeleckiej, gdy wybuchła wojna, został właśnie wpisany na listę college’u. Pamiętam, że był uśmiechniętym chłopakiem z łobuzerskim wyrazem twarzy, jakby zaraz miał zrobić jakiś wspaniały dowcip. Jego głos odbił się echem wśród drzew, nawoływań o pomoc i odgłosów bitwy. Jedno, jedyne słowo: „Mamo!” Ciekawe, pomyślałem. W tym głosie nie było tego jedynego w swoim rodzaju brzmienia bólu ani też cienia rozpaczy czy choćby smutku. Ten głos brzmiał jak powitanie. Gdy w końcu zeszliśmy ze wzgórza, by zająć miasto, przypadkowo spotkałem naszego kompanijnego lekarza. - Widziałeś gdzieś Marksa? – zapytałem. - Tak. - Jest ranny? - Nie, zabity. - Ale ja słyszałem, jak wołał. - Ja też, ale nie wiem, jakim cudem. Potem obaj wróciliśmy do swoich obowiązków. Gdybym lepiej znał Marksa, pomyślałem, spróbowałbym znaleźć po wojnie jego matkę i powiedziałbym jej, że to właśnie ona była ostatnią rzeczą w sercu umierającego syna. Ale nic o nim nie wiedziałem. Ostatnio spotkałem się ze starymi kolegami z kompanii „K”, aby uczcić rocznicę naszego ocalenia. Jeden z nich był bliskim przyjacielem Marksa. Zapytałem go więc o ostatnie chwile naszego poległego kolegi. Byłem ciekaw, czy słyszał jego wołanie. Słyszał… - Pewnie zobaczył w wyobraźni swoją matkę i wołał ją – zasugerowałem. - Wiesz, często się nad tym zastanawiałem – odparł mój były towarzysz broni – ponieważ Walter nie znał swojej matki. Nigdy jej nawet nie widział. - Jak to? - Umarła podczas porodu, gdy wydawała go na świat. Austin Goodrich („Balsam dla duszy chrześcijańskiej” Dom Wydawniczy REBIS) Słowo Życia na XXIII Niedzielę w ciągu roku – „C” Nie wiem, czy w ciągu wieków powiedziano kiedykolwiek więcej słów o miłości niż w naszych czasach. Ciągle mówi się o wielkich problemach: umierający z głodu, samotni, analfabeci, biedni, wyzyskiwani, więzieni, chorzy. W imię miłości i braterstwa winniśmy im pomóc. Konferencje, spotkania, odczyty, uchwały... Ale równocześnie nie wiem, czy w historii był wiek tak opanowany przez obojętność, jak nasz. Obojętność i nieczułość, to groźna choroba naszych czasów. Przejawów jest wiele. Chciałbym zwrócić uwagę na dwa. Współczesną obojętność można porównać do choroby dalekowidza. Ludzie dostrzegają wielkie problemy ludzkości: głodnych w Indiach, trędowatych na Madagaskarze, więźniów w Chile, a nie widzą głodnego chłopca na tej samej klatce schodowej, chorego na serce we własnym domu, kolegi z pracy przebywającego w więzieniu. Są ludzie, którzy potrafią pisać artykuły o miłości, o człowieku, o odpowiedzialności, ale nie zorganizują pomocy dla starca leżącego od pięciu lat za ich ścianą. Widzą problemy, nie widzą człowieka. Matkę Teresę z Kalkuty zapytał ktoś, czy nie przerażają jej tłumy ludzi w nędzy? Odpowiedziała: "Nigdy nie pielęgnuję tłumów, tylko jedną osobę. Zaczynam od jednej osoby, potem, jeśli mogę, zajmuję się następną. Gdybym patrzyła na tłumy, nie zaczęłabym nigdy". Prawdziwa miłość wie, że nie można nakarmić tłumów, trzeba zadbać o człowieka. Prawdziwa miłość jest konkretna i dlatego nigdy nie jest obojętna. Miłość zawsze widzi przede wszystkim tych, którzy są blisko, i od nich zaczyna. Drugi objaw obojętności to znieczulica, to zwapnienie serca. Dla miłości rzeczy małe są równie ważne, jak i wielkie, a w wielu wypadkach są nawet ważniejsze od wielkich. Wielkie zdarzają się rzadko, z małych składa się życie. Mąż w dniu urodzin przynosi żonie kwiaty. Uroczysty dzień. Ale od miesięcy nie zapytał jej, jak się czuje, dlaczego wstaje rano taka zmęczona, dlaczego jej lewa ręka trzęsie się, kiedy wraca z zakupów. Urodziny są raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Dla prawdziwej miłości ważniejsze są trzysta sześćdziesiąt cztery dni niż ten jeden. Zwapnione przez obojętność serce nie reaguje na drobiazgi, nie interesuje się łzą, która spływa po policzku dziecka, siwym włosem, który pojawił się na głowie niegdyś kochanej osoby, słabością kolegi, który po trzech miesiącach szpitala przybył do pracy. Św. Paweł nie tylko pięknie mówił o miłości, nie tylko o niej pisał, ale nią żył. Dostrzegł obok siebie biednego niewolnika, ujął się za nim i prosił, by był przyjęty, jak on sam. Czuł znamię wypalane na czole i żelazną obręcz na szyi. Dom czy mieszkanie bez krzyża na ścianie być może nie jest już dziś czymś niezwykłym, a jednak wiele mówi. Dla księdza odwiedzającego domy swoich wiernych pozostaje zawsze jakimś zdziwieniem. Bo czy można być chrześcijaninem bez krzyża? Pójcie za Jezusem łączy się nierozerwalnie z podjęciem własnego krzyża. I to krzyża, który jest wielką niewiadomą i wymaga akceptacji łączącego się z nim ryzyka. Pan Jezus niejednokrotnie mówi do swych uczniów o krzyżu czy kielichu cierpienia, który trzeba przyjąć, by stać się Jego uczniem. „Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem". Droga z Nim wymaga zgody na wzięcie krzyża niezrozumienia i narażania się na śmieszność, utrapienia i cierpienia, które mogą nas spotkać, gdy zdecydujemy się pójść Jezusową drogą. Jest to droga w nieznane, o nieprzewidywalnych konsekwencjach, na której jedynym pewnikiem jest krzyż. I na to trzeba się zgodzić. Poważne i konsekwentne pójście za Chrystusem oznacza wybór krzyża, czyli - innymi słowy - cierpienie z miłości do Boga i do drugiego człowieka. Musimy wsłuchać się w słowa Pana Jezusa, który mówi o krzyżu. Jeśli naukę o krzyżu puszczamy mimo uszu, trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że nasza wiara jest naiwna i wybiórcza. Wcześniej czy później przyjdzie pokusa, by się wycofać. 1. Jezus zapowiedział nam dziś konieczność dźwigania Jego krzyża. Nie zawsze jest to krzyż cierpienia i krwi, najczęściej jest nim codzienne zmaganie z obowiązkami. Przyjmując dziś Komunię Świętą, otrzymaliśmy ważne wsparcie na tej drodze. W naszej ziemskiej wędrówce nigdy nie jesteśmy sami, ale że ciągle towarzyszy nam Ten, który do końca nas umiłował. 2. Rozpoczął się rok szkolny i katechetyczny. Zainteresujmy się, czy nasze dzieci i młodzież sumiennie korzystają z katechizacji szkolnej. 3. Od dzisiejszej niedzieli dzieci nasze począwszy od "zerówki" aż po III klasę gimnazjum odbierają "Ziarno" - kartkę z niedzielną Ewangelią oraz na odwrocie z zadaniami apostolskimi. Wklejamy je do zeszytu. Będzie to nasze "świadectwo" uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii. 4. W środę, 8 września będziemy obchodzili święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Uczcijmy urodziny naszej Matki modlitwą i uczestnictwem we Mszy Świętej. W tym tygodniu wspominamy: w czwartek, 9 września, świętego Piotra Klawera, kapłana; oraz błogosławioną Anielę Salawę, dziewicę; Kalwaria w pigułkach „Ukrzyżowan…” W nr 10 „Gazetki Parafialnej”, mówiąc o narzędziach męki Jezusa, nie wspomniałem o najważniejszych – o krzyżu i gwoździach. Dziś wpatrujemy się w dwie rzeźby: przybicie do krzyża (stacja XI) i śmierć na krzyżu (stacja XII). Ukrzyżowanie było najstraszniejszą i najhaniebniejszą śmiercią, na którą Rzymianie skazywali nie-Rzymian i niewolników. Krzyż wówczas budził takie emocje, jakie dziś wywołuje szubienica. Dlatego minęło kilka wieków od śmierci Jezusa, zanim zaczęto w krzyżu dostrzegać znak męki (zbawczej), a nie hańby. Wspomniane wyżej rzeźby wykonane zostały przez dwóch artystów: Polaka Zelka i Niemca Ichingera. Uważny obserwator dostrzeże, że każda z nich przedstawia inny sposób przybicia Jezusa do krzyża. Ilustruje to trwającą wciąż dyskusję historyków nad sposobem krzyżowania. Zelek pokazuje przebicie rąk w dłoniach i obu nóg jednym gwoździem (owe gwoździe to długie kute kolce, jakich używano do spajania belek). Niektórzy historycy podnoszą argument, że zawiśnięcie na krzyżu z przebitymi dłońmi spowodowałoby rozerwanie dłoni, dlatego wskazują na nadgarstek jako miejsce przymocowania rąk do krzyża. Tę wersję przyjął artysta niemiecki i w kościółku Ukrzyżowania widzimy taki sposób umęczenia i uśmiercenia Jezusa. Istnieje pogląd, że na krzyżu umieszczona była podpórka do siedzenia, dzięki której skazaniec odciążał dłonie od wysiłku, mogącego je rozerwać. Zapewne nie dojdziemy już, jak było w rzeczywistości. Sztuka wschodnioeuropejska przedstawia najczęściej przybicie Jezusa czterema gwoźdźmi, natomiast sztuka związana z katolicyzmem – trzema. Nie jest to kwestia wiary. Jeśli kontemplujemy wykorzystanie trzech gwoździ, myślimy o liczbie „trzy” jako o liczbie Trójcy Świętej. Trzy dni przebywał Jonasz we wnętrzu ryby, trzeciego dnia Jezus zmartwychwstał. Do Boga odnoszą się trzy cnoty teologalne: wiara, nadzieja i miłość. „Cztery” – cztery są ramiona krzyża, są cztery ewangelie, są też cztery cnoty główne, bardziej dostępne człowiekowi niż trzy cnoty teologalne: sprawiedliwość, roztropność, męstwo, umiarkowanie. W Kościele katolickim i prawosławnym krzyż jest otaczany szczególną czcią. Kościoły protestanckie też doceniają jego symboliczne znaczenie, ale odrzucają kult krzyża jako narzędzia zbrodni, na którym stracono Jezusa. Krzyż z podobizną zawieszonego ciała Chrystusa nazywany jest krucyfiksem. Krzyż pusty, szczególnie w protestantyzmie, symbolizuje zwycięstwo Jezusa Chrystusa nad śmiercią. Tadeusz Lipski Parafia Rzymskokatolicka św. Mikołaja Sanktuarium Kalwaryjskie 83-441 Wiele ul. Derdowskiego 1 Opracowanie, skład i druk: MRK www.kalwariawielewska.pl e-mail: [email protected]