Martyna 5
Transkrypt
Martyna 5
Martyna 5 W którym okaże się, że na pustyni istnieją zdecydowanie bardziej gorące obiekty niż słońce w zenicie Martynę szarpnął strumień energii i bezwstydnie klepiąc ją rozpędzonymi cząsteczkami po pośladkach, uniósł brutalnie z zacisznego kokpitu pełnego złośliwych komputerów. Po chwilowym niebycie, którego długość była niewyjaśnioną zagadką, dziewczyna zaryła obutymi w klapki stopami w rozgrzany złocisty piasek, przetykany czarnymi łupkami z okolicznych wzgórz. Temperatura przekraczała przyswajalne 20 stopni co najmniej o piętnaście dalszych. Martyna rozejrzała się nerwowo, starając się namierzyć jakąkolwiek stację benzynową, ale z jej ekspresowego rozeznania wynikało, że oprócz krzaków jedyną formą istnienia były tu piekące się na słońcu drobinki kwarcu. W końcu podreptała w stronę skąpej plamy rzucały zadziwiająco mięsiste i zielone cienia, którą liście pobliskich krzewów. Aromat liści przyprawił ją momentalnie o zawroty głowy. Nagle usłyszała głuche stąpanie po wyprażonym piachu. Przysłaniając dłonią oczy przed słońcem, wyjrzała ciekawie zza krzaków i ujrzała smukłego, jasnowłosego młodzieńca, który obserwował linię horyzontu i mamrotał sobie coś pod nosem. Martyna na wszelki wypadek pospiesznie ukryła się za chaszczami i dyskretnie obserwowała zbliżającego się z każdym krokiem chłopaka. Ten dotarł w pobliże Martyny i nieświadomy obserwującej go bacznie pary oczu opadł na piasek z ciężkim westchnieniem. Przez chwilę siedział sztywno, wpatrzony w chmury porysowane wierzchołkami gór, lecz najwyraźniej nie odnajdując w nich niczego niepokojącego, pogmerał w kieszeni i wyjął z niej paczkę fajek i pudełko zapałek. Wyjął papierosa i ponownie zatopił spojrzenie w niewidocznym horyzoncie. Jeśli ktoś zapytałby Martynę o zdanie, to orzekłaby autorytatywnie, że młody człowiek zachowuje się jak znerwicowany uczniak w szkolnej toalecie. I coś w tym było. Blondyn czujnie rozejrzał się dookoła i w końcu zdecydował się na przypalenie fajka. Pykał łapczywie, dyskretnie ukrywając dowód zbrodni w dłoni. Po chwili westchnął przeciągle i położył się na piasku. – Ja to mam przesrane! – powiedział na głos, a Martyna podskoczyła do góry i w ostatniej chwili powstrzymała się od dekonspirującego okrzyku zaskoczenia. Blondyn, wciąż nieświadomy faktu, że za krzakiem siedzi szacowne audytorium, oddał się głośnym rozmyślaniom. – Kurde! Powinienem być na Jamajce! Skąd się tu wziąłem? – skarżył się krzakom wielbiciel oceanicznej egzotyki. – Przecież jestem wielki, niezwyciężony i przystojny. Dlaczego muszę tkwić w tym cholernym upale? Dlaczego ja muszę mieć takie porąbane rodzeństwo i walniętych starych? Chłopak usiadł gwałtownie i pocierając zaczerwieniony nos, z wyrzutem zerknął w stronę nieba. – To słońce mnie zabija! – wymamrotał i przeczołgał się do cienia, dosłownie kilka metrów od naszej opływającej potem bohaterki, która z zazdrością łowiła w nozdrza dym unoszący się z papierosa. Pomiędzy aromatyczne krzaki spłynął subtelny dźwięk dzwonków, który momentalnie zelektryzował naszą czujną bohaterkę, lecz najwyraźniej nie zrobił wrażenia na blondynie. W stronę pagórka energicznie podążał brodaty facet w towarzystwie stada owiec. W tym czasie chłopak, niepomny niebezpieczeństwa, dalej monologował: – Chciałem wszystko naprawić, porządek zrobić i nic! Żadnego zrozumienia! Martyna nerwowo obserwowała zbliżającego się pasterza i nie bardzo wiedziała, co ma robić. Młody rzucił fajka w krzaki a te momentalnie zajęły się ogniem. Pasterz ściągnął sandały i rzucił się w ich kierunku. Sfrustrowany młodzieniec poskarżył się chmurom: – No co? Jestem, kim jestem! – poderwał się nagle i wrzasnął, a echo jego słów spotęgowane bliskością gór powtórzyło skargę po wielokroć. – I nikomu nic do tego! –wymamrotał znacznie ciszej, po czym zniknął. Martyna stanęła przed największym wyzwaniem swojego życia. Jej dłoń zaciskała się w rytmie pracy wzburzonego serca. Walczyła ze sobą przez chwilę, lecz pojmując wagę swojej misji, z dużym bólem wyjęła puszkę piwa i otwierając ją pospiesznie, wylała jej szlachetną zawartość na płonący krzak, który momentalnie wygasł. Brodacz stanął jak wryty, dotychczas przetarł oczy i powoli założył przytroczone do paska sandały. Po chwili wzruszył ramionami i cmokając na stado oddalił się w górnych pastwisk. Nasza bohaterka, opływając stronę potem, powiedziała głośno: – No dobra, sytuacja opanowana. Zabierzcie mnie z powrotem. Piach zawirował, gdy jej stopy oderwały się od rozgrzanej powierzchni pustyni. Poczuła znajome rwanie w pośladkach i ugięła nogi przed spodziewanym zderzeniem z ziemią. Jeszcze zanim piach, z którego otrząsnęła się nasza podróżniczka, zdołał opaść na posadzkę w kokpicie, powietrze przeszył histeryczny babski wrzask. – Co ty se, Lewy, jaja ze mnie robisz? Wyraźnie powiedziałam przecież! Miałeś mnie przenieść w miejsce, w które Młody pierwszy raz skoczył na Ziemię! Co wy myślicie? – przerzuciła się w furii na liczbę mnogą, zauważając, że jej krzyk odhibernował Środkowego – Wam się wydaje, że ja głupia jestem? Słyszałam przecież, że Młodego przywiało tam z Jamajki, więc co wy mi tu za pierdoły wciskacie? Co ja jestem? Dziewczynka na posyłki zardzewiałej kupy złomu? No w głowie się nie mieści! Martyna, wchodząca na najwyższe obroty, musiała zaczerpnąć powietrza. Był to jeden z tych rzadkich momentów, gdy przedstawiciel męskiego rodu, nawet przestarzałego typu komputer, ma szansę wtrącić parę słów w kobiecą tyradę. Istotą sprawy jest, by chłopina użył słów właściwych i zrobił to jak najszybciej. – Przepraszam! – pospiesznie powiedział Lewy. – Nasz błąd! – dorzucił pokornie Środkowy. Martyna zamarła w połowie napełniania płuc powietrzem, tak przecież niezbędnym do satysfakcjonującego wrzasku. W ułamku sekundy oszacowała, że jednak nie czuje się całkowicie udobruchana i nabierając jeszcze więcej powietrza, ujęła się pod boki. – To się więcej nie powtórzy, przysięgam! – powiedział w desperacji Środkowy. – No! – sapnęła z zadowoleniem Martyna i wypuściła z płuc nagromadzone zapasy powietrza. Komputery zamilkły przezornie. Martyna z założonymi rękoma przechadzała się energicznie po pomieszczeniu. Jej myśli, zelektryzowane niebezpieczeństwem, które groziło teraz planecie, gorączkowo krążyły wokół wydarzeń dzisiejszego dnia. Po kilku chwilach uspokoiła się na tyle, że opadła na fotel i wyczekująco wpatrywała się w monitory. Jej rytmiczne stukanie paznokciami w blat rozchodziło się irytującą i obelżywą oraz wyjątkowo swobodną interpretacją alfabetu Morsa. – Debile wy! – ryknęła w końcu Martyna w stronę monitorów. – I co teraz będzie? – Nno, a co ma być? – wyjąkał zbity z tropu Lewy. – Misja się powiodła – dodał ostrożnie Środkowy. – Że co proszę? Powiodła się? śmiechem nasza niedościgniona – Wybuchła homeryckim intelektualistka. – No a nie? – zapytał niespokojnie Środkowy. – Krzak zgasiłaś? – A co mnie krzaki obchodzą? Z dobrego serca zgasiłam i nawet piwo na to zmarnowałam. Sucho było, więc nie chciałam, żeby się pół pustyni sfajczyło. Tam taki człowiek z owcami szedł. Jak zobaczył płomienie, to się biedny tak zestresował pożarem, że aż sandały pogubił, gdy biegł w naszą stronę. To co miałam zrobić? – Martyna! – odezwał się Lewy. – Właśnie w tym celu tam się znalazłaś. Chodziło o to, żeby pasterz nie dobiegł do palących się krzaków. Nawet nie wiesz, jak wielkie zmiany oznacza to dla Ziemi! – Wiem! Lepiej niż ty wiem! – odparła Martyna. – Jakiś wał przylezie na pogorzelisko i znajdzie to, czego znaleźć nie powinien. Słyszeliście o pustyni Nazca? – To była największa wpadka operacyjna w tym rejonie – wybąkał zawstydzony Lewy. – No właśnie! Co więc się stanie, jak ktoś odkryje, co się naprawdę stało na tej pustyni, na którą mnie wysłaliście? – Ale odwróciłaś bieg historii. Jeszcze kilka równie udanych misji i wszystko wróci do naturalnej równowagi – podlizywał się Środkowy, obserwując z niepokojem głębokość oddechów Martyny. – Zobaczysz! Będzie dużo lepiej! – Ta… nasza lepiej! Weź się lepiej zdefragmentuj! – westchnęła ekspertka od spraw ekologii. – Zostawiłam tam puszkę po browarze. Ona się będzie rozkładała z tysiąc lat! A jak ktoś ją znajdzie? To będzie jeszcze większa wpadka niż w Nazca. Komputery zamilkły na chwilę, a ich wymowny szum oscylował pomiędzy zakłopotaniem a potrzebą zgrzytliwego śmiechu. Przez dłuższą chwilę licytowały się na obwodach wewnętrznych, który powie to, co powiedzieć należało. Przegrał Lewy, który odchrząknął niepewnie i delikatnie zagaił: – Słuchaj, ale aluminium to nie plastikowa butelka i rozkłada się maksymalnie sto lat. Martyna przez chwilę przetwarzała nowo nabytą wiedzę i formułowała w głowie nowe wnioski. Uznała, że w perspektywie lat tysiąca sto to zaledwie kilka chwil, a zresztą na pustyni szaleją burze piaskowe, które na pewno pogrzebały materiał dowodowy. Postanowiła wybrnąć z twarzą z kłopotliwej sytuacji, więc wyższością i powiedziała dobitnie: uśmiechnęła się z – I właśnie dlatego nie piję wody, tylko browar! – Oczywiście! To świadczy o głębokiej świadomości ekologicznej – służalczo skomentował Lewy, podczas gdy Środkowy na wszelki wypadek przemilczał temat. Na kokpit spłynęło całodniowe znużenie. Komputery przetwarzały dane z wyraźnym wysiłkiem, co i tak było zdecydowanie bardziej efektywne od aktualnej działalności Martyny, która tłumiąc co chwilę ziewanie, wydłubywała zza paznokci piasek i kompletnie nie ogarniała historycznych powikłań minionej wycieczki. Słońce już dawno schowało się za dziobem statku, gdy nasza podróżniczka w czasie i przestrzeni podniosła się ciężko z fotela i z wysiłkiem znużonego trapera poczłapała w stronę sypialni, formułując naprędce dwa wnioski. Wnioski: 1. Sytuacja nie jest jasna i ktoś tu kogoś robi w wała. 2. Gdy piasek wejdzie głęboko pod paznokcie, to nie należy kombinować z pilniczkiem, bo ziarenka wciskają się jeszcze głębiej pod płytkę. Obiecując sobie solennie, że jeśli kiedykolwiek pojedzie na wycieczkę do Egiptu, to weźmie rękawice ochronne, Martyna ułożyła się z westchnieniem ulgi na purpurowym łożu i myślenie o jutrze odłożyła do jutra.