odcinek 10

Transkrypt

odcinek 10
www.gazetagazeta.com
piątek - czwartek, 16 - 22 sierpnia 2013
Strona 11
Powieść w odcinkach
11
Chyba mi na tym nie zależy.
Odczuwam jednak pewnego rodzaju satysfakcję, że spotkał mnie
zaszczyt, zostałam zaproszona na
bankiet do polskiej ambasady w
Peru.
Na zegarze już po 11. Jedząc
śniadanie, słyszę telefon.
- Halo?
- Hola! Tu Irek. Masz ochotę
na dobrą kawę? Pojedziemy do
mojej ulubionej dzielnicy San Isidro.
- Super! Zaraz będę gotowa.
Przyjeżdżaj.
W małej kafejce Del Sol serwują nam mocną kawę mocca ze
śmietanką.
Siedzimy w zacisznym ogródku i gapimy się na ludzi.
- Tu zawsze jest fantastyczna
atmosfera - zachwala Irek.
Okrągłe stoliki (wszystkie zajęte) z małymi lampionikami. Tlą
się nastrojowo mimo słonecznego dnia, wydzielając delikatny
aromat wanilii.
Kawa faktycznie jest doskonała. Jedna chyba mi nie wystarczy.
Obok nas siedzą szykowne
damy. Jedząc z gracją, delektują
się lukrowanymi wypiekami. Gustownie, bogato ubrane, świecą
wytworną biżuterią. Piękne, o
śniadej karnacji, dyskretnie podmalowane. Ręce zadbane, ze zrobionym manikiurem, jakby dopiero wyszły z salonu piękności.
Ukradkiem spoglądam na ich
wypielęgnowane nogi. Gładziusieńkie, bez jednego włoska. Aż
miło patrzeć. Zastanawiam się,
dlaczego w Polsce kobiety nie
golą nóg. Gładka skóra jest przecież tak estetyczna.
Pamiętam, jak zwróciłam na
to uwagę w Grecji. Zojka i Alička
od razu nauczyły mnie golenia
nóg. Potem weszło mi to w przyzwyczajenie; tak jest do dziś. Teraz nie wyobrażam sobie, jak
można tego nie robić. O ile lepiej
czuje się kobieta, mając ponętne,
gładkie nogi.
Przy innych stolikach zakochane pary. Całują się i tulą namiętnie. Też fajnie na to patrzeć.
Och, jak chciałabym w tym urokliwym miejscu poprzytulać się z
Andrzejem. Tęsknię za nim.
Trochę dalej, z południowym
temperamentem, żwawo dochodzą biznesowe (chyba) męskie
rozmowy. Czarnowłosi w bieluchnych koszulach Peruwiańczycy, też zadbani. Wyglądają
świeżo i elegancko. Na ich nadgarstkach połyskują drogie zegarki.
Wśród soczystej zieleni cicho
sączą się melodie wygrywane na
fletach i piszczałkach. Takie
prawdziwe, andyjskie, dodające
specyficznego charakteru. Po
bokach kawiarnianego ogródka
pełno kolorowych kwiatów, wysokich pierzastych traw, zielonych krzaków. Przy wejściu ro-
sną bambusy. W gromadkach,
tak po trzy, cztery obok siebie.
Tak tu ślicznie, że mogłabym w
tym miejscu przesiadywać godzinami.
Po godzinie Irka już gdzieś
gna.
- Gotowa na przechadzkę?
Możemy ruszać? - kręci się niecierpliwie.
- Tak, możemy się zbierać.
Wszystko, co mi pokazujesz, jest
tak kapitalne, że ciekawa jestem,
czym mnie jeszcze zaskoczysz.
Zapuszczamy się w głąb dzielnicy. Malownicze uliczki, zadbane,
wypielęgnowane do perfekcji.
Trawniki przystrzyżone równiusieńko, koloru dodają ukwiecone klomby. Przy niektórych kamienne fontanny.
Dorodne drzewa o jędrnych
liściach rzucają cienie, tworząc
dziwaczne kompozycje.
"Jeżeli ulice są aż tak zadbane, to jak pięknie musi być w
tutejszych domach?" - dumam.
Budownictwo jednopiętrowe,
betonowe, przeważnie otynkowane na biało. Bajkowe wille.
Każda inna, ale mimo przeróżnych kształtów wszystko do siebie pasuje. Hiszpańskie hacjendy pokryte czerwoną dachówką
lub nowoczesne bryły. Jedne z
metalowymi czarnymi balkonami, inne z drewnianymi brązowymi okiennicami. Nad wieloma
oknami markizy.
- Zaniemówiłaś? Podoba ci się,
co?
- Piękno często podziwia się
w milczeniu.
- Hmm, to prawda, ale teraz
się zabawmy. Oprowadzę cię po
kilku ulicach. Wyobraź sobie, że
masz tyle pieniędzy, że możesz
sobie kupić willę, która ci się najbardziej podoba. Pokażesz mi,
którą wybrałaś. Zgoda?
- Zgoda!
Spacerujemy już tak przez pół
godziny i co chwilę wykrzykuję:
- Tę chcę! - za chwilę zauważam
inną i ponownie. - Tę chcę! Nie!
Nie tę… Ta mi się najbardziej
podoba! Nie, nie… Może ta!
- No i co? Którą wybrałaś?
- Nie umiem powiedzieć. Każdy z
tych domów jest tak ładny, że nie
sposób wybrać.
- No widzisz, mówiłem ci, że
to kapitalna dzielnica. W Limie
jest wiele takich, ale dla mnie
najładniejszą jest właśnie San Isidro.
W tej części Limy można było
się zakochać.
Oprócz Irka moim towarzyszem w zwiedzaniu Limy jest
ksiądz Kazimierz. W niektóre dni
wczesnym popołudniem wpada i
zabiera mnie swoim białym fiatem 125 na przejażdżki. Pokazuje inne zakątki miasta.
Te odległe, do których nie
można było dojechać autobusem.
Najbardziej lubię, kiedy jeździmy po wybrzeżu. Widok oceanu
działa na mnie jak dobra kuracja.
Daje mi spokój i wewnętrzne zadowolenie. Mimo że tutejsze plaże nie są najładniejsze i Pacyfik
wygląda ponuro, ma to swój charakter. Nastraja romantycznie.
Ciemnopopielate, bure plaże ciągną się kilometrami.
Mniej więcej dwadzieścia minut od miasta Kaziu zatrzymuje
się przy nadmorskiej restauracji.
- Dzisiaj zjemy lunch w jednym z najbardziej popularnych
lokali.
Nazywa się Costa Verde. Nie
ma tu chyba ludzi, którzy nie
znaliby tego miejsca. Słynie z
wyśmienitych dań z owoców
morza.
- Nie przepadam za owocami
morza, ale spróbuję. Może coś mi
podpasuje - odpowiadam bez entuzjazmu.
- Nie przepadasz, bo nie jadłaś takich, jakie tu oferują. Będzie ci smakowało. Zobaczysz.
Pozwól, że pomogę ci w wyborze.
Wysiadamy z samochodu.
Lekki wiatr chłodzi gorące, wilgotne powietrze. Lubię nadmorską wilgoć i ten swoisty zapach
morza.
Dochodzimy do wejścia.
Szklane drzwi otwiera, kłaniając
się w pas, wysoki i niezmiernie
przystojny Murzyn.
- Buenos tardes! - na jego twarzy uśmiech szeroki i szczery.
Tak pięknie zbudowany, że raczej widziałabym go jako osobistego masażystę niż przy tych
drzwiach. Żółta koszula kontrastuje z jego ciemną karnacją.
Pachnie jakąś wspaniałą wodą
kolońską. Prowadzi nas do stolika. Po dżentelmeńsku odsuwa
krzesło i zgrabnie podsuwa je z
powrotem, abym mogła wygodnie usiąść. O coś pyta. Nie rozumiem, co mówi.
- No habla espanol… senor wskazuję na księdza. - Por favor
- wpatrzona wciąż w czarną boską postać.
Siedzimy przy szklanej ścianie. Przed nami plaża i ocean.
Przepiękny widok, nastrój wspaniały. W restauracji nie waniajet
rybą, tylko rozchodzi się smaczny, wzmagający apetyt zapach.
Na naszym stole pojawiają się
zielonkawe drinki z białą pianką.
- Salud, senorita! Chodź, wypijemy brudzia. Będzie nam
łatwiej zwracać się do siebie po
imieniu. Kazek jestem - stuka
swoją szklanką w moją.
Nie podoba mi się imię Kazek, wobec tego odpowiadam:
- Salud, Kaziu! Bardzo mi
przyjemnie. Zaspokoisz moją ciekawość, gdy powiesz, jakim to
trunkiem mnie raczysz.
- Pisco sour to narodowy peruwiański napój. Koktajl robiony
z białej brandy z winogron i limonkowego soku z dodatkiem
cukru. Miksowany z lodem i białkiem z jajek. Jest lekki, ale trzeba
uważać, bo wchodzi do głowy.
- Pyszny, taki orzeźwiający,
pije się jak oranżadę.
- No właśnie. Gdy poznasz
jego działanie, zobaczysz, że
może być zdradliwy, ale cieszę
się, że ci smakuje.
Zaglądam w kartę. Nazwy dań
oczywiście nic mi nie mówią, więc
tak jak zasugerował Kaziu, zdaję
się na jego wybór.
Kelner przyjął zamówienie i
teraz, rozmawiając o życiu w
Peru, czekamy na dania i sączymy pisco. Smakuje mi tak bardzo, że muszę się hamować, by
duszkiem nie wypić całego drinka. Delektuję się, kiedy na stole
ląduje półmisek z muszlami. W
nich jakieś galaretowate "coś".
Musi być gorące, bo zauważam
ulatniającą się parę.
Kaziu przykłada do ust muszlę
i siorbiąc, wciąga to "coś" do buzi.
- Ja raczej spasuję - mówię,
nie mając zamiaru eksperymentować.
- Spróbuj, to jest smaczne,
odrobinę posól.
Nie chcę zachowywać się jak
dziecko, zatem naśladując Kazia, wsysam jednym ciągiem galaretowatą masę. Zamykając
oczy, natychmiast połykam. A
gdy to "coś" przeszło przez gardło, oczy same mi się otworzyły.
- Dobre było! Co to?
- Małże. Danie nazywa się conchitas a la parmesana. Twoja
mama się nim zajada. To tylko
mała przystawka.
Po kilku minutach serwują
nam na kwadratowych przezroczystych talerzach czerwone mięso z lekko sparzonymi warzywami, pieczonym ziemniakiem w
sreberku, przekrojonym na pół,
polanym tatarskim sosem. Pachnie dobrze. Oboje mamy to samo.
- To wołowina, prawda?
- Nie. Chcesz, żebym ci teraz
powiedział, co to jest, czy po zjedzeniu?
- Lepiej po zjedzeniu.
Niepewnie wkładam do buzi mały
kęs, zaczynam żuć. Soczyste mięso o subtelnym smaku, podobnym właśnie do wołowiny, rozpływa mi się w ustach.
- To jest wspaniałe! - wcinam
z ogromnym apetytem. Chciałabym jeszcze pokomplementować, ale buzia pełna. Co chwilę
powtarzam: "Mniam, mniam",
pomrukując.
Kaziu obserwuje mnie z
uśmieszkiem.
- Mówiłem?!
- Ok, teraz możesz mi powiedzieć, co zjadłam. Mam nadzieję,
że mi się nie cofnie - śmiejąc się w
głos, wiem, że kiedy przyjadę tu
następnym razem, na pewno zamówię ten rarytas.
- To była tortuga.
- Co? Co to jest tortuga?
- Żółw. Zjadłaś morskiego żółwia.
- Taaak? W takim razie muszę
stwierdzić, że baaardzo lubię żółwinę - najedzona do syta, popijam drinka i dyskretnie spoglądam na seksownego Murzyna.
Do tej pory nie widziałam w Limie czarnych ludzi. Chyba należą tutaj do rzadkości.
- Nie zgadniesz, co ci zaraz
pokażę.
- Kościoły, katedrę z grobem
Francisco Pizzaro, sanktuarium
Santa Rosa już widziałam. Irek
przegonił mnie po starej Limie.
Zajęło nam to kilka dni, ale centrum mam zaliczone.
- Pokażę ci jeszcze jeden kościół, ten, w którym co niedzielę
odprawiam mszę, ale nie dzisiaj.
Teraz pojedziemy gdzie indziej.
Za pół godziny będziemy na miejscu.
W drodze Kaziu opowiada mi
o sobie. Jest salezjaninem, mieszka w Peru od siedemnastu lat.
Przez dłuższy czas zajmował się
nauczaniem młodzieży. Obecnie
sprawuje funkcję dyrektora drukarni i księgarni.
Drukowanie religijnych (nie
tylko) książek, broszur, podręczników szkolnych to jego główne
zajęcie.
Zajeżdżamy pod długi jednopiętrowy budynek. Prosty, nowoczesny, biały, w stylu atrium. Szerokie wejście, dużo wąskich, wielkich okien.
Zaglądam do środka. Wewnątrz wyłożony marmurowymi
kaflami lśniący korytarz, w oddali, na jego krańcu posąg Matki
Boskiej. W okolicy nie widać innych budynków. Na pewno nie
jest to mieszkalna ani handlowa
dzielnica. Nie ma tu gęstej zieleni, rośnie tylko kilka wysokich
palm. Jest tak jakoś dziwnie cicho.
- To jest katolicka szkoła, do
której chodziła twoja siostra.
- Jejku! Nie mogłeś mi zrobić
większej frajdy! - daję mu buziaka i zaciekawiona obchodzę budynek dookoła.
"Mój kochany Gosik odbywał
tu swoje pierwsze hiszpańskie
nauki" - ze wzruszeniem wspominam jej opowiadania. Bardzo
lubiła tę szkołę.
Z uciechą śpiewała z grupą
peruwiańskich koleżanek piosenki, których potem słuchałam z
taśmy. Przecież mogłam tu być
razem z nią. Robi mi się smutno,
oczy wypełniają się łzami. W tym
momencie zapragnęłam wziąć ją
za rękę, udzielić jej siostrzanej
rady. Przytulić ciepło do siebie,
dodać odwagi. Wtedy ona, teraz
ja - jesteśmy od siebie tak bardzo
daleko.
Rozmyślania przerywa dzwonek. Na plac wybiegają rozkrzyczani uczniowie, ubrani w szare
mundurki, białe koszulowe bluzki i szare podkolanówki. W
mgnieniu oka robi się radośnie.
Wracając do domu, siedzę w
samochodzie głęboko zamyślona. "Jaka szkoda, że nie przyjechałam do Limy kilka lat temu".
Przez następne dni nie oglądamy z Kaziem zabytków. Zwiedzamy miejsca, których bez niego nie miałabym okazji zobaczyć,
zaznać peruwiańskiego folkloru.
Jeździmy poza miasto na rynki,
w znanych tylko tubylcom małych restauracyjkach raczymy się
przeróżnymi peruwiańskimi
smakołykami. Wpadamy do centrów handlowych, żeby popatrzeć
na ciuchy.
Kaziu stara się urozmaicić mój
pobyt, jak tylko może najlepiej.
Staje mi się bliski.
ciąg dalszy za tydzień
Książka jest do nabycia: W
Toronto w księgarniach Polimexu, Pegaza, Husarza, w sklepach Polka na Scarborough, EuroMax (Karpaty), Something
Special Plaza Wisła, Zoria w
Brampton. W Montrealu - w księgarni Quo-Vadis. Także w księgarniach internetowych takich
jak: Empik, Goldi, Selkar, Merlin.pl itp.