Jak czytać o neurotyczkach i syrenach
Transkrypt
Jak czytać o neurotyczkach i syrenach
Natalia Stencel Jak czytać o neurotyczkach i syrenach Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Warszawa: Noir sur Blanc, 2012, ss. 160. Dziesięć lat temu Jarosław Klejnocki, podsumowując na łamach „Tygodnika Powszechnego” obszerne rozważania na temat debiutu Doroty Masłowskiej, tak rozstrzygnął kwestię fenomenu pierwszej powieści tej pisarki: „Za Dorotę Masłowską i jej przyszłe dokonania artystyczne trzymajmy kciuki, plwajmy na cały ten medialny harmider, a Wojną polsko-ruską nie zawracajmy sobie po prostu głowy”. Klejnocki, zaliczając Masłowską do kręgu „młodych zdolnych”, widział potencjał dla rozwoju tego niewątpliwego talentu. Kochanie, zabiłam nasze koty – powieść wydana po kilku latach prozatorskiego milczenia – jest odpowiedzią na pytanie, jaką wartość miał debiut z 2002 roku. Nasze nieciekawe światy Bezsprzecznie krąg zainteresowań Masłowskiej nie zmienił się – wciąż mamy do czynienia z mnogością bezbarwnych światów oglądanych z okna, z perspektywy sąsiada, użytkownika windy lub metra. Na tych samych zasadach opiera się konstrukcja narratora – funkcjonuje on na granicy rzeczywistości i literackiej fikcji, a to dzięki prostemu zabiegowi wprowadzenia pozornego metatekstu. Pozornego, bo opis „twórczej obstrukcji” zawarty w najnowszej powieści należy odczytywać w kategoriach kreacji, nie zaś faktu; choć podobnie jak w Wojnie… i Pawiu… przyjemnie i pożytecznie jest poddać się wszystkim literackim sztuczkom (z całą świadomością ich istnienia). Te nieliczne „kontynuacje” pisarskich strategii Masłowskiej najbardziej fundamentalnie i wyraźne osadzone są jednak w zupełnie nowym uniwersum języka. Pisarka nie rewiduje swojego zamiłowania do banalizmu, a więc do budowania nieefektownej fabuły i konstruowania nijakich postaci, w sposobie opowiadania nie można jednak nie dostrzec spektakularnych zmian – są one, w porównaniu z poprzednimi książkami Masłowskiej, zaskakujące. Język opisu – niegdyś agresywny, z prozodią podporządkowaną „dresiarskiemu frazowaniu”, z „biżuterią” wulgaryzmów – został zastąpiony łagodniejszym „głosem miejskiej codzienności”: absurdalnym szumem reklam telewizyjnych, radiowych, prasowych, parodią doniesień z serwisów plotkarskich, mową potoczną – nie wulgarną, lecz zwyczajnie prostacką, pełną skrótów, zdrobnień, kalk językowych i zapożyczeń. Warstwa językowa nie zajmuje jednak w Kochanie… pierwszego planu – kolaże słów układają się po prostu w gorzkie dowcipy, barbaryzmy pojawiają się rzadko, a ich potencjał semantyczny nie został wykorzystany w żaden znaczący, wyrazisty sposób. Pierwsze skrzypce gra wobec tego fabuła – tym razem Masłowska tak postanawia opowiedzieć o naszych nieciekawych światach. 1 Życie w korku Postaci z Kochanie… to opuszczeni nieudacznicy tkwiący w życiowym zastoju: brzydka fryzjerka Jo umawiająca się z łysawym hungarystą, Albert – grubas-lekoman, który nieustannie włącza nowe psychotropy do swojej diety, zagubiona Go podająca się za imigrantkę z Polski (czyli „kraju byłej Jugosławii”, bo „bycie z Polski jest słodkie”), wreszcie najważniejsza Fah – tęskniąca za jakimkolwiek towarzystwem neurotyczka, obsesyjnie dezynfekująca dłonie i dookolną przestrzeń. Na styku tych współistniejących z sobą samotni autorka sytuuje narratora-obserwatora – pisarkę cierpiącą na dolegliwą „twórczą obstrukcję”. Samotność, stagnacja i niemożność „popchnięcia” życia naprzód to wspólny dramat wszystkich bohaterów najnowszej powieści Masłowskiej. Fabuła w swoim zasadniczym zrębie jest rażąco nieskomplikowana: Fah, trawiona samotnością, desperacko poszukuje przyjaźni po tym, jak Jo – jej „była bratnia dusza” – osobliwie okazuje się zdrajczynią – nić porozumienia między młodymi kobietami przecina związek fryzjerki z niespełnionym hungarystą, sprzedawcą kranów Tip-Tap. Fah, licząc rozpaczliwie na odmianę losu, odrzuca własną tożsamość (pijąc resztki wina zlane z kilku kubków, wymiotując na własną spódnicę i obcinając włosy, które są jej dumą), by sprostać wymaganiom stawianym przez mało wyrafinowany świat. Klęska, brak porozumienia, zazdrość, wzajemna niechęć – tymi piętnami naznaczone są wszystkie relacje międzyludzkie opisane w Kochanie, zabiłam nasze koty. Nawet pozornie szczęśliwa, kochająca się bez opamiętania ze swoim hungarystą Jo jest w rzeczywistości samotna – sama zostaje ze swoimi lękami, które wracają do niej ze zdwojoną siłą po każdym stosunku seksualnym. Nie istnieją po prostu rozwiązania dla problemów, zasady egzystencji się nie zmieniają, a w powieści Masłowskiej życie to wieczne tkwienie w korku. Zakończenie Kochanie, zabiłam nasze koty daje temu potwierdzenie – autorka nie pozwala czytelnikowi wyjść z kręgu zepsutej rzeczywistości, którą opisała. Odsyła go przewrotnie do pierwszych zdań tekstu – do słów, które pozwoliły przerwać narratorce-pisarce „twórczą obstrukcję” i które rozpoczęły jednocześnie opowieść o bylejakości, frustracji, twórczej niemocy. Nie ma wyjścia z tej opowieści. Jo, Go, Fah i Albert utknęli. Powieściowe porte-parole Masłowskiej od tych nieudaczników nie czuje się lepsze – nie doświadcza prawdziwego ruchu i pożądanej zmiany. Opisywanie nudnych, zatęchłych ludzkich światów staje się pułapką, nie przełomem. Sny o potędze Choć egzystencję każdego z bohaterów można z powodzeniem opisać jako beznadziejnie nieruchomą, to jednak fabuła posiada w swojej wewnętrznej dynamice specyficznego spiritus movens: sen. Stagnacja zostaje przełamana oniryzmem; senne wizje są zdolne poruszyć bieg zdarzeń, w snach dopiero postaci mogą działać, wpływać realnie (!) i w miarę znacząco na to, co je spotyka. Sny Jo, Fah i Alberta przeplatają się, obce sobie światy łączy uniwersum podświadomości. Nie jest to lepsze miejsce – zdradliwe, ohydne, wymierające, stanowi 2 śmietnisko ludzkiej codzienności (syrena-alkoholiczka, o której śni Fah, karmi się i przyozdabia odpadami). Ocean jest zakażonym wysypiskiem ludzkiego mózgu, do którego nocą powracają wszystkie demony przeżytego dnia. Mimo wszystko to tam Fah próbuje za swoje włosy kupić przyjaźń, to tam Albert heroicznie przychodzi na pomoc kobiecie, w której (prawdopodobnie) jest zakochany. To sny o śmietniku i jednocześnie sny o potędze na miarę tego śmietnika. Dobrze napisać, dobrze przeczytać… Mając w pamięci zdanie Jarosława Klejnockiego odnoszące się do debiutu Doroty Masłowskiej, można zapytać teraz, w 2012 roku, po przeczytaniu Kochanie, zabiłam nasze koty: czy jest sobie czym zawracać głowę? Głośny debiut, głośny powrót, duża akcja promocyjna – jak usytuować t a k ą Masłowską w literaturze? Nie można z pewnością odmówić pisarce talentu. Nie jest to jednak w żadnej mierze talent pierwszej próby, nie jest to proza wysokiego poziomu, jakiej czytelnicy mieli prawo spodziewać się po tak uznanej (i nagradzanej) autorce. Prozą wybitną nie była też – da się to ocenić chłodno z perspektywy czasu – książka debiutancka – silna błyskiem swojej chwilowej oryginalności, niekryjąca jednak żadnego twórczego systemu, który da się rozwijać i nieustannie z niego czerpać. Pisarskie strategie Masłowskiej, tak charakterystyczne, nie dotyczą prawie jej najnowszej książki. Odzierając tekst z wyrazistej językowej zabawy, autorka nie daje niczego w zamian, pozostawiając fabułę po dawnemu niezgrabną i nieciekawą, obnażoną w swojej drażniącej niedoskonałości. Odpowiedź na pytanie o powód tej zmiany wydaje się prosta: konstrukcja „powieści dresiarskiej”, jej język i cała specyfika przestały się sprawdzać, naturalnie się wyczerpały. Fenomen pisarki został wyjaśniony – twórczość oparta na „chwycie” zapewniającym oryginalność szybko się wyczerpuje. Dorota Masłowska nie potrafi przejść od „chwytu” do dojrzałego stylu, nie umie korzystać ze swoich pisarskich znaków rozpoznawczych, które zapewniły jej błyskotliwy literacki start. Kochanie, zabiłam nasze koty to powieść, którą Masłowska sprzedaje mocą potwora DDM sportretowanego niegdyś przez Kingę Dunin, siłą Paszportu „Polityki” i Nagrody Literackiej Nike. Mamy bezsprzecznie do czynienia z książką przeciętną, napisaną zaledwie poprawnie. Skonfundowany Czytelnik powyższych opinii mógłby w tym miejscu sformułować zarzut, że tekst recenzji nie trzyma się jednej linii. Książka nieszczególna, w ostatecznej ocenie rozczarowująca, poddana została analizom, które takiego osądu wcale nie zwiastują, wręcz przeciwnie – zachęcają do przyglądania się językowi, narratorowi, fabule, wszystkim neurotyczkom i syrenom. Spieszę z krótką odpowiedzią na te skargi: K s i ą ż k ę , k t ó r e j autor nie umiał dobrze napisać, zawsze można jeszcze dobrze i ciekawie prz ecz yt ać. 3