Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój

Transkrypt

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój
br. Simon Tugwell OP
Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
Istnieje bardzo bliska więź między tym błogosławieństwem i poprzednim, ponieważ czystość serca i pokój tworzą nierozdzielną całość. Prawdziwy pokój rodzi się w nas z czystości serca, a bez pokoju w nas samych nie mamy większych szans, by
przynosić go innym.
Jest o tym mowa w jednej z opowieści Ojców Pustyni: „Było raz trzech przyjaciół, wszyscy pełni zapału do pracy. Jeden
postanowił poświęcić się pojednywaniu zwaśnionych, by stać się „błogosławionym czyniącym pokój”. Drugi zamyślił nawiedzać chorych. Trzeci odszedł na pustynię, by żyć tam w spokoju. Pierwszy zmagał się uparcie z ludzkimi sporami, ale nie
mógł ich wszystkich rozwiązać, udał się zatem zniechęcony do tego, który odwiedzał chorych, i on jednak załamywał już
ręce, nie był bowiem w stanie wypełnić przykazania. Po namyśle udali się obaj do trzeciego, który mieszkał na pustyni.
Opowiedzieli mu o swoich trudnościach i spytali, czego zdołał dokonać. Ów milczał przez pewien czas, potem nalał wody do
naczynia i rzekł im: „Spójrzcie na wodę.” Była zupełnie zmącona. Po chwili znów kazał im spojrzeć i zobaczyć, że woda
znieruchomiała. Patrząc w nią ujrzeli własne twarze jakby odbite w zwierciadle. Wtedy powiedział im: „W ten sam sposób
człowiek żyjący pośród ludzi nie widzi własnych grzechów z powodu wielu rozproszeń, jeśli jednak zazna spokoju, szczególnie na pustyni, potrafi dostrzec swoje wady.” (AP Nau 134)
Opowieść ta nie tylko ukazuje, że nie sposób pomóc komuś drugiemu, dopóki nie zdobyło się jakiegoś minimum pokoju dla
samego siebie, ale mówi także, na czym polega ów pokój. Nie jest on owocem cnót bardziej agresywnych, ale przychodzi
poprzez cnoty kontemplatywne, które pozwalają ujawnić się prawdzie. Idzie w parze z niezmąconą znajomością siebie, jaką
zyskuje się raczej dzięki tak podstawowym cnotom, jak ufność i pokora, niż w drodze aktywnych poszukiwań.
Otóż jest zupełnie niemożliwe, by taką niezmąconą wiedzę można było osiągnąć gdzie indziej niż w ogarniającej wszystko
atmosferze miłosierdzia. Jeśli nasze spojrzenie nie zostało radykalnie oczyszczone przez miłosierdzie, nie jesteśmy jeszcze
gotowi uznać wszystkiego, co stanowi prawdę o nas, nieuchronnie pozostajemy selektywni. Miast spojrzeć po prostu na swe
odbicie w spokojnym zwierciadle pokory, pobudzamy się wciąż do nowych poszukiwań obrazu przyjemniejszego dla oka.
Droga ta jednak prowadzi nie do pokoju, lecz do szaleństwa.
Drogą do pokoju jest przyjęcie prawdy. Każda niezaakceptowana cząstka nas samych stanie się naszym wrogiem i będzie
zmuszała nas do defensywy. Jednocześnie wszystkie te odrzucone cząstki wcielą się nagle w ludzi wokół nas. Wrogość wobec
innych może też pochodzić z innych źródeł, ale jedną z niewątpliwych przyczyn naszej nieumiejętności obcowania z ludźmi
jest to, że dostrzegamy w nich dokładnie te same cząstki własnej osobowości, których istnienia nie chcemy w sobie uznać.
Tylko cała prawda może być oparciem dla prawdziwego pokoju. Cała zaś prawda o nas zależna jest od całej prawdy o Bogu
i w niej nabiera ostrości. „Słuchaj Izraelu, Jahwe jest naszym Bogiem – Jahwe jedyny. Będziesz miłował twojego Boga,
Jahwe, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił.” (Pwt 6,4n) Bóg jest jeden, wzywa nas zatem,
byśmy byli jednym wobec Niego, do tego też przeznaczył nas w stworzeniu. Wszystko, czym jesteśmy, znajduje wypełnienie
w tej jedynej miłości Boga, który jest jeden. W ten właśnie sposób jednym stają się nasze serca, umysły i energie. Poza tą
jednością nie ma pokoju. „Nie ma pokoju – mówi Jahwe – dla bezbożnych.” (Iz 48,22)
Na próżno zatem próbujemy ustanowić pokój, porządkując wedle własnego schematu te cząstki samych siebie, które skłonni
jesteśmy zaakceptować. Wszystko, czym jesteśmy, cała prawda o nas musi zostać w jakiś sposób skierowana z miłością ku
Bogu, a w niej zawarte są już zalążki pokoju.
Ludzka natura jest jednak w oczywisty sposób rozczłonkowana i zniekształcona. Prawda o tym, czym jesteśmy sami w sobie,
egzystencjalnie, to prawda zamącona. A zatem droga do pokoju prowadzi przez odkupienie, prowadzi przez krzyż.
Chrystus w Ewangelii św. Jana: „A ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie.” (12,32) Oto
jest magnetyczna siła, która pobudza dążenie do jedności całego stworzenia. W niej znajdujemy w naszym upadłym świecie
miłość Boga, która jest jedyna i może uczynić nas jednością.
Chrystus nie ma być dla nas tylko wzorcem, ale „jest naszym pokojem” (Ef 2,14). Jest Jedynym, w którym my stajemy się
jedni. Chrystus to jedyność Boga wyrażana w jedyności ludzkiej; to Jedyny przychodzący od ,Jedynego (por. Ignacy z Antiochii, List do Magnezjan, 7,2), by stwarzać i odtwarzać w nas jedność.
Odkrywamy tu zatem jeszcze jedną ważną cechę pokoju: nie jest on czymś, co moglibyśmy sami sobie zapewnić, ale czymś
danym, ogłoszonym przez Boga w Chrystusie. Zostaje zaś dany i ogłoszony przede wszystkim w Kościele. Pokój istniejący
w Bogu istnieje w nas mocą swej obecności w człowieczeństwie Chrystusa. Gdy zostajemy przez chrzest włączeni w Jego
śmierć na krzyżu, zostajemy też włączeni w Jego pokój, w jego moc przyciągającą wszystkie rzeczy ku jedności.
W inskrypcjach nagrobkowych starożytnych chrześcijan często spotkać można wyrażenie „w pokoju” (in pace); rzecz ciekawa, że w niektórych przypadkach nie wyraża to życzenia: „niech odpoczywa w pokoju”, ale raczej stwierdzenie, iż pochowana w danym miejscu osoba żyła i umarła „w pokoju Kościoła”, innymi słowy – była katolikiem (por. H. Leclercq, hasło
Paix, w: Dictionnaire d’archeologie Chrétienne). Nie jest to subiektywny wyraz jej kondycji czy to przeszłej, czy oczekiwanej,
ale stwierdzenie faktu obiektywnego i sprawdzalnego.
Wydaje się zatem, że mówimy o pokoju w dwóch dość odmiennych znaczeniach: istnieje pokój, którego poszukujemy poprzez
samopoznanie, i pokój dany obiektywnie w Chrystusie, w który zostajemy sakramentalnie włączeni w Kościele. Nie są to
jednak naprawdę dwa różne rodzaje pokoju. Pokój obiektywny jest podstawową przesłanką naszego poszukiwania pokoju. W
Chrystusie nasze rozbite człowieczeństwo zostaje złączone z Bożą jedynością. Właśnie dzięki temu połączeniu z Nim w pokoju Kościoła możemy stopniowo – przez samopoznanie – przyjmować prawdę o swoim rozbiciu. Poszukiwany przez nas
pokój jest jednością, która nie istnieje naturalnie w nas, ale w Chrystusie; ponieważ jednak jest w Nim, i my jesteśmy w Nim,
mamy zdolność spokojniejszej akceptacji samych siebie, wraz z wszystkimi napięciami i uniesieniami, wynikającymi z naszej
grzeszności i niegodziwości świata.
By powrócić raz jeszcze do paradoksu Mistrza Eckharta: człowiek duchowy nie poszukuje pokoju, ponieważ nęka go jego
brak. Innymi słowy, nie chodzi mu o subiektywne odczucie pokoju; jeżeli jesteśmy w Chrystusie, możemy być w pokoju (in
pace) – a zatem w niezakłóconym stanie ducha – nawet gdy nie odczuwamy pokoju. (por. Juliana z Norwich, A Book of
Showings to the Anchoress Julian of Norwich, r 39) Dla Mistrza Eckharta równanie „w Bogu = w pokoju” pozostaje zawsze
prawdziwe. (Kazania, I 118)
Zawiera się tu oczywiście również pewien ważny moment psychologiczny. Jeśli nazbyt usilnie staramy się trwać w pokoju,
mamy go w rezultacie coraz mniej. Początkiem pokoju musi być akceptacja braku pokoju, tak jak początkiem odprężenia jest
akceptacja napięcia. Jeśli dręczy nas jakaś zgryzota, niewiele zyskamy, próbując uwolnić się od niej za wszelką cenę; nie
powinniśmy przede wszystkim pogarszać swego stanu, zagryzając się własną zgryzotą. Jeśli przygniata nas depresja, bezcelowe jest uleganie dalszej depresji z powodu tejże depresji. Pisał niedawno Ionesco, uskarżając się zresztą na nieustanne
przygnębienie: „Nic mnie nie zniechęca, nawet zniechęcenie.” (Un homme en question, s. 42)
Gdy św. Piotr każe nam przerzucić wszystkie troski na Boga (1 P 5,7), nie ma na myśli próby stłumienia uczucia lęku. Pokój
istniejący w Chrystusie jest raczej pokojem „dla nas” niż dosłownie „w nas” i w takim właśnie pokoju musimy zatopić nasze
lęki i napięcia; jedność w Chrystusie jest miejscem, w którym wszystkie zagubione cząstki i fragmenty nas samych zostają
spojone w całość.
Pokój przychodzi poprzez akceptację prawdy; jeśli akceptujemy prawdę o sobie – zmienną prawdę o tym, kim jesteśmy w
kolejnych chwilach życia – i nieustannie kierujemy ją ku prawdzie o pokoju i jedności Chrystusa, do której mamy dostęp w
Kościele, wówczas rzeczywiście pozostajemy w pokoju bez względu na to, czy to odczuwamy, czy też nie. Pokój jest zatem
czymś, co nas ogarnia, a nie czymś podległym naszemu pojmowaniu. Pokój pochodzący od Boga „przekracza wszelki umysł”,
wszelkie zrozumienie. (Flp 4,7) Ten pokój jest fundamentem – w Chrystusie – wszystkiego czym jesteśmy, w nim zatem
wszystko to może znaleźć spoczynek i wypełnienie.
Ale pokój ten dokonuje się na krzyżu. Nasze poddanie się pokojowi bywa często – wedle przedziwnej symboliki Obłoku
niewiedzy – zawierzeniem Bogu „w ręku nieprzyjaciół”. (anonim, The Cloud of Unknowing, r. 32) Nie możemy mieć pokoju
i jednocześnie uskarżać się na to, co nas spotyka.
Warto w tym kontekście zauważyć, że według Ewangelii, pokój jest raczej czymś autorytatywnie nadanym, a nie owocem
wytężonej pracy. Nie można go nabyć; jest to pokój Boży, najgłębsza, nienaruszalna cisza Bożej wieczności, ogłoszona światu
i ogłoszona nam. Chrystus mówi do apostołów: „Pokój zostawiam wam.” (J 14,27) Rozsyła ich, by głosili pokój: „Gdy do
jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: Pokój temu domowi.” (Łk 10,5) I pokój ten jest bytem tak obiektywnym, nieledwie namacalnym, że jeśli w napotkanym domu nie mieszka żaden „syn pokoju”, powraca on jakby odbity do apostoła,
głosiciela pokoju. Zwyczajowe pozdrowienie Shalôm (pokój) staje się teraz autorytatywnym przekazem prawdy Bożej w
głębię ludzkiej kondycji, przenikającym wszelkie czynniki psychologiczne, emocjonalne, polityczne, społeczne i inne. Gdziekolwiek mieszka syn pokoju, słowo Boże oficjalnie umieszcza zalążek pokoju. A trzeba zapewne iść w tym jeszcze dalej: od
dnia Męki nawet tam, gdzie nie ma syna pokoju, głoszone jest słowo pokoju. W sercu całego stworzenia ukryte jest teraz
Słowo, słowo ukrzyżowane, głoszące pokój tym, którzy trwają w oddaleniu i tym, którzy są blisko (por. Ef 2,17), słowo
przyciągające ku sobie wszystkie na pozór nieprzystawalne elementy ludzkiej sytuacji.
Nie pozostaje ono bez związku ze słowem przemawiającym z mocą w stworzeniu. Mieć pokój znaczy być tym, kim się jest,
kim się jest naprawdę, w Bogu, w posłuszeństwie wobec stwórczego słowa Boga, „słowa wszczepionego”, które jest prawem
naszej wolności.
Głosić pokój, znaczy głosić odtwarzającą moc Boga pośród nieładu i grzechu. Gdy raz przyzwolimy – w Chrystusie, w Kościele — by wszczepione nam słowo przekształcało nas ku posłuszeństwu, zyskamy jednocześnie zdolność czynienia pokoju,
ogłaszania innym boskiego, pełnego mocy słowa pokoju.
Spróbujmy jednak jasno określić, na czym to polega. Nie mamy być pośrednikami w zaprowadzaniu pokoju. Takie pośrednictwo bywa czasem posługą bardzo cenioną, ale wymaga szczególnych zdolności, specjalnej pozycji, tak że prawdopodobnie
większość z nas nie ma zbyt wielu szans, by się czymś wykazać na tym polu. Nasze zadanie jednak – konkretnie jako chrześcijan, jako Kościoła – jest zupełnie inne. Mamy ogłaszać pokój, pokój, który istnieje już w Chrystusie, a przez to istnieje w
sercu ludzkości. Oto najważniejsza część życia Kościoła. Kościół jest – jak przypomina Sobór Watykański II – zasiewem
jedności (germen unitatis) w świecie (Konstytucja dogmatyczna o Kościele, 9). Ale jest nim z pewnością dlatego, że jest także
filarem prawdy. (1 Tm 3,15) Pokój głoszony przez Kościół to pełne zjednoczenie Bożego stworzenia w prawdzie o sobie.
Czynić pokój nie znaczy zatem wygładzać rzeczywistość, budować układ oparty na wzajemnie zrównoważonych ustępstwach
czy poszukiwać kompromisu. Znaczy to proklamować prawdę o Bogu i prawdę o stworzeniu; oznajmiać, że upadły świat
może być stworzony od nowa. Głosić, że jedyność Boga objęła w posiadanie rozczłonkowany świat grzechu.
W takiej proklamacji nie ma miejsca na dawanie i branie, na ustępstwa i kompromisy. Jedność Boga przyciąga ku sobie
wszystko, co realne. Nic – z wyjątkiem fałszu – nie może być odrzucone. Wszelkie naturalne aspiracje i dążenia wszystkich
stworzeń zyskują swe wypełnienie w Chrystusie. Nic nie pozostaje poza nawiasem.
Pokój i jedność, które mamy głosić, są zatem rzeczywistością bogatą i złożoną; nadzieja na taki pokój może się zdawać
paradoksalna, gdy rozważymy, jak na pozór nieprzystawalne są do siebie niektóre jego elementy.
Takie jest jednak zadanie nałożone na Kościół przez Boga. Jako germen unitatis Kościół musi posiadać istnienie bogate,
złożone i paradoksalne, podobne Słowu, które ma głosić. Pokój i jedność nie mogą być skutkiem zniwelowania złożoności
życia, ale włączenia w przemożny magnetyzm Bożej jedności. Stworzenie ma być jednym, jak jeden jest Bóg. Jedność stworzenia to coś równie zagadkowego i nieuchwytnego, jak jedność Boga; w niej znajduje pełne potwierdzenie prawda o wszystkim, co istnieje.
W Księdze Zachariasza zawarty jest pewien zaskakujący fragment, który – o ile mi wiadomo – odegrał niewielką rolę w
teologii, ma jednak niewątpliwie duże znaczenie dla doktryny o Trójcy Świętej. „Jahwe będzie królem nad całą ziemią. Wówczas Jahwe będzie jeden i jedno będzie imię Jego.” (14,9) Ostateczna jedność Boga przedstawiona zostaje tu jako część Jego
apokaliptycznego triumfu u końca czasów, nierozdzielnie związana ze zgromadzeniem całego stworzenia pod władzą Boga,
w całkowitej jedności kultu Powinniśmy może bardziej uczestniczyć w tym poczuciu triumfu, gdy obchodzimy uroczystość
Trójcy Świętej. Stopniowe objawianie się Syna Bożego i Ducha Świętego, które uroczyście przeżywamy w cyklu świąt od
Bożego Narodzenia do Wielkiejnocy, zdaje się uniemożliwiać niemal wiarę w jedność Boga: istotnie, bardzo trudno jest
utrzymać ortodoksyjną doktrynę o jedności Boga w Trójcy, nie popadając nieświadomie już to w sabelianizm (jeden Bóg
przybiera postać wielu osób), już to w tryteizm (istnienie trzech bogów). Ale uroczystość Trójcy Świętej to triumfalna celebracja faktu, że wbrew temu wszystkiemu Bóg jest Jeden. Ani różnorodność Jego widzialnych objawień, ani troistość boskich
Osób nie czynią zeń trzech bogów. I paradoks ten urealnia możliwość zaistnienia prawdziwej, radosnej jedności w stworzeniu,
wbrew niezmiernej, na pozór nieuleczalnej, wielorakości jego części. Celebracja Bożej jedności jest też celebracją naszej
własnej nadziei na całkowite wypełnienie, w którym nic nie zostaje zagubione ani odrzucone, ale wszystko objęte jest totalną
integracją.
Ślad owego poczucia triumfu odnaleźć można w sposobie, w jaki dzieła sztuki próbują sprząc w całość różnorakie elementy,
z których są skomponowane. Utraciliśmy już – jak się zdaje – upodobania do złożoności, przez co na przykład teatr elżbietański staje się coraz bardziej niezrozumiały dla współczesnego widza, ale nawet nasza uproszczona epoka domaga się pewnego stopnia komplikacji, by okazać zainteresowanie teatrem czy powieścią, najbardziej zaś bezkształtne obrazy, rzeźby czy
kompozycje muszą wywoływać pewne napięcie nieprawdopodobieństwa, by odnieść sukces.
Właśnie nieoczekiwane zharmonizowanie elementów na pozór nieprzystawalnych dostarcza najsilniejszych wrażeń w odbiorze dzieła sztuki, coś podobnego też jest zawarte w Bożym triumfie w stworzeniu.
Oto dlaczego nie można w pełni służyć prawdzie ani głosić pokoju, opowiadając się po czyjejś strunie. W Chrystusie wszystko
jest „tak”, nie ma w Nim „tak i nie”.
Dlatego też herezja i schizma są tak ciężkimi i groźnymi grzechami. Popaść w nie znaczy nie powiedzieć „tak” w Chrystusie.
Heretyk to człowiek, który wybiera; takie jest znaczenie tego słowa. To ktoś, kto przyjmuje i odrzuca według własnego uznania. Sprzeciwia się w ten sposób całkowicie Bożemu pokojowi, proklamowanemu w katolickości Kościoła; zaprzecza nadziei
na powtórne stworzenie.
„O abbie Agatonie opowiadano taką historię. Pewni ludzie, do których dotarła sława jego roztropności, postanowili wypróbować go, czy straci panowanie nad sobą. Udali się zatem do niego i rzekli mu: „Więc to ty jesteś Agaton? Słyszeliśmy, żeś
cudzołożnik i zarozumialec”. On odparł im: „To prawda”. Mówili mu dalej: „Ty zatem jesteś Agaton, plotkarz i oszczerca?”
Odparł: „Jestem nim.” Wówczas powiedzieli mu: „I ty jesteś ów Agaton heretyk?” Odpowiedział im: „Nie jestem heretykiem.” Poczęli go zatem prosić: „Powiedz nam, dlaczego bez sprzeciwu zniosłeś tamte przezwiska, ale odrzuciłeś ostatnie?”
Rzekł im: „Przypisuję sobie rzeczy najpierw przez was wymienione, jest to bowiem dobre dla mojej duszy. Ale być heretykiem to oddzielić się od Boga, ja zaś nie pragnę być oddzielonym od Boga.” Słysząc to zdumiewali się jego roztropności i
odeszli zbudowani.” (AP Agaton, 5)
Być heretykiem znaczy przeciwstawić się Bożej afirmacji wszystkiego, co On uczynił, a zatem odseparować się od Niego w
sposób daleko poważniejszy niż przez jakikolwiek inny grzech.
Podobnie tragiczny jest grzech schizmy, który polega na opowiedzeniu się przy jednej ze stron, na wzięciu udziału w dyspucie
u boku jednej grupy ludzi, a przeciw drugiej. Schizma jest postawą „tak i nie”.
Kościół nazywamy „katolickim” i znaczy to, że jego powołaniem jest mówić „tak” wobec całości Bożej prawdy. Kościół
wypowiada „słowo wszczepione”, w którym cały świat ma zostać uczyniony na nowo. Jego zadaniem zatem nie jest wybierać
ani opowiadać się za kimkolwiek, ale odnajdywać owo „tak”, które wypowiadać ma wobec rozlicznych ludzi i sytuacji napotkanych w świecie.
Wysyłając Augustyna, aby głosił Anglii Ewangelię, papież Grzegorz najwyraźniej starannie przemyślał tę misję, postanowił
bowiem zlecić misjonarzom, aby starali się zachować jak najwięcej pogańskich budowli i ceremonii, nadając im jedynie nowe
chrześcijańskie znaczenie, tak by zaoszczędzić ludziom nadmiernego wstrząsu i zagubienia (Beda Czcigodny, Historia ecclesiastica gentis Anglorum, I 30). Oto podejście niewątpliwie słuszne, jego celem jest raczej afirmacja niż zwykłe odrzucenie
czy zaprzeczenie dotychczasowemu stanowi rzeczy.
Oczywiście nie można tego utożsamiać z bezkrytyczną akceptacją każdej napotkanej opinii. Zdarza się, że Kościół rzuca
anatemę na poglądy uznane przezeń za błędne. Ale anatema nigdy nie oznacza, że Kościół przyjmuje w ten sposób twierdzenia
dokładnie przeciwne odrzuconym poglądom. Odrzuca je, ponieważ są one zbyt małe, zbyt wyraźnie ograniczone, by wyrażać
totalność Bożej prawdy; nie wynika stąd jednak, że prawdę znaleźć można w prostym przeciwieństwie potępionej formuły.
Rzecz godna uwagi: w większości dogmatycznych wypowiedzi Kościoła anatemy sformułowane są daleko precyzyjniej niż
pozytywne nauczanie; jeśli zaś jest w owym nauczaniu pozytywnym jakaś precyzja, to zwykle wyrażona językiem bardzo
tajemniczym i sformalizowanym, który przypomina raczej pewien sposób mówienia o prawdach wiary niż ich definicję.
Stwierdzenie, że Jezus Chrystus jest w pełni Bogiem i w pełni człowiekiem, samo w sobie mówi nam niewiele, ustanawia
jednak prawidła dla rozlicznych innych sformułowań. Nie określa – na przykład – co znaczy być człowiekiem, ale nakazuje,
by każdą proponowaną definicję człowieczeństwa można było odnieść do Chrystusa. Nie podaje, co znaczy, że Chrystus jest
człowiekiem, ale mówi nam, iż szczególne człowieczeństwo Chrystusa nie może być zdefiniowane w oderwaniu od naszego.
Wszelkiego rodzaju kontrowersje niosą z sobą pokusę usztywniania własnego stanowiska i podkreślania jego odmienności od
poglądu przeciwnika; bez wątpienia chrześcijanie niejednokrotnie w ten sposób toczyli swe spory. Jednakże Kościół jako
całość nigdy nie może poprzestać na takiej procedurze. Sam św. Paweł dostrzega opatrznościowy zamysł w istnieniu herezji
(1 Kor 11,19), Orygenes zaś, opierając się na tymże tekście, dowodzi, że różnorodność sekt i herezji bynajmniej nie dyskredytuje chrześcijaństwa, ale jest właśnie powodem, by brać je poważnie. Każde poważne i pożyteczne przedsięwzięcie rodzi
mnogość opinii i sposobów myślenia i dopiero staranna ocena każdego z nich daje człowiekowi prawdziwą mądrość. Podobnie
najlepszym sposobem, by zostać mądrym chrześcijaninem, jest przebadanie różnorodnych szkół myślenia, filozoficznych i
religijnych, w tym także sekt heretyckich. (Orygenes, Przeciw Celsusowi, III 12-13; por. Grzegorz Cudotwórca, Mowa dziękczynna do Orygenesa, 151nn) Kto zauważa tę różnorodność, staje się z czasem mniej podatny na sekciarstwo i herezje. Nawet
poglądy, które odrzucamy, kształtują na swój sposób naszą wizję i zrozumienie.
W XIII stuleciu Kościół na południu Francji nękany był dotkliwie herezją i schizmą, przeciwko którym oficjalna katolicka
misja w tym regionie niewiele mogła zdziałać, dopóki nie podjęto całkowicie nowego stylu apostolstwa; jako pierwszy uczynił
to Diego z Osmy i jego towarzysz Dominik, później synowie św. Franciszka i dominikanie. Zdumiewającą cechą owego
nowego apostolstwa było to, iż pod wieloma względami nie różniło się niczym od apostolstwa heretyków i schizmatyków.
Aby określić dokładnie granice swego sprzeciwu wobec heretyków, misjonarze musieli najpierw nauczyć się zgadzać z nimi,
gdzie tylko się dało. I nie była to jedynie pragmatyczna technika perswazji, ale wyraz przeświadczenia, iż herezja zawiera
także elementy, które Kościół powinien przejąć z rzeczywistym dla siebie pożytkiem. W istocie – ukazuje to wyraźnie klasyczne studium H. Grundmanna (Religiöse Bewegungen im Mittelalter, Darmstadt 1970) – zarówno u ówczesnych schizmatyków, jak i w powstających nowych zakonach w łonie Kościoła zaobserwować można działanie tej samej zasadniczo religijnej potrzeby i bodźca.
Ten „ekumeniczny” punkt widzenia został jeszcze dobitniej sformułowany w XX wieku, wraz z narastającym przeświadczeniem, że chrześcijanie jednego Kościoła muszą być otwarci na przyjęcie słowa Bożego, kierowanego do nich przez inne
Kościoły. Ze strony katolickiej pisał o tym Karl Rahner w eseju opublikowanym po raz pierwszy w 1953 roku: „Konwertyta
na katolicyzm z innego Kościoła chrześcijańskiego jest pod wieloma względami dziedzicem przeszłości, którą w całkiem
pozytywnym sensie trzeba uznać za chrześcijańską. Oznacza to, że powinien wnieść owo dziedzictwo do wspólnego domu
naszego Ojca, aby i Kościół ubogacił nim swoją chrześcijańskość. Protestancka przeszłość konwertyty powinna pozostać
dostrzegalna. Winien on traktować swe dziedzictwo nie jako coś przeszłego, ale jako powierzony sobie depozyt, który przekazać ma nowemu Kościołowi. (Schriften zur Theologie, Benziger Verlag, Bd. III, s. 451)
I znów nie oznacza to, że powinniśmy być tak ironiczni, by nigdy nie wdawać się w spory. Często udaje nam się sprecyzować
własne rozumienie problemu poprzez gwałtowny spór z przeciwnikiem, który kwestionuje każde nasze twierdzenie.
Niezależnie jednak od ostrości naszych argumentów, nie będziemy prawdziwymi katolikami, jeśli z własnych poglądów,
postaw i zachowań uczynimy jedyne kryterium słuszności. Musimy umieć upierać się przy tym, co jawi się nam jako prawda
i ukazywać potwierdzające ją fakty, choć może to nieraz oznaczać obronę jednego stanowiska przeciw twierdzeniom przeciwnym; ale nie wolno nam popadać w arogancję, jakbyśmy byli posiadaczami całej prawdy. Musimy opowiadać się za tym,
co widzimy jako prawdziwe czy choćby uznajemy za najbardziej prawdopodobne, taki ma być nasz wkład w ostateczne odkrycie prawdy. Ale musimy też z pełną otwartością oczekiwać, że owo ostateczne odkrycie ukaże naszą niewielką cząstkę
prawdy w całkiem innym świetle niż to, w którym oglądaliśmy ją dotychczas.
Podobnie nie wolno nigdy po prostu odrzucać czyichś poglądów, nawet jeśli przekonani jesteśmy o ich błędności. Nawet jeśli
nie możemy sobie wyobrazić, w jaki sposób można by je kiedykolwiek pogodzić z tym, co my postrzegamy jako prawdę,
musimy dopuszczać możliwość, że i w nich coś jest. W każdym złu zawarte jest nasienie dobra, w każdej nieprawdzie poryw
ku prawdzie. Naszego „tak” nie możemy ostatecznie osłonić żadnym „nie”. Musimy starać się być po stronie wszystkich, a
przeciw nikomu, to znaczy odkrywać wszczepione Słowo gdziekolwiek spojrzymy, oznajmiać prawdę o nim i przez to ogłaszać mu pokój, pokój Bożej jedności i integralności Bożego stworzenia.
Jeśli opowiadamy się za jedną opinią, jedną formułą spośród wielu, to niech to będzie ta, która najbardziej zdolna jest oddać
sprawiedliwość pozostałym. Według Klemensa z Aleksandrii, najpewniejszym wyróżnikiem poglądu prawdziwie katolickiego jest największa pojemność. (Klemens Aleksandryjski, Stromateis, I 57,6; VI 125,3) Jeśli twierdzenie T dopuszcza także
twierdzenia Q i R, podczas gdy Q i R wykluczają się nawzajem, a także zaprzeczają T, to ostatnie ma najwięcej danych, by
być w zgodzie z chrześcijańską prawdą.
Nie powinniśmy jednak upraszczać naszej postawy wobec pokoju. Jeśli rzeczywiście w taki sposób ma się odbywać proklamacja pokoju, możemy łatwo znaleźć się w sytuacjach bardzo bolesnych i niebezpiecznych. Pokój totalny prawie nieuniknienie zmierza do konfliktu z cząstkowym „pokojem” ustanowionym w świecie. Pokój dany nam przez Chrystusa nie jest „na
wzór tego świata”, jeśli można tak zinterpretować określenie św. Jana. (J 14,27) Boski Dawca pokoju powiada o sobie, że nie
pokój przynosi, ale miecz. (Mt 10,34) Jego pokój musi zburzyć fałszywe i niedokończone substytuty, tak wszechobecne w
naszym upadłym świecie.
Podobnie jak prawdziwy naukowiec musi się zgodzić, by nowe odkrycia obaliły jego ulubione hipotezy, tak i świat musi
stanąć wobec nowej rzeczywistości Ewangelii, która wzywa go do pokoju daleko bardziej powszechnego niż wszystko, o
czym dotychczas marzył; pokoju tak totalnego, że świat nie może nawet być pewien, czy będzie umiał go zaakceptować. Bo
przecież pokój ten musi polegać na pogodzeniu się w twórczym miłosierdziu z wszelkiego rodzaju ludźmi, których nie akceptujemy. Wszystkie nasze syntezy muszą zostać ponownie rozerwane, dopóki nie rozszerzymy swego serca i swej wizji
rzeczywistości na tyle, by objąć nimi totalność Bożego daru.
Błogosławieni pokój czyniący, bo oni nazwani będą synami Bożymi. A jeśli synami, to i dziedzicami z Chrystusem. (Rz 8,17)
Chrystus zaś to ten, któremu Bóg oddał wszystko i któremu nic nie będzie odebrane. Jeśli czynimy pokój, uczestniczymy w
tym totalnym dziedzictwie, które jest własnością Chrystusa. Wszystko, co posiada Ojciec, daje Synowi, nawet własne boskie
życie. My także, w Synu, powołani jesteśmy do „uczestniczenia w boskiej naturze”. (2 P 1,4) Właśnie w tym niepojętym
„uczestnictwie w Bogu wszystkie nasze stworzone zdolności znajdują swoje wypełnienie. Całe stworzenie zostaje pogodzone
i wydoskonalone w swoistym „stawaniu się Bogiem”. Proklamacja tego faktu jest zadaniem Kościoła; głosząc tę prawdę
Kościół już jest błogosławiony, dzięki niej bowiem prawdziwie zakorzenia się w szczęśliwości Boga. Ale nagrodę za wierność
temu zadaniu może otrzymać dopiero przy końcu czasów, gdy nowe stworzenie ukazane zostanie w całej pełni. Wówczas
bowiem ujrzy ów pokój, który tak usilnie starał się głosić, ustanowiony na wieki w nowym niebie i na nowej ziemi, na wieki
też posiądzie totalną sprawiedliwość, w dziedzictwie na zawsze już niezniszczalnym.