Pobierz PDF - Racjonalista TV

Transkrypt

Pobierz PDF - Racjonalista TV
Dom
Gdybym miał podać wynalazek, który najbardziej wpłynął na
świat wokół mnie, wybrałbym telefon komórkowy. Dlaczego?
Ponieważ jest to jak dotąd niezastąpione narzędzie projekcji
władzy. I nie chodzi mi wcale o państwo czy korporacje (choć
nie wiadomo co czeka za rogiem), ale o rodziców. Nigdy
wcześniej w historii przeciętny rodzic nie miał tak szerokich
możliwości przypominania dziecku o swojej wszechmocy. Kiedyś
było inaczej i pozwolę sobie na chwilę rzewnych wspomnień.
Dzieci z mojego pokolenia (dzisiejszych trzydziestolatków)
mogły dość łatwo wymknąć się spod władzy rodziców. Wychodząc
na podwórko czy do szkoły były w stanie poczuć się wyjęte spod
jurysdykcji domu. Nieraz kosztowało to rodzinę sporo nerwów.
Ile razy ojciec denerwował się, że nie wróciliśmy do domu na
umówioną godzinę, bo postanowiliśmy pokopać „w gałę”? Czy nie
był to też jakiś wyraz buntu, konfliktu pokoleń, który skazany
jest na wieczny powrót? Lawirowaliśmy między domem, szkołą i
podwórkiem w każdym z tych miejsc próbując znaleźć dla siebie
rolę. Rozgrywaliśmy te „centra” między sobą. I jeśli mieliśmy
szczęście urodzić się w przyzwoitej rodzinie, było jakieś
miejsce do którego zawsze mogliśmy uciec, kiedy świat był zbyt
wymagających. Za każdym razem jednak wychodziliśmy z domu
ponownie, ku kolejnym wyzwaniom. Jest to rzecz jasna obraz
uproszczony i pewnie wyidealizowany, ale może warto się
zastanowić, co się zmieniło.
A.D. 2014 dziecko mając przy sobie telefon jest zawsze w
zasięgu głosu rodziców. Nawet jeśli postanawia nie odbierać,
wie że się o nią martwią, że pewnie dzwonią – i że powinna
odebrać albo chociaż dać znak życia. Rodzic jest zawsze obecny
(i dostępny) – nawet na kolonii (jest jeszcze coś takiego?),
podwórku, wycieczce szkolnej czy w szkole. Dziecko czuje się
bezpieczne. Zadanie wykonane…
Na tym nie koniec. Dzięki telewizji i Internetowi, rodzice
mają dzieci częściej w domu. Co prawda nie wiedzą, co tam ono
sobie „stuka” w tych „internetach”, ale jednak lepiej tak, niż
żeby łaziło nie wiadomo gdzie. Jeszcze nigdy w historii nie
było mieszczaninowi tak łatwo zatrzymać dziecko w czterech
ścianach, a ponieważ jedyną stymulacją, która mogłaby się
przebić przez tą bańkę jest ciężkie imprezowanie (w tym seks,
narkotyki, alkohol), koło się zamyka a kontrola
przestraszonych rodziców wzrasta. Nastolatek zaś wolność coraz
częściej zaczyna utożsamiać z zaciszem własnego pokoju.
Miejskie legendy o grze w stokrotki, słoneczniki albo
wciąganiu kresek kokainy pomijam.
Jestem pewien, że wielu rodziców zdaje sobie z tego sprawę i
stara się delikatnie popychać młodego człowieka ku światu.
Moim celem nie jest bicie na alarm. Człowiek nie do takich
zmian był w stanie się przystosować na przestrzeni wieków.
Najważniejsze, że istnieje grupa dojrzałych rodziców, którzy
mimo strachu i troski, są w stanie zrezygnować z części swej
ogromnej władzy i dać swoim dzieciom nieco wolności,
pozwalając im prowadzić życie w równowadze pomiędzy domem,
szkołą i podwórkiem. Niestety, władza korumpuje, a pokusa jest
zbyt wielka. Nawet najbardziej rozsądnym ludziom może,
delikatnie mówiąc, odbić amba. W końcu chodzi o moje dziecko
(no i o mój święty spokój).
Równowaga jest tutaj kluczem i nie można osiągnąć jej poprzez
prywatyzację dzieci. Być może posypią się na mnie gromy, ale
powiem wprost: rodzic nie ma ani prawa, ani realnej możliwości
wychować dziecka jak tylko zechce. Dziecko wychowuje się też w
szkole i na podwórku. Grupa rówieśnicza i społeczeństwo
kształtuje człowieka w stopniu nie mniejszym niż dom. I
wreszcie:
Szkoła jest od tego, aby wychowywać – nawet bardziej niż dom.
Szkoła
Bluźnierstwo? Nie. Brzmi trochę jak bluźnierstwo… W końcu nie
żyjemy już w PRLu, a Chiny Ludowe daleko. Pytanie: jeśli nie
prywatyzacja to co? Nacjonalizacja? Dzieci? Tfu…
Odpowiem: ani to, ani tamto. Medialna panika dotycząca gender
i edukacji seksualnej, oraz kulturowe wojny przeszczepione na
siłę z USA, sprowadziły dyskusję do opozycji rodzina-państwo
(podług niektórych już totalitarne), ponad którą trzeba się
wznieść. Żyjemy w Europie, więc można śmiało dać europejską
odpowiedź: potrzebna jest socjalizacja dzieci, a szkoła pełni
właśnie tę funkcję.
Nie. Szkoła nie jest po to, Szanowni Rodzice, aby od
najmłodszych lat przygotowywać Wasze pociechy do pracy na
ciepłych korporacyjnych posadach za grubą kasę. Ten
eksperyment się nie powiódł i nie ma co za nim płakać. Czy
naprawdę mieliście uwierzyć, że siedmiolatek może uczyć się na
informatyka albo menedżera? Czy szkoła podstawowa (albo nawet
gimnazjum) może w ogóle przygotować do jakiegokolwiek zawodu?
Czy nie widzicie, że ci wszyscy ludzie, którzy kiedyś kuli na
potęgę i pisali jeszcze trudniejsze matury, dzisiaj są tanią
siłą roboczą? Armia polskich księgowych i pracowników call
center ma obrzydliwie wysokie kwalifikacje, a w szufladach
trzydziestoletnie cyrografy na mieszkania i karty multisport
na pocieszenie (a większość Polaków i tak ma o wiele mniej).
Wszystko to mimo tych piątek w szkole i dodatkowych godzin
majcy, o trzech godzinach angielskiego tygodniowo nie
wspominając (i tak co roku przerabialiśmy ten sam materiał). A
może chodzi o coś innego? Czego nam brakuje? Dlaczego nie
spełnił się nasz Polski Sen o drugim Wall Street w
Zabierzowie?
Szkoła publiczna powinna być miejscem, gdzie kształtuje się
obywateli, a nie tylko specjalistów. Czas już chyba zawalczyć
o system edukacji, który uczy życia wśród ludzi (także tych
wychowanych w innych kulturach i religiach). Kwestia katechezy
nie jest jedynie „michałkiem”, odwróceniem uwagi wyborców.
Trzeba walczyć o etykę i religioznawstwo (świeckie!) w
szkołach. Trzeba ubiegać się o rzetelne zajęcia z WOSu, a w
dłuższej perspektywie nawet o przedmioty: „Filozofia”, „Zarys
historii nauki” czy „Podstawy metody naukowej” – nie po to,
aby produkować masowo inżynierów i pracowników akademickich,
ale po to, by kształtować ciekawych świata ludzi, którzy
dodatkowo wiedzą, do którego lekarza iść, jeśli boli ich ucho;
którzy pytają o dowody i potrafią krytykować idee bez
nienawiści do człowieka. W tym świetle naturalne jest też
położenie większego nacisku na przedmioty humanistyczne oraz
literaturę powszechną – zwłaszcza klasyczną – jako że
wywodzimy się wszyscy z kręgu kultury śródziemnomorskiej (a
nie chrześcijańskiej). Uczciwa analiza słynnego przemówienia
pogrzebowego Peryklesa do Ateńczyków dałaby młodemu
człowiekowi o wiele więcej korzyści niż litanie o zaniku
prasłowiańskich jerów.
Słyszę w myślach słowa krytyki, które można podsumować: „Ale
to jest niepraktyczne! Zostaniemy w tyle! Sto lat za
Hindusami! Z pana to jest pięknoduch i marzyciel!” Spokojnie.
Popatrzmy wstecz i weźmy kilka wdechów. Informatyzacja i
automatyzacja sprawiły, że mimo gwałtownego wzrostu produkcji,
pracy w fabrykach i biurach jest coraz mniej. Wzrasta
wydajność, bo zlecamy maszynom (w tym sztucznym inteligencjom
– wciąż jeszcze dość prostym) zajęcia powtarzalne i
mechaniczne. Najpierw roboty pozbawiły pracy wielu robotników,
potem zaś MS Excel po cichu rugował pracowników biurowych.
Wszystko co opiera się na algorytmie można zautomatyzować, a
wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią, że nawet ogromny popyt
na programistów się niedługo skończy. Specjaliści będą
oczywiście potrzebni, ale nie w ilościach, jakie nam
sugerowano. Jak więc żyć w tej antyutopii? Kilka propozycji:
usługi, doradztwo (od finansów po turystykę), nauka, kowalstwo
artystyczne, architektura, wzornictwo przemysłowe, rękodzieło,
sztuka, sprzątanie (sic!), reklama – a i tak przyszłość nas
zaskoczy. Pewne jest za to, że nawet za sto lat będziemy żyć
wśród ludzi i będziemy musieli z nimi współpracować. Wasza
córka zdąży się jeszcze wyuczyć zawodu na morderczych
studiach. Większość kompetencji zawodowych nabędzie zapewne w
praktyce. Będzie jej łatwiej jeśli wyrobicie w niej
umiejętność współpracy i proszenia o pomoc bez wstydu czy
kompleksów.
Szkoła nie zawsze jest więc tym, czym się wydaje. Nie zastąpi
jej egzotyczna edukacja domowa (homeschooling), gdyż izoluje
ona ucznia od rówieśników w procesie zdobywania wiedzy.
Uczenie się w zróżnicowanej, nieco chaotycznej grupie to
doświadczenie wartościowe samo w sobie – zmusza do przebywania
z innym oraz do jego zrozumienia. Dlatego też prywatyzacja
szkolnictwa ani szkoły wyznaniowe nie zdadzą egzaminu. Owszem
– uczniowie będą tam bardziej zdyscyplinowani, lepiej
przygotowani do studiów, być może bardziej pracowici. A nawet
jeśli nie, to już same zawarte tam znajomości będą przydatne.
Z pewnością będą mieli lepszy start i większą szansę na dobrą
pracę. Nie zmienia to jednak faktu, że będą żyć w gablocie – w
swojej grupie starannie wyselekcjonowanych „im podobnych”,
którzy siłą rzeczy nie są jakimś szczególnym wyzwaniem.
Ryzykujemy więc, że powstanie elita zupełnie odseparowana od
reszty społeczeństwa. Miękka i roszczeniowa (co już widać na
Zachodzie wśród tzw. „the super rich”). Nie będą to już
dziarscy biznesmeni czytający notowania giełdowe i jadący do
pracy metrem obok „zwykłych” robotników i sekretarek. Skończy
się raczej na nowej arystokracji, która zamyka się w
strzeżonych osiedlach i jeździ po Warszawie wielkimi SUVami
(wszak w Stolicy mnóstwo będzie tras gruntowych). Jeśli jako
społeczeństwo zaniedbamy szkoły publiczne, będzie nas to słono
kosztowało. Zrozumiałe jest, że jeśli ktoś ma pieniądze, to
zrobi wszystko aby zapewnić swojemu dziecku lepszy start – to
jest zwykła biologia i na ogół szlachetny odruch. Ważne
jednak, by walczyć o „opcję dla biednych” i socjalizację klasy
średniej poprzez poprawę bezpieczeństwa i poziomu nauczania w
szkołach państwowych (i to w dodatku bezpłatnych). Potraktujmy
to jako inwestycję. Inwestycję w przetrwanie.
Podwórko
Prywatyzacja dziecka w domu i traktowanie szkoły do której
uczęszcza jako automatu do wypluwania przyszłych zamożnych
specjalistów musi wpłynąć negatywnie na najważniejszy, moim
zdaniem, element w życiu młodego człowieka: podwórko to nie
tylko przestrzeń „pod blokiem”, ale świat w którym młoda osoba
ma okazję się sprawdzić – stanąć oko w oko z rzeczywistością i
próbować wykorzystać to, czego nauczyła się w domu i w szkole.
Czasami warto iść na podwórko bez komórki, zaryzykować, zrobić
coś durnego (wiem, jak okropnie to brzmi dla rodzicielskich
uszu).
Zadziwiające jest, że współczesne prawicowe Kasandry wciąż i
od nowa wyrzekają na to, że nie ma już prawdziwych mężczyzn, a
chłopcy są zniewieściali i niechętni do współzawodnictwa.
Dlaczego się dziwię? Ponieważ ci sami ludzie postulują
całkowitą prywatyzację dziecka i ograniczenie funkcji
wychowawczej szkoły (przynajmniej tej państwowej) na rzecz
rodu. W ich świecie nie ma miejsca na podwórko, bo podwórko
jest czymś publicznym, wspólnym. Jak wyglądałyby Ateny bez
Agory? Czy „prawdziwa męskość” – a ja bym tu raczej
powiedział: „męstwo” bądź „odwaga cywilna” – może w ogóle
rozkwitnąć pod kloszem sprywatyzowanego wychowania? Wątpię.
Owszem, można posłać młodą osobę do szkoły z internatem,
prywatnej, w starym stylu, gdzie będzie grała w polo wraz z
innymi równymi sobie statusem i urodzeniem. Problem w tym, że
będzie grała w tę samą grę z tymi samymi ludźmi. Rodzice słono
zapłacą za to, aby stworzyć jej mikroświat – dokładnie według
ich wskazań i oczekiwań. Szkoła zamiast zastąpić podwórko,
stanie się jedynie nieco większym domem. Dziecko nigdy go nie
opuści – nigdy nie wybuduje własnego. Będzie jedynie kolejną
emanacją swojego rodu, z ciągłą świadomością niespełnienia.
Dlaczego? Ponieważ nie miało nigdy okazji aby spróbować swoich
sił na prawdziwym podwórku, wśród ludzi innych od niego,
którzy też mają swoje cele i pragnienia. Nie podjęło ryzyka
wyjścia do innego. Później, w dorosłym życiu, będzie próbowało
sobie stworzyć pewną namiastkę – trekking po Azji, może nawet
podejście pod Kilimandżaro, albo wspinaczka po marokańskim
Atlasie. Skoki ze spadochronem? Rajd na motocyklu przez
pustkowia USA? Zawsze jednak będzie obecne to poczucie, że te
wszystkie „przygody” jedynie zapełniły fotografiami kolejne
gigabajty. Coraz więcej pieniędzy trzeba będzie wydawać na
„autentyzm” przeżycia, ryzyko, przypływ adrenaliny. To jednak
nie działa. Żelazne prawo turystyki: „im drożej, tym więcej
dekoracji”. A kiedy przychodzi co do czego, historie z
podwórka są i tak ciekawsze niż długaśny pokaz slajdów
Meksyku.
Rzecz jasna, wszechmoc domu nie jest jedynym zagrożeniem dla
podwórka, które było zawsze łakomym kąskiem dla różnego
rodzaju ideologii, partii, organizacji. Ruchy faszystowskie i
nazistowskie skutecznie zagospodarowały swego czasu podwórka
Niemiec, Włoch, Węgier czy Hiszpanii. MTV i korporacje chciało
stworzyć własną ich wersję (i zarobić na niej) poprzez tzw.
kulturę młodzieżową (youth culture). Radykalny Islam wygodnie
zadomowił się na podwórkach Bliskiego Wschodu. Wiele państw
(mniej lub bardziej autorytarnych) wkracza na podwórka poprzez
szkołę lub propagandę w celu wczesnej indoktrynacji młodych
ludzi (zamiast zwyczajnie zapewniać bezpieczeństwo). W czasach
PRL dom był sprzymierzeńcem niezależności podwórka i należy o
tym pamiętać. Nawet Salezjanie, którzy chętnie posługują się
triadą D-Sz-P, za swój cel uważają ewangelizację właśnie
podwórka. Jest to osobny problem, który szybko rozrósłby się
do rozmiarów całego artykułu. Pominę go, przypominając jednak,
że podwórka trzeba bronić z wielu stron. Dziecięca Agora nie
może zniknąć ani zostać zawłaszczona – musi być publiczna,
wspólna.
Cele, ambicje, ideały…
Pewien znany człowiek mówi w popularnym programie
publicystycznym do młodszego od siebie (masakrowanego
jednocześnie) rozmówcy: „Ludzie mają swoje cele, swoje
ambicje, swoje ideały, za które walczą i umierają.” Piękne to
nawet i jestem z tych, do których to przemawia. Owszem, ludzie
mają swoje cele, ambicje etc. Wolałbym jednak, aby je osiągali
bez umierania, aby wybierali je mądrze i aby byli w stanie je
zmienić, jeśli krzywdzą innych. Czy prawdziwe męstwo ma
polegać na dążeniu do celu za wszelką cenę niezależnie od
ofiar? Czy bycie dojrzałym mężczyzną (albo kobietą) nie polega
też na odmawianiu sobie czegoś dla dobra innych? Wszak świat
nie kręci się wokół naszych celów i ambicji. Czasem człowiek
zdaje sobie sprawę, że był gotów walczyć i ginąć za coś
bezdennie głupiego… No właśnie – czy nie chodzi też o to, aby
potrafić przyznać się do błędu? Czasem jest to trudniejsze,
niż pójście na pewną śmierć.
Prywatne dzieci nie mają ani ambicji, ani celów, lub raczej:
mają, ale nie swoje. Z ideałami jest różnie – można przecież
mieć ideały i żyć niezależnie od nich. Tak czy inaczej –
rodzice często są przekonani, że cele/ambicje ich i ich dzieci
się pokrywają (nawet jeśli smarkula jeszcze tego nie rozumie).
Bardzo łatwo jest naruszyć w życiu młodego człowieka równowagę
pomiędzy domem, szkołą i podwórkiem. Tymczasem to właśnie
ciągła gra i konflikt tych trzech miejsc pozwala jej
wykształcić własną osobowość i kręgosłup. Nowa (ale jakże
stara, w gruncie rzeczy) recepta na wychowanie pod totalną
władzą domu (projektowaną niekiedy przy pomocy instytucji czy
pieniędzy) gra na silnych emocjach i instynktach. Praktykowano
ją przez całe wieki, kiedy ród sprawował ścisłą kontrolę nad
jednostką. W wielu częściach świata dalej tak jest, a cierpią
na tym głównie relacje w domu (i nie chodzi tu tylko o
stereotyp wrednej teściowej).
Wszechwładny ród jest nie mniejszym zagrożeniem dla rodziny
niż wszechwładne państwo. W praktycznej libertariańskiej
rzeczywistości rodzina jest zbyt słaba, by przetrwać bez
pomocy rodu. Dzisiaj widzimy młode małżeństwa z dziećmi, które
zmuszone są przyjmować pomoc od swoich rodziców – trzeba
spłacać kredyty, utrzymać dzieci, posłać je do szkoły i dać
coś jeść. Praca na zlecenie, bez zabezpieczeń socjalnych jest
dobra dla młodych, samotnych ludzi (studentów?), którzy
ryzykują jedynie własną osobą. W przypadku rodziny
libertariański mit sromotnie przegrywa. Nie można
sprywatyzować sobie własnego dziecka i zaplanować mu życia.
Przekonało się o tym wiele poprzednich pokoleń, które usilnie
próbowały zaszczepić w swoich dzieciach „właściwe postawy” i
„prawidłowe światopoglądy”. Od początku dziewiętnastego wieku
młodzież się otwarcie buntuje przeciw rodzicom i rodom. Jak
było wcześniej? Każdy może sobie poczytać. Proponuję więc
odetchnąć i dać spokój z panicznym strachem przed wszystkim co
państwowe (szkoła) czy wspólne (podwórko). Pewnych rzeczy nie
warto prywatyzować, bo można je zwyczajnie zniszczyć. Proste
recepty nigdy nie działają w wychowaniu i nie bez powodu brzmi
to jak truizm. Na koniec, młodemu pokoleniu życzę aby
wychowywało się wśród opiekunów, a nie tyranów.

Podobne dokumenty