Krzyżówka albo (meta)fizyka poetycka

Transkrypt

Krzyżówka albo (meta)fizyka poetycka
Anna Gębala
Krzyżówka albo (meta)fizyka poetycka
recenzja Znalezionych szkiców do książki Andrzeja Falkiewicza
Słowo używane w komunikacji jest jak zdawkowa moneta.
Czyli – oznacza coś, czym nie jest. Natomiast niegdysiejsza
sztuka złota miała wartość swego znaczenia, ponieważ
wartość metalu odpowiadała wartości wybitej z niego
monety. Sztuka złota była zarazem tym, co znaczyła. Otóż
słowo poetyckie nie tylko na coś wskazuje, a tym samym
odwodzi nas od siebie, prowadzi ku czemuś innemu (…)
Słowo poetyckie, odsyłając nas ku czemuś innemu, zarazem
wskazuje samo na siebie.
H. G. Gadamer
Człowiek zajmujący się nauką nigdy nie zrozumie, dlaczego
miałby wierzyć w pewne opinie tylko dlatego, że znajdują
się one w jakiejś książce.(...) Nigdy również nie uzna swych
własnych wyników za prawdę ostateczną.
A. Einstein
A może bym tak sobie
wieczorkiem
napisał wiersz dla potomności
co
niezły pomysł
akurat jestem w formie
zaczynam
i
tej
całej
potomności
powiadam
a gówno
gówno i jeszcze raz gówno
R. Queneau
W słowach gubi czytelnika Falkiewicz już nie po raz pierwszy. Znalezione szkice do
książki są jednak szczególnym zbiorem esejów. Autor nie zostawia wiele miejsca na
domniemania. To „Ryzykowna klamra spinająca czterdzieści... prawie pięćdziesiąt lat
pisarskiej dłubaniny” (s. 24) – przyzna, a parę stron wcześniej będzie wahał się w
gatunkowych zależnościach, próbując nazwać pisany tom dziennikiem, szkicem, esejem lub
eklogą (s. 15).
Trudno nie patrzeć na nową książkę Falkiewicza przez pryzmat osobistego,
artystycznego ale i jednocześnie nad wyraz ludzkiego rozrachunku, mimo że sam autor
wzbrania się przed takimi kontekstami.
To inne myślenie – to n a d - m y ś l e n i e – jest niemal całkowicie pozbawione wątku osobistego...
(?) „autobiograficznego”. Jest wyraźny próg między tamtym myśleniem a myśleniem moim – i jest
bardzo wyraźny przedział między takim myśleniem a mną, który myślę. Nigdy tak dojmująco nie
odczuwam własnej małości i śmieszności jak wobec tych myśli. Mówiąc inaczej: są one czymś, w
czym zostałem p o m i e s z c z o n y . (s. 12)
Eseistyka Falkiewicza zawsze jednak błądziła gdzieś w okolicach ekspresyjnego
wyznania, nawet jeśli wyznanie owo było w istocie przyznaniem się do wielkiej bezradności
wobec zastanej rzeczywistości. Autor Istnienia i metafory wybiera się w swoje na poły
ezoteryczne poszukiwania raz jeszcze, choć ceremoniał wyprawy nieco się zmienia.
Czytelnik, którego uwodziły dotąd słowne gąszcze i labirynty znaczeń otrzymuje na
srebrnej tacy dewaluację tamtych literackich praktyk.
A jeszcze – trzeba zrezygnować z konstrukcji fabularnych. (…) Prostota, oszczędność – i
dramatyczne napięcie aż do histerii. Prostota i oszczędność tej sztuki winny odbiorcę uspokoić –
przygotować go na przyjęcie dramatu. Na rozkojarzenia, barok obrazów i figle z gramatyką mogą
sobie pozwolić ludzie, którzy mają do powiedzenia rzeczy niewinne i małe – którzy Nic mają do
powiedzenia. (s. 29-30)
Mimo wszystko – nie mamy do czynienia z zupełnie nowym konstruktem.
Podsumowanie pewnego dorobku, nawet jeśli dokonywane jest z odległej perspektywy, nie
może mieć charakteru całkowitego novum. I choć to truizm, zdaje się jak najbardziej
wpasowywać w przemawiającego, łaknącego prostoty Andrzeja Falkiewicza („najgłębsze,
najbardziej ukryte, trywialne” s. 7). Truizmy bowiem i banalne konstatacje są elementem
ocalającym duszę człowieka ogarniętego „filozofią rezygnacji” (s. 33). Ich siłę
oddziaływania wzmacniają liczne powtórzenia. „(Powtarzam się? Powtórzenia s ą p e ł n i ą ,
treścią życia. Ż y j ę w p o g o n i z a p e ł n i ą )” (s. 33). Owe zabiegi zwielokrotnić mogą
przepływ informacji w obwodzie nadawca – odbiorca. Z Falkiewiczowską pisaniną jest
bowiem trochę jak z zasadą działania siły elektromotorycznej, gdzie źródło siły przenosi
ładunek elektryczny wbrew siłom działającego pola elektrycznego. Falkiewicz pragnie
porozumieć się wbrew ograniczeniom, jakie stwarza komunikacja literacka. Komu, jak nie
jemu – fizykowi z wieloletnią praktyką filozoficzno-literacką – może się to udać? Bo w
istocie idzie o rzeczy kilka. Ale w uproszczeniu – zawsze tylko o jedną: o „widmo wyrazu”.
Problem w mówieniu, pisaniu o tekstach Falkiewicza wydaje się być niezmienny od
lat. Nie sposób podjąć taką próbę, nie posługując się jednocześnie słowami samego autora,
nie przejmując jego słownika i gramatyki, nie anektując całych fragmentów jego
wypowiedzi. Czy może być inaczej, jeśli to, co najbardziej dla niego frapujące jest
jednocześnie „uwięzione w ciele, «zapamiętane tylko ciałem autora»” (s. 10)? Nic w tym
wszakże złego. Falkiewicz nie pośredników pragnie przecież, ciąży mu nawet balast języka,
w którym nie można się wyrazić, balast słów, w których nie można zobaczyć twarzy
rozmówcy.
Tematem przewodnim Znalezionych szkiców staje się translacja, „przełożenie z
języka sztuki na język człowieka” (s. 11). Zbiór ten jest śnionym, myślanym snem. Urasta do
rangi marzenia o literackim i fizycznym spotkaniu z drugą osobą.
Dziś, w czasach łatwego czytelnictwa, marzy mi się ten maksymalny stopień trudności stawiany
czytelnikowi (…). Marzy mi się, że czytelnik, zrazu lekturą przestraszony, poczuje się pewniejszy – i
sam spojrzy na siebie z szacunkiem. (s. 11)
Konkretyzacja tekstu literackiego staje się czasem umówionej schadzki i pozwala na
wiele zaskakujących teleportacji. Pisarz przenosi swego interlokutora ku nowym
wymiarom. Znajdujemy się w przestrzeni mistycznej. Religia, jako najpierwotniejszy
mechanizm epistemologiczny, otrzymuje nowe szaty. Jeśli przedmiotem namysłu stają się
sensy słów, „poznanie jest poznawaniem symboli” (s. 113). To jednak tylko pierwsza
modlitwa, której zadaniem jest „scalić ponownie, scalić świadomie to, co w epokach
religijnego kultu i wiary w sposób naturalny było całe” (s. 31). Może być metodą, nigdy
celem. Filozofia Falkiewicza to bowiem filozofia braku i gospodarności jednocześnie. On
sam mówi – „biologia poetycka” (s. 10).
Gwałt, odrąbywanie, pożeranie. Nie ma ujścia z tej cielesnej masakry w pojęcia intelektualne, bo w
sferze ducha dzieje się ta sama hekatomba. Język zniszczenia, język nadziei. (s. 11)
Gdzie leży nadzieja? W mozolnym powtarzaniu.
(Powtarzam się, powtarzam, wiem – nigdy dość powtarzania! Powtórzenia są treścią życia,
najprostszym schematem biologicznej reprodukcji!). (s. 44)
Próba całości, jaką podejmuje eseista, to jednocześnie zamach na utarte automatyzmy
myślowe, funkcjonujące i upraszczające dychotomie. Droga do oświecenia musi być
holistyczna – wszystkie dziedziny życia przecież tak naprawdę skupiają swoje wysiłki wokół i prawdopodobnie nie ma między nimi granicy.
W modlitwie Jana od Krzyża było sporo einsteinowskiego „eemcekwadrat”, a w konstrukcji
Einsteina sporo modlitwy Jana, i oczywiście trzeba rozumieć specyficzności ich wyrazów, odmienne
rygory, jakimi byli skrępowani, ale nie należy rozumieć ich p r z e c i w s t a w n i e – jako antypodów
czegoś; jako ekstremów, między którymi coś się znajduje lub coś się dzieje.
Tak, jak nie „przeciwstawia się” tancerza intelektualiście, Niżyńskiego Bertrandowi Russellowi: obaj
pracowali na tym samym widmie wyrazu, chociaż uprawiali różne jego wycinki. (s. 9 – 10)
Pytanie: dlaczego poruszasz się ciągle, panie Falkiewicz, po obszarach niczyich?
Odpowiedź: „Moim zdaniem coraz pilniejsza staje się potrzeba tekstów, które pokazałyby
c i ą g ł o ś ć widma. Które opowiedziałyby o niezwykłych, niedostrzeganych dotychczas
r o z p i ę t o ś c i a c h w y r a z o w y c h l u d z i . Dlatego o tym mówię” (s. 11). Czy można to
zrozumieć? Da się chyba tylko poczuć. Fizyka potwierdza: z punktu widzenia
elektryczności, wykonana praca nad nośnikiem ładunku, zamienia się na energię
elektryczną, którą uzyskuje ładunek. Wysiłek konkretyzacji może więc zmienić się w
konkret lub metaforę konkretną. Tam autor spotyka się z czytelnikiem. I tam też powtarza.
Repetitio est mater studiorum!
Na kartach Znalezionych szkiców dostrzec można wiele reminiscencji z poprzednich
dzieł pisarza. On sam zresztą nie ukrywa tego faktu. W eseju napisanym w 2009 roku
(zatytułowanym nota bene Zamiar autopromocji) wyznaje: „Nie umiem oprzeć się pokusie
przypomnienia kilku świetnych moim zdaniem tekstów z książki już opublikowanej – które
nie zostały zauważone. Może w dzisiejszej sytuacji myślenia zostaną inaczej dostrzeżone,
inaczej przyjęte? Ale nie czuję się w tym uczciwie. (…) Od biedy, także przepisując dawne
swoje jeszcze niepublikowane zapisy, czuję się w porządku. To mój własny wyraz –
odroczony wprawdzie, lecz uczciwy i oryginalny. Ale odwołując się do tekstów dawniej
napisanych, które stały się już publiczną własnością – czuję się jak artystka zszywająca
gustowną makatkę z kolorowych skrawków” (s. 115). Makatka jednak nie wyszła, ani tym
bardziej zbiorczy wolumen the very best of.
Trzymany w ręku zbiór esejów to nic innego, jak „dziury z dziurami wierconymi
wewnątrz tych dziur. Formuła starości, forma starczych zapisów. Stosowne słowo, które
pojawia się w starych ustach” (s. 24). Wszystko ma oczywiście swoją przyczynę i cel.
A są jeszcze w naturze, poza myślą i rozumem, sprawy, które nie zostały wyrażone. I są w świecie
myśli i rozumu sprawy, które nie zostały wyrażone. Dalsze losy sztuki, sam fakt jej istnienia – fakt
mniej oczywisty niż by się wydawało – zależą od tego, czy je sztuka wyrazić potrafi. (s. 30)
Jeśli sztuka – to i artysta. Jeśli artysta – to i człowiek. Nie nowy to łańcuch powiązań
– Falkiewicz jawi się bowiem jako wielki piewca koncepcji poezji czynnej – a może lepiej:
uczciwości artystycznej, uczciwości życiowej. Godzi się być filozofem rezygnacji, jeśli ta
rezygnacja prowadzić może w stronę „widma wyrazu”. Zanim jednak uchwycić uda się
Całość, konieczne jest „pełne zaistnienie podmiotu” (s. 137).
Humanizm, ten gigantyczny narcyzm XX wieku, tygiel przygotowany przez Darwina, Marksa,
Nietzschego,
psychoanalizę,
zostaje
pochłonięty
przez
własne
odbicie.
Jedyną
pewną,
przedustanowioną rzeczywistością staje się Ja-konkretny. Ja-bez-tygla. Ciało-mnie. (s. 169)
Korzystając z dorobku literackiego polskiej noblistki, powiedzieć by można – nie ma
pytań ważniejszych, od pytań najprostszych. Jeśli ktoś chciałby zagadnąć Falkiewicza, jak
żyć, pogodzić się musi z tym, że on pyta go o to samo. I w zasadzie nie ma w tym nic
zdrożnego. Największą siłą natury jest bowiem powtarzanie. Lektura Znalezionych szkiców
rzeczywiście konstruuje w czytelniku stan wzdłużonego, czasem nawet nużącego!, napięcia.
Bo siła elektromotoryczna to taki szczególny rodzaj napięcia odnoszący się do źródeł prądu.
Falkiewicz włoży to w usta swego ukochanego filozofa: „Heide.: «samo-realizujący się
człowiek staje się funkcjonariuszem techniki»” (s. 141).
Wszystko jest dograne. Theatrum mundi. „«Ustanawianie wartości» utożsamia się z
inscenizowaniem” (s.156). Wędrujemy tym samym w rejony dobrze znane z innych prac
autora Ledwie mroku, w koncepcję człowieka teatralnego. Chcemy mówić o teatrze. Pisarz
wreszcie, po latach, wracając do znakomitego Artaud'a, powie wprost: „Ale czy naprawdę –
o teatrze? Podejrzewam, że Artaud pisał nie tyle o teatrze, co o magicznym odrodzeniu
człowieka i powrotach do krainy bajecznej” (s. 70). Ponownie więc chodzi o widmo
wyrazu, o Całość. O homo sapiens. Falkiewicz cytuje twórcę idei teatru okrucieństwa:
„Czym był Baudelaire?
czym byli Edgar Poe, Nietzsche, Gérard de Nerval?
Ciałami,
które jadły,
trawiły.
spały,
co noc chrapały,
srały
około 25 000 lub 30 000 razy,
na głowę przypadało od 30 000 do 40 000 posiłków,
w sumie 40 tysięcy snów.
40 tysięcy chrapań,
40 tysięcy ust lepkich i kwaśnych po przebudzeniu
i tylko 50 poematów...” (z Listu do Piotra Loeba). (s. 70)
Odsłonięcie teatralnej maski znowu ukazuje człowieka z całym jego prymitywizmem
i wzniosłością, i wyprowadza proste, niemal matematyczne równanie.
(Perror = terror. Dość perrorowania!) (s. 37)
Być prostaczkiem – oto przesłanie Falkiewicza wyrażone teraz wprost, wyrażane od
zawsze. Ocalić, co się da. Odkopać znaczenie słów. Spotkać się wreszcie w słowach. Nie
zważać na resztę. Nie żyć na raty. Nie umierać na raty.
Znalezione szkice do książki to nie tylko podsumowanie i zamknięcie pewnego etapu,
które w świecie i czasie rzeczywistym zbiegło się z faktyczną śmiercią autora. To, jak
zaświadcza Andrzej Falkiewicz, autentyczny zbiór notatek powstałych w latach 1960 –
2009 z zamiarem stworzenia powieści. Koniec końców z zamiaru zrobił się zbiór esejów.
Lub dziennik czy szkic. A już na pewno ekloga. Może też krzyżówka – nowy gatunek,
biorący swą nazwę z wyśnionego tytułu nigdy nienapisanej książki. Nie taka to znowu
ryzykowna klamra spinająca pięćdziesiąt lat pisarskiej dłubaniny.