Pobierz - Portal Pisarski

Transkrypt

Pobierz - Portal Pisarski
Encyklarka — Dragotrim
Od autora: Opowiadanie powstało jako kontynuacja powieści, która najprawdopodobniej nie ujrzy
światła dziennego, choć wszystko na tym świecie jest jeszcze możliwe. Nieczęsto w science fiction
widuje się smoka, więc... czemu by nie? Utwór wchodzi w skład cyklu "Opowieści ze Strażnicy", czyli
alternatywnej wizji kosmosu, gdzie przygody kowboja, androida i elfiego mistyka mogą się ze sobą bez
problemu krzyżować, a planeta może mieć kształt sześcianu dla modniejszego wyglądu.
Kiedy astronauci przelatywali przez galaktykę Myterior, ich słowa bez względu na miejsce zamieszkania czy kulturę nigdy się od siebie nie różniły: „Rudera”, „Dno”, „Hektary mułu”. No dobrze, może doszło tu do lekkiej przesady, ponieważ nie na każdej planecie dało się zaobserwować muł, a i jednostki pomiarowe znacznie się tam różniły od tych ziemskich, ale chodziło o sam fakt, że w galaktyce tej nie mieściło się nic, co mogłoby przyciągnąć przeciętnego turystę na bardzo długo, nie wspominając już o odkrywcach, ponieważ nie było tam absolutnie żadnych niesamowitości do odkrywania.
Większość planet dawniej się tam mieszczących została użyta jako kule bilardowe przez samych
Strażników, którzy nie mieli nic lepszego do roboty. Myśleli oni, że w ten sposób Wielki Szef o kilkunastu imionach przeniesie ich w inny rejon, gdzie spokojnie będą mogli podziwiać cud żyjących tam
cywilizacji. Ale stało się inaczej mimo absolutnego braku planet (prócz nienazwanej śniegowej planety o
lodowym jądrze, która wedle zasad gry w bilard musiała pozostać na stole z zielonej kosmicznej mgły).
Szef doskonale zdawał sobie sprawę, iż Myterior posiada pewien potencjał na przełomową historię.
Nikt nie śmiał w to wątpić, ale w końcu sam Szef czy – jak brzmi jego inne imię – Demiurg działał w
swój nielogiczny sposób według sobie tylko znanych zasad. Jeśli powiedział, że rudera kiedyś stanie się
pałacem, to oznaczało to, iż tak właśnie się stanie, nieważne czy za kilkaset, czy za miliard lat. Przeciwstawienie się wszystkim jego twierdzeniom kończyło się… w sumie niczym wielkim, bo Demiurg nie interesował się jakimiś drobnymi mróweczkami, które i tak nie mogły niczego zmienić.
Jednakże w Myteriorze znajdowało się aż jedno miejsce (uwierzcie mi, iż słowo „aż” nie jest przesadą,
bo to tak jakby stoisko z lodami znajdowało się na środku pustyni), gdzie mieszkańcy innych galaktyk w
tajemniczy sposób chcieli przebywać. A odwiedzali oni to niezwykłe miejsce, ponieważ Myterior był naprawdę rozległą częścią Wszechświata Numer 3 i dla nawet najtwardszych osób głód podczas drogi mógł
wiązać się z wieloma nieprzyjemnościami.
Na jednym z nieruchomych, tkwiących tu od dawien dawna meteoroidów umieszczono tabliczkę.
„Alaleucanorta – jeden rok świetlny w tę stronę” głosił niechlujne umieszczony na niej napis, a ostra
krawędź wskazywała w stronę trzech jasnych gwiazd Gwiazdozbioru Piramidy.
– Nie wiem, czy serwują tam olej, ale chyba nie mamy wyjścia – stwierdził Livintin, drapiąc się po
głowie z pancernego szkła.
– Oui, monsieur. Powinniśmy to sprawdzić. Kiszki mi grają marsza.
– Wiem, co czujesz – odparł Livintin. – Ja mam to samo, tylko z trybikami i przewodami.
I tak dwójka przybyszy udała się w wyznaczonym kierunku.
Livintin w swoich rodzinnych stronach był nazywany żarbotem ze względu na wypełnioną argonem
1
żarówkę w miejscu głowy oraz metaliczną, złotą budowę ciała, wyposażającą go w takie śmiercionośne
dodatki jak toksyczne rakiety w łopatkach oraz strzelający nabojami palec. Z kolei jego towarzysz Renè
pochodził z planety o trywialnej nazwie Ziemia, na której większość istot pospolicie zwała go smokiem,
zwykle krzycząc, aby nie palił ich domostw. I chociaż w jego żyłach płynęła także krew dragonicka, należąca do szlachetnej i podobnej do smoków rasy, on sam wolał, aby nazywano go wyłącznie smokiem.
Przemierzali cały wieloświat (złożony z czterech wszechświatów) w poszukiwaniu pewnej pary, która
w skomplikowanych okolicznościach trafiła na inną, niezidentyfikowaną planetę. A że z obietnicy należy
się wywiązać, ich misja wcale nie należała do łatwych. Nieczęsto dwójka ludzi zostaje wciągnięta przez
portal powstały w wyniku zaburzenia ogólnie rozumianej materii, lecz kiedy się już to staje, do zadania
potrzeba naprawdę odpowiednich osób. Problem w tym, że wszechświaty nie należą do miejsc, gdzie
można poruszać się z mapą, a obce cywilizacje nie zawsze są przyjaźnie nastawione. Pomijając wspomnienia, bo te żarbot namiętnie przechowywał na dysku twardym w postaci filmów i zdjęć.
Daleki, żółty punkcik powiększał się coraz bardziej i bardziej. Za nim znajdowały się inne, mniejsze
punkciki, które po czasie okazały się być lewitującymi stolikami i krzesłami. Budka koloru kanarka wyglądała jak kempingowa przyczepa, utrzymująca się za pomocą buchającego silnika. Na niej umocowano
średniej wielkości tablicę z napisem „Alaleucanorta Burger” z listą najpopularniejszych zamawianych tu
potraw.
Na tyłach budki unosiła się platforma imitująca parking, za którą zresztą należało zapłacić, co było o tyle korzystne, że nigdzie w pobliżu nie znajdowało się inne, odpowiednie do tego miejsce. Na klientów
lokal raczej nie mógł narzekać, ponieważ Myterior pomimo absolutnego braku uroku nadal stanowił centrum Sektora Trzeciego, a to samo w sobie zapewnia prestiż.
Żarbot, nadal lecąc na Renè, ustawił się w kolejce za czymś przypominającym w budowie ogromną
meduzę bez parzydełek. Wykorzystał ten czas, aby przyjrzeć się mniejszej pod względem formatu, za to
bogatszej w posiłki karcie, wywieszonej zaraz niedaleko białych drzwi budki.
– Ma foi, jeśli nie zjem czegoś w ciągu pięciu minut, mój le brzuch nie wytrzyma.
– Co byś powiedział na „Mega–Powiększoną–Kanapkę–Z–Cespery–Na–Ostro”? – zapytał Livintin, przeliczając pieniądze. Całe szczęście, że przyjmowano tu niemal każdą walutę, bo w przeciwnym razie żarbot uznałby całą sytuację za jedną wielką paranoję, w końcu to jedyna placówka w tej galaktyce, gdzie
cokolwiek można załatwić.
– Cespera? – Renè czuł, że gdzieś zasłyszał już tę nazwę. – Sacre bleau! Czy chodzi o tę wielką, latającą
maszkarę z planety Uniksa z olbrzymim okiem na końcu długaśnej le szyi?
– Tak. Dokładnie o tę – przyznał Livintin.
–W takim razie mua pardonne, ale nie zgadza się na to. To prawie, jakbym zjadł kogoś z mej rodziny.
Bon Appétit, jeśli chcesz coś takiego spożyć.
Olbrzymia meduza odleciała z powiększonym zestawem pikantnych ameb i bezcukrową colą, więc
dwójka kompanów mogła wreszcie złożyć zamówienie. Entuzjazm kasjera oscylował pomiędzy nienawiścią do klientów a chęcią przyłożenia im laserowym biczem po plecach. Dominowało u niego znużenie, a
uwierzcie, że naprawdę ławo to dostrzec, kiedy ktoś posiada siedem oczu z przodu i tyleż samo z tyłu
2
głowy. Wszystkie one były podkrążone. Właściciel stwierdził, że kosmici tego gatunku idealnie nadają
się zarówno na kucharzy jak i na sprzedawców, ponieważ żadna sytuacja nie jest w stanie ich zaskoczyć
ze względu na wyjątkową podzielność uwagi. A do tego nie oddychają tlenem.
– Witam w lokalu „Alalo…”, „Alalu…”. Cholera! „Alolelo”…
– „Alaleucanorta Burger” – poprawił Livintin z całą uprzejmością, jaką zdołał wykrzesać z syntezatora
mowy. – Dla mnie „Bułka–Z–Olejem–Silnikowym” i małe frytki, a dla Renè…
– Monsieur da coś najdroższego, byle bez podawania składników… Mua czasami ubóstwia niepewność… – Livintin natychmiast przetłumaczył słowa smoka na zrozumiały dla kosmitów język, miał ich
bowiem wgrane na dysku bardzo wiele, wliczając w to nawet te obecnie już wymarłe.
– Za to gmatwanie nazwy powinienem ci obciąć zarobki – mruknął starszy, wysoki na około siedemdziesiąt centymetrów kosmita o jajowatej głowie, goglach i białej skórze. W trójpalczastych rękach
trzymał gazetę, ale lektura chyba go nie pochłaniała, ponieważ była ona skierowana tytułem do dołu. Na
nogach tkwiły skórzane wojskowe buty. Obcy ten pochodził z planety Selusia, na której ponoć mieszka
jedna z najbardziej zurbanizowanych ras w kosmosie.
– Od razu mnie wywal na zbity pysk – żachnął się wielooki pracownik, wyjmując frytki z wrzącego oleju.
– Tylko potem nie dziw się, że nikt nie chce u ciebie pracować. Na takim zadupiu nikomu się to nie
opłaca.
– Na szczęście ty, mój drogi doktorancie gwiezdnej archeologii, nie zrezygnujesz z tej posady, choćbyś
chciał – zaśmiał się Alaleucanorta, podkręcając wąsa. – Wszyscy dobrze wiemy, że żeby zostać gwiezdnym archeologiem, trzeba by mieć skórę odporną na wysokie temperatury. Wywaliliby cię z każdej politechniki, ale że skończyłeś uniwerek… Do końca życia będziesz robić szybkie dania w mojej budzie, a
dopóki oczy z obu stron głowy masz sprawne, nie licz na kompana. Więcej pracowników równa się
więcej wypłaty czyli mniej dla mnie. – i tym akcentem szef zakończył swoje przemówienie, dumnie
kładąc nogi na stół.
– Mam nadzieję, że w ramach zemsty nie znajdę w zamówieniu żadnego dodatku. Bułka i ślina to
raczej złe połączenie – zażartował Livintin, lecz sprzedawca skwitował go ponurą miną.
– Nie mam ochoty na żarty, zwłaszcza nieśmieszne – fuknął wielooki, oddając gorący posiłek.
Żarbot podał Renè olbrzymi kubeł czegoś, co posiadało macki oraz rogi. Wszystkie te stworzenia zapieczono w chrupiącej panierce. Dwójka już miała odejść, kiedy nagła potrzeba rozmowy niespodziewanie
uderzyła żarbota w sam środek żarnika. Nie miał niczego do stracenia, a przecież musiał wreszcie odnaleźć tych, których tak długo poszukiwał wraz ze swoim wiernym kompanem. Nie robiąc nic, nie polepszyłby swej sytuacji, więc zagaił do właściciela:
– Przepraszam, czy zna pan może kogoś, kto posiada dobrą orientację w terenie? Potrzebujemy z kolegą
przewodnika, jednak trudno takiego znaleźć w dzisiejszych czasach.
Wąsacz zastanowił się z nieukrywanym zdumieniem, że ktoś wreszcie docenił jego osobę i postanowił
zadać mu ważne pytanie. Nie mniej musiał odpowiedzieć na nie w mądry sposób, a to rzadko mu wychodziło:
3
– Znałem Selusianina o imieniu Albaracetel. Był niezły w te klocki. Służyłem razem z nim w wojsku –
ciągnął, gładząc się po zielonym zaroście – jednak to było dawno temu i nie wiem, czym zajmuje się
obecnie. Potrafił rozbroić bombę neutronową, ukrytą przy samym jądrze planety, znajdując się tysiąc kilometrów nad nią.
Ta informacja nie bardzo pomogła, ale przynajmniej Livintin uspokoił swoją elektroniczną duszę, wiedząc, że dał z siebie wszystko. Włożył kanapkę do otworu baku, który znajdował się na jego brzuchu, i
już miał odlecieć, gdy niespodziewanie zatrzymał go zaskakujący widok.
Ogromny statek matka nadlatywał, bucząc i wytwarzając ogromy ciepłego gazu. Jego środkiem były
trzy poziomo ułożone kule barwy węgla, otoczone pierścieniem o dużym obwodzie. Po lewej i prawej
stronie okręgu umocowano prostopadłościenne skrzydła o tysiącach świecących na niebiesko świateł, zaś
na górnej jego części znajdowało się dziesięć spiczastych dział.
Olbrzymi kosmiczny wehikuł bezlitośnie zmierzał w kierunku budki, nie zważając na klientów próbujących ratować się na wszelkie możliwe sposoby. Niestety, nawet gdy udało się im ostatecznie wejść do
swych promów, natychmiast zostawali oni porwani razem z nimi w otchłań okrągłego przejścia w środkowej kuli. Kiedy tylko nieszczęśnik znajdował się kilka metrów od głównego przejścia, spiczaste działa za
pomocą promieni gamma dezynfekowały dostarczoną materię i dopiero później umieszczały ją pomiędzy
tytanowymi ścianami straszliwej maszyny.
Renè z niepokojem przełknął jedną z zaserwowanych istot z mackami. Prawdę powiedziawszy bardzo
cieszyło go, że wreszcie coś przeszkodziło mu w spożyciu kolejnej porcji tego pochodzącego z niepewnych i najprawdopodobniej nielegalnych źródeł świństwa.
– Sacre blau! Monsieur Livintin, co to jest?!
– Nie jestem do końca pewien, chociaż mam co do tego podejrzenia. Na razie jednak wiejmy, zanim to
coś zaprosi nas do swego wnętrza.
– Oui! – zgodził się fioletowy smok i obydwoje niczym jastrząb zmierzający na nieświadomą niczego
mysz zaczęli się zniżać.
Renè machał skrzydłami, spoglądając długą szyją za siebie, aby ocenić, czy statek matka jest w stanie
ich jeszcze złapać. Czuł potężną falę, która niewidzialnymi ustami zasysała go do środka jak odkurzacz.
Ostatni raz doświadczył czegoś takiego pięć miesięcy temu, kiedy to zbłądził pomiędzy galaktykami i
natknął się na czarną dziurę, tyle że wówczas tkwiła ona w jednym konkretnym miejscu i nie parła wciąż
naprzód i naprzód.
Żarbot widział, jak żółta budka z białymi drzwiami wraz z dwójką kosmitów kieruje się na wprost centralnej jamy maszyny. Wydawało mu się, że stała tam para istot w przezroczystych hełmach, czuwających
nad pomyślnością całego procesu. Przyglądały się temu w skupieniu, muskularne i niewzruszone, odciągając grube sprężyny zakończone trójkątnym pokrętłem.
Dwójka podróżników ominęła prawy sektor maszyny, przelatując tuż pod nim. Z tej perspektywy przypominał ogromny akordeon o błękitnych odblaskach, które stale migotały i zdawały się trzymać w sobie
żywe organizmy. Livintin rozpoznał znajdującego się we wnętrzu Uniksanina, a także żyjącą na Cungalii
serabirę jasnogrzywą. Mimo tego iż pamięć miał ponadprzeciętną, nie zdołał on objąć wszystkiego wzro4
kiem tak, aby rozpoznać więcej istot. Najważniejsze, że tkwiły tam, za twardą powłoką, zamknięte jak
pospolite chomiki.
Załoga wehikułu nie zauważyła ich z tej perspektywy, a kiedy po kilku minutach nadal mknęła na
wprost bliżej nieustalonego celu, żarbot odetchnął, a iskry z jego żarnika przestały skakać. Gdy się denerwował, podniecał lub próbował bronić, używał światła własnej żarówki – jej jasność zwykle wystarczyła,
aby napastnik solidnie się poparzył, ewentualnie oślepł, jeśli miał słaby wzrok. Ale taka cecha była też
przekleństwem, bo kiedy należało się ukryć, Livintin zbyt łatwo się dekonspirował.
– Uciekliśmy – zaryczał Renè. – A teraz, bardzo cię s' il vous plait, wyjaśnij, co dokładnie się przed chwilą stało.
– W elektronicznej encyklopedii nie ma niczego napisane na ten temat… – Livintin, kiedy chciał się czegoś dowiedzieć, zawsze sprawdzał informacje w rzetelnym, swoim programowym, źródle.
– Ale coś podejrzewałeś. Pytanie: co?
Żarbot podrapał się po żarówce, przeszukując foldery podświadomości. Wreszcie jego baniak zaświecił
się od pomysłu.
– Pamiętasz naszą przygodę na planecie Kadjumo w galaktyce Czekoladowa Drabina?
– Trudno zapomnieć sytuacji, kiedy cała armia rozjuszonych le cyborgów ściga cię z plazmowym
moździerzem w ręku. Do dzisiaj mua nie ma pojęcia, czego one od nas chciały.
– No jak to czego? Przecież sfajdałeś się na ich generator! – oburzył się żarbot.
– Désolé, mua nie sądził, że… Zresztą, ten generator był absolutnie passé! – smok czuł się winny, lecz
nie zamierzał odkopywać czegoś, co już dawno – wydawać by się mogło – miał za sobą. Przecież
ostatecznie tych puszkogłowych idiotów wciągnął jakiś wielki statek…
No tak – teraz już widział analogię. Wtedy, na bajecznej, egzotycznej wyspie planety Kadjumo, wystarczył mu fakt, że setki dzikich oprawców zniknęły w jakiejś jasnej dziurze; wpadali tam razem z swymi
gadzimi wierzchowcami. Tylko dzięki temu, że razem z Livintinem przeczekał to dziwne zjawisko w jednej z podziemnych warowni, udało mu się przeżyć. A potem… Potem nikt już nie zastanawiał się czemu,
co i jak.
Cyborgi z Kadjumo kilka tysięcy lat temu przypominały ludzi, ale po tym, jak grupa Selusian rozbiła
się na ich ziemiach, zagarnęły sobie ich technologię i używając jej nieumiejętnie zaczęły usuwać sobie
organy i kończyny. Zastępowały je mechanicznymi częściami.
Inni mieszkańcy Kadjumo myśleli po prostu, że cyborgi zostały zgubione przez maszyny, które użytkowały. Czasami zdarzało się, że przy wyładowaniach tworzono energię zdolną do najdziwniejszych rzeczy.
Kto by pomyślał, iż każdy osobny atom ciała mógł w taki sposób dotrzeć do zupełnie innej galaktyki…
Tych puzzli nie dało się już ułożyć.
– A więc uważasz, monsieur Livintin, że to może mieć jakiś związek ze zjawiskiem, którego byliśmy
świadkami na Kadjumo?
5
– Przypuszczam, że tak. Co więcej, ci wandale mogli nie zginąć, widziałeś przecież, jak przed chwilą sterylizowano wszystkie obiekty, które miały wejść do środka. Chyba że chodzi wyłącznie o ich ciała.
– Chciałbyś, żebyśmy powstrzymali to coś, czymkolwiek to jest? – Renè przełknął ślinę. Nie lubił pakować się w zbędne tarapaty, jeżeli istniała możliwość ich ominięcia, aczkolwiek to zdarzenie również nie
dawało mu spokoju. Możliwe, że za jakiś czasu ponownie spotkają się z ogromnym statkiem, tylko że
wtedy szkody wyrządzone przez niego będą o wiele większe.
– Ma foi, to nie będzie łatwe zadanie, ale niech stracę! Dobierzmy się do tego ustrojstwa! – i fioletowy
smok już miał pomknąć przed siebie, lecz żarbot poklepał go delikatnie po karku.
– Siłą niewiele zdziałamy – stwierdził. – Nawet moje rakiety nie podołają tak potężnemu wehikułowi.
Musimy dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, a wtedy – kto wie – może znajdziemy jakiś słaby
punkt.
Statek matka powoli zatapiał się w oparach kosmicznej mgły. „Niedługo zniknie z pola widzenia” pomyślał Renè, jednak stało się coś zupełnie przeciwnego.
Potężna maszyna przystanęła, a jeden jej niebieski punkt wyraźnie przestał świecić. Z jego wnętrza wyleciała biała postać i automatycznie po tym, jak wydostała się na czarną przestrzeń, wszystkie błękitne
światełka zamieniły się w czerwone, a z tuneli łączących centralną część z prostopadłymi skrzydłami wyleciały mniejsze obiekty. Z daleka przypominały ptaki, lecz w miarę jak posuwały się za uciekinierem,
zaczęły coraz bardziej ujawniać swą prawdziwą formę.
Myśliwce o postrzępionych, stalowych skrzydłach ciskały w biały punkt spowalniającą amunicją, ale
uciekinier zachowywał się, jakby tańczył na dobrej dyskotece, i bynajmniej nie zamierzał dać się powtórnie zamknąć; leciał na desce, zgrabnie wymijając kolejne salwy.
Za nim podążały trzy tuziny szarych myśliwców. Uciekinier zrobił ostry zakręt i zawrócił, zręcznie
unikając pocisku. Trzy myśliwce włączyły dopalacze i próbowały wspólnymi siłami zastąpić mu drogę,
ale w chwili kiedy biała postać gwałtownie wskoczyła na inny myśliwiec zmierzający z przeciwnej strony, napastnicy stali się bezradni.
Istota naświetliła promieniem ze swojej twarzy matrycę pojazdu i weszła do środka. Ten zaczął się
trząść jak galareta, a po chwili wypluł przez upuszczone wyjście kosmitę w hełmie, który spadł w czeluście gwiezdnej przestrzeni.
Manipulując skradzionym myśliwcem, udało mu się zestrzelić kilka innych. Energetyczne kule, zetknąwszy się z mknącymi przeciwnikami, unieruchomiły ich na jakiś czas. Postać wyskoczyła z maszyny i
ponownie stanęła na desce, wypuszczając kolejną dawkę promieni, które natychmiast posłały pięć
myśliwców w niebyt.
Lecz jej przewaga malała. Ze statku matki nadchodziły posiłki; im więcej ich było, tym bardziej uciekinier zaczął gubić się w drodze ucieczki. Co prawda udało mu się strącić jeszcze kilka myśliwców, lecz
pociski już prawie go muskały, a deska z wolna zaczęła pękać na kawałeczki.
– Myślisz, że powinniśmy mu pomóc? – spytał Renè.
6
– Głupio tak sterczeć jak kołki… – Livintin otworzył swój metalowy palec, przygotowany do ataku.
– A co, jeśli on nie jest se magnifique? – powiedział smok podejrzliwie. – Już kiedyś zdarzyło się, że
uratowaliśmy komuś życie, a ten nawet „Merci” z siebie nie wydobył. I jeszcze nas okradł.
–Hm… – Żarbot musiał przyznać, iż jego kompan miał sporo racji. – Tak czy inaczej wrogowie naszych
wrogów są naszymi przyjaciółmi. Uwalniając wszystkie te zamknięte stworzenia, nie tylko uspokoimy
własną moralność, ale i zdobędziemy wielu sojuszników.
– Przyjemne z pożytecznym – przyznał Renè.
Po chwili obydwoje znaleźli się w centrum głośnej, nierównej bitwy.
Teraz postać prezentowała się wyraźnie, każdy jej kontur wskazywał na fakt, iż oto przed nimi porusza
się podobny do latarki osobnik o szerokich, płaskich stopach, mechanicznych ramionach i gniazdku elektrycznym umieszczonym na plecach. Robot właśnie przysmażał skrzydło jednemu z myśliwców, gdy
wtem dostrzegł żarówkową postać na fioletowym gadzie.
Natychmiast uciekł, wprawiając pękającą deskę w szybkie tępo. Livintin, omijając pilotów, którzy w
owej chwili uwzięli się także na niego, próbował jakoś zakomunikować, że nie ma złych intencji, lecz cały plan spalił się na panewce, bo oto przeciwko niemu zwróciły się nie tylko myśliwce, lecz także sama
wiązka światła z żarówki latarkowego robota.
Renè, poczuwszy nieprzyjemny upał na karku, osunął się na lewą stronę, lecz natychmiast musiał zniżyć lot, ponieważ w jego kierunku nadciągały energetyczne pociski. Chuchnął ogniem, sprawiając iż piloci dwóch myśliwców widzieli tylko płomienie. Dzięki temu, iż smoki od tysiącleci są za pan brat z najczystszą formą magii, wytworzenie ognia o normalnej formie w stanie nieważkości nie stanowiło problemu. Myśliwce, osmolone i gorące, wycofały się z akcji.
Livintin oddał ostrzegawcze strzały w kierunku jeźdźca na desce, aby wspólnymi siłami zaradzili jakoś
tej sytuacji, nadal jednak biały robot próbował oparzyć Renè przy lepszej okazji.
Kolejne dwa myśliwce oddały po kilka strzałów i tym razem jeden z nich trafił prosto w fioletową smoczą śledzionę. Pocisk z małej, podziurawionej kulki przemienił się w olbrzymią energetyczną kulę, po
czym zniknął, wprawiając smoka w bezruch.
Dwójka muskularnych kosmitów ponownie przyciągnęła do siebie sprężyny i ogromna paszcza statku
matki zaczęła zasysać Renè do wnętrza. Machina póki co znajdowała się daleko, więc efekt ten był łagodny. Livintin także nie mógł się ruszyć, choć próbował nacisnąć kursorem na tryb awaryjny; staranie to
jednak spełzło na niczym, ponieważ tapeta pulpitowa bez przerwy ulegała zmianie, a pliki i ustawienia
wirowały, jakby wpadły w elektroniczny mikser.
– Doigraliście się – powiedziała latająca latarka za pomocą syntezatora. O dziwo jej głos brzmiał jak
ten ludzki.
Livintin chciał coś powiedzieć, ale czuł się zbyt otępiały. Jednak kiedy uciekinier miał już odlecieć, zwiewając przed pozostałymi myśliwcami, żarnik żarbota zamigotał się, wypluł kilka iskier, a później jego
moc zanikła.
7
Żarbot skoncentrował się i żarówka ponownie zapaliła się jasnym światłem. Biała głowa latarki spojrzała na niego za zaciekawieniem i także zapłonęła. Nawiązała się między nimi więź, nie do końca jeszcze ustalona, ale widoczna na tyle, by biały robot porwał Livintina na własną deskę.
Renè, chociaż walczył z całych sił, nie potrafił nawet zionąć ogniem i gdy statek matka zbliżył się, wydzielając nieprzyjemny gaz, smok został zassany do wnętrza świecącego przejścia.
Dwójka robotów schowała się we wnęce maszyny, gdzie zaledwie trzy metry wyżej obracał się duży
wiatraczek. Myśliwce szukały ich jeszcze przez jakiś czas, ale później wróciły do podłużnych korytarzy,
z których przedtem wyleciały. Ich misja była w połowie fiaskiem.
Para robotów podążyła w kierunku latających wysp, powstałych na skutek zderzenia się kilku planet.
Deska ledwo co wytrzymywała ich duży ciężar, jednak nadal sprawowała się wyśmienicie.
Biały uciekinier położył wstrzymanego systemowo żarbota na największą skałę, jaka znajdowała się w
pobliżu. Następnie przyjrzał się desce – była w opłakanym stanie, nie uniosłaby ich dłużej niż kwadrans. I
tak mieli wielkie szczęście, że nie runęli w kosmiczne otchłanie podczas ucieczki.
System żarbota zresetował się po uprzednim przeskanowaniu. Livintin pokręcił otumanioną jeszcze
odrobinę żarówką, a wtedy niewyraźny obraz białego robota zlał się w szczegółowy wizerunek: za pancernym szkłem skrywała się mała, ale silna żarówka, płaskie nogi twardo stąpały po skałach, niezgrabne
palce gładziły kosmiczną deskę. Żarbot po cichu otworzył palec.
Naraz dwa roboty znalazły się naprzeciw siebie, patrząc sobie ekranem w ekran. Livintin był gotowy do
użycia palca w niecnym celu, a jego przeciwnik chyba zdawał sobie sprawę, że nie chwali się on zapalniczką, a grozi śmiercionośną bronią.
– Uratowałam cię, a ty tak się odwdzięczasz? – zapytał syntezator.
–Pozwoliłeś, żeby Renè został wessany do środka statku! – warknął żarbot, a wolframowy żarnik iskrzył
się jak głaskany pod włos kot.
– Nie dało się już temu zaradzić – próbował wyjaśnić biały robot. – Był zbyt ciężki, a deska prawie doszczętnie zniszczona. Chyba nie zastrzelisz swojego wybawcy?
Żarbot nieco się uspokoił, lecz nadal zachowywał dystans wobec rozmówcy. Kosmos zbyt był niebezpieczny, aby każdego traktować jak przyjaciela.
– Strzelałeś do nas, jakbyśmy byli wrogami. Chcieliśmy ci pomóc!
Latarkowa głowa przekrzywiła się, migając raz po raz:
– Nadlecieliście nie wiadomo skąd, więc to logiczne. Jak mniemam, wy ufacie każdemu, kto się na was
natknie? Jeśli nikt do tej pory was nie okradł, to gratuluję, ale jak to się mówi: głupi ma zawsze szczęście.
Aha – latarka przekręciła się w drugą stronę – jestem robotem żeńskim, więc strzelałam, a nie „strzelałem”.
– Wybacz – Livintin trochę ochłonął – twój syntezator jest typowo męski.
8
– Och – tym razem dumna latarka zawstydziła się i chyba nawet zarumieniła. – To przez Encyklopedystów. Grzebali w moim sprzęcie, przestawiając, co tylko się da. Zaraz to naprawię – powiedziała, wyraźnie skupiając się na opcjach systemowych.
– Gotowe – odparła, tym razem pięknym, niskim żeńskim głosem. W kompozycji gwiazd gwiazdozbioru Piramidy wyglądała bardzo atrakcyjnie, nie mniej nie w guście żarbota. Nie mógł jej jednak odmówić
wdzięku – wtedy miałby do siebie żal o kłamstwo.
– Nazywam się π – wygłosiła z pięknym akcentem. – Pochodzę z planety Graizer w galaktyce Zielonej
Mżawki. Graizerzy zbudowali nas, abyśmy stali na wysokich latarniach, rozmieszczonych na całym
globie i podgrzewali słońce. Graizer bowiem nie posiadała naturalnego słońca i Graizerzy zbudowali sztuczne, doładowywane naszym światłem.
– Zgaduję, że was również dopadł statek matka? – domyślił się Livintin, a π potwierdziła skinieniem
latarki.
– Najgorsze jest to, że nie zaatakowali nas niespodziewanie. – Na samą myśl o przeszłych wydarzeniach
π zrobiło się przykro. – Wszyscy latarnicy widzieli całą sytuację i próbowali stopić tytanowego kolosa,
jednak na próżno. On mknął dalej, a kiedy otworzył paszczę… – spuściła markotnie głowę.
– Zaatakujmy to coś! – zawadiacko wykrzyknął żarbot. Później dopiero zdał sobie sprawę, że nie mają
ani transportu, ani czegoś równie wielkiego jak tamta piekielna maszyna, by zrobić na jej pilotach
wrażenie.
– Encyklarki nie da się ot tak zdobyć. Potęga tkwi w panelu zarządzania w jej wnętrzu. Administrator,
dowódca maszyny i każdego jej sektora, ma pod sobą piątkę Moderatorów, a ci z kolei przyglądają się
pracy Użytkowników.
– Użytkownicy to najniższa hierarchia?
– I tak, i nie – odparła tajemniczo. – Owszem, Administrator i Moderatorzy mogą dawać im ostrzeżenia,
ale bez Użytkowników Encyklarka nie ma szansy istnieć. Jedni Użytkownicy są wyżsi rangą od drugich
w zależności, ile złapanych obiektów sprecyzują. Udało mi się wydostać z kuli, w której mnie zamknęli,
gdyż kiedy mnie nie obserwowali, naświetlałam jeden punkt, aż wreszcie udało mi się go roztopić.
„Punkty” pomyślał Livintin. „Te małe, intensywne świecące punkciki, które widziałem. Teraz w jednym z nich zapewne przesiaduje Renè”.
–Muszę pomóc memu towarzyszowi! Przysięgam na swój system głośności, że mi się uda!
π uspokajała Livintina, ale ten nakręcił się zbyt bardzo, by jakiekolwiek słowa mogły na niego zadziałać. System komend, ułożony w jego głowie, wspominał wyłącznie o zemście i natychmiastowym ataku.
Latarniczka rozumiała ten ból, bo choć trzymała złe emocje najgłębiej, jak umiała, sama tęskniła za kompanem, którego zamknięto w Encyklarce. Zresztą, nie za nim jedynym – tęskniła za wszystkimi latarnikami, których przechowywano w Poczekalni jako dodatkowe pliki do wykorzystania. Miała nadzieję, że
żyją.
– Siedząc w środku przezroczystej kuli, myślałam tylko o sobie – wyjawiła. – A teraz, kiedy wy9
dostałam się na zewnątrz, zaczęłam mieć do siebie żal. Wszak mój horror już minął, a reszta istot siedzi
tam, czekając na ratunek.
– Więc wsiądźmy na deskę i spuśćmy im łomot! Domyślam się, gdzie Encyklopedyści mogli się zatrzymać!
Livintin nigdy wcześniej nie przebywał w galaktyce Myterior, jednak z zasłyszanych opowieści wyciągnął kilka wniosków. Łatwo zapamiętać fakty z galaktyki o tak małej ilości ciekawych ciał niebieskich. Niektórzy podróżnicy twierdzili, jakoby widzieli na nienazwanej, mroźnej planecie organizm z chlorofilem zamiast krwi. Jedni, rzekomo naoczni świadkowie widzieli jedynie jego kolczasty ogon, inni liściastą twarz. Żarbot natychmiast opowiedział o tym π.
– Roślina? W takim klimacie? – latarniczka szczerze wątpiła, że coś takiego mogłoby być możliwe.
– Nie gwarantuję, że ona żyje tam naprawdę, ale możliwe, że Encyklopedyści w to wierzą i chcą ją pozyskać do kolekcji.
– To nie zmienia faktu, że deska nie pociągnie zbyt długo, na pewno nie tyle, abyśmy się tam dostali. – π
pogładziła kolorową deskę, prezentując jej pęknięcia, rozgałęziające się niczym konary dorodnego drzewa. Encyklopedyści z pokładu zawsze badali organizmy wyłapane w przestrzeni, a akurat deska zainteresowała ich najbardziej; jako jednak że w ich uznaniu stanowiła integralną część latarniczki, postanowili nie tworzyć dla niej osobnego lokum.
Latające odłamki rozprzestrzeniały się po całej galaktyce. Niektórych bil było po prostu zbyt dużo, a
Strażnicy woleli grać uczciwe, więc wysadzali zbędne planety swoimi mocami. Czasami nawet dało się
dostrzec na jakimś odłamku resztki twardych korzeni albo wgłębienia po gejzerach.
– Jak myślisz, gdzie doszlibyśmy tym połamanym traktem? – spytał Livintin, a żarówka zaświeciła mu
w akcie pomysłu.
– Nie wiem – mruknęła latarniczka – ale według moich przypuszczeń ułożenie tych skał jest kwestią
przypadku. Raczej niemożliwe, żeby zaprowadziły nas prosto do celu.
– Prosto do celu pewnie nie – odparł żarbot – lecz możemy przejść się kawałek, a później użyć ostatków
mocy z deski; tyle, ile zdołamy z niej wykrzesać.
– Brzmi ryzykownie, ale… podoba mi się. Zresztą, i tak nie wpadłabym na nic lepszego.
Podróż po skałach trwała dosyć długo, chociaż być może wynikało to z faktu, iż skoki z platformy na
platformę naprawdę mogą zamęczyć nawet najsilniejszą maszynę. Niektóre z nich kruszyły się i rozpadały na drobne kawałki, inne straszyły ostrymi stalagmitami.
Wreszcie dwójka śmiałków przystanęła, aby zmniejszyć zużycie procesora. W przeciwnym wypadku
ich głowy mogłyby zapalić się jak pochodnie, a przecież nikt tego nie chciał.
– Ty też masz elektroniczną encyklopedię w systemie? – zagaił Livintin, aby wokoło nie zapanowała
niezręczna cisza.
– Nie – zaprzeczyła π. – Nas, latarników, nie obchodzą inne światy, choć zdajemy sobie sprawę, że są
10
bardzo ważne. Skupiamy się tylko na słońcu Graizera – to nasze życie, to nasze przeznaczenie.
– Mnie nie oszukasz – zaśmiał się żarbot, ostentacyjnie bawiąc się otwieranym palcem. – Używasz języka
rasy ludzi, a oni pochodzą z Ziemi. Czyli jednak inne światy cię kręcą.
π przeskoczyła na odłamek z bazaltowych kolumn, dając znak, że nadszedł kres odpoczynku.
– Taki język miałam w bazie od swoich narodzin. Po prostu uznałam, że jest łatwy do przyswojenia.
Tyle w tym temacie. – Przeskoczyła na kolejny odłamek, tym razem onyksowy. – I mylisz się, drogi
Livintinie, ludzie nie mieszkają tylko na Ziemi. Istnieje wiele galaktyk, gdzie również występuje ta rasa.
Niektórzy są bladzi, inni żółci, bywają nawet koloru wrzosowego.
– Wiele wiesz jak na kogoś, kogo „nie obchodzą inne światy” – zachichotał żarbot i rozmowa na tym się
zakończyła.
Livintin wiedział, w którą stronę powinni podążać – przelatując na Renè, mijał białą śnieżkę o
lodowym jądrze i dobrze zapamiętał jej położenie.
Wreszcie, po około dwóch godzinach, odnaleźli ją. Tu musieli już zdać się na gwiezdną deskę i ostatek
jej siły. Najgorsze jednak było to, że absolutnie nie mieli pojęcia, w którym dokładnie miejscu wylądowała Encyklarka. Bo przecież musiała wylądować, skoro ich cel zapewne chował się w lodowych jaskiniach. Ciekawski żarbot zawsze zadawał napotkanym podróżnikom wiele pytań, a że miał dużo wolnego miejsca na dysku, wynotował to, co trzeba. Wiele osób uważało, że roślina ta rośnie wyłącznie w
hermetycznie zamkniętych miejscach – należało więc to sprawdzić.
Deska, trzeszcząc i szczebiocząc, przebiła się przez powłokę atmosfery. Wszędzie rozprzestrzeniał się
smród gazu statku matki, który stanowił swoistą drogę do upragnionego celu.
Odór ten przypominał połączenie palonego węgla i kuchenki gazowej, którą ktoś zapomniał wyłączyć.
Białe chmury unoszące się nad całą planetą w jednym jedynym miejscu tworzyły okrągłą lukę – Encyklopedyści przebili się właśnie przez ten obszar i najwyraźniej nie przypuszczali, że zdekonspirowali
się na całej linii.
Z deski odleciało kilka kawałków. Livintin trzymał się mocno π, obejmując ją za metaliczną talię. Byli
coraz bliżej śnieżnego lądu. I wtedy dopiero dwójka poczuła, jak strasznie niska panuje tam temperatura –
żadne zwierzę nie miało szansy przeżyć tu dłużej niż dnia, a i dobicie do dnia zdawało się nie lada wyczynem.
Roboty włączyły systemowe ogrzewanie i zimno nieco osłabło.
Przy potężnych lodowcach, ciężarem przygniatając lekką glebę, stała ona – groźna, świecąca Encyklarka, jednak tym razem dwóch siłaczy nie otwarło jej paszczy. Na zewnątrz czekała ekspedycja złożona z
Moderatora i piętnastu Użytkowników.
Livintin i π przycupnęli za wysoką szarą skałą. Stamtąd widzieli niemal wszystko, łącznie z wyglądem
Encyklopedystów: głowę mieli dość dużą, a jej górna część była wiśniową galaretą, zapewne bardzo delikatną, o czym świadczyły hełmy; unosili się lekko nad podłożem, poruszając sześcioma mackami; posiadali błoniaste dłonie, a ubrani byli w niebieskie szaty. Moderator wyraźnie odstawał od reszty, ponie11
waż był większy i nosił żelazny pancerz. Wyglądało na to, że przekazują sobie jakieś treści za pośrednictwem prostokątnych urządzeń.
– Oni nie potrafią już normalnie mówić – wyjaśniła latarniczka. – Ponoć ich język brzmiał pięknie, ale
odkąd podróżują Encyklarką, porozumiewają się za pomocą Mowobotów. Jeśli coś nie jest w nich zawarte, to znaczy, że nie istnieje: związki, wydarzenia, komendy czy zdjęcia.
– To straszne. – Żarbot, mimo iż nie posiadał włosów, w tej chwili czuł, jakby się mu jeżyły. – Choć być
może da się to jakoś wykorzystać przeciw nim.
Kilku Użytkowników skierowało się na południe, kilku na północ, lodowiec posiadał bowiem wąwozy
po obu stronach, a po każdej z nich mogła znajdować się tajemnicza roślina. Roboty przeczekały jeszcze
chwilę, a że Moderator cały czas unosił się nad twardym lodem, nie mogły przemieścić się dalej. Deska
nie nadawała się już do lotu.
π włączyła swą żarówkę i dyskretnie nakierowała ją tuż za plecy Moderatora, który w owej chwili śledził poczynania Użytkowników na ekranie małego urządzenia. Wyglądał na dosyć silnego, ale ogólne
uzależnienie od małej technologicznej zabawki mogłoby go osłabić. Co prawda dwójka muskularnych
Encyklopedystów, zwanych Weryfikatorami, stała przy paszczy Encyklarki, jednak spiczaste góry przesłaniały im widok, a oni sami reagowali na otaczającą ich przestrzeń raczej flegmatycznie.
Latarniczka zaczęła podgrzewać lód pod mackami Moderatora – może umiał się on unosić nad stałą powierzchnią, lecz wodzie nie potrafiłby sprostać w żaden sposób. Livintin natomiast zaczął odczytywać
nieświadomie poprzez system komunikaty pochodzące od ekspedycji. Bał się, że może przez to się ujawnić, ale sygnał nasilał się i nasilał.
Veritas_Durgo: Co wy tam do cholery robicie, ha?
Zerester83: moja ekpedycja nizcego nie odkryla, sri Durgo
Veritas_Durgo: Zerester, naucz się pisać! Bo znowu dostaniesz bana! Chcesz tego?
$ebastus93: Chyba to znaleźliśmy! :D :D
flernej1234: Rusza się jak te obślizgłe istoty z planety Frugia. Trochę zaczynam się bać…
$ebastus93: Bierzcie go! Szybko, użyjcie rękawic. Szybko! Nie może się wyrwać.
Veritas_Durgo: Do $ebastus93: Trzymajcie cel tak, aby się nie wydostał, w przeciwnym wypadku posypią się warny. I na przyszłość proszę uwzględniać całość wydarzeń, a nie tylko emocje.
tyminka: Od kiedy rośliny rosną na takich planetach?
flernej1234: tyminka, kochanie, daruj sobie. Przecież Regulamin wymaga wstępnego zapoznania się z
obiektem… xD
Veritas_Durgo: A więc, tyminka zaniechała zapoznania się z celem, czyli złamała podstawowy punkt.
12
Na umieszczenie globornicy siorbowatej pod literą „S” jeszcze mógłbym przymknąć oko, ale widzę, że ty
nie chcesz się zmienić. Myślę, że tygodniowy ban nauczy cię pokory. Dostaniesz go zaraz po wejściu na
pokład.
tyminka: Wielkie dzięki, flernej, że wspomniałeś o Regulaminie… <zły>
flernej1234: ale to twoja wina! :P Po co zadajesz takie pytania, kochana?
flernej1234: Ech…
– Hej, żarbocie, ocknij się! – π potrząsnęła Livintinem, powodując, że ten spojrzał się na nią tępo (a
raczej to ona podejrzewała, że tak właśnie na nią spoglądał).
– Treści – majaczył. – Czytam treści… Nie chcę, ale je czytam i wchłaniam. Złapali ją – oznajmił tym
razem z pełną świadomością. A tymczasem lód pod Moderatorem w bardzo wolnym tempie zmieniał stan
skupienia. Latartniczka zrozumiała, że kosmita musiałby stać w tym miejscu przez całe wieki, zanim poczułby zabójczo zimny dotyk głębin. Strzał palcem z kolei spowodowałby zbyt duży huk.
Encyklopedyści za pomocą śmiesznie dużych rękawic tworzyli zygzakowate słupy energii, podobne do
elektryczności, które drugim końcem trzymały kolczastą roślinę. Wiła się ona i szamotała, krusząc
lodowiec ze wszystkich stron. Miała dużą przewagę nad Encyklopedystami, przynajmniej do czasu pojawienia się drugiej ekspedycji i dużej pomocy Moderatora.
Płatki stworzenia dysponowały bezzębną paszczą, sama zaś roślinna głowa wyglądała jak tulipan, który
nałykał się zbyt dużej ilości pestycydów. No i odgłos wydawany z jego paszczy – z pozoru brzmiał złowieszczo, jednak zarówno żarbot jak i π dostrzegli w nim ryk przerażenia, wręcz prośbę o pozostawienie go
w miejscu, gdzie dotąd żył.
Latarniczka szybko pochwyciła Livintina za rękę i oboje pognali na wprost długiego cielska roślinnej
bestii. π, mimo zawahania ze strony żarbota, nie zastanawiała się długo i razem z nim ukryła się w jednym z liści, który z wyraźnym łakomstwem pochłonął ich do środka.
– Dobrze pomyślane – przyznał Livintin, lecz zaraz dodał: – A co zrobimy później, kiedy obiekt przejdzie
dezynfekcję i znajdziemy się we wnętrzu Encyklarki? Oni na pewno dysponują jakąś niebagatelnych kalibrów bronią.
– Czasami to impuls rodzi plany – odpowiedziała cicho latarniczka, gładząc wnętrze liściastego pyska,
sygnalizując tym zarazem, że nie ma ona złych intencji.
Co stało się później, roboty mogły tylko przypuszczać. Cały czas siedziały w ciemnozielonej gębie,
czekając na odpowiedni moment. Jakaś nieprzyjemna fala energii przeszłą po całej ich powłoce – zapewne pochodziła ona ze spiczastych działek odkażających. Następnie pojawił się błysk, który ustał szybciej,
niż zdążył się zacząć.
Roślina nie szamotała się tak jak wcześniej, najwidoczniej została czymś uśpiona. Nadal jednak prze13
suwała się za sprawą czyjejś siły. Jej liście były zimne, bowiem przechowywały w sobie ogromny
lodowatej, arktycznej wody.
Minęło siedem minut, a sytuacja nadal się nie zmieniła. W dalszym ciągu gdzieś się przemieszczali,
niepewni swojego losu. Dopiero po kolejnych trzech minutach roślina mocno uderzyła łodygą o twardą
podłogę.
Livintin zdołał odczytać komunikaty, nadawane w pobliżu:
Veritas_Durgo: Melduję, iż cel został osiągnięty, Administratorze. Teraz wystarczy tylko przyporządkować obiektowi odpowiednią nazwę ;).
JaKiMeRu: Pogratulowałbym ci Durgo, lecz żadne podlizywanie się i żadna emotikonka nie sprawi, że
obiekt: Latarniczka wróci do naszej bazy. Zresztą nagana dotyczy nie tylko ciebie, ale wszystkich Moderatorów.
Veritas_Durgo: Na usprawiedliwienie mogę tylko zaznaczyć, że po raz pierwszy spotkaliśmy się z taka
sytuacją. To nigdy dotąd się nei zdarzał0…
JaKiMeRu: Po twych błędach widać, że tylko grasz srogiego. Denerwujesz się, prawda? Utrata posady
nie byłaby po twojej myśli, co? Jako Użytkownik i tak byłbyś potężny, ale przecież nie tak potężny jak
teraz. Wiesz, czasami zastanawiam się, czy tego panelu dyskusyjnego nie odblokować dla szerszej
publiczności. Zobaczyliby, jaki jesteś naprawdę.
Veritas_Durgo: Proszę, nie
JaKiMeRu: Tym razem ci odpuszczę – znaj moją łaskę. Ale pamiętaj: mam dostęp do całego panelu zarządzania, mogę cię zablokować, lecz mogę też uczynić szereg gorszych rzeczy… Na przykład usunąć ci
konto.
Przekaz zaniknął i żarbotowi nie udało się już niczego więcej odczytać. Ale przynajmniej odkrył jedną
bardzo ważną rzecz – oto znajduje się w miejscu, gdzie jedno nieumyślne kliknięcie w panelu zarządzania może spowodować zamęt w całej Encyklarce. Razem z π próbował myśleć trzeźwo i perspektywicznie, a siedząc tu, gdzie siedział w tej chwili, przychodziło to niełatwo.
– Wychodzimy! – zadecydowała rezolutnie π, próbując pociągnąć za sobą opornego Livintina. Normalnie próbowałby z rozwagą wyjaśnić, że nie można tak ryzykować, lecz przecież gdzieś tam we wnętrzu
statku czekał na niego Renè i bogowie jedni wiedzą, co za nieszczęścia się mu tam przytrafiały.
Tak więc wyszli, rozwierając paszczę, która uśpiona bez oporu pozwoliła im się wydostać. To, co zobaczyli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Stali na ogromnym metalowym blacie pokrytym czymś w
rodzaju półmisków. wszystkie one były puste, lecz zapewne wcześniej skrywały w sobie szybciej zdobyte
„łupy”. Nad żarłoczną rośliną latał cyfrowy zielony napis: „Superior Arastarata”. Dwójka robotów pomyślała, że tak właśnie brzmi prawdziwa nazwa tej istoty, tylko skąd Administrator wiedział o tym
wszystkim? I kim był przed zbudowaniem Encyklarki?
14
Około stu pięćdziesięciu metrów dalej na gigantycznym krześle siedział równie olbrzymi Encyklopedysta. Był skierowany plecami, ponieważ właśnie zajmowała go kwestia wzmocnienia zabezpieczeń systemowych, lecz nawet w takiej pozycji nie sposób było nie zauważyć jego hełmu, ten bowiem
przypominał mechaniczny nemes. Na nim tkwiły trzy małe satelity, ale nie wiadomo, czy rzeczywiście
dawały mu jakieś dodatkowe umiejętności, czy raczej miały wyłącznie znaczenie symboliczne.
Livintin i π wygramolili się z naczynia i po cichutku zeskoczyli na blat. Każdy ich krok tworzył zielone
kółka, które po chwili znikały, jak gdyby wcześniej w ogóle się nie pojawiły.
– Tylko poprzez panel administracyjny zdołamy cokolwiek zdziałać – wyszeptał żarbot, wskazując na
wirtualny, hologramowy ekran. – Na pewno dzięki niemu można uwolnić wszystkie te stworzenia, które
przesiadują w kulistych kapsułach.
– Widzisz tego kolosa? Dla niego twoje naboje są jak pestki.
– A ty, kiedy się tu zjawiłaś pierwszy raz, nie myślałaś o ucieczce?
– Neutralizator jonowy całkowicie mnie wyłączył i nie pamiętam absolutnie niczego związanego z tym
miejscem.
Z drżeniem w metalowych ciałach podchodzili coraz bliżej i bliżej. Administrator w każdej chwili mógł
się obrócić, lecz całkowicie wciągnęła go własna praca. Jedno z jego błękitnych ramion opierało się bezpośrednio o stół tak, że dało się na nią wspiąć, co też intruzi natychmiast wcielili w życie.
Olbrzym w pierwszej chwili nie poczuł obecności obcych ciał na swojej kończynie, dopóki nie pojawiło
się uporczywe swędzenie. Podrapał się. To wystarczyło, żeby latarniczka i żarbot przedostali się na jego
drugą rękę, a stamtąd na bark ukryty za czerwoną szatą. Już mieli schować się za kołnierz, gdy nagle zorientowali się, co znajduje się tuż nad nimi i pod nimi – setki Encyklopedystów; poruszali się tam i sam,
zajęci własnymi sprawami, najczęściej wpatrując się w elektroniczny prostokąt.
Jednakże kilku pomniejszych z nich zerknęło na dół i odkryło, że dzieje się tam coś nadzwyczaj dla
nich niedobrego. Już mieli wysłać Administratorowi prywatną wiadomość, kiedy Livintin wypuścił z
łopatki ostatnią toksyczną rakietę, jaką posiadał, celując na wprost ich skupiska.
Pocisk pomknął, pozostawiwszy za sobą zielony, trujący dym, ale nie uderzył w kosmitów, gdyż ci
dzięki rękawicom unieszkodliwili go zaraz po tym, jak zbliżył się do nich na odpowiednią odległość.
Energia w niego włożona była tak silna, że rakieta eksplodowała, odciągając Administratora od rutynowych czynności.
Ogromna głowa przekręciła się, jej wzrok wyraźnie wyznaczał odcinek, gdzie oczy stanowiły początek,
a dwójka metalowych włamywaczy koniec. Wokół zaroiło się od małych Encyklopedystów unoszących
się nad przezroczystymi platformami.
Administrator mógłby z całą prostotą, bez mniejszego zastanowienia strzepnąć parę metalicznych
pcheł, a jednak nie uczynił tego. Jako kreator Encyklarki musiał dawać innym przykład, bo choć większość się go bała, to zarówno jego jak i zwykłych Użytkowników obowiązywały te same regulaminowe
prawa. Żył tu jako badacz, a więc nie uważał, iż jakaś rzecz mogłaby być nieistotna – wszystko się ze sobą łączyło na swój czasem odległy sposób. Pchły te wyglądały na o wiele większe niż ich ziemski gatu15
nek, choć Administrator nigdy nie widział tych zwierząt na żywo – zakładał jednak, że te tutaj nie pochodziły z tej planety.
Trudno zresztą się dziwić, gdyż prócz władania Encyklarką jedyna rzecz, jaką się zajmował, polegała
na piciu gazowanych toksyn z aluminiowych puszek, a także jedzenia pizzy z dodatkiem rozbitym statków (ot, taka posypka). Praktycznie nie ruszał się z miejsca, tkwiąc z głową wpatrzoną w ekran. Gdyby
był normalnego wzrostu, uznano by go za najbardziej szpetnego Encyklopedystę w całej Encyklarce, bo
aparycją nawet nie próbował grzeszyć.
–Rozsądek podpowiada mi, że to już koniec, ale jakiś złośliwy, demoniczny plik o nazwie „Skacz”
strasznie kusi mnie do zrobienia czegoś absurdalnego.
– A więc myślimy podobnie… – przyznała z pewną szaleńczą radością π i obydwoje, trzymając się za
ręce, zeskoczyli w otchłanie danych Encyklarki. Przez żarówkę Livintina przechodziły setki wiadomości,
a wymieszały się one w taki sposób, że za nic nie dało się z nich niczego zrozumieć. Roiło się w nich od
wykrzykników i emotikonek.
Encyklopedyści nie wiedzieli, co zrobić, bardziej jednak prawdopodobne, iż po prostu nie mogli się poruszać na płaszczyźnie tej przestrzeni. To miejsce zarezerwowano dla Administratora i tylko on mógł od
czasu do czasu wpuścić do siebie, kogo tylko zapragnął. A teraz spoglądał na spadające, maciupeńkie robociki.
Jego ramię wyciągnęło się, pochwyciło parę intruzów, a wzrok olbrzyma utkwił w latarniczce, rozpoznając w niej kogoś, kogo już spotkał.
JaKiMeRu: Obiekt: Latarniczka… Już miałem zastąpić cię obiektem z Poczekalni i całkowicie wymazać
cię z bazy Encyklarki. Ale cóż, widzę, że wróciłaś. Wiesz, co robimy z bezsensownymi hasłami? Trafiają
one do Kosza. Lecz czasami, gdy pewne sprawy wyraźnie wykraczają poza ramy mej wspaniałomyślności, jestem gotów stać się bardziej restrykcyjny, a wówczas paszcza Administratora pochłania obiekt na
zawsze .
Livintin domyślał się, że π nie odczytała przekazu, który został jej nadany, ale nie było czasu na wyjaśnienia, a otwarta, przypominająca tunel do samego Piekła paszcza zbliżała się z całą zachłannością. Żarbot sądził, iż jako niezwykle oryginalny obiekt nie zostanie poddany karze, ale najwyraźniej Administrator, zanim go odłoży, wolał raz na zawsze zakończyć wątek nieposłusznej latarniczki. I mimo że jej
intensywne światło usilnie próbowało przypiec kolosowi migdałki, a palec żarbota ciskał kolejne naboje,
wszystkie te strzały ginęły w mroku śmiercionośnej jadaczki.
I wówczas Livintin zrobił coś, co większość uznałaby może za niezwykle idiotyczny pomysł, w tej chwili jednak to nie grało roli: żarbot zaświecił swoją żarówką, rozgrzał ją do maksymalnych możliwości,
po czym próbując zanurkować w paszczy Administratora, idealnie, niczym korek zatkał mu jamę ustną.
Encyklopedyści spoglądali, jak ich władca miota się z wytrzeszczonymi oczami, energicznie odrzuciwszy latarniczkę na blat, próbując wypluć to, co przed chwilą z taką dokładnością wpasowało się mu w
16
usta. Lecz nic nie skutkowało. Żarówka tkwiła tam, parząc go tak, że odchodził już od zmysłów.
Latał od panelu do panelu, zmieniając wszystkie ustawienia, a gdy to robił, Encyklarka zmieniała się to
w labirynt, to w jedno wielkie, puste pomieszczenie, to w bliżej nieustaloną masę. Kolory ciepłe przeradzały się w zimne, zimne w ciepłe, część Moderatorów stawała się zwykłymi Użytkownikami. Ale żadna opcja nie pozwoliła Administratorowi wyciągnąć tej przeklętej, rozgrzanej żarówki z ust!
Wreszcie wpadł na pomysł, jak rozwiązać ten problem. Łzy napływały mu do oczu. Kliknął we własny
profil i zmienił swe uprawnienia, a gdy wszystko zostało zatwierdzone, jego ciało poczęło się kurczyć, aż
Livintin wysunął się z uścisku jego ust, stając się mu równym pod względem wzrostu. Były Administrator niczego nie mógł już zmienić – cały panel zniknął jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Encyklarka bez najwyższej potęgi, jaka nią rządziła, nie miała prawa dalej istnieć, dlatego Encyklopedyści, widząc całe zajście, natychmiast popędzili w kierunku myśliwców i ratunkowych kapsuł,
by opuścić to martwe już miejsce.
JaKiMeRu: Nie! Proszę, wracajcie! Wszystko da się naprawić!
Jednak nie, nie dało się naprawić – to był koniec.
Kosmita spojrzał na Livintina i π z wściekłością, jakiej jego dotychczasowe dystyngowanie nie pozwalało mu okazywać. W pewnym momencie przez myśl przeszło mu nawet, aby pozbyć się ich w rekompensacie za doznane krzywdy, ale nie mógł, gdyż nie posiadał broni. A świat poza Encyklarką? O
nie, on nie był dla niego. To Encyklarka stanowiła całość jego egzystencji.
Spojrzał jeszcze raz na roboty, po czym podleciał do okna. Otworzył je, by wyskoczyć i całkowicie
stracić dech. Ta misja zakończyła się powodzeniem.
A zanim żarbot w oszołomieniu zdążył cokolwiek powiedzieć, Encyklarka zaczęła się trząść przy syrenie alarmu, zmierzając prosto na śnieżną planetę. Wszystkie obiekty z przezroczystych kul, a także z
Archiwum oraz Poczekalni, która w tej chwili przypominała raczej gigantyczną salę gimnastyczną, uwolniły się i teraz w popłochu biegały, gdzie tylko mogły. Niektóre także latały, a te pozbawione skłonności
ruchowych kontemplowały na temat tego, co właściwie powinny zrobić.
π po raz kolejny pochwyciła żarbota za dłoń, nakazując:
– Za mną! – latarniczka nigdy dotąd nie zawiodła, więc i tym razem należało jej zaufać. Jednak ogólny
brak otwartych ścieżek zniweczył cały plan.
I nagle, mknąc na szerokich fioletowych skrzydłach, Renè przebił się przez zamknięte przejście, a już
po niecałych dziesięciu sekundach zarówno żarbot jak i latarniczka zasiadali na jego grzbiecie.
– Mua wyczułby cię na rok świetlny – zaśmiał się gad, lecz nagle jego wyraz paszczy się zmienił. – Zanim opowiesz mi, kamracie, o swych przygodach, s' il vous plait – wydostańmy się stąd.
17
– Na pokładzie znajduje się wiele niewinnych stworzeń – oznajmił Livintin, kiedy znaleźli się w jednym
ze skrzydeł. Rzeczywiście, na różnorodność gatunkową nie można było narzekać. Kolorowe postacie o
mackach, skrzydłach, szponach i skorupach próbowały wzajemnie dojść do porozumienia.
– Musimy dostać się do Poczekalni – stwierdziła π – znajdziemy tam osoby, które nam pomogą.
– Niby czemu mua miałby ci ufać? – zawarczał fioletowy smok.
– Stoi po naszej stronie. Dzięki niej dostałem się na pokład. – To oświadczenie wystarczyło, aby Renè
przekonał się co do intencji pasażerki.
Encyklarka nadal pędziła w kierunku śnieżnej kuli.
Smok wraz z pasażerami, kierując się zawiłymi zakrętami, dostał się wreszcie do lekko rdzewiejącego
pomieszczenia, gdzie w okropnym warunkach przetrzymywano pozostałych więźniów. Były nawet
cyborgi pochodzące z Kadjumo, wszystkie jednak zbyt wycieńczone, by atakować.
π wychyliła się i bacznym wzrokiem wypatrywała swych pobratymców, a kiedy wreszcie znalazła ich,
zeskoczyła i popędziła do nieco wyższego od niej latarnika, tonąc w jego uścisku.
– Ω! – jej mechaniczne serce uradowało się i wtedy żarbot zrozumiał, że to jej życiowy partner. Nie wiedział, czy wyczytał to z uścisku, czy z serdeczności, jaka biła z całej sytuacji, a może po prostu roboty potrafią – wbrew niektórym naukowym teoriom – wyczytać miłość jak z książki.
– Trzymali nas w okrągłych kulach, każdego osobno – rzekł latarnik potężnym barytonem – dopiero
przed chwilą zniknęły, jak gdyby coś je rozpuściło.
– Udało nam się pokonać Administratora – odparła latarniczka, wychodząc z objęć Ω – lecz i teraz grozi
nam niebezpieczeństwo. Potrzeba całej naszej mocy, aby uchronić tysiące istnień przed rozbiciem Encyklarki.
Na te słowa mężny latarnik donośnie zakomunikował wszystkim braciom i siostrom, by połączyli się w
pary, tak więc każdy nie omieszkał się tego nie zrobić, a po wykonaniu polecenia okazało się, iż nie ma
robota, któryby nie posiadał partnera bądź partnerki.
Za pomocą długich, grubych kabli, umieszczonych w zwiniętych kłębkach na plecach latarników, podłączyli się oni do gniazdek na plecach latarniczek, co spowodowało, że silna fala elektryczności przebiegła przez cały statek.
Nie raziła swoją mocą, nie oślepiała ani nie wzbudzała grozy. Przenosiła jakieś wyjątkowe informacje,
które czasami utrwalały się w umysłach tych, którzy znajdowali się w pobliżu. I w tym momencie Encyklarka przestała spadać, ustabilizowała się, a jej lot w pełni podlegał myślom białych metalicznych
stworzeń. Livintin wraz z fioletowym smokiem przyjęli do własnych umysłów dużą dawkę wiadomości,
która potem zanikła w większej części, a jednak mały jej pierwiastek pozostał gdzieś tam w podświadomości.
***
18
Minął dzień. W kosmosie zawsze trudno stwierdził konkretny przedział czasowy, lecz żarbot był absolutnie pewien, że zaledwie doba dzieliła go od poprzednich wydarzeń. I był pewien również tego, że jego
poboczna misja dobiegła końca, a główny cel, do którego dążył z Renè, nie został jeszcze osiągnięty i jako robot wyjątkowo honorowy powinien tę sprawę doprowadzić do końca.
Część latarników odpoczywała, podczas gdy reszta nadal sterowała Encyklarką. Nowo porwanej roślinie zwrócono wolność, pozostawiwszy ją wśród lodowych skał.
π stale rozmawiała z Ω, w końcu tak długi okres rozłąki wpłynął na nią w znaczący sposób. Żarbot
przedtem czuł się trochę zakłopotany, bo – nie był tego pewien, ale dałby żarówkę, że tak właśnie prezentowały się jego uczucia – przez cały czas, kiedy planował za plecami Encyklopedystów, czuł się zakochany. Ale cóż, cieszyło go szczęście latarniczki i nie zamierzał go burzyć.
Akurat, kiedy o niej myślał, π podeszła do niego. Na jej żarówce, gdyby wizualnie było to możliwe,
prezentowałby się teraz uśmiech:
– Dokąd zmierzacie? – spytał, choć to ona chciała pierwsza się odezwać.
– Rozwieziemy wszystkie istoty na ich rodzime planet – odpowiedziała – a potem… A potem wrócimy
do naszego świata – ktoś musi zająć się słońcem, aby Graizer nie skąpał się w wiecznym mroku.
– Ja i Renè pobędziemy jeszcze chwilę na pokładzie: dzień lub dwa. Jeśli oczywiście pozwolisz.
– Oczywiście, głuptasie – zaśmiała się. – Przecież jesteś naszym przyjacielem – później jednak jakby
spochmurniała. – A więc twoja misja nadal trwa, tak?
– Owszem. Złożyłem obietnicę i niech spali mi się dysk twardy, niech ikonki wymieszają mi się na pasku
startowym, ale dotrzymam słowa! Mam jednak nadzieję, że kiedyś cię jeszcze zobaczę.
– Więc gdy już wypełnisz swoją misję, możesz zajrzeć na Graizer, a na pewno powitamy cię tam, jak
trzeba.
Livintin pozostał tam jeszcze dzień. A kiedy Encyklarka wylądowała na najbliższej planecie, dosiadł
Renè i odleciał, uprzednio żegnając się z nowymi przyjaciółmi. Nie sądził, iż ich drogi jeszcze się zejdą, a
jednak los wkrótce zadecyduje inaczej. Demiurg żywił bowiem inny plan.
Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest
stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z
dnia 4 lutego 1994r.).
Dragotrim, dodano 28.08.2013 19:11
Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.
19

Podobne dokumenty