Pobierz - Portal Pisarski

Transkrypt

Pobierz - Portal Pisarski
Dzień jak co dzień — ipsylon
- Miałem sen.
Kobieta przewróciła się na drugi bok. Kołdra zsunęła się z pleców, odsłaniając gładką, nagą skórę
ramion. Ramiączko koszulki powędrowało na spotkanie z łokciem i w tej pozie żona Devina wyglądała
bardzo seksownie. A ona dziwi się, że mam problemy z pamięcią w łóżku, pomyślał. Przez okno wpadał
lekki powiew słonecznego poranka, niósł ze sobą zapowiedź ciepłego letniego dnia, zapachy tętniącego z
samego rana miasta i odgłosy codziennego wyścigu szczurów, czyli wszystkiego, czego po paru latach
mieszkania przy głównej ulicy w centrum zaczyna się nienawidzić. Autobus właśnie odjeżdżał z przystanku po drugiej stronie Crowley Avenue; ciężki ryk wchodzącego na wysokie obroty diesla przetoczył
się po okolicy. Devin niemal czuł smród spalin i widział kłęby czarnego dymu, który teraz wciąga jakiś
kierowca, posyłając pasażerów wraz z wodzirejem tej masowej wyprawy do wszystkich diabłów. Na odcinku trzech kilometrów prostej drogi były trzy przystanki, autobusy w centrum, gdzie młody psycholog
odkupił po okazyjnej cenie niewielki dom (super cena, mega umeblowanie i git lokalizacja – zapewniał
poprzedni właściciel), krążyły co kwadrans. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie oni wszyscy jeździli czy z
jakiej dziury wychodzili, ale każdy kurs zabierał mnóstwo ludzi; przystanek stał pusty przez ponad dziesięć minut, po czym z zaułków, na kilka chwil przed pojawieniem się kopcącej kupy żelastwa, ludzie po
prostu się schodzili, jak sępy do padliny.
- Jaki sen? – zapytała Lily, mówiąc bardziej do poduszki niż do niego.
- Nie pamiętam dokładnie, sporo szczegółów się zatarło.
Prychnęła i mocniej wtuliła się w poduszkę. On złożył ręce pod głowę i wpatrywał się w sufit. Na zewnątrz ktoś przeciągle zatrąbił, później w powietrze posypała się lawina przekleństw. Odetnij się od tego,
pomyślał, i skup się na tym, co jest w twoim zasięgu. Łóżko spokojnie mogłoby zmieścić trzy osoby, mimo to para leżała blisko siebie, Devin czuł kształt pośladków żony pocierających się o jego miednicę.
Lily wierciła się jeszcze przez chwilę, dopóki nie przywarła do męża jak największą powierzchnią ciała.
Wymamrotała coś w języku niezrozumiałym nawet dla siebie i głośno westchnęła.
- Co mówiłaś?
Znowu dialekt mieszkańca Alkolandii na ostrym gazie.
- Jeszcze raz – ponowił.
Lily głośno wypuściła powietrze, jakby chciała mu powiedzieć „Stary, mam randkę z Morfeuszem i
właśnie bierze mnie w objęcia, więc, z łaski swojej, daj nam skończyć”, po czym odwróciła się do męża.
Zaspane spojrzenie piwnych oczu patrzyło na niego spod burzy stojących na wszystkie strony czarnych
włosów i wąskiej, pociągłej twarzy. Krótko mówiąc: objawienie.
- Powiedziałam, że może w ciągu dnia coś ci się przypomni – stwierdziła, nadymając figlarnie policzki. –
Jejku, czy tobie wszystko trzeba po stokroć powtarzać?
- Co? – odparował i zanim wątła dłoń Lily zdążyła trafić go w żebra, zeskoczył z łóżka, pociągając kołdrę
ze sobą. Lekka narzuta spadła z materaca i dwudziestoparolatka leżała na prześcieradle w jedwabnej koszuli nocnej, młócąc zgrabnymi nogami w powietrzu. W tym momencie przypominała dziecko, które
czuły ojciec wkręcił do zabawy w rowerek. Devin uwielbiał jej drzemiący pod przykrywką młodzieńczej
naiwności twardy charakter. Poślubił prawdziwego śpiocha, wiele razy śmiał się do rozpuku, budząc ją
chwilę po rozwrzeszczanym plastikowym gównie. Sygnał psychodelicznego radiowozu dudnił mu w
głowie już kilka sekund po uruchomieniu, podczas gdy w Lily wzmagał tylko sen. W siedmiu na dziesięć
przypadków mężczyzna rzucał budzikiem z bezpośrednim zamiarem roztrzaskania go o ścianę, ale to
głupie ustrojstwo znosiło loty z wytrzymałością, której mogliby pozazdrościć najlepsi mnisi z klasztoru
Shao-Lin. Złośliwość rzeczy martwych.
Devin minął łóżko i skierował się do drzwi, przedtem odsłonił rolety, co wprawiło jego żonę w słodką hi1
sterię. Poszedł do kuchni, gdzie z szafki wyciągnął czyste filiżanki w kształcie rzekotek, najzabawniejszy
z prezentów ślubnych. Z małych pyszczków wystawały cienkie różowe języki, które ciągnęły się do samego dołu, tworząc ucho. Na spodkach wylądowały świeże torebki herbaty Earl Grey w oczekiwaniu na
wrzątek. Devin wstawił czajnik na kuchenkę i zabrał się za wyjmowanie tostów. Meble kuchenne zajmowały niewiele miejsca, metraż domu był nieubłagalny, ale dzięki kobiecym radom wszystko znajdowało
się w zasięgu ręki. To konieczność, jeśli ma się w domu śpiocha, bo wtedy wszystko trzeba robić na
ostatnią chwilę.
Mężczyzna wykładał ciepłe grzanki na talerzyki, gdy dołączyła do niego Lily. Przywitała się standardowym „sieńtopły” na granicy ziewania, wyjęła konfitury oraz mleko. Devin zalał herbatę w filiżankach i
postawił na stole. Zjedli śniadanie, choć on twierdził, że zamiast tostów chętniej schrupałby żonę, następnie ruszyli do garderoby w rytmie szumu sufitowego wentylatora.
- Dużo masz dzisiaj pacjentów? – zapytała Lily, już ubrana i uczesana.
- Dzisiaj tylko trzech, więc powinienem wrócić wcześniej. A propos pacjentów, chyba oni mi się śnili.
Żona wyraźnie się zachmurzyła
- Miałeś nie przynosić pracy do domu, tym bardziej do łóżka!
- To był dobry sen. Oni... chyba urządzili mi przyjęcie... czy coś w tym stylu – skwitował, całując Lily w
policzek, po czym założył marynarkę. – Czasem praca sama przychodzi za człowiekiem. Nazywam to Poczuciem Misji.
Zapakował teczkę z dokumentami do skórzanej torby. Ruszył do wyjścia. Spojrzał na żonę wciskającą
stopy w baleriny.
- Dobrze, że kraty w zakładzie są wystarczająco grube – powiedział, taksując ją wzrokiem.
- Idźże już, zazdrosny napaleńcu – wyrzuciła z ujmującym uśmiechem.
Kraty w Zakładzie Karnym w Derry faktycznie były nie do zgięcia, więc pod tym względem Devin mógł
się czuć spokojnie. Lily pracowała jako psycholog więzienny; biorąc pod uwagę gabaryty pensjonariuszy,
zawsze ubierała się schludnie, ale nie wyzywająco. W celach siedzieli faceci o rozmiarach Johna Coffeya
i umyśle Charlesa Mansona; zabójcza mieszanka. Zazwyczaj zachowywali się spokojnie, ale ich spojrzenia świdrowały wszystkich po drugiej stronie klatki z siłą atomowej wiertarki. Przejście przez blok pełen
zwyrodnialców to czynność, której uczyło się miesiącami, by wystarczająco przywyknąć. Myśli skazańców były tak głośne, że przez pierwszy tydzień krążyły po głowie świeżo upieczonej pani psycholog jak
natrętna mucha. „Ostra z ciebie dupcia. Będziesz umierać długo i boleśnie, zanim posiekam cię na kawałki, ale czy przedtem nie możemy się zabawić?” Gwałt wzrokowy, tak lubiła to nazywać.
Początki nie były łatwe, jak wszędzie, gdzie młoda, atrakcyjna kobieta wchodzi w męskie grono silnych
charakterów i morderczych żądzy. W takich sytuacjach fajnie byłoby mieć sześć rąk; dwie do notatek,
dwie do paralizatora i metalowej pałki, a ostatnie do szlaucha. Lily jednak poradziła sobie bez dodatkowych kończyn i po dwóch latach była nie tylko znana, ale też lubiana wśród więźniów. Nie brała krzesła
jak Jodie Foster w „Milczeniu owiec”, poza tym nasłuchała się gorszych tekstów niż „Czuję zapach
twojej cipy”. No i nie miała poparcia doktora Lectera, tylko wrogie spojrzenia psychopatów, zazdrosne
komentarze kobiet urody Donatelli Versace oraz lubieżny zez rozbieżny kierownika więzienia. Docinki
ignorowała, nieprzyzwoite propozycje władzy na dzień dobry spławiła, a chorych fantazji klientów
słuchała w uwagą i cierpliwością, zgłębiając się w nie z chłodnym profesjonalizmem. Siadała po turecku
na zimnej posadzce z poduszką zamiast krzesła, rozmawiała z socjopatami jak równy z równym, czasem
częstując ich ciastkami domowej roboty, czasem przynosząc gorącą herbatę. Nie spodobało się to władzy,
która lubiła traktować wykolejeńców jak karaluchy pod podeszwą buta; najpierw przygnieść, by owad
puścił soki, ale nie zabić, trochę maltretować, na koniec zrównać z ziemią. Lily nazwała kierownika
„Obleśnym specem od Umysłowej Gospodarki Rabunkowej” i oznajmiła, że nie ma zamiaru stosować tak
prymitywnego systemu uspołeczniania przestępców. Peter Stain, otyły zarządca budynku o wiecznie spoconej twarzy, trądziku mimo czterdziestki i skłonności do głośnego, obrzydliwego bekania, przyjął to z
2
godnym podziwu spokojem; Lily Bale nie dostała nawet nagany. Wszyscy domyślali się dlaczego.
Nadzieja umiera ostatnia.
Devin prowadził działalność w kamienicy na LaVey Street. Oprócz pomocy psychiatrycznej mieściła się
tam pracownia plastyczna zajmująca piwnicę, domowe przedszkole prowadzone przez młode małżeństwo
z Dallas, zakład krawiecki i salon fryzjerski. Budynek miał kształt średniej wielkości prostopadłościanu z
licznymi zdobieniami wokół okien i pastelowo żółtą farbą na świeżo odnowionym tynku. Devin
urzędował na trzecim piętrze, między OSTRYM SZYCIEM U MELINDY – SKROIMY CIĘ CO DO
CENTA(METRA) a WŁOCHATĄ SPRAWĄ U HARVEYA. Melinda zapewniała kompleksowe usługi
w zakresie szycia, od cerowania przeżartych majtek po kreacje z Domu Mody Forrester. Podobno nawet
sam Ridge odwiedził kiedyś zakład i wypił z właścicielką kawę, oglądając jej nowatorskie modowe pomysły, ale mówiły to starsze kobiety, które uparcie wmawiały jednemu z dzielnicowych, że na światłach
czekał kiedyś Abraham z Izaakiem i za cholerę nie wiedzieli, kiedy mają przejść. Czasami starcze mózgi
same tworzą sobie rzeczywistość. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w Derry OSTRE SZYCIE U
MELINDY – SKROIMY CIĘ CO DO CENTA(METRA) zyskało dużą renomę. Klientela dzwoniła nawet w nocy, czasem z pomysłami kompletnie nie z tej ziemi.
WŁOCHATA SPRAWA U HARVEYA również nie narzekała na zastój. Salon prowadził trzydziestoletni
przystojniak z zawadiacko przekrzywionym kapeluszem i wybielanym uśmiechem, odbijającym się w
świetle energooszczędnych żarówek. Harvey był zagorzałym ateistą, od zawsze twierdził, iż Jezus ma
długie włosy tylko dlatego, że on nie wpuścił go do siebie na strzyżenie. Początkowo spotkało się to z
ogromnym sprzeciwem, ale fryzjer kierował się zasadą „Żyj i daj żyć innym”, więc ludzie z czasem przekonali się, że nie ma zamiaru wpychać im do głowy propagandowych sloganów. Nawet starsze panie odważyły się na wizytę. Harvey odjął swoim klientkom dobre dziesięć lat i nawet im się to spodobało. Choć
doskwierał strasznie ten brak świętych obrazków, twierdziły później, plotkując przy herbacie.
Devin miał spore doświadczenie w swoim fachu. Zanim podjął studia na Wydziale Psychiatrii Uniwersytetu Stanowego w Dallas, przez cztery lata regularnie leczył się pod okiem Marie Haveen, doświadczonej
psycholog z wieloletnim stażem. Devin wychowywał się bez rodziców, większość dzieciństwa spędził na
ucieczkach z domów dziecka. Matki nie poznał. Ojciec odzywał się rzadko, a nawet wtedy nie silił na rodzicielską czułość. Ciągle powtarzał, że życie to pasmo wyborów i od tego, którą drogę obierzesz, zależy
twoja przyszłość. Nie omieszkał przy tym wypominać licznych błędów młodości. Devin kochał ojca jak
zimę i śnieg, czyli w ogóle. Kontakty ograniczył do lakonicznych telefonów raz na miesiąc, oczywiście
na koszt tatuśka. Nie narzekał na brak pieniędzy, przeciwnie, żył ponad stan, ale obciążanie staruszka,
jeszcze bogatszego niż on sam, sprawiało mu coś na kształt satysfakcji z wygranej bitwy. Cieszmy się
drobiazgami, powtarzał ojciec, a tego przykazania syn zamierzał dotrzymać z nawiązką.
Pani Haveen przez większość czasu siedziała nieruchomo i słuchała ciszy. Devin nie był rozmowny, a
kiedy już coś powiedział, patrzyła na niego z nieudolnie udawaną uwagą. Aktorka była z niej marna, psycholog jeszcze gorszy. Podczas jednej z sesji zaczął naśladować jej zachowanie i wtedy po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów lekarka wyraźnie się obruszyła.
- Te spotkania nic mi nie pomagają – stwierdził nastoletni wówczas Devin, siedząc na zapadniętym fotelu.
- Bo nie dajesz sobie pomóc – odpowiedziała obojętnie.
- Za co dostałaś ten dyplom, kobieto?
- Za ładne oczy.
Chłopak przypatrywał się jej w skupieniu, nie odrywając od niej wzroku. W końcu uśmiechnął się szeroko.
- Więc musiałaś mieć bezguście zamiast promotora – odrzekł i raz na zawsze zakończył terapię, choć w
jego przypadku to słowo było grubym niedopowiedzeniem. Spotkania były bezpłciowe jak stułbia,
jedyne, co w ciągu czterech lat z nich wyniósł, to kilka paczek papierosów swojej terapeutki, kiedy akurat
3
odwiedzała Oriona w kolejnej podróży astralnej. W młodości przeczytał „Praktyczny poradnik hipnozy” i
kilkakrotnie sprawdzał zdobyte umiejętności na rówieśnikach. Zwyczajni ludzie rzadko wchodzili w
trans, ale tępe osiłki ze starszaków oraz pani Haveen dosłownie jedli mu z ręki. Wyłudził mnóstwo
Chesterfildów, które swego czasu palił jak szalony, i jeszcze więcej drobnych na nocne seanse w przydrożnym kinie, gdzie obmacał chyba z połowę żeńskiej części miasteczka.
Opamiętał się w samą porę. Gdy nauczyciele zagrozili kolejnym powtórką roku szkolnego w tej samej
klasie, wziął się garść, nadrobił zaległości. Na studia i tak poszedł dwa lata później niż inni, ale zdobył
dyplom z wyróżnieniem. No i poznał Lily. Wszystko zaczynało trybić, jak mawiał w tamtym czasie.
Devin otworzył drzwi gabinetu i wszedł do środka. Wnętrze nie sprawiało ekskluzywnego wrażenia,
chociaż klienci zostawiali tu naprawdę grubą forsę. Był gustowny kominek na przeciwległej ścianie,
dębowe biurko po lewej oraz trzy obite materiałem fotele na prawo przy oknie. Na bladozielonych ścianach wisiały reprodukcje Magritte’a, Delvile’a i słynny „Krzyk” Muncha. Na obszernym regale przy
biurku zamiast naukowego bełkotu stały dzieła popularnych pisarzy. Literatura grozy, kryminały, fantastyka, romanse i biografie. Wielu klientów otwierało się przed terapeutą, gdy tylko wzięli je do ręki.
Część z nich cytowała swoich idoli, gdy nie potrafili wyrazić swoich uczuć słowami, niektórzy gładzili
grzbiety. Tak czy siak były niezwykle pomocne. Z sufitu zwisał szklany klosz, na podłodze kładł się
puchaty dywan w łagodnie brązowym kolorze. Było przytulnie, tak jak powinno być w takich gabinetach.
Devin usiadł za biurkiem i sprawdził korespondencję. W poniedziałki listy dosłownie wypadały ze
skrzynki po drugiej stronie drzwi. Przejrzał je, wyrzucił gruby plik reklam do kosza. Na górze coś stuknęło; przeciąg znowu zrzucił z parapetu skarbonkę na napiwki. Harvey rzadko kiedy dostawał drobne, pomarańczowa świnka od dłuższego czasu stanowiła tylko dekorację, jak porcelanowa pamiątka, której nie
chcemy wyrzucić, chociaż poza zajmowaniem miejsca nie pełni żadnej ważnej roli. Ktoś zapukał do drzwi i Devin energicznie podniósł się z fotela.
- Proszę! – krzyknął z entuzjazmem.
Do środka wszedł szczupły chłopak w wieku może dwudziestu lat. Miał na sobie sprane dżinsy i
flanelową koszulę. Psychiatra zastanawiał się, jakim cudem człowiek ubrany tak skromnie miał pieniądze
na spotkanie u kogoś takiego jak on. Ale akta dostarczone przez asystentkę się zgadzały, więc ten młody
jegomość musiał je skądś wytrząsnąć.
- Dzień dobry – powiedział donośnym, niewymuszonym głosem, po czym podszedł przywitać się z pacjentem. – Masz na imię Kari, zgadza się? Bardzo nietypowo.
- Mam zagraniczne korzenie... oraz pomysłowych rodziców – odparł młodzieniec, siląc się na uśmiech.
Devin natychmiast wychwycił tę swoistą potyczkę mimiki z własnymi emocjami i pokazał mu jeden z
trzech foteli. Co jak co, ale na ludziach to on się znał. Inaczej nie podejmowałby takiej pracy.
- Spocznij tam, proszę. Napijesz się czegoś?
- Nie trzeba, dziękuję.
Lekarz podszedł do regału, wyjął jedną z książek. Usiadł naprzeciwko klienta i podał mu ją.
- Moja ulubiona, skąd pan wiedział?
- Mów mi Devin. Na spotkaniach ważna jest luźna atmosfera, bądźmy jak koledzy w barze przy piwie.
- Nie prowadzi pan.... nie prowadzisz terapii tak jak inni – zmarszczył brwi z zakłopotania.
- Nie lubię tych starodawnych metod – podsumował. – Lekarze jak woskowe figury z notatnikami w
rękach, milczący dopóki nie usłyszą czegoś, co przypomni im suche zagadnienie ze studiów, i nie uczepią
się tego jak tonący brzytwy. Porozmawiajmy jak równy z równym. Jeśli po trzech godzinach nie będę w
stanie ci pomóc, oddam ci pieniądze za wizytę. Zawsze tak robię. Chcę, by pacjent miał świadomość, że
nie jest sam ze swoim problemem, że nie będę go częstował pseudonaukowymi wynurzeniami, których
nie zrozumie. Dlatego rozluźnij się i opowiedz mi, co cię gryzie. Nie zwracaj uwagi na poprawność; jeśli
chcesz, przeklinaj do woli, byle nie za głośno – szepnął konspiratorskim tonem – Melinda z dołu nie
przepada za, jak to określa, Mową Potoczną.
4
Entuzjazm terapeuty błyskawicznie udzielił się pacjentowi. Nikogo to nie dziwiło; właśnie z tego powodu
był najlepszym i najdroższym psychiatrą w mieście. W jego zawodowym słowniku pojęcia „Pacjenta beznadziejnego” zwyczajnie nie istniało. Wszystko sprowadza się do obserwacji, tłumaczył co dociekliwszym podopiecznym. Intuicja i inteligencja uczyniły z niego specjalistę od wszystkiego, co ze zdrowiem
psychicznym związane. Kari nie był wyjątkiem. Gdyby się nim okazał, Devin chyba rzuciłby wszystko w
diabły i zwinął interes.
- Ile mamy czasu? – zapytał chłopak.
- Ile tylko będziesz potrzebował.
Zawsze lepiej przyciągnąć ludzi, kiedy myślą, że możesz im poświęcić cały dzień. Nie muszą wiedzieć,
że w rzeczywistości lekarz odpowiednią sugestią sam wyznacza im czas potrzebny do zakończenia sesji.
Patrzy w okno, niby to zbierając myśli, sprawdza godzinę na zegarze z wieży ratuszu, dalej dopasowuje
pacjenta do wyznaczonych mu godzin. Wielokrotnie klepał swoich gości serdecznie po ramieniu i powtarzał w kółko „Naprawdę świetnie sobie dziś poradziłeś! Sam zobacz, w godzinę z haczykiem rozwiązałeś problem, który dręczył cię od ponad tygodnia. Możesz być z siebie dumny!”.
Cóż, kolacja z żoną nie mogła czekać w nieskończoność, a cel uświęca środki.
Z Karim Devin rozprawił się w dziewięćdziesiąt minut. Chłopak odżył, był wyraźnie podekscytowany,
zniknął smutas, który jeszcze nad ranem myślał o bezsensie istnienia.
- Chyba będę leciał – oznajmił jowialnym tonem. – Dzięki za wszystko, doktorku.
- Leć leć – zawtórował mu terapeuta. – I nie dziękuj, wszystkiego dokonałeś sam. Rozwiń skrzydła i ciesz
się życiem!
Trzeba przyznać, że był doskonałym naśladowcą.
Następnym pacjentem okazała się czterdziestoletnia schizofreniczka. Devin zaproponował książkę, ale
odmówiła.
- Proszę ją dać Wujkowi Ho – wskazała na pustą przestrzeń między nimi – ale inną, nie lubi mitologii.
- Ta została po poprzedniku, ale zaraz coś wymyślę.
Wziął inną pozycję i udał, że podaje ją powietrzu. Spadła na dywan, ale Sandra wydawała się zadowolona.
- Niech w końcu się czymś zajmie – prychnęła. – Ciągle powtarza mi, żebym spływała.
Depresja, schizofrenia czy Bóg wie co innego, na Devina nie było mocnych. Po kwadransie zwalczył w
pacjentce protekcjonalny ton, po półgodzinie mówili sobie po imieniu, a pod koniec sesji gawędzili ze
wszystkimi towarzyszami przybyłej kobiety, których ciężko było dostrzec. Nauczył ją słuchać natrętnych
głosów i rozróżniać je od rzeczywistości. Na wyjście Sandra pocałowała go serdecznie w policzek.
- I co zrobisz, gdy Wujek każe ci spływać? – zapytał w drzwiach.
- Spłynę! – krzyknęła i wyszła radosnym krokiem, zanosząc się śmiechem.
Devin miał teraz pół godziny przerwy. Usiadł z kanapką, zajadając się przekąską. Zadzwonił do żony.
Lily kończyła rozmowę z Mickiem, wielokrotnym seryjnym zabójcą, gdy w gdzieś w okolicach paska
Stonesi zaintonowali „Angie”. Spojrzała najpierw na Micka, potem na kieszeń.
- Pamiętaj, o czym rozmawialiśmy – uprzedziła psychopatę. – Robisz ogromne postępy. Rób tak dalej, a
zajdziesz daleko.
- Naprawdę tak myślisz? – zagadnął tubalnym głosem.
- Nie myślę, ja to wiem – zarepetowała z szerokim uśmiechem. – Do zobaczenia niebawem.
Opuściła blok i weszła do ciasnego kantorku. Rozmawiała z mężem przez dziesięć minut. Został mu
ostatni pacjent, ona praktycznie może jechać do domu. Miała jeszcze coś do załatwienia, więc stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli spotkają się na mieście i razem wrócą do domu. Mężczyzna przystał na tę
propozycję. Bo niby czemu nie, skoro wszystko tak gładko się harmonizuje? Lily rozłączyła się. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że jest szczęściarą.
5
Ostatnim pacjentem doktora Bale’a był niewiele starszy od Kariego niespełniony baseballista, który po
kontuzji musiał zrezygnować z uprawiania sportu. Należał do ludzi wplatających wulgaryzmy niczym
znaki interpunkcyjne, nie zdając sobie z tego sprawy. Gdy ktoś im to uzmysłowia, wzruszają tylko ramionami i mówią „Pierdolę to”. Przyjemniaczek, chciałoby się powiedzieć, ale nie z takimi radził sobie Devin. Zack wolał chodzić w kółko po gabinecie zamiast siadać, więc psychiatra nawet nie proponował spoczęcia na fotelach. Oparł się o brzeg biurka i ostrożnie obserwował swojego podopiecznego. Ten w przeciwieństwie do poprzednich nie proponował przejścia na Ty, tylko od razu przeszedł do czynów. Terapeucie to odpowiadało. To znacznie skróciło dystans, pozwoliło zaoszczędzić mnóstwo czasu. Zack z
każdym kolejnym kwadransem stawał się coraz bardziej zrelaksowany
- Człowieku, ty naprawdę jesteś cudotwórcą! – wykrzyknął po koniec wizyty, o dziwo unikając zbędnej
łaciny.
- Jesteś twardym gościem, Zack - zaczął Devin – inaczej nie ćwiczyłbyś baseballu. Potrafisz być ostry,
teraz tylko skieruj to ostrze we właściwym kierunku.
- Dzięki, stary! Zajebiście mi pomogłeś!
Lekarz rozłożył ręce w geście pokroju „Ktoś musi to robić”.
- Od tego jestem – stwierdził.
W tym przypadku miał absolutną rację. Pożegnał się z klientem, życząc mu powodzenia, co w praktyce
brzmiało jak mieszanka wulgaryzmów i wykrzykników.
Po ostatniej sesji wykręcił numer do żony. Odebrała natychmiast.
- Co tam, skarbie?
- Skończyłem. Gdzie się spotkamy?
- W kawiarni na rogu, tam gdzie zawsze.
- Dobrze. A wiesz? Przypomniał mi się ten sen z rana.
Lily w stróżówce zmarszczyła brwi. Po chwili sobie przypomniała.
- Ach, no tak. Podobno śnili ci się twoi klienci?
- Tak. Ledwo mieścili się w gabinecie. Wszyscy mi dziękowali. Wiesz, co było najlepsze?
- Co takiego? – zaciekawiła się.
- Wszyscy byli martwi – odpowiedział i rozłączył się.
Lily schowała telefon do kieszeni, następnie spojrzała na policjanta pilnującego krat. Położyła mu dłoń na
ramieniu, jego ciało przeszedł dreszcz.
- Nie jesteś śpiący? - zapytała pełnym pożądania szeptem.
Strażnik powoli osunął się na krześle jak reszta załogi, ona tymczasem zwolniła pneumatyczne zamki cel,
ustąpiły z piskiem i po chwili blok E wyszedł na korytarz. Lily dołączyła do nich i wskazała ręką drzwi
ewakuacyjne.
- Tędy, panowie – zachęciła.
Devin posiedział jeszcze chwilę w fotelu i ponownie chwycił telefon. Zamówił międzymiastową na koszt
abonenta, jakby żył w latach sześćdziesiątych a nie dwudziestym pierwszym wieku, i usłyszał zmęczony
głos.
- Cześć, staruszku. Co u ciebie?
Głos w słuchawce chwilę się ociągał, by zaraz przemówić mocniejszym już głosem.
- Czego chcesz?
- Oj, nie tak się traktuje rodzinkę – skarcił go Devin. – Chciałem zapytać, co nowego.
- Dobrze wiesz, nie musisz pytać.
- Skąd tyle jadu? – zaśmiał się psychiatra. - I kto tu ma wielkie zęby... Nie odpowiedziałeś na moje
pytanie. Co słychać?
- Wszystko po staremu – zarepetował staruszek na odczepkę.
6
- Nie zapytasz, co u mnie? – Devin był nieprzejednany. Bawił się doskonale, w przeciwieństwie do ojca.
Starzec westchnął i zamilkł.
- Co u ciebie? – zapytał w końcu.
Devin spojrzał w okno; przez ułamek sekundy mignął mu Kari skaczący z dachu. Z dołu dobiegł odgłos
uderzenia i krzyk jakiejś kobiety. Zrobiło się zamieszanie, ktoś zawołał „Wezwijcie karetkę!”, ktoś zemdlał, a Kari bezsprzecznie był martwy. Dwie ulice dalej, w towarzystwie Wujka Ho, schizofreniczka
chowała głowę do wanny pełnej wody. Miotała się w konwulsjach przez jakiś czas, ale później wszystko
się uspokoiło. A Zack? Devin był przekonany, że zrobi użytek z jakiejś ostrej zabawki. W końcu taki był
plan.
Syn długo myślał nad odpowiedzią, ale uznał, że „Najprościej przeważnie najlepiej” i darował sobie filozoficzny żargon.
- A nic – skwitował z szerokim uśmiechem. – Dzień jak co dzień.
Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest
stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z
dnia 4 lutego 1994r.).
ipsylon, dodano 24.11.2013 09:42
Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.
7