Pobierz - Portal Pisarski

Transkrypt

Pobierz - Portal Pisarski
FLD 1,2 — Krzysztof Suchomski
To początek powieści. Miłej lektury.
Scena 1
- To wariaci! Sami wariaci! Dom wariatów! A ja tu muszę pracować – skarżył się Tatarzyn, usiłując
przekrzyczeć ekspres do kawy. Perorował, nie mogąc ustać w miejscu, co razem z zamaszystą
gestykulacją sprawiało wrażenie, jakby chciał zawładnąć w całości niewielkim pomieszczeniem kuchni
zarządu. Strzelecki stał w oknie, miękką częścią ciała oparty o parapet. Wrześniowe słońce, przenikając
przez szybę i granatową marynarkę, ogrzewało mu plecy. Przyglądał się młodszemu koledze z życzliwym
zainteresowaniem, jakie zwykle rezerwował dla programów National Geographic.
- Sam jesteś nieźle pokręcony - mruknął do niego, kiedy młynek i boiler zakończyły pracę i słychać było
tylko sympatyczne ciurkanie spływającej do kubka kawy. Podniósł naczynie do ust, kosztując gorącego
płynu. Drugą ręką wymownie wskazał koledze ekspres, przypominając, po co tu przyszli.
Tatarzyn podstawił służbową filiżankę.
- Ten? - upewnił się, celując palcem w jeden z przycisków.
- Mhm - potwierdził Strzelecki.
Nieufność Tatarzyna miała swoje uzasadnienie. Ekspres najwyraźniej nie przepadał za nim (nie on jeden)
i bywało wcześniej, że proszony o kawę wyświetlał mu wrogie komunikaty w rodzaju "Watertank empty"
albo "Dregdrawer full" albo „Prebrewer not ready”. Tym razem nie ośmielił się, może ze względu na
obecność Strzeleckiego. Jego sceptyczne spojrzenie zwykle przywracało ludzi do porządku i Tatarzyn
rozumował, że podobnie muszą je odczuwać te niesforne urządzenia w rodzaju ekspresu czy
kseroskanokopiarki.
Posiedzenie Zarządu trwało już trzecią godzinę i Ryszard Skoczylas, wiceprezes fabryki, marzył o
wyjściu na papierosa. Niestety, nie zapowiadało się na szybki koniec. W agendzie obrad była jeszcze
kobyła w postaci wniosku o dofinansowanie z funduszy mumijnych, a na domiar złego Prezesa Anioła
najwyraźniej zbulwersowała informacja o rezultatach prac w pionie rozwoju.
- Dwa kretyńskie wnioski patentowe po roku pracy? I to jest wszystko, co możemy pokazać Radzie?
Gajda pojedzie z nami jak z gówniarzami. Może czas sobie powiedzieć, Ryszard, że nie wyznacza się do
takiej roboty wariatów?
- A kto inny da się do niej wyznaczyć? - odparował drwiąco Skoczylas.
- Tatarzyn? Co to za nazwisko, do cholery? - Anioł wydął usta w grymasie dezaprobaty.
- To nazwisko Tatarzyna, panie prezesie - podsunęła Niedzielska, podnosząc głowę znad protokołu obrad.
- Tak, słuszna uwaga, pani Haniu - na oblicze Prezesa powrócił spokój profesjonalisty. – Z takim
wykonaniem planu nie mamy po co wychylać się z wnioskami premiowymi. Czy to jasne?
- Jasne – zgodził się Skoczylas. – Zmienimy plan.
- Rozumiem, że się tym zajmiesz.
- Siur – zapewnił wiceprezes po angielsku.
Tatarzyn, przez kolegów często zwany Tatarem, odsunął gazetę i postawił filizankę na stoliku. Usiedli.
Przez chwilę sączyli kawę w milczeniu, wsłuchując się w namolny szum nawiewników.
- Przecież to jest popierdolone – nie wytrzymał Tatarzyn. Łyżeczka w jego zaciśniętej pięści kreśliła w
powietrzu esy-floresy. – Ja nawet nie mam czasu przysiedzieć nad budżetem przyszłego roku, choć mi
Danuśka dziurę w brzuchu wierci, a oni mi, kurwa, każą przerabiać cały plan tego roku? Teraz? Zanim
przejdziemy przez wszystkie pieprzone procedury, będzie cholerny grudzień.
1
- No… - potwierdził Strzelecki. Tatarzyn oczekiwał dalszego komentarza, ale twarz rozmówcy w
najmniejszym stopniu nie sygnalizowała, że usłyszana tyrada robi jakiekolwiek wrażenie. Spod bujnych
szpakowatych włosów obserwowały go oczy widza, który zna już zakończenia wszystkich przedstawień.
Ale Tatarzyna trudno było zniechęcić. Nie porzucał raz zadanego pytania.
- Adam, jesteś ich doradcą, tak? Dlaczego im nie wytłumaczysz, że zmiana planu w grudniu to szopka?
- Bo o tym wiedzą?
Strzelecki przyglądał się, jak oczywistość tej konstatacji sprawia, że z Tatara schodzi powietrze. Nie
oczekiwał jednak, że tamten łatwo się podda.
- To czemu im nie powiesz, że się tym, do kurwy nędzy, ośmieszają?
- Bo chciałbym tu jeszcze popracować?
Tatarzyn wziął oddech, przymierzając się do kolejnego zaserwowania w pole przeciwnika, ale wstrzymał
go ruch opartej łokciem o blat ręki starszego kolegi. Skierowany ku górze palec wskazujący zataczał
kręgi. W filmach akcji taki sygnał oznaczał "biegiem do helikoptera" lub coś podobnie ekscytującego, w
FLD informował: ściany mają uszy, sufity oczy i wszystko co powiesz, może być użyte przeciwko tobie.
Drzwi salki konferencyjnej uchyliły się i do wewnątrz wślizgnęła się jedna z hostess Pantaleona.
- Przepraszam, ale to wydaje się ważne - zakomunikowała scenicznym szeptem. Okrążyła stół i położyła
przed prezesem zadrukowaną kartkę, po czym bezszelestnie opuściła pomieszczenie.
Nie wypadało bezczelnie wpatrywać się w leżącą przed szefem wiadomość, ale czujnemu wzrokowi
Niedzielskiej nie uszły dwa koziołki w lewem górnym rogu. Obserwowała twarz Anioła. Umiała
bezbłędnie odczytać jego nastrój i rozpoznać odzwierciedlone na niej emocje. Wyraz zdziwienia
zasygnalizowany nieznacznym uniesieniem brwi szybko zastąpiła wyrażona pochyleniem sylwetki
ciekawość. Wiadomość nie była dobra. Prezes odchylił się na oparcie krzesła. Kąciki ust opadły, z mięśni
twarzy ustąpiło napięcie, co spowodowało niezauważalne dla niewtajemniczonych zwiotczenie
policzków. Sekwencję zakończyło westchnienie. Cztery osoby wpatrywały się w niego wyczekująco.
- Zapraszają nas na Speckomisję, jutro na dziewiątą.
Skoczylas złożył usta do bezgłośnego gwizdnięcia. - Tego nie było w planie - skomentował. - Jest coś
więcej?
Anioł bez słowa podał mu kartkę. - Niewiele - zauważył wiceprezes. - Spróbuję się czegoś... - mruknął,
sięgając po komórkę.
- Piętnaście minut przerwy - zarządził prezes. I podnosząc się z krzesła dodał: - Ryszard, wejdź do mnie.
Przeszli przez obite skórą drzwi łączące salę zarządu bezpośrednio z gabinetem prezesa. Hania
odprowadziła wzrokiem wysoką sylwetkę bossa i szerokie plecy jego zastępcy. Gdy zniknęli,
uśmiechnęła się do pozostałych na sali dyrektorów: - Poproszę dziewczyny, żeby posprzątały. Coś
jeszcze do picia dla panów?
Kiedy szefowie fabryki siedli w wygodnych fotelach gabinetu, Skoczylas już prowadził z kimś rozmowę.
Prezes, przysłuchując się, nalał sobie do szklanki soku z czarnej porzeczki. Ryszard wkrótce zakończył
kciukiem połączenie, schował aparat i wygodnie oparty rozłożył szeroko ręce. Przeciągnął się, napinając
pojemną klatkę piersiową, i rzucił w przestrzeń gabinetu: - No i wszystko jasne.
Anioł milczał. Spod oka obserwował, jak jego trzydziestoletni towarzysz pochyla się nad stolikiem, sięga
po szklankę, po chwili zastanowienia wybiera butelkę, z namaszczeniem przelewa jej zawartość do
naczynia, napawając się przewagą człowieka lepiej poinformowanego.
-Ktoś wysłał kasztelanowi dzisiejszy artykuł z "Pulsu". Wkurwił się i postawił na nogi Komisję.
- Miał być jutro w Brukseli - zauważył prezes.
- I będzie. Poprowadzi ktoś z podkomorzych. Pewnie Jurek Karpiński, w końcu to jego pion. Ma być też
2
dwóch patrycych z Komisji Gospodarki Przestrzennej. Biorę ich na siebie. Marek ostrzega, że
Gołębiewska się na nas ostro szykuje, będziesz musiał ją spacyfikować.
- Zadzwonię do niej wieczorem, udam, że nie wiem o co chodzi - Anioł oparł się wygodniej zadowolony
z okazanej przebiegłości. - To w sumie... nie jest tak tragicznie, co?
- No... - bąknął Skoczylas, pochylając się nad szklanką. - Ma być jeszcze ktoś z Biura Ojcowskiego
Nadzoru... a konkretnie... Beszterda.
Prezes solidarnie pochylił się nad stolikiem i wypuścił powietrze. Przez parę chwil obaj wpatrywali się w
trzymane naczynia.
- Wolałbym nie oglądać drugi raz jej pazurków - wyznał Anioł.
- Spróbuj nabrać do tego pewnego dystansu - zasugerował Strzelecki.
- Bóg zapłać, dobry człowieku - skwitował radę Tatarzyn. - Nabieranie to moja specjalność. Ćwiczę to
codziennie na kolegach z pracy, zarządzie fabryki, członkach rady nadzorczej, ojcach założycielach,
patrycych ze speckomisji, komisarzach z ministerstwa, posłach, dziennikarzach, inwestorach,
zagranicznych wycieczkach i wszystkich innych wariatach, jacy do mnie trafiają. A jak wracam późnym
wieczorem do domu, dla pewności sprawdzam na żonie i dziecku, czy nie wyszedłem z wprawy.
- Więc w czym problem?
- To nie może wiecznie trwać, nie uważasz? Ktoś w końcu powie: karty na stół. I wtedy wszyscy będą
gapić się akurat na mnie.
- Mhm... Ja pewnie też. Bo niby na kogo innego?
- No widzisz! - głos kierownika biura projektowo - konstrukcyjnego przeszedł w wyższe rejestry, a ręce
znów zaczęły swój nerwowy taniec. - Cała fabryka i cały pieprzony świat czeka kiedy ja zacznę, kurwa,
chodzić po wodzie, ale nikomu, kurwa, nawet do głowy nie przydzie, żeby do tej jebanej wody powbijać
te pierdolone pale. Bo ja, kurwa - zaczerpnął tchu - Chrystus na drugie nie mam.
- Czyżby? A na rozmowie kwalifikacyjnej tryskałeś optymizmem. Do dziś mam plamy na marynarce.
Oczywiście, że sobie z tym poradzę, panie prezesie, nie tak śpiewałeś?
- A dostałbym pracę, gdybym śpiewał inaczej?
- Nie. I może byłbyś szczęśliwszy.
- Żebyś, kurwa, chciał wiedzieć - westchnął Tatar i pociągnął spory łyk przestudzonej już kawy. Adam
zauważył, jak tamten usiłuje uspokoić emocje, przesuwając dłonią po ciemnej, kędzierzawej czuprynie,
zsuwając ją w dół po twarzy, wycierając usta, jakby chciał zetrzeć niechcianą maskę. Inżynier rzucający
mięchem nie był tu aż tak rzadkim widokiem, mimo to doradca zarządu skorzystał z okazji, by zmienić
temat:
- Jak twój Leonardo? Dawno go nie widziałem.
- Ja też - mruknął Tatarzyn. Brak entuzjazmu zaniepokoił Strzeleckiego.
- Ale chodzi do pracy? - upewnił się.
- No wiesz… Na swój sposób.
- To znaczy?
- Co ci będę tłumaczył? To wariat, a reszty nie chcesz wiedzieć.
Dopili i odstawili naczynia na zlewozmywak. Tatar sięgnął po wypchaną teczkę wielkości sporej walizki.
- Skoro już musisz dźwigać ze sobą cały dobytek, poręczniej by było, gdybyś miał torbę na kółkach - nie
mógł się powstrzymać Strzelecki. - No co? - dodał w odpowiedzi na spojrzenie kopniętego spaniela,
jakim uraczył go kolega. - Turyści sobie chwalą.
Dla kierownika BP-K nie było to nowością. W fabryce śmiali się, że jest jak ślimak, a on odcinał się, że
jakby trzeba było się ewakuować, przynajmniej jest spakowany.
- Ty się śmiej. A ja tu dźwigam robotę, spod której nie mogę się wygrzebać - zrzędził Tatarzyn.
- I kto tu jest zgryźliwym zgredem? - zrobił teatralną minę Adam. - Więcej optymizmu. Pomyśl co
3
będzie, jak się uda.
- Paru bubków przypnie sobie ordery?
- Ku chwale Mumii Europejskiej. To mówiłem ja… - rzucił kpiąco w stronę lampy doradca.
W otwieranych właśnie drzwiach pojawiła się jedna z hostess Pantaleona.
- Prezes, oby żył wiecznie (tej formule towarzyszyło skinienie głowy i przepisowo uniesiony do ust
namiocik z dłoni zetkniętych czubkami palców), prosi pana na zarząd - zwróciła się do Strzeleckiego,
który odpowiedział niedbałym, ledwie zasygnalizowanym namiocikiem.
- Na razie - skinął koledze wychodząc.
- Bawcie się dobrze - rzucił za nim Tatarzyn. A kiedy zniknęli za drzwiami dodał:
- Pieprzę was wszystkich do ostatniej kropli spermy.
Wyszedł i nie zaczepiany przez nikogo przeszedł przez recepcję w stronę windy. Wypchana torba ciążyła
ku ziemi, mimo to szedł wyprostowany, bo czym była waga bagażu wobec ciężaru odpowiedzialności
złożonego na jego barki przez prezesów, miasto, kraj, zjednoczony kontynent i cały, przyglądający mu się
kosmos.
Scena 2
W Polakach jest coś dziwnego pomyślał, już po raz drugi dzisiaj, Janek Skarbek. Zawsze strofował się w
myślach, kiedy się na czymś takim złapał. I'm a Pole powtarzał jak mantrę. Był Polakiem, jednym z
trzech w tym pomieszczeniu, od chwili, gdy drzwi zamknęły się za kadrową, która go tu przyprowadziła i
pokazała jego biurko. Dwaj pozostali Polacy wpatrywali się w niego intensywnie. Czuł się nieswojo pod
ostrzałem tych spojrzeń.
- To fajnie, że będziemy razem pracować. Bardzo się cieszę - powiedział, żeby przerwać krępującą ciszę.
Starał się wymawiać wyrazy starannie, by ukryć obcy akcent, dlatego zabrzmiało to sztucznie i był zły na
siebie, bo bardzo chciał, żeby wypadło naturalnie. Uśmiechał się trochę bezradnie do dwóch już nie
anonimowych, gdyż zostali sobie przedstawieni, ale i tak kompletnie obcych postaci. Tamci nie poruszyli
się od dobrej minuty. W brzuchu Janka wypuścił korzonki niepokój. Nie tak to sobie wyobrażał.
Wszystko od rana było nie tak. Punktualnie o ósmej wszedł do działu kadr. Nie wiadomo dlaczego
spodziewał się tam zastać tę miłą osobę, która prowadziła rekrutację. Tymczasem tylko jedno z trzech
biurek, stojących za wąską drewnianą ladą, było zajęte, ale kobieta za nim zasiadająca nie zareagowała
entuzjazmem, kiedy się przedstawił.
- A... nowy - załapała, gdy podał jej zdolność do pracy wywalczoną poprzedniego dnia heroicznym
wielobojem kolejkowym w centrum medycyny pracy.
- Szkolenie bhp jest o dziewiątej w sali szesnaście - poinformowała i na tym skończyło się okazane
Jankowi zainteresowanie. Wróciła do podstemplowywania leżących przed nią druków, nie bacząc, że
tkwił nadal przy ladzie.
- To może pójdę tam, gdzie mam pracować? - zaproponował.
- Nie wolno bez przeszkolenia przystępować do pracy - odparowała, nie przerywając stemplowania.
- Nie będę pracował - obiecał. - Tylko się przywitam.
- Przebywanie na stanowisku pracy jest pracą - oświadczyła kadrowa tonem nie budzącym sprzeciwu.
- To co mam robić przez godzinę?
Teraz ona zrobiła wielkie oczy, najwyraźniej zaskoczona faktem, że brak zajęcia może dla kogoś
stanowić problem.
- Niech pan się zajmie... czymś - wzruszyła ramionami.
Pokręcił się po piętrach biurowca, wyczytał tabliczki przy wszystkich drzwiach (znalazł swój dział, ale
pomny przestróg kadrowej nie wszedł), wyoglądał ozdabiające ściany reprodukcje i plakaty, mijał obce
4
osoby, mówiąc im dzień dobry z promiennym uśmiechem. Niektóre zdawały się go nie dostrzegać (nie
był wielkiej postury), niektóre odpowiadały zdawkowo, podważając jego zaufanie do wyjątkowej polskiej
gościnności.
Starszy człowiek prowadzący szkolenie bhp (nowicjusz nareszcie się dowiedział, co oznacza ten skrót)
zdawał się cierpieć na cukrzycę. Zdarzało mu się zasypiać w trakcie wypowiadanej kwestii. Ani Skarbek,
ani towarzyszące mu dwie dziewczyny do pracy w księgowości nie śmieli go zbudzić. Na szczęście po
jakiejś chwili budził się sam, bezbłędnie kończąc przerwane zdanie. Janek i tak niewiele zrozumiał, choć
rozpoznał prawie wszystkie używane przez mężczyznę słowa i wydawało mu się, że zna ich znaczenie.
Po szkoleniu przyszła pora na podpisywanie różnych druków i oświadczeń. W jednej godzinie
napodpisywał się więcej niż w całym dwudziestojednoletnim życiu.
- A co mam podpisać tu? - usiłował zrozumieć.
- Oświadczenie, że odbył pan szkolenie - tłumaczyła pani z kadr.
- Przecież ten pan widział, że odbyłem, to po co oświadczać?
- Ten pan poświadczył tu, ale jego podpis nie wystarczy, więc pan musi poświadczyć tu, że pan był i tu,
że pan zrozumiał - wskazała palcem kadrowa.
- Komu nie wystarczy?
- Prokuratorowi. Pierwsze co, to zawsze żąda podpisane oświadczenie uczestnika szkolenia.
- Jest to karalne? Co prokurator do tej pracy ma? - zbulwersowało Janka.
- To na wypadek wypadku przy pracy.
- Często tu macie wypadki?
- W ubiegłym miesiącu żadnego - uspokoiła go kobieta.
Teraz jednak nie miał głowy do myślenia o potencjalnych wypadkach. Większym problemem wydawali
się nowi koledzy, a ściślej mówiąc też i przełożeni, bo tak przedstawiła ich kadrowa. Kierownika Reja
zdążył poznać w trakcie procedury kwalifikacyjnej. Wówczas wydawał się milszy. Tego większego,
przedstawionego jako Kochanowskiego, widział po raz pierwszy. Miał wrażenie, że wpatrują się w niego
jak dwaj chłopcy w złapaną muchę.
Wstali i bez słowa podeszli do jego biurka. Tworzyli malowniczą parę. Drobny, schowany za obfitym
wąsem Rej i jego wielki jak szafa zastępca. Ale żółtodziobowi nie było do śmiechu, kiedy okrążali jego
biurko, przypatrując mu się z góry. Miał wrażenie, że zaraz zajrzą mu w zęby i pomacają muskuły.
Wykręcał szyję, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego.
- W Kanadzie bezrobocie, co? Trzeba było do macierzy? - przerwał milczenie Kochanowski, podwijając
rękawy koszuli.
- Bezrobocie mniejsze niż tutaj. I płacą więcej. Ale wolałem do Polski.
- Nic dziwnego - skomentował Rej. - Kanada to nieprzyjazne miejsce.
- Dlaczego? - Skarbek aż poskoczył na obrotowym krzesełku. Niepokój już bez żenady hulał po jego
jelitach.
- Mój ojciec w osiemdziesiątym czwartym nie dostał wizy. Kanadyjczycy są nieuprzejmi i nie lubią
Polaków. Tatuś tak się przejął, że wylądował w szpitalu.
Musiał być komuchem omal nie wyrwało się Jankowi, ale zdążył to złapać, zanim wydostało się na
zewnątrz.
- I zabijają Polaków prądem - uzupełnił człowiek - szafa, skrzyżowawszy włochate ręce na szerokiej,
przyodzianej w granatowy pulower piersi. - Tak, zwożą ich na lotniska i tam zabijają.
- Absolutnie nieprawdą to jest - oburzył się młodzieniec. - Kanadyjczycy są bardzo uprzejmi. Sprawa
5
tamta to był wypadek, cała Kanada była poruszona i solidarozy... solidyz... solidaryzowała się z matką
ofiary.
- Słyszałeś go? - żachnął się Rej.
- Chcesz powiedzieć, że ten tu oto kierownik, Jan Chryzostom Rej, kłamie? - łapsko Kochanowskiego
wskazało na opakowanego w przydużawą kraciastą marynarkę wąsacza.
- Absolutnie nie - wystraszył się Janek. - Kierownik jest bardzo mądry zawsze. Ale od Kanady to chyba...
specjalistą ja tu jestem.
Popatrzył na nich. Ciszę, jaka zapadła przerwał ciężki oddech. Pochylony Rej trzymał się za klatkę
piersiową. Usiadł na jednym z biurek, zrzucając na podłogę jakieś papierzyska.
- Co za bezczelność - wyszeptał. - Wody, szybko daj mi wody - zwrócił się do zastępcy.
- Widzisz coś narobił? - rzucił olbrzym nowemu i wypadł na korytarz.
Rej tymczasem leżał na wznak na blacie biurka. Jego oddech stawał się świszczący. Janek przebiegał w
myślach zasady First Aid Guide. Przełamując opory podszedł do przełożonego. W tejże chwili z impetem
wpadł do środka Kochanowski. Odepchnął pochylonego nad cierpiącym Janka i chlusnął wodą w twarz
leżącego. Ten poderwał się raptownie.
- Noż kurwa mać! - zawołał. Przetarł dłońmi twarz, wytarł oczy i powtórzył spokojniej: - Kurwa mać, już
mi lepiej.
Wytarł się wyjętą z kieszeni marynarki jednorazową chusteczką. Potoczył wzrokiem dookoła.
- A drzwi to pies?!!! - wydarł się do Kochanowskiego, oskarżycielsko celując palcem w szeroko otwarte
drzwi. - Kto złamał zasady?
- Ja, panie kierowniku - kajał się olbrzym. -Ale w dobrej intencji, pan kierownik zechce wziąć pod
uwagę...
- Cicho! - przerwał najwyraźniej uzdrowiony wąsacz. - Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane.
Zasady złamane, kara musi być.
- Ale niska, kierowniku złoty.
- Cicho mi tu! Adekwatna będzie - strofował Rej. - A drzwi czemu jeszcze otwarte, gdzie pilot do drzwi?
Dawaj, Kochaś, pilota.
Zdrętwiały Janek patrzył jak jego nowy wielki kolega rzuca się do szafy i podaje podłużny przedmiot
jego nowemu małemu koledze i ten przedmiot okazuje się być kijem bejsbolowym, który wprawiony w
ruch przez Reja uderza w drzwi i te zamykają się z trzaskiem.
- No, żeby mi to było ostatni raz.
- Jjjasne...
- Dwadzieścia pompek - zaordynował kierownik.
- Ale...
- Żadne ale - uciął Rej. - Jeszcze jedno słowo a będzie trzydzieści.
Kochanowski już bez protestu rzucił się na imitujące buk panele. Wąsacz przechadzał się wokół z
bejsbolem opartym o obojczyk i głośno odliczał. Janek zauważył u niego nieskoordynowane ruchy głową
i, co gorsza, nerwowy tik wykrzywiający policzek i oko. Zmartwiał. Widział już coś podobnego u
jednego kolorowego w primary school w Toronto. Nazywali to syndromem Tourette'a. Chłopak, gdy
tracił panowanie nad sobą, wykrzykiwał i rzucał krzesłem w nauczyciela. Skarbek zaczął mimowolnie
przesuwać się w kierunku drzwi.
Zadzwonił telefon. Rej wycofał się do, będącego jego sanktuarium, oszklonego boksu, żeby zamienić z
kimś kilka słów. Kochaś zakończył pompki i usiadł na swoim krześle. Chłopak widział krople potu na
jego twarzy i szeroką pierś unoszoną ciężkim oddechem.
6
- Dlaczego pan na to pozwala? - wyszeptał.
- Trzeba go słuchać, jest niebezpieczny - odszepnął wielkolud i wykonując znamienny gest palcem wokół
skroni, dodał: - To wariat.
- Muszę do toalety - wyksztusił Janek i ewakuował się z niebezpiecznego pomieszczenia. Kiedy znalazł
się na zbawczym korytarzu, przebiegł kilkanaście kroków, a zobaczywszy, że nikt go nie goni, oparł się o
ścianę i próbował uspokoić oddech.
- Chyba nie przegięliśmy? - Rej wyjrzał z boksu.
- My?! - ryknął Kochaś. - Dwadzieścia? Odjebało ci? Umawialiśmy się na dziesięć.
- To za ten chrzest Polski. Zobacz, całą koszulę mam mokrą - machnął ręką wąsacz.
- Chyba wróci?
- Wróci. Zostawił teczkę i kurtkę.
Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest
stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z
dnia 4 lutego 1994r.).
Krzysztof Suchomski, dodano 27.08.2011 09:06
Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.
7

Podobne dokumenty