Prawda stoi przed fast foodem

Transkrypt

Prawda stoi przed fast foodem
Prawda stoi przed fast foodem
MORMONI NA MISJI
Kojarzeni z poligamią, posądzani o rasizm, przez lata uznawani za sektę, dziś działają w ponad 147
krajach, niosąc pomoc humanitarną potrzebującym. Ich Kościół nie akceptuje wielożeństwa, szanuje
prawa państwowe i wolność wyboru każdego człowieka
Próba życia Starszego Severinsena trwa już 21 lat. Od osiemnastu miesięcy przechodzi ją w Polsce.
W letni upalny poranek przed McDonaldem na warszawskim Służewcu Severinsen w gronie innych
chłopców śpiewa piosenki i wręcza przechodniom Księgę Mormona. Ostrzyżeni chłopcy na białych
koszulach mają plakietki z nazwiskami, które poprzedza słowo "Starszy". Z uśmiechem zapraszają do
rozmowy i oferują bezpłatny kurs języka angielskiego. Bije od nich spokój, może dlatego wyglądają
egzotycznie na tle śpieszącego się tłumu.
Przyjechali z USA i nie wiedzą, że Polacy nie lubią poniedziałków. Ich to jednak nie zraża. Są tu na
misji i mają zadanie głoszenia prawdy o Bogu i zachęcania ludzi do modlitwy. Są mormonami członkami Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich.
Poniedziałek
Słony smak prawdy na obcej ziemi
21 lat temu Bóg skazał Severinsena na życie w niepewności, pełne pokus i zwątpienia. Jako że
Severinsen urodził się w Salt Lake City w stanie Utah, stolicy mormonów, ziemscy rodzice przekazali
mu swą wiarę opartą na Biblii i Księdze Mormona. Ale on, obdarzony przez Boga wolną wolą,
wiedział, że sam musi poszukać prawdy o swoim prapoczątku. Szukał długo, odwiedzał wiele świątyń,
a w każdej o Bogu mówiono co innego, przy czym wszyscy twierdzili, że to właśnie oni mają patent na
prawdę. Aż w końcu zrozpaczony sam zapytał Boga: "Co jest prawdą?". I Bóg mu odpowiedział:
"Prawdę odnajdziesz w wierze swoich przodków".
Starszego Severinsena obecny prorok Kościoła mormońskiego, 92-letni Gordon B. Hinckley, wysłał na
dwuletnią misję do Polski, by dzielił się z innymi swoją wiarą.
- Prezydent, najwyższy kapłan w hierarchii Kościoła, wybiera kraj, do którego pojedziemy - tłumaczy
mi Severinsen. - Kiedy chłopcy kończą 19 lat, a dziewczyny 21, zachęca się ich do wyjechania na
misję, gdzie nauczają o naszej religii i uczą angielskiego.
Starszy Severinsen bardzo dobrze mówi po polsku i chętnie odpowiada na wszystkie moje pytania. W
tym czasie inni misjonarze zaczynają śpiewać religijne piosenki. Zainteresowanie okazują dziś tylko
emeryci, młodzież na wakacjach, lumpy i bezdomni. Z obecności misjonarzy zadowoleni są handlarze
z pobliskiego bazaru, którym śpiew umila czas.
- Ładnie śpiewają, przyzwoicie wyglądają, nie zawracają głowy sprzedawcom - mówią kwiaciarki.
- Są świetnymi kandydatami na męża, bo bez nałogów - śmieje się jedna. - Ale słyszałam, że chodzą
po domach jak świadkowie Jehowy, a to mi się nie podoba. Mieszkam sama i gdyby mnie odwiedzili,
nie wpuściłabym ich.
Sami misjonarze sądzą, że są pozytywnie odbierani przez większość Polaków, ale przyznają, że
czasami jest nieprzyjemnie. - Raz zostaliśmy napadnięci przez kilku młodych podpitych chłopaków opowiada Severinsen.
- I jak to się skończyło? - pytam.
- Cóż. Trochę ich stłukliśmy i się odczepili.
Po dwóch godzinach misjonarze idą do domu. Starszy Smoot, podopieczny Severinsena, ociera
spocone czoło. Jemu jest najtrudniej, bo do Polski przyjechał dwa tygodnie temu. Co prawda miał w
Stanach dwumiesięczny kurs polskiego, ale czy w tak krótkim czasie można poznać język? Smoot ma
jednak w sobie zapał do dzielenia się wiarą z innymi i poznawania ludzi.
Wtorek
Edyta Górniak pojedzie do Utah
Po porannym głoszeniu prawdy misjonarze spotykają się na cotygodniowym zebraniu dystryktu
Warszawa Południe w mieszkaniu Starszych: Severinsena i Smoota, na Służewcu. Tu odbywają się
również lekcje angielskiego dla Polaków.
Mieszkanie jest skromne, trzypokojowe, wynajmowane za prywatne pieniądze misjonarzy i ich rodzin.
Wysłanie syna lub córki na misję kosztuje rodziców 395 dolarów miesięcznie, z czego ich dziecko
otrzymuje tylko 190 dolarów na utrzymanie. Pozostałe pieniądze wpłacane są na konto misyjne, z
którego opłaca się mieszkania. Reszta przeznaczona jest dla biedniejszych misjonarzy.
- Żyjemy skromnie - mówi Severinsen - ale więcej nam nie potrzeba. Nie chodzimy do kina, nie
chodzimy na randki, nie kupujemy ubrań, więc nie mamy na co wydawać.
Ze swoich pieniędzy Severinsen kupuje jedynie pamiątki dla rodziców i... krawaty. - To jedyna rzecz,
którą możemy urozmaicać nasz strój - mówi, pokazując kolekcję - na oko 40 sztuk.
Rodzicom kupił pamiątki z Zakopanego, gdzie mieszkał przez dwa miesiące, a z Warszawy przywiezie
do domu "Trylogię" Sienkiewicza. Do Utah zawiezie również kasetę Edyty Górniak, którą dostał w
prezencie, i kasety wideo z filmami po polsku, których - będąc na misji - nie może na razie oglądać.
W Utah Starszy Severinsen ma dziewczynę. Gdy wróci, rodzice i inni członkowie Kościoła będą go
zachęcali do założenia rodziny i podjęcia studiów. Sądzi, że najpierw pójdzie na studia, a później się
ożeni. Chce zostać oceanologiem.
Prowadzący Starszy Coles rozpoczyna zebranie. Śpiewają piosenkę religijną z polskiego śpiewnika
dla dzieci: "Policz łaski, gdybyś zliczyć mógł. Policz łaski, wszystkie dał ci Bóg". Potem się modlą.
Jeden mówi na głos: - Dziękujemy Ci, Panie, za Jezusa Chrystusa, za naszego proroka i jego
błogosławieństwa. Dzięki Ci za to, że możemy tu być. Prosimy o błogosławieństwo dla nas i dla
naszych rodzin. W imię Jezusa Chrystusa, Pana naszego. Amen.
Modlą się po polsku, żeby także w ten sposób uczyć się języka. Potem mówią już po angielsku, bo
kilku nowych jeszcze słabo rozumie obcy język. Omawiają miniony tydzień i planują następny.
Udzielają sobie porad, jak zachęcać ludzi do spotkań. Planują odwiedzanie starych polskich
mormonów, którzy przestali przychodzić na nabożeństwa niedzielne.
Polskich mormonów jest około 1300, w Warszawie najwięcej, bo około 400. Inne duże ośrodki
znajdują się w Łodzi, Bydgoszczy, Katowicach i Trójmieście. Na nabożeństwa do warszawskiej kaplicy
przychodzi zaledwie 200 osób.
Zebranie trwa dwie godziny i kończy się modlitwą.
Środa
Bóg nie wspomniał o kiełbasie
Na środę misjonarze czekają z niecierpliwością, bo to dzień wolny. Mogą zwiedzać miasto, pójść na
basen, zagrać w siatkówkę na boisku przy mormońskiej kaplicy. Ale środa to przede wszystkim wizyty
w kafejkach internetowych, wysyłanie e-maili do rodziny i znajomych.
Tego dnia misjonarze robią też zakupy w hipermarketach. Do kosza pakują chipsy, popcorn, kiełbasę i
parówki, chleb tostowy i bułki na hot dogi. Nie ma mowy o używkach, tj. alkoholu, kawie, herbacie czy
papierosach. Mormoni mają obowiązek szanować zdrowie i dbać o ciało. Patrząc jednak na zawartość
ich koszyka, można mieć wątpliwości, czy im się to udaje. Próżno tam szukać warzyw lub owoców, za
to dominują węglowodany, tłuszcze i bezwartościowe zapychacze. Nie piją wina, bo mąci umysł, ale
litrami pochłaniają napoje owocowe, w których roi się od konserwantów.
- Dlaczego nie pijecie wina, natomiast jecie masę niezdrowych produktów? - pytam.
Starszy Severinsen odpowiada: - Bóg zabronił pić wina, a o kiełbasie nie wspominał.
- Przecież Jezus pił wino - mówię.
- Bo kiedyś wino było czystsze niż woda - argumentuje. - Teraz mamy filtry, wodę mineralną i ona jest
lepsza dla zdrowia niż wino... O, paluszki rybne! - przerywa, pochylając się nad lodówką z
mrożonkami. - Wy, Polacy, jesteście ciekawy kraj - u was ryby mają paluszki, u nas nie.
Starszy Severinsen lubi polską kuchnię - najbardziej gołąbki, kluski śląskie, bigos i ruskie pierogi.
Ostatnio wraz ze Smootem dostali garnek gołąbków od pani Ewy, którą uczą angielskiego. Severinsen
kupił nawet książkę kucharską o polskim gotowaniu i sam próbuje pichcić. Wśród misjonarzy uchodzi
za mistrza bigosu, ale zamiast kiełbasy do kapusty dodaje gotowanego kurczaka.
Po zakupach Smoot i Severinsen przebierają się w sportowe stroje i jadą na Wolę, gdzie z
misjonarzami z innych dystryktów będą grać w siatkówkę. Pierwszy raz widzę tych chłopaków
normalnie ubranych. Po godzinie gry rozjeżdżają się pośpiesznie - wieczorem czeka ich wizyta u
prezydenta.
Środa, cd.
Piknik w białym domu
Na Starym Bemowie, w dzielnicy willowej, mieści się rezydencja prezydenta Lewisa - opiekuna i
zarządcy Warszawskiej Misji Polskiej. Dziś z okazji 24 lipca - Dnia Pioniera - prezydent zaprosił
mormonów i wszystkich zainteresowanych wspólnotą na piknik.
Dzień Pioniera to dzień pamięci o pierwszych mormonach, którzy - prześladowani przez wyznawców
innych religii - przemierzali dziesiątki stanów USA w poszukiwaniu spokojnego miejsca. 24 lipca 1846
roku dotarli do stanu Utah. Byli wówczas garstką zapalonych wyznawców pewnej koncepcji religijnej,
dziś stanowią 11-milionową wspólnotę kościelną, obecną w wielu zakątkach świata.
W ogrodzie za białą willą prezydenta zebrało się około stu osób: misjonarze i misjonarki, osoby
zainteresowane mormonizmem i starzy członkowie Kościoła.
Historia polskich mormonów, która rozpoczęła się w 1922 roku w mazurskiej wsi Zewłągi, właściwie
zakończyła się po roku 1945, kiedy to prawie wszyscy mieszkańcy wsi wyemigrowali do Niemiec.
Ostatni prezydent gminy opuścił Polskę w 1971 roku. Mormońska kaplica w Zewłągach stała się
własnością państwa i przez kilka lat służyła jako hala sportowa, a na początku lat 80. przejął ją Kościół
katolicki.
Do reaktywacji mormonizmu w Polsce doszło dopiero w 1989 roku w Warszawie. To właśnie wtedy do
mormonów przystąpił 23-letni wówczas Andrzej Barchwic. I o takich jak on mówi się właśnie stary
członek Kościoła.
Andrzej przybył na piknik z rodziną: z żoną Agnieszką i bliskim pojawienia się na świecie dzieckiem. Wróciłem z wojska, pokłóciłem się z rodzicami i zamieszkałem u kumpla, do którego przychodziły
koleżanki zainteresowane mormonizmem. - Wcześniej byłem niepraktykującym katolikiem - opowiada
Andrzej. - Mój ojciec zainteresował się świadkami Jehowy i przez wiele tygodni dyskutowałem z nim o
tym, co jest prawdą, a co nie. Ale prawdę odkryłem dopiero, poznając mormonizm.
Agnieszka Barchwic przystąpiła do Kościoła cztery lata po Andrzeju, wtedy jeszcze go nie znała, bo
Andrzej był wtedy na misji w Salt Lake City. Przygotowywał tam amerykańskich misjonarzy do
wyjazdu do Polski. Kiedy wyjeżdżali, powiedział im żartem na pożegnanie: "Ochrzcijcie mi żonę w
Polsce!".
- Andrzeja poznałam po jego powrocie z misji - mówi Agnieszka. - Wówczas byłam już ochrzczoną
szesnastolatką. Jesteśmy małżeństwem od sześciu lat, ale dopiero cztery lata temu odkryliśmy, że
przyjęłam chrzest od tych misjonarzy, których kiedyś Andrzej prosił, by ochrzcili mu żonę.
Barchwicowie ślub brali w świątyni w Utah, są więc małżeństwem na wieczność. W przyszłości w
świątyni specjalnym sakramentem przynależności do rodziców zostaną obdarowane ich dzieci, dzięki
temu wszyscy razem będą rodziną również po śmierci.
Na pikniku panuje radosna atmosfera. Stół zastawiony sałatkami, ciastami i bezalkoholowymi
napojami, np. piwem korzennym, w kącie ogrodu grillują się kiełbaski, misjonarze śpiewają religijne
pieśni, obok brykają dzieciaki.
- Pierwsze, co przyciągnęło mnie do mormonów - wspomina jeszcze Andrzej - to to, że mieli w sobie,
na twarzach, jakąś pogodę życia, jakieś niezrozumiałe dla mnie wówczas spokój i radość, i
pomyślałem sobie, że ja też chciałbym to mieć.
Czwartek
Dzień powszedni mormona na misji
6. 30 - Pobudka.
Czytanie Księgi Mormona.
Nauka języka polskiego.
Śniadanie.
8.00 - Głoszenie na ulicy.
10.00 - Nauka polskiego.
11.00 - Odwiedzanie zainteresowanych w domach.
15.00 - Obiad.
17.00 - Lekcje angielskiego dla początkujących i zaawansowanych.
18.00 - Rozmowy o wierze dla zainteresowanych.
19.00-22.30 - Sprawdzanie prac domowych polskich studentów.
Nauka polskiego.
Czytanie Biblii.
Kolacja.
Modlitwa.
Sen.
PIĄTEK
Jak zostać mormonem po śmierci?
O 17.00 w mieszkaniu na Służewcu zaczyna się lekcja. W jednym pokoju Smoot prowadzi grupę dla
zaawansowanych, w drugim grupa początkująca prowadzona przez Severinsena. "New words" - pisze
na tablicy Starszy Severinsen.
- Co to znaczy? - pyta.
- Ja tu nic nie widzę - grymasi czterdziestoletnia Ewa. - Pisz większymi literami - pokrzykuje.
Severinsen się uśmiecha i stosuje się do uwagi Ewy. - Co to znaczy? - pyta klasę ponownie.
- Nowy świat! - krzyczy Ewa.
- Nowe słowa - poprawia ją nieśmiało szesnastolatek. Dziś nowe słowa związane są z rodziną i ze
stopniem pokrewieństwa.
- A dużą masz rodzinę? - pyta Ewa.
Starszy Severinsen rysuje na tablicy swoje drzewo genealogiczne. Dla mormonów genealogia jest
niezwykle istotna. Mają oni bodajże największe na świecie archiwum genealogiczne, w które można
wejść z ich amerykańskiej strony internetowej. Mormoni wierzą w chrzest po śmierci. Jeżeli znajdą
przodka, który nie był mormonem i nie został ochrzczony, mogą przyjąć chrzest w jego intencji,
oczyszczając go w ten sposób z grzechów i umożliwiając powrót do Nieba. Starszy Severinsen przyjął
już chrzest za jednego ze swoich przodków. Z poszukiwań genealogicznych dowiedział się także, że
jeden z nich pochodził z Polski i mieszkał na terenach zaboru pruskiego.
Z sali padają kolejne pytania dotyczące rodziny i wiary misjonarza. Dlatego po skończonej lekcji
Smoot i Severinsen zapraszają zainteresowanych na rozmowę. Zostaje siedem osób.
Severinsen opowiada o męczenniku, który nazywał się Joseph Smith - założycielu Kościoła, o tym, jak
objawił mu się anioł Moroni i przekazał Księgę Mormona zapisaną na złotych płytach. I o tym, że
będąc wiejskim chłopcem, za sprawą magicznych kamieni Urim i Thummim Smith przetłumaczył tekst
z niezrozumiałego dla ludzi języka na angielski. A potem założył Kościół i musiał walczyć z tymi, którzy
zarzucali mu herezję, aż w końcu został przez nich zabity 27 czerwca 1844 roku.
- Resztę opowiem za tydzień. A może spotkamy się kiedyś u ciebie w domu na rozmowie o naszej
religii? - proponuje Severinsen jednej z uczennic.
- No, nie wiem - waha się kobieta, która przychodzi na lekcje wraz z osiemnastoletnim synem. - A
kiedy ewentualnie byście chcieli przyjść? - pyta zakłopotana.
- Jak wam pasuje, może w czwartek? - proponuje Severinsen.
- To jeszcze się zdzwonimy - ratuje matkę syn.
Sobota
Nawracanie przez słuchanie
Na porannym głoszeniu przed McDonaldem Starszy Wilkinson (od czterech miesięcy w Polsce)
zainteresował jednego z przechodniów. - Bóg jest tylko jeden! - krzyczał starszy łysiejący jegomość,
wznosząc w niebo palec. Starszy Wilkinson stał przed mężczyzną i, uśmiechając się, przytakiwał.
Jegomość gadał coraz zapalczywiej. Objaśniał mormonowi, co sądzi o różnych religiach, i tłumaczył,
dlaczego jest katolikiem. Po godzinie rozmowy na stojąco Starszy Wilkinson zaprosił swojego
rozmówcę do pobliskiej restauracji.
Minęła 10.00. Misjonarze z wyjątkiem Wilkinsona wrócili do domu, by uczyć się polskiego.
Dziś ćwiczą określenia rzeczownika.
- Jak przetłumaczycie na polski wyrażenie: chees soup? - pyta prowadzący dzisiejszą lekcję Starszy
Noel.
- Zupa ser! - odpowiada kilku misjonarzy.
- Nie zupa ser, tylko zupa serowa! - poprawia Noel. - Wiele przymiotników w języku polskim ma
końcówki "-owy", np. pałacowy, toaletowy, sezamowy, drogowy...
- Ulicowy! - wyrywa się jeden z misjonarzy.
Mormońscy misjonarze twierdzą, że polski nie jest łatwym językiem. - Do moich ulubionych należy
odmiana wyrazów: hrabia i mleć - śmieje się Starszy Severinsen.
Po lekcji pytam Starszego Wilkinsona, o czym tak długo dyskutował rano z przechodniem. Na jego
twarzy pojawia się zakłopotanie. - Nie rosumiem - mówi. - Jestem w Polsce od czterech miesiecy i
jeszcze nie wszystko rosumiem.
Niedziela
Nie jeść, by jeść mógł ktoś
W kaplicy na Wolskiej odbywa się trzygodzinne zebranie połączone z nabożeństwem. Parking
zapełnia się drogimi samochodami. Nowi, którzy nieśmiało wchodzą, od razu znajdują opiekunów.
Trudno czuć się w tym gronie onieśmielonym czy samotnym.
O 11.00 kobiety i mężczyźni rozchodzą się do osobnych sal, gdzie dyskutują, jak być dobrym
mormonem. Jest tu również szkółka niedzielna dla dzieci.
O 12.00 spotykają się na wspólnej dyskusji, dziś dotyczącej wyjazdu do świątyni we Frankfurcie.
Świątynia to dla mormonów szczególne miejsce, zamknięte dla nieochrzczonych, utajnione, bo o
obrzędach dokonywanych w świątyni członkom Kościoła nie wolno mówić.
O 13.00 rozpoczyna się nabożeństwo. Sala, w której się odbywa, tak jak cała kaplica, jest skromna,
nie ma tu żadnych obrazów, ozdób, tylko krzesła i mównica.
Warszawska kaplica jest jedyną w Polsce i stanowi centralny ośrodek mormonizmu w naszym kraju.
W innych miastach, gdzie jest mniej mormonów, na nabożeństwa i miejsca spotkań wynajmowane są
sale.
Na nabożeństwie mormoni spożywają zwykły chleb i wodę w kubeczkach wielkości naparstka. Te
symbole ciała i krwi Chrystusa błogosławione są przez kilku mężczyzn. Mormoni wierzą, że mężczyźni
zostali obdarzeni przez Boga darem kapłaństwa. Święci Dni Ostatnich posiadają dwa typy kapłaństwa:
niższe - Aarona (może je otrzymać już 12-letni chłopiec) i wyższe - Melchizedeka.
W kaplicy znajduje się chrzcielnica, która wygląda jak mały basen, bo mormoński chrzest polega na
zanurzeniu całego ciała. Mormoni nie chrzczą dzieci, bo nie wierzą w istnienie grzechu pierworodnego
i uważają, że chrzest trzeba przyjmować świadomie. W 2001 roku w tej kaplicy przeprowadzono 35
chrztów, w tym roku ta ilość nieznacznie wzrosła.
Dziś szczególna niedziela - zwana postną. - Raz w miesiącu - tłumaczy Starszy Severinsen - w
niedzielę jemy tylko dwa posiłki, a pieniądze, które byśmy wydali na trzeci, wpłacamy jako ofiarę
postną. Te pieniądze są przeznaczone dla biednych i samotnych członków Kościoła.
Raz w miesiącu mormoni wpłacają na Kościół tzw. dziesięcinę, czyli dziesięć procent miesięcznego
dochodu.
- Kiedy przystępowałam do Kościoła - opowiada Agnieszka Barchwic - najtrudniej było mi pogodzić się
z płaceniem dziesięciny. Nie mogłam znieść myśli, że będę oddawać część moich i tak marnych
zarobków. Ale po jakimś czasie okazało się, że to procentuje. Nie wiem, jakim cudem, ale udało nam
się kupić z mężem własne 40-metrowe mieszkanie, a mimo kryzysu na rynku nie straciliśmy pracy.
***
Po skończonym nabożeństwie rodziny rozchodzą się do domów, a misjonarze do pracy.
Ci ostatni nazywają siebie Ambasadorami Pana, dziś jeszcze spotkają się w domach z tymi, którzy nie
znają prawdy o swoim przeszłym życiu i przez bożą próbę mogą nie przejść zwycięsko.
Za miesiąc Starszy Severinsen skończy swoją dwuletnią misję w Polsce i powróci do Utah.
- Będę tęsknił - mówi. - Jest jednak jedna dobra strona wyjazdu: już nie będę musiał nikogo uczyć.
IZABELA MARCZAK