Dziennik z podróży…
Transkrypt
Dziennik z podróży…
Dziennik z podróży… Jak to mówią: pierwsze koty za płoty. I z tą jakże mądrą maksymą mam zamiar zacząć pisanie dziennika. Co prawda trochę naciągane, bo pisane po fakcie, ale co tam. 3.11 czwartek Zacznijmy od tego, że trzeba było wstać o bardzo wczesnej porze. Tak samo jak wyruszyć z Zawiercia, by na czas dotrzeć na warszawskie lotnisko. Wszystko potoczyło się pomyślnie i bez żadnych komplikacji mogliśmy polecieć samolotem. Jedyną innowacją w podróży samolotem było to, że... nasza grupa została wytypowana przez pewną bardzo sympatyczną parę ludzi z TV Warszawa. Mianowicie - ja, Magda i pani Małgorzata Paliga występowałyśmy przed kamerą, mówiąc jakie są nasze wrażenia przed lotem w związku z ostatnimi problemami z lądowaniem Boeinga. Jako gwiazda telewizyjna mogę się pochwalić, że operator kamery to bardzo przyjemna osoba. Robi śmieszne miny, gdy musisz być poważna. Wracając do kwestii lotu. Przyznam, że się bałam, bo to miał być mój pierwszy lot. I... było cudownie! Ja i Magda pokochałyśmy latanie, a szczególnie widoki z okna. Z nowych doświadczeń odkryłam, że lubię przebywać na lotnisku, bo to bardzo ciekawe miejsce. Można spotkać bardzo wiele osób różnych narodowości. Nasza podróż samolotem skończyła się szczęśliwie, kiedy wylądowaliśmy w Cagliari. Stamtąd odebrały nas rodziny, u których miałyśmy mieszkać. Był lekki stres, jak to będzie, ale wszystko okazało się być takie przyjemne, że zmartwienia uleciały z głowy. Zrobiło się bardzo miło, gdy dane było mnie, Magdzie, Alessandrze i Manueli konwersować razem ponad godzinę za pomocą wideokonferencji. Wszystkie zgodnie stwierdziłyśmy, że jesteśmy crazy. 4.11 piątek Czas do szkoły. I to wcale nie jest głupi żart. Razem z naszymi opiekunkami miałyśmy się udać do szkoły i mieć lekcje. Brzmi trochę strasznie, ale to tylko pozory, bo było świetnie. Na początku, zanim dotarłyśmy do szkoły, czułam się jak obcy. Nie mówię po włosku, jestem z Polski i rozmawiam po angielsku. Dziwne, co? Potem było już tylko lepiej. Na pierwszej lekcji zabawa się rozkręciła. Zamiast grzecznie słuchać i przyglądać się zadaniom z matematyki, które dotyczyły finansów, Polki pokazały kilka matematycznych ciekawostek, angażując całą klasę w twórcze myślenie. Matematyk odziany w fioletowy sweterek (liliowo-fioletowy - obrzydliwy kolor - komentarz Magdy) był pełen podziwu, co do naszych (moich i Magdy) umiejętności. Potem ekonomia, na której poznało się nauczyciela i przedstawiło siebie. Uważam tę lekcję za najprzyjemniejszą. Potem włoski. I na koniec dwie informatyki. To chyba najlepsza rzecz, jaką mogli wcisnąć w ich piątkowy plan. Spędziliśmy ten czas wesoło słuchając muzyki, śpiewając i rozmawiając o naszych zainteresowaniach. Okazało się, że mamy też sporo wspólnych. Po lekcjach, które trwały zawsze, niezmiennie od poniedziałku do soboty w godzinach 8:15-13:30, rozstaliśmy się z klasa 4d. Po południu zostałam zabrana, by zwiedzić Cagliari. Przyjemna wycieczka. Udało mi się zobaczyć piękne miejsca, kiedy pogoda była ku temu sprzyjająca. Magda natomiast została zabrana na włoską imprezę urodzinową, jakże różniącą się od naszych polskich. Ona twierdzi, że było wspaniale. I muszę jej uwierzyć, bo wszystko, czego doświadczyłyśmy na Sardynii, było niesamowite i niepowtarzalne. 5.11 sobota Dzisiaj już są wszyscy. Mam na myśli osoby ze szkół zaangażowanych w projekt. Zaczynamy wszystko o 10:30. Był więc czas, by pobyć z klasami na lekcjach. Jaka była moja radość, kiedy okazało się, ze rano mamy ekonomię. Rozmawiało się o niej z nauczycielem. Porównywaliśmy ustroje polityczne i dyskutowaliśmy o przyszłości i samodzielnym wyborze tego, co chcemy w niej robić. A potem pożegnałyśmy się z klasą i udałyśmy się na projektowe zajęcia. Każda szkoła przygotowała coś wyjątkowego, więc pokazy były czymś bardzo ciekawym i interesującym. Po ich zakończeniu młodzież rozeszła się, by zjeść lunch. Część osób pojechała w tym celu do Cagliari. Kropił lekki deszczyk. Ten deszczyk przerodził się w burzę, kiedy zwiedzaliśmy muzeum. I był mały problem z powrotem z niego do domów. Pogoda absolutnie nie była nam przychylna. Jednak skończyło się tylko na lekkim przemoczeniu butów. 6.11 niedziela Planowana na niedzielę wycieczka odwołana. Pogoda zła. Pada - lekko mówiąc. Można się wyspać. O tak! Ranek jak ranek. Przyjemny, pyszne śniadanko. Może, kiedy już zeszłam na tematy kulinarne, wspomnę o pysznych daniach włoskich. Jedzenie mają przepyszne. Idealnie doprawione i sycące. Dania aż rozpływały się w ustach. Najbardziej smakowała mi prawdziwa włoska lasagne. Po południu odwiedziła mnie i Alesssandrę Magda z Manuelą. Ich obecność wróżyła dobrą zabawę, co się oczywiście spełniło. Razem z siostrą Alessandry - Claudią na początku grałyśmy na keyboardzie, a potem w gry na Nintendo wii. Wieczorem, kiedy było już około 2100, deszcz przestał padać, grupa uczniów związanych z projektem Comenius, spotkała się w pizzerii, by wspólnie spędzić czas. Było bardzo przyjemnie. Poznało się wiele nowych osób, z którymi czas na rozmowie zleciał bardzo szybko i nim się człowiek obejrzał, nastał koniec wspólnych zdjęć i trzeba było się rozstać. 7.11 poniedziałek Poniedziałek zapowiadał się przyjemnie. Było pochmurnie, lecz nie padało. Taka aura sprzyjała naszym zajęciom w szkole. Na dziś zostało przewidziane stworzenie broszury o przyczynach, skutkach i sposobach niwelowania agresji oraz o tym, kim jest mediator i co powinien robić, by spełniać swoje obowiązki jak najlepiej. Zostaliśmy podzieleni na kilka grup. Każda pracowała nad czymś innym. Kiedy skończyliśmy, po krótkiej przerwie opracowaniem ostatecznej wersji broszury do wydrukowania zajęła się grupa złożona z jednej osoby z każdego kraju. Od nas była to Magda. Było to dość nudne, jednak dzięki temu miała ona okazję bliżej poznać się z innymi "delegatkami". Ja, nie wiedząc gdzie się podziać, również tam zostałam, dopóki nie zostałam znaleziona przez Alessandrę. Wychodzi na to, że udało mi się zgubić w tej szkole. W czasie kiedy jedni zajmowali się broszurą, inni nie mieli nic do roboty. Siedziało się na dworze i podziwiało piękne niebo. Chmury mieli tam bardzo urokliwe. No cóż... czekanie z czasem się nudzi. Szczególnie, kiedy podchodzą do ciebie ludzie i się już żegnają. Wkurzyłam się. Oliwy do ognia dolał fakt, że widziałam okno cudownej klasy 4D. O nie, nie czekam na dworze. Razem z Alessandrą udałyśmy się do szkoły. Bezbłędnie odnalazłam drogę do klasy. Po jakimś czasie rozmowy o wszystkim, człowiek się rozczulił, bo wiedział, że musi wracać. Ten stan jednak minął, bo nie można się na zapas martwić. Carpe diem, jak mówił Horacy. Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim. Począwszy od szkoły na drogach skończywszy. Takie czekanie było naprawdę przyjemne. Nawet dostało się pamiątki napisane przez znajomych z tej klasy. Trudno wyobrazić sobie radość, kiedy Włoch stara się napisać po polsku: „Tęsknię” i nawet mu to wychodzi, a przy pomyłce się uśmiecha. A inne słowa piszą za pomocą tłumacza piszą całe zdanie. Co z tego, że niepoprawne gramatycznie? Liczy się gest. Jednak trzeba było się rozstać. Niestety. W trakcie obiadu razem z Magdą się urwałyśmy i dotarłyśmy do klasy, aby pożegnać się ponownie. Nie chciało się zostawiać tych ludzi, szczególnie, że w psychice rodziła się zabójcza myśl, że to już ostatnie spotkanie. Potem było rozdanie certyfikatów, podziękowanie za współpracę w projekcie, wspólne zdjęcia i... wreszcie na zakupy. Wybraliśmy się do Cagliari i spędziliśmy tam trochę czasu w wesołej atmosferze. Nawet deszcz, który zaczął padać, jej nie zepsuł. Można mnie nazwać kimś dziwnym, ale bardzo polubiłam czytać po włosku. Co z tego, ze nie rozumiałam, co jest napisane. To zbędny szczegół. A co wiąże się z czytaniem? Oczywiście książki. Kupiłam sobie mangę po włosku z chęcią przeczytania. Czyż nie jestem genialna (ironia)? Magda natomiast, zresztą jak zawsze, poszła w stronę mody. Od tamtej pory śmiga po szkole w pięknych, dwurzędowych spodniach. Ja natomiast w niczego sobie T-shircie. Po powrocie zaczęło się pakowanie. Tego nie trzeba opisywać... i, kiedyś musiało nadejść, pożegnanie się z rodziną. 8.11 wtorek “Ready, ready, ready for the take of?” No... ponieważ, nie chce się opuszczać takiego miejsca. Chciałoby się zostać dłużej, ale nie da się. Mimo lekko ponurej aury, która rozprzestrzeniała się w umyśle z każdą wzmianką o odlocie, było wesoło. Oj bardzo. Na dzień dobry, przed czwartą rano, podbiega do mnie Magda i prosi o zważenie walizek. Zaspana nie kontaktuję, a potem wszystko się wyjaśnia. Jej waży zbyt wiele, moja ma „wolne kilogramy”. W ten sposób zaczęła się piękna zabawa. Polki na środku lotniska zaczęły otwierać torby i je przepakowywać, a potem siedząc na walizce, próbowały ją zamknąć. Skutek? Plus dziesięć punktów do lepszego samopoczucia. Pożegnania na lotnisku nie opiszę, bo łezka się w oku na samą myśl kręci. A lot, jak lot, odlotowy. Przesiadki, malowanie na lotnisku (Magda się do tego przyznaje, bo efekt był dobry), widoki, pyszna samolotowa herbatka i nagle okazuje się, że to już Polska. I na tym kończę swoją opowieść… Iness-senpai & Meg