konkurs 15 opowiadania

Transkrypt

konkurs 15 opowiadania
Pies z … pewnego miasta
To był mroźny wigilijny wieczór. Wychudły, skołtuniony pies wędrował
samotnie ciemną ulicą. Był głodny i trząsł się z zimna. Płatki śniegu
opadały miękko na jego zmierzwioną, brudną sierść. Przechodząc obok
domów widział szczęśliwych ludzi w rozświetlonych blaskiem kolorów
oknach. Czuł zapach świątecznych przysmaków, unoszący się
w mroźnym, wieczornym powietrzu.
Usiadł w cichym kąciku pomiędzy dwoma kamienicami. Zwinął się
w zwarty kłębek, ale to nie pomogło mu się rozgrzać. Przeszło obok
niego kilkoro ludzi, spieszyli się, zbliżał się czas wieczerzy wigilijnej.
Niebo rozświetliło się blaskiem gwiazd. Wtem, jedna zaczęła spadać,
zostawiając za sobą długi, świetlisty ogon. Podobno spadająca gwiazda
to jakaś istota, udająca się tęczowym mostem na drugi brzeg …
Zmarznięty pies ujrzał starszą, uśmiechniętą kobietę zmierzającą
w jego kierunku. Tak, to była jego Pani, dobra i czuła, tak jak kiedyś
radosna i troskliwa. Pies podniósł posiwiały łebek i popiskiwał cichutko.
Zmarznięte łapy nie pozwalały mu wstać. Prosił swoją Panią, aby zabrała
go ze sobą. Gwiazdy zaświeciły jaśniej niż zwykle. Jakby rozświetlały
psu ostatnią drogę. Dobra, ukochana Pani wzięła psa w ramiona
i razem zniknęli w świetlistej przestrzeni. Wznosili się coraz wyżej
i wyżej, aż sięgnęli miejsca, w którym ani zimno, ani głód, ani ból nie są
znane. Dotarli tęczowym mostem do nieba.
W bladym świetle świątecznego poranka przechodzący ludzie mijali
zmarznięte ciało bezdomnego psa. Otuleni obojętnością, spieszyli się
wszyscy, wszak zbliżał się czas świątecznego śniadania. To nic, że nikt
nad nim nie zapłakał, że nikt nawet się nie zatrzymał. On był już
szczęśliwy, tam wysoko, w ramionach ukochanej Pani.
Gwiazdy spadają tak często, lecz my ich nie zauważamy. Popatrzmy
w niebo choć jeden raz do roku – w wigilijną noc.
Opowieść wigilijna
Jak co roku w wigilię Bożego Narodzenia w mieście panowała
podniosła, świąteczna atmosfera, ludzie nieśli do domów choinki i torby
pełne zakupów. Tylko w biurze Jana, właściciela największego w okolicy
przedsiębiorstwa było ponuro i smutno.
Obok biura w ciasnym kojcu siedział stary bernardyn Ben. Miał
zesztywniałe z zimna łapy, zapadnięte boki i wyleniałą sierść. Płatki
mokrego śniegu spadały na jego sterczący grzbiet. Nie miał gdzie
schować się przed mrozem. Przecież bernardyny lubią zimno i nie
potrzebują budy – mawiał Jan.
Wszyscy pracownicy poszli już do domu, tylko Jan został w swoim
biurze. Zapomniał o całym świecie. Bez końca przeliczał akcje i układał
wyciągi bankowe. Nagle usłyszał ciche skomlenie. W drzwiach stanął
Ben. Jakimś cudem udało mu się otworzyć furtkę kojca. Przyszedł do
swojego Pana i przenikliwie spojrzał w jego pozbawione wyrazu oczy.
Podobno w wigilijną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem. Może chciał
coś powiedzieć … Jan uważał, że zwierzęta nie myślą i niewiele czują,
a w świąteczne bajki wierzą tylko głupcy. Pogonił psa do kojca, zamknął
go na kłódkę i udał się w drogę do swojego ponurego domu. Jechał
przez opustoszałe miasto wielkim, lśniącym samochodem, minął po
drodze leżącego na poboczu kota. Ktoś chyba go potrącił, jadąc
w pośpiechu na wigilijną wieczerzę. Zwolnił, popatrzył na wyprężone
z bólu zwierzę, ale przecież to nie jego sprawa, nie on był sprawcą tego
wypadku. Dodał gazu i pojechał dalej, a kot dogorywał, otulony płatkami
śniegu.
Po powrocie do domu Jan poczuł zmęczenie. Położył się więc do
łóżka. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, zapalił światło i zobaczył, że przy
łóżku stoi … duch psa, który jeszcze przed Benem pilnował jego firmy.
Brutus – bo takie nosił imię, zakończył swoje życie w tym samym kojcu,
w którym dzisiaj leżał stary Ben. Długo chorował, ale przecież był stary,
nie nadawał się już do pilnowania – twierdził Jan. Szkoda było wydawać
pieniędzy na weterynarza i leki, przecież, jak twierdził „ i tak zdechnie”.
Odszedł w wigilię dziesięć lat temu. Dziś zjawił się tu – na ziemi, bo
wiedział, że taki sam los ma spotkać Bena. Pies przyszedł prosić
swojego Pana o pomoc – czuł się bardzo źle, ale Pan go przepędził.
Wtem duch zaczął żałośnie wyć, tak, że aż krew w żyłach mężczyzny
zastygła z trwogi, a potem znikł. Jan odetchnął z ulgą. To tylko zły sen
– pomyślał, ale to nie był sen.
Nagle, przy łóżku pojawiło się kolejne widmo, to duch kota, którego
przed kilkoma godzinami mijał na drodze. Zwierzak zabrał go
w niezwykłą podróż w czasie. Razem wrócili do lat dzieciństwa, kiedy
mały Janek przywiązał kotu babci puszkę do ogona, obrzucał
kamieniami włóczące się po osiedlu bezdomne psy, z dziką pasją
rozdeptywał ślimaki i podpalał biedronki – takie tam, wszyscy tak robili
– pomyślał.
W tym momencie pojawiła się kolejna zjawa – to duch Bena. Tym
razem biznesmena czekała podróż dookoła świata. Przyglądał się
krwawej korridzie w Hiszpanii, zabijanym na oczach gapiów koniom we
Włoszech, był w rzeźni, gdzie widział płaczące cielęta skazane na śmierć
i w schronisku dla zwierząt, z którego kiedyś adoptował Bena. Widział
też ostatnie chwile jego życia. Leżał tam zupełnie sam, prawie przymarzł
do ziemi, czuł potworny ból, bardzo chciało mu się pić, ale nie miał wody.
Wtem, ktoś wdarł się na teren firmy i próbował sforsować drzwi
biurowca. Ben zauważył zbira, nie mógł wstać, ale jakoś przemógł ból,
zebrał resztkę sił, przedarł się przez ogrodzenie kojca, potwornie raniąc
sobie brzuch, czuł, że to ostatnie zadanie w jego życiu. Pobiegł w stronę
bandyty, jednym susem przygniótł go ciężarem własnego ciała i wbił
zęby w jego dłoń. Przerażony zbir uciekł w popłochu, a Ben pozostał na
straży. Był chory, zziębnięty, głodny, spragniony, samotny i wierny do
końca. Do ostatniego tchnienia bronił dobytku swojego Pana.
Jan poczuł ogromny żal i wstyd. Gdyby można było cofnąć czas
– pomyślał. W tej chwili duch zniknął. Mężczyzna wyskoczył z łóżka
i pobiegł do samochodu. Pojechał ratować Bena. Zastał go leżącego pod
drzwiami biurowca. Jego zastygłe ciało przysypał śnieg. Przytulił
zmarzniętego psa i wyszeptał – przepraszam, a z jego policzków
popłynęły łzy. Nigdy wcześniej nie płakał.
Następnego ranka udał się do schroniska dla zwierząt, adoptował
trzy najstarsze, schorowane psy. To dzięki nim jego smutny, ponury dom
zamienił się w miejsce przepełnione miłością i radością życia. Odwiedza
schronisko regularnie, pomaga ratować zwierzęta potrzebujące
najtroskliwszej opieki. Wszyscy nazywają go „ Dobrym Duchem
Schoniska”.
W firmie Jana, tuż przy wejściu do biurowca stoi posąg bernardyna.
To pamiątka – żeby wszyscy pamiętali wiernego Bena – z dumą wyjaśnia
klientom i współpracownikom.
W wigilię Bożego Narodzenia wszystko może się zdarzyć, oby tylko
nie musiał odwiedzać nas żaden duch. Zwierzęta mówią do nas nie tylko
w wigilię, lecz codziennie, obyśmy tylko chcieli i zdążyli usłyszeć ich
głos.
Nie było dla nich miejsca wśród ludzi …
Ten grudniowy wieczór był wyjątkowo mroźny. Całe miasto zamarło w
zimowym letargu. Opustoszałe chodniki i ulice sprawiały wrażenie jakby
czas stanął w miejscu. Zziębnięta kotka słaniając się na łapach weszła
do klatki schodowej i przywarła całym ciałem do ciepłego kaloryfera.
Prawie zasnęła, otulona błogim spokojem, gdy Pani Adela wyszła
wyrzucić śmieci. Zobaczyła ją, leżącą koło grzejnika i wpadła
w furię.
„Wszystko już wysprzątane, a tu pchlarz jakiś, pewnie roznosi choroby i
robaki …” – krzyczała z przejęciem. Złapała za miotłę
i
gwałtownym ruchem strąciła zwierzaka z kaloryfera. Potem machając
ochoczo szczotką wypędziła go z klatki schodowej.
Przerażona kotka pobiegła przed siebie, byle dalej od kobiety
uzbrojonej w szczotkę. Dotarła do pobliskiej kamienicy, gdzie zauważyła
otwarte okienko piwniczne. Wskoczyła do środka. Była wreszcie
bezpieczna. Położyła się na drewnianej półce z przetworami. Jednak jej
spokój nie trwał zbyt długo, usłyszała stukot, który stawał się coraz
głośniejszy i wyraźniejszy. W drzwiach stanął Pan Nowakowski,
przyszedł po kapustę w słoiku, przygotowaną specjalne na dzisiejszy
wieczór. Gdy zobaczył kotkę leżącą pośród przetworów ogarnęła go
złość. Głośnym krzykiem wypłoszył ją ze swojej piwnicy. „Gdzie wlazła,
brudna taka, pozrzuca wszystko, po mojej piwnicy łazić jej się zachciało,
niech siedzi na dworze i myszy łapie …” – wykrzykiwał zawzięcie.
Kotka biegła bez celu, nie wiedziała gdzie iść, gdzie się schronić.
Jeszcze nie tak dawno leżała w domu na ciepłym posłaniu. Była wtedy
kociakiem. Wszyscy ją kochali, przytulali, zawsze miała pełną miseczkę;
ale urosła, przestała być uroczą maskotką, potem jeszcze okazało się,
że sama spodziewa się kociąt. Długo wieźli ją samochodem, a potem
wypuścili w obcym, nieznanym miejscu i odjechali. Próbowała biec za
nimi, ale samochód okazał się szybszy. Od tej pory tułała się samotnie
po mieście. Była brudna i głodna. Straciła zaufanie do ludzi.
Czuła, że to dziś nadejdzie dzień, kiedy urodzą się kocięta, dlatego
z uporem szukała bezpiecznego miejsca. Jednak nie potrafiła go
znaleźć. Gdzie nie poszła ludzie przeganiali ją z wielką zawziętością. Nie
miała już siły iść dalej, zmarznięte łapy odmawiały jej posłuszeństwa.
Od kilku dni nie jadła i nie piła niczego prócz zmrożonego śniegu.
Zobaczyła nieopodal wiatę śmietnika. Resztkami sił wskoczyła do
środka.
Wokoło panowała błoga cisza, słychać było tylko wiatr, który
rozsypywał płatki puszystego śniegu. Na niebie złociła się już pierwsza
gwiazda. Kotka leżała w śmietniku, tuliły się do niej dwa maleńkie
kociaki. Było im strasznie zimno, próbowała ogrzać je własnym ciałem,
ale mróz był tego wieczoru wyjątkowo ostry. Wtem, usłyszała czyjeś
kroki. To Pan Kazik, który codziennie odwiedza okoliczne śmietniki
w poszukiwaniu puszek i makulatury. Nie obchodził świąt, był samotnym,
biednym człowiekiem, o którym wszyscy dawno zapomnieli. Gdy
zobaczył kotkę z kociętami zamarł w bezruchu. Nie wiedział co począć.
Zdjął sfatygowaną kurtkę i okrył nią kocią rodzinę. Sam poczuł
przeszywające zimno. „Nie możesz tu zostać…” – wyszeptał cicho
i wygrzebał ze śmietnika karton po piernikach. Ostrożnie włożył do niego
kocią mamę i jej dzieci.
Ludzie ogarnięci świątecznym uniesieniem jedli w swoich ciepłych
domach wieczerzę wigilijną, śpiewali kolędy, dzielili się opłatkiem,
składali sobie serdeczne życzenia i wspominali historię sprzed dwóch
tysięcy lat, o Świętej Rodzinie, dla której nie było miejsca wśród ludzi.
Przy każdym stole stało puste nakrycie, a Pan Kazik brnął pustymi
ulicami, w samym swetrze, zmarznięty na kość. Szedł do schroniska
trzymając karton okryty własną kurtką. Drogę oświetlały mu jasnym
światłem gwiazdy i księżyc, a padający śnieg otulił jego ramiona
puszystym pledem. W blasku przydrożnej latarni, tuż za nim, jakby
odbijała się świetlista, ulotna postać. Może to anioł, który ich prowadził.

Podobne dokumenty