Numer 10/2009 Marka Teatr im. Jaracza, który właśnie obchodzi
Transkrypt
Numer 10/2009 Marka Teatr im. Jaracza, który właśnie obchodzi
Numer 10/2009 Marka Teatr im. Jaracza, który właśnie obchodzi 120-lecie, nieustannie trzyma poziom i do dziś jest jedną z najbardziej cenionych polskich scen. Ma szczęście do wyjątkowych artystów i dyrektorów. Rok temu, dzięki powstaniu europejskich scen regionalnych stał się największym teatrem w kraju („Między wierszami”, „Rok po…”). U księcia na salonach Tum pod Łęczycą ma swoją atrakcję – romańską kolegiatę. To wystarczający powód, by odwiedzić to miejsce, ale wkrótce przybędzie kolejny – odtworzone średniowieczne grodzisko książęce porównywalne z Biskupinem („W gościnie u księcia”, „Jeszcze raz Tum”). Szklany dom jak z gumy Według magazynu „Wallpaper” są jedną z najlepiej zapowiadających się młodych pracowni architektonicznych. Łodzianie z MOOMOO Architects trafili na tę prestiżową listę dzięki projektowi niezwykłego domu, z którego rozciąga się widok na wszystkie strony, a ściany są przesuwane („Precz z purchawkami!”). Gwiazdy z weną Po kilku niezbyt udanych edycjach poprzednia wreszcie zebrała dobre recenzje. W tym roku organizatorzy Pepsi Vena Music Festival postanowili utrzymać rangę imprezy. W Łodzi wystąpią artyści, którzy wprawdzie w Polsce są jeszcze mało znani, ale zagranicą – cenieni i popularni („Viva la Vena!). Człowiek spełniony Cokolwiek robił, robił z pasją. Wojciech Bruszewski – związany m.in. z Warsztatem Formy Filmowej – był artystą awangardowym, który nie tylko nie poniósł klęski, jak to często z twórcami nowoczesnymi bywa, ale wręcz odnosił same sukcesy. Tworzył eksperymentalne filmy, instalacje, fotografie (jako jeden z pierwszych w Polsce w procesie tworzenia wykorzystał komputer)... Badał związki dźwięku i obrazu, ale też język – słowo – i jego strukturę. Miał jeszcze tyle planów… („Wojtek”). Małgorzata Karbowiak Między wierszami Jest taki teatr, który łodzianie nazywają poufale „Jaraczem”. Dziś ta „instytucja przy Cegielnianej” (niegdysiejszej) kończy 120 lat. Co w niej zwraca uwagę przede wszystkim? Wola trwania, bez względu na opór materii i rozliczne zewnętrzne uwarunkowania oraz silniejsza niż gdzie indziej świadomość kontynuacji. Tak było i jest przez cały wiek z okładem, czego dowodem związane z tym teatrem wyśmienite nazwiska o historycznej doniosłości. I najnowsze. Aż trudno uwierzyć, że od 16 sezonów, w okresie strukturalnych zmian ustrojowo-ekonomicznych, kiedy wszystko staje się inne, kieruje nim ta sama dwójka profesjonalistów całą gębą. Połączenie modelowe: wybitny menadżer myślący konkretami w teatrze i wciąż wybiegający planami w przyszłość oraz wybitny szef artystyczny, reżyser i scenograf o niepowtarzalnym charakterze twórczej inwencji, o niezwykłym słuchu „na ludzi”. Mamy szczęście, że dyrektorzy: Wojciech Nowicki i Waldemar Zawodziński nie dali się porwać do innego miasta, bo dzięki temu szczycimy się jednym z trzech najlepszych centrów teatralnych w kraju. Było to i jest możliwe przede wszystkim dzięki poczuciu stabilizacji i stabilności, o które szefowie w „Jaraczu” dbają ze wszystkich sił, nie ulegając żadnym naciskom, przy poparciu samorządowego mecenatu. Wpływają na tę atmosferę także bardzo przejrzyste reguły gry, bowiem od lat wiadomo, jakie jest credo ideowe i artystyczne Zawodzińskiego i poziom jego wymagań. Nie przypadkiem w niedawnym „Wyzwoleniu” w jego inscenizacji „wystąpiło” słynne wiadro na niedopałki Kazimierza Dejmka. Można by powiedzieć, że młodszy o dwie generacje reżyser z „Jaracza” przypomniał mistrza z Nowego, który głosił, że „sztuka nie znosi demokracji”. I proszę wskazać mi inną instytucję artystyczną w kraju, która przez 17 lat ani na chwilę nie obniżyła lotów? Nie obniżyła pewnie i dlatego, iż wyniszczające kłótnie, obrzucanie się błotem, personalne połajanki zgodnie z zamierzeniem autorów tekstów odbywają się na scenie a nie poza nią, w świetle reporterskich kamer. Nie można przecież świątyni sztuki zamieniać w Hyde Park, bo pryska teatralna magia… Ale jaki ten „Jaracz” jest na co dzień? Spróbujmy scharakteryzować: Wojciech Nowicki nieustannie unowocześnia tkankę materialną i infrastrukturę tego obiektu, do czego przyłożyła się także nieżyjąca już dyrektor Sabina Nowicka (budowa Sceny Kameralnej). Szef naczelny jest ponadto mistrzem logistyki, co szczególnie widoczne w niełatwym procesie pozyskiwania i wydatkowania środków unijnych. To on przecież doprowadził do powołania czterech scen regionalnych „Jaracza” w Łódzkiem. Jak z kolei pojmuje swoją misję dyrektor artystyczny? Powiedzmy skrótowo: teatr Zawodzińskiego to z jednej strony teatr metafory i symbolu, paraboli i przewrotnej aluzji – zawsze odnoszący się do aktualnej rzeczywistości, nawet jeśli posługuje się historycznym kostiumem. Druga strona medalu zaś to „naga prawda”, z rzucaniem oskarżeń prosto w twarz widza, obnażaniem psychicznym i fizycznym. Aż do bólu. Bo dla Zawodzińskiego najważniejsze są emocje. Wie, że nie wywołuje ich publicystyka posługująca się najczęściej zestawem półprawd, relacje psychologiczne pozbawione zaskoczeń i zdziwień, traktaty filozoficzne niebędące spektaklami. Zawodziński chce panować nad widzem, który gra u niego wyznaczoną mu rolę. Ale też jaki oferuje materiał i w jakich dekoracjach! To nie przypadek, że szef artystyczny „Jaracza” przed studiami reżyserskimi ukończył plastyczne. Zawodziński przy ogromnym wyczuleniu na słowo, jego wieloznaczną prostotę, merytoryczną zawartość i barwę, kocha inscenizację. Buduje ją z najrozmaitszych elementów, konstruując nieobojętne dla nikogo kolaże z przedmiotów, tła, świateł, kostiumów, aktorów, pustych przestrzeni, muzyki, czasami tworząc z nich teatr samoistny. Dlatego od czasu do czasu musi pójść jeszcze dalej i „posłuchać okiem”, czyli zrobić coś w operze. Czym interesuje się „Jaracz” teraz? Tym, co jak figa się ucukrowało i nabrało nowych smaków, ale z nowymi kontekstami i tym, co dopiero rodzi się na naszych oczach. Zawodziński za wszelką cenę stara się NADĄŻYĆ! Za ważnymi tematami, maksymalną aktualnością przesłania, jak najbardziej efektywnym i efektownym sposobem organizowania dialogu z publicznością. Bo cała działalność Zawodzińskiego jest zaprzeczeniem tezy, że widzowie odwracają się od trudnych teatralnych propozycji, że trzeba im podawać wszystko jak na talerzu. Wychował sobie widownię pochodzącą z najróżniejszych środowisk i tzw. grup wiekowych. Wypróbowuje nowe kody teatralne i kreuje nowe osobowości. Nie boi się ryzyka ani śmieszności, ani zwątpienia części widowni. Nie wystawia lektur szkolnych, bo nic w teatrze nie robi po bożemu, choć interesują go autorzy z kanonu, tyle że odczytywani na nowo. Jak prawdziwy lider skupia obok siebie najzdolniejszych reżyserów i aktorów, daje im szanse. A teraz jeszcze razem z Wojciechem Nowickim otworzyli największy teatr w Polsce, bo siedmiosalowy. I nadal będą rzucane tam wyzwania gnuśności i bylejakości, przeciętności i hipokryzji. I jak tu nie cenić „Jaracza”! Precz z purchawkami! Aleksandra Talaga-Nowacka Dom z widokiem na świat z dowolnego miejsca w środku? Rozsuwane ściany? Wszystko da się zrobić. Projektem takiego właśnie budynku (o nazwie hoUSEview) łódzka pracownia MOOMOO Architects wpisała się na prestiżową listę 30 najlepiej zapowiadających się, zdaniem brytyjskiego magazynu „Wallpaper”, młodych pracowni architektonicznych. Łukasz Pastuszka i Jakub Majewski (pierwszy skończył niedawno Politechnikę Łódzką, drugi właśnie przygotowuje dyplom na tej uczelni), otworzyli biuro w czerwcu ubiegłego roku. Nietypową prezentację projektu hoUSEview – tzw. „360°” – przygotowują na 17 października w ramach Festiwalu Łódź Design. To ma być niespodzianka. *** Poznali się na studiach, wspólnie przystąpili do konkursu na projekt salonu sieci Vobis Mobile – i wygrali. Potem przez pół roku działali razem, ale jeszcze nie jako MOOMOO. Wreszcie otworzyli biuro w pofabrycznym budynku przy ul. POW. Dziś pomaga im kilka młodych osób, z którymi na stałe współpracują. Projektowane przez nich budynki mają surowe formy. Łukaszowi i Kubie bliska jest zasada „mniej znaczy więcej”, ale nie nawiązują celowo do architektury modernistycznej. Łukasz: – Nasze projekty są porównywane do tego, co robił Mies van der Rohe czy w ogóle minimaliści, ale to nie wynika z bezpośrednich nawiązań, tylko z naszej chęci tworzenia prostych form. Jesteśmy za młodzi, żeby mówić o własnym stylu. On dopiero się tworzy. Nie założyliśmy, że będziemy zawsze robić tylko minimalistyczne rzeczy. Kształt zależy od okoliczności, wynika z miejsca, funkcji budowli. Choć na razie nasze budowle mają wspólne cechy. Dobrze się składa, że ich gust przekłada się na potrzeby inwestorów. Łukasz: – Dziś wszystko można kupić w dowolnym kolorze, rozmiarze i kształcie. Myślę, że ludzie mają już dość gadżetów i potrzebują prostoty – domów, w których będą mogli się wyciszyć. Nie wszyscy w Polsce chcą mieszkać w domu z kolumnami i czerwonym dachem, czyli takim samym, jak wszyscy dookoła. Zmieniają się standardy, ludzie potrzebują rzeczy ciekawszych, bardziej oryginalnych. To potencjał, który możemy wykorzystać. Łukasz i Kuba mają takie szczęście, że ich inwestorzy dysponują najczęściej dużymi działkami. Kuba: –Zaprojektowane przez nas domy różnią się od sąsiadujących budynków. Skala ich otoczenia powoduje, że możemy zerwać z pewnym kontekstem, często wręcz rozpoczynając nowy – bo sąsiedzi zaczynają nawiązywać do naszego projektu. Pracownia MOOMOO ma wzięcie. Jej domy zostały zrealizowane pod Łodzią, pod Poznaniem, w Warszawie – w sumie około dziesięciu. Nie są wyłącznie dla bogaczy – Łukasz i Kuba starają się projektować tak, by koszty realizacji nie były wygórowane. Architekci są też autorami barów na Wybrzeżu, powstaje „ich” hotel w Dziwnowie. Obecnie pracują m.in. nad propozycją przebudowy centrum Koszalina. Kiedy nabiorą już pewności, że ich pomysły mają wartość, chcieliby stworzyć „coś dużego” dla Łodzi, coś, z czego będą dumni. Architektura nie jest jedyną specjalnością MOOMOO. Łukasz i Kuba trudnią się też projektowaniem designerskim. We wnętrzach świadomie nawiązują do tradycji Łodzi – dużą rolę pełni tu tkanina, przełamująca surowość architektury. A inspiracje czerpią ze wszystkiego, choćby z pokazu mody, który współorganizowali podczas łódzkiego Fashion Week (wynajęli podwórko, przy którym mają pracownię i zaprojektowali scenografię). Dopatrują się ciekawego ułożenia materiału, jego nietypowego zagięcia. Łukasz: – Nie inspiruje nas konkretny kształt czy kolor, ale sposób myślenia, który potem pośrednio będziemy mogli przełożyć na formę budowli. Dążenie do prostoty w architekturze jest widoczne na całym świecie. Kuba: – Do niedawna było parcie na to, by w każdym mieście powstał budynek, który stanie się jego nową ikoną. Najważniejsze było, żeby się wyróżniał. Zapomniano o tym, że zabudowa miasta musi być spójna. Zapomniano o dziurawych chodnikach, kałużach na ulicy i braku oświetlenia. Usiłowano zamykać ludziom oczy za pomocą „broszek” dopiętych do miasta. Pojawiło się zbyt wiele takich purchawek o dziwacznych kształtach – wcześniej nie mogły powstawać, bo nie było odpowiedniej technologii. Ale zauważono, że to nie prowadzi do niczego dobrego. O urbanistyce Łodzi nie chcą się wypowiadać. Sugerują tylko, że należałoby uporządkować miasto. Łukasz: –Mieszkańcy nie zwracają uwagi na to, czy pod względem urbanistyki miasto jest poprawne. Skupiają się na tym, co im przeszkadza w codziennym funkcjonowaniu: dziurach, kałużach. Mówią też, że należałoby zdecydować, czemu mają służyć konkretne miejsca, np. ulica Piotrkowska, której dotychczasowa funkcja została zastąpiona przez dwa centra handlowe. Kuba: – Żeby na Piotrkowską wrócili ludzie, muszą być kawiarnie, usługi, handel. Twórczość młodych łódzkich architektów-designerów dopiero się rozwija. W jakim kierunku pójdzie, na razie trudno powiedzieć, zapowiada się jednak interesująco. Czy jest coś, o czego zaprojektowaniu marzą w tej chwili? Łukasz i Kuba jednocześnie: – Klamka… Wojtek Cokolwiek robił, robił z pasją. Ta pasja nie stygła w miarę upływu lat. Była w Bruszewskim ogromna ciekawość świata, chęć i potrzeba poszukiwania nowych dróg, nowych doświadczeń, nowych ludzi. Miał umysł analityczny. Każde zjawisko badał, opukiwał, brał pod intelektualny mikroskop. Szczególna dwoistość: z jednej strony sprzeciw wobec zastanych pojęć i postaw, z drugiej – wewnętrzny imperatyw badacza, który chce poznać i sprawdzić, określały jego osobowość człowieka i artysty. Działał w różnych grupach i ruchach. Startował w toruńskiej grupie Zero-61 u boku Antoniego Mikołajczyka, Józefa Robakowskiego, Andrzeja Różyckiego. Potem, w roku 1970, z tymi samymi ludźmi zakładał sławny Warsztat Formy Filmowej w łódzkiej szkole filmowej. „Warsztat nie uprawia żadnej działalności komercyjnej – głosił dumnie manifest. (...) Odrzucamy również wszelkie inne użytkowe funkcje, wzięte spoza istoty kina, a więc: politykowanie, moralizowanie, estetyzowanie i bawienie. (…) Warsztat bada i ma ambicje rozszerzać możliwości sztuk audiowizualnych w oparciu o aktualne tendencje w sztuce współczesnej”. Tym ideałom z czasów młodości górnej i chmurnej Wojtek pozostał wierny jako człowiek dojrzały, artysta znany w kraju i za granicą, zwłaszcza w Niemczech i Anglii, profesor, wychowawca i wybitny autorytet w dziedzinie sztuk multimedialnych. W głębi serca był jednak człowiekiem i artystą osobnym, wybierającym własne, indywidualne ścieżki. Buntownikiem na własny rachunek. Absolwent Wydziału Operatorskiego łódzkiej szkoły, chętnie przedstawiał siebie w roli fotografa. Nieprzypadkowo taki właśnie tytuł nosi jego książka, opublikowana w roku 2007. Choć jej bohater przypomina w pewnym sensie autora, nie jest to powieść autobiograficzna. W tkankę wydarzeń, których był świadkiem, Wojtek wplótł fakty zmyślone, choć wielce prawdopodobne. Nieoczywistość granicy dzielącej fakty i zmyślenie nie jest jednak tylko wymysłem twórczej wyobraźni. Stanowi nieodłączny element cywilizacji ruchomych obrazów, która fikcję uwiarygodnia obiektywnym zapisem fotograficznym. „Fotograf” to podszyty autoironią, postmodernistyczny obraz biografii pewnego pokolenia, generacji awangardowych artystów PRL. Ale w posługiwaniu się możliwościami słowa, w sposobie prowadzenia narracji, w stylu czuje się intensywnie osobę Wojtka. To cały on. Tradycja dziejów sztuki dowodzi, że artyści awangardowi ponoszą zazwyczaj klęskę. Nęka ich bieda, gnębi powszechne niezrozumienie, a nawet ostracyzm. Wojtek był człowiekiem sukcesu, żył szczęśliwie, miał wielu wiernych i lojalnych przyjaciół, świetną i akceptującą go w całej pełni rodzinę, cieszył się uznaniem ze strony kolegów po artystycznym fachu, zapraszały go do współpracy renomowane instytucje i uczelnie. Był człowiekiem spełnionym. Złożony śmiertelną chorobą, do ostatniej chwili myślał o przyszłości. Snuł projekty nowych wystaw, nowych inicjatyw artystycznych, szkicował zarysy nowych filmów. Biło w nim źródło niewyczerpanej energii, która budziła podziw otoczenia. Miał w sobie wewnętrzną siłę promieniującą na bliskich, przyjaciół i współpracowników… Maria Kornatowska