NR 72, MAJ 2012
Transkrypt
NR 72, MAJ 2012
ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ LO im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 72 MAJ 2012, PISMO UKAZUJE SIĘ OD ROKU 2000 Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 17 maja 2012 roku Wacław Borowy Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej Polscy historycy literatury - część XIII Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni oraz Wiesław Kopeć Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły Młodzieżowy Dom Kultury im. Króla Maciusia I zapraszają nauczycieli, uczniów płockich szkół ponadgimnazjalnych, pracowników administracji oświatowej, ludzi kultury i wszystkich zainteresowanych do udziału w wielkim eksperymencie dydaktycznym pod nazwą Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej POLSCY HISTORYCY LITERATURY Opis eksperymentu: 1. Zostanie zorganizowanych kilkanaście seansów „Głośnego czytania nocą” pod wspólnym tytułem POLSCY HISTORYCY LITERATURY. 2. Spotkania odbędą się w okresie od października 2009 roku do stycznia 2012 roku lub dłużej. Intencją jest, ażeby uczeń rozpoczynający naukę w liceum we wrześniu 2009 roku, mógł w czasie 5 kolejnych semestrów uczestniczyć w całym cyklu. 3. Tym wyróżnionym spotkaniom „Głośnego czytania nocą” będzie patronowało hasło-idea: URODZENI W NIEWOLI - DZIECIOM NIEPODLEGŁEJ. 4. Czytać będziemy gigantów polskiej historii literatury urodzonych przed umowną datą 11 listopada 1918 roku, to znaczy tych uczonych, którzy całkowicie zostali ukształtowani jeszcze pod zaborami lub w dwudziestoleciu międzywojennym. 5. Seanse trwające 2 x 45 minut "czystego czytania" kończone będą 45-minutową dyskusją z intencją przeniesienia jej dalszego ciągu na zajęcia szkolne. 6. Teksty czytane w MDK-u będą się ukazywały w Zeszytach Jagiellońskich i będą stanowiły rosnący systematycznie INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK DO JĘZYKA POLSKIEGO (http://www.jagiellonka.plock.pl/gazetka/zj_nrxx.pdf). Komentarz: Podejmiemy próbę oddziaływania na współczesnego ucznia tekstami napisanymi przez ludzi o zupełnie innej wrażliwości narodowej i literackiej, żyjących w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych. Jednocześnie tekstami o wyjątkowej wartości. Niezależnie od oficjalnego nurtu szkoły zmierzającego do maturalnego „testu na punkty” podejmiemy próbę zrobienia tego, co zawsze w Polsce było celem edukacji polonistycznej, a obecnie przestało być ważne. W tekstach źródłowych pisownię dawną nieznacznie uwspółcześniono. Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; ht t p: /www.j a gi ello n k a.p lo c k.p l ; (024) 364-59-20 [email protected]; Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected] Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej. 2 Wacław Borowy (1890-1950) - historyk literatury, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor biblioteki uniwersyteckiej Wacław Borowy (ur. 19 maja 1890 roku w Tuszynku koło Łodzi, zm. 16 października 1950 roku w Warszawie), polski historyk literatury, krytyk literacki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Studia polonistyczne i romanistyczne podjął na Uniwersytecie Lwowskim; w 1909 r. przeniósł się na Uniwersytet Jagielloński, gdzie ukończył polonistykę i anglistykę (1913). Na podstawie pracy Ignacy Chodźko (artyzm i umysłowość) obronił w 1914 r. doktorat na UJ. W latach 1916-1919 pracował w Bibliotece Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, następnie przez rok w Archiwum Akt Dawnych w Warszawie; był jednocześnie nauczycielem języka polskiego w prywatnych gimnazjach warszawskich, w tym, w latach 1917-1919, w Gimnazjum Jana Zamoyskiego, którego był absolwentem. Od 1920 r. był starszym bibliotekarzem Biblioteki uniwersyteckiej na UW. W 1928 r. przeszedł do pracy w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie był referentem w Departamencie Kultury i Sztuki. Lata 1930-1935 spędził w Londynie jako docent Katedry Literatury Polskiej w School of Slavonic and East European Studies. W 1936 r. powrócił do Polski i pracy na UW; został dyrektorem Biblioteki uniwersyteckiej. Od 1938 r. był jednocześnie profesorem nadzwyczajnym i kierownikiem I Katedry Historii Literatury Polskiej. W 1946 r. mianowano go profesorem zwyczajnym. Brał udział w tajnym nauczaniu na uniwersytecie w czasie okupacji niemieckiej; uratował znaczną część księgozbioru Biblioteki po powstaniu warszawskim. Zajmował się historią literatury polskiego oświecenia, romantyzmu i pozytywizmu. Uczynił z Biblioteki UW nowoczesny i największy naukowy księgozbiór stolicy; przyczynił się do usystematyzowania i skatalogowania zbiorów. Jego prywatny księgozbiór - około 6 tysięcy woluminów - trafił do Zakładu Historii Literatury Polskiej KUL. W 2005 r. nakładem Wydawnictwa "Norbertinum" ukazała się poświęcona mu książka Andrzeja Biernackiego pt. Zatajony artysta. O Wacławie Borowym 1890-1950. Badał m.in. poezję czasów stanisławowskich. Opracował sylwetki wybitnych twórców, m.in. Gilberta Keitha Chestertona, Ignacego Chodźki, Adolfa Dygasińskiego, Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Leopolda Staffa, Stefana Żeromskiego. Ogłosił pierwsze w Polsce krytyczne studia nad twórczością Thomasa Stearnsa Eliota. Badał związki kulturalne polsko-angielskie. Przygotował do wydania m.in. III część Dziadów Mickiewicza (1920), Elegie i inne pisma literackie i społeczne Żeromskiego (1928), wybór liryki polskiej Od Kochanowskiego do Staffa. Antologia liryki polskiej (1930). Ponadto ogłosił m.in.: Echo Szekspira w "Anhellim" (1918), Łazienki a "Noc Listopadowa" Wyspiańskiego (1918), O wpływach i zależnościach w literaturze (1921) Ze studiów nad Fredrą (1921), Boy jako tłumacz (1922), Odzyskane zbiory rękopisów i grafiki w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie (1925, z Zygmuntem Batowskim), Jan Kasprowicz (1926), Gilbert Keith Chesterton (1929), T. S. Eliot jako krytyk literacki i teoretyk tradycji (1934-1935), Wędrówka nowego Parsifala. Poezja T.S. Eliota (1936), O poezji polskiej w wieku XVIII (1948), O poezji Mickiewicza (1958), O Norwidzie (1960), O Żeromskim (1960). Artykuły literackie Borowego ukazały się w zbiorach Kamienne rękawiczki (1932), Dziś i wczoraj (1934), Studia i rozprawy (1952). 3 Kamienne rękawiczki Istnieje jeden tylko mający jakie takie prawdopodobieństwo autentyczności wizerunek Kochanowskiego. Jest nim wypukłorzeźba na nagrobku w Zwoleniu. I oto w odwzorach i opisach tego jedynego ile tyle wiarogodnego portretu poety ist nieją dwie wersje. Wedle jednej, Kochanowski trzyma w prawej ręce zwój papieru, wedle drugiej — rękawiczki. Drobiazg to oczywiście, ale w owej dwoistości dosyć dla naszego stosunku do Kochanowskiego znamienny. Człowiek ze zwojem papieru i człowiek z rękawiczkami — to dwaj ludzie odmienni. Człowieka ze zwojem papieru widujemy przeważnie na starych nagrobkach, człowieka trzymającego rękawiczki możemy zobaczyć każdej chwili, wyszedłszy w ciepły dzień na ulicę. Prawdziwa jest wersja druga, ale obydwie te wersje mają swoją symboliczną wymowę. Kochanowski jest czymś wybitnie historycznym, jak stary dokument, który się uro czyście piastuje, i zarazem czymś zupełnie współczesnym, jak rękawiczki w ręce człowieka wychodzącego na przechadzkę. Dwojakie więc możliwości wykładu upozowania portretowego mogą dla nas być symbolami dwojakiego sposobu patrzenia na poetę. W naszych czasach najczęściej zwój papieru dominuje nad rękawiczką . Kiedy się myśli i mówi o Kochanowskim, myśli się i mówi przede wszystkim o jego roli historycznej: o tym, jak wielkim i jak niezwykłym był zjawiskiem w sw ojej epoce, jak tę epokę uświetnił, jak podniósł literaturę polską, jak j ą pomnożył o nieimaginowane przedtem formy i pomysły, j ak nagiął do poezji surowy i oporny dotąd język polski. Albo myśli się o nim i mówi jako o źródle podniet artystycznych dla czasów następnych, jako o wzorze, wedle którego przez tyle lat i dziesięcioleci miała się kształtować stylistyka i instrumentacja wierszowa późniejszej poezji polskiej. Istotnie, z jednego i z drugiego z tych względów rozważany, jest Kochanowski wielkim zjawiskiem. Dystans pomiędzy jego dziełami a tym, co zastał w literaturze polskiej, jest ogromny. Nie mniej ogromny jest jego wpływ na współczesność i potomność. Blask jego sławy był przecie uznany tak powszechnie, jak niewielu poetów polskich po nim. Niepodobna oprzeć się szczególnemu wzruszeniu, kiedy się pomyśli, że na Kochanowskim jako na początkującym ledwo pisarzu już poznał się patriarcha ówczesnej literatury polskiej — Rej, a potem serdecznie oglądali się na niego i z tradycją stworzoną przez jego dzieła liczyli się zarówno Sarmaci siedemnastowieczni — Kochowski czy Potocki, jak wykwintniś klasyczny Krasicki, jak potem Mickiewicz, Norwid i tylu innych. A był on przecie nie tylko rozkoszą artystów, ale i radością publiczności, obfitej i najrozmaitszej. Jego dicta gnomiczne, jego żarty, jego motywy pieśniowe rozeszły się arcyszeroko; niektóre z nich stały się własnością powszechną, prawie zmieszały się z folklorem. Od tej strony oglądane, stanowią pisma Kochanowskiego zabytek dziejowy, na którym narosła szacowna patyna wieków. I w innym jeszcze sensie stanowią one cenny zabytek. Są one zwierciadłem życia swojej epoki: widzimy w nich sylwety ludzi, zarysy ich trosk, ambicyj i zabaw. Pobrzmiewają w nich głośne konflikty i zagadnienia owego czasu. Nabieramy z nich pojęcia o tamtoczesnych gustach, o świecie pojęć i wzruszeń, o dowcipie i wdzięku owej ery, która dla Polski była rozkwitem renesansu. O tym wszystkim wiele i wymownie pisano. Jeśli chodzi o historyczno-kulturalne znaczenie i historyczno-kulturalną charakterystyczność Kochanowskiego, można powiedzieć, że jest on w całej rozciągłości swego dzieła pisarskiego uznany i należycie oceniony. Nieco inaczej jest, jeśli chodzi o bezpośrednie zbliżenie się do niego jako do człowieka. Niepodobna zaprzeczyć, że są r zeczy, które to zbliżenie utrudniają; i to pomimo całej historyczności, której w traktowaniu dawnych zjawisk nauczył nas wiek XIX. Rysem w Kochanowskim najtrudniejszym do zrozumienia jest bodaj jego różnolitość. Wśród klasycznych motywów i klasycystycznych elementów stylu tego poety odczuwamy brak tego, cośmy przywykli uważać za główną zasadę klasycystycznej estetyki: brak jednorodności. Brak jej tu naprawdę bardziej aniżeli w marzeniach romantyków. Zapewne, lubimy Fraszki, możemy nawet polubić Foricoenia, ale trochę trudno pojąć, że poeta, który te zbiory wydawał, w 54 roku życia, po tylu już deklaracjach katolicyzmu, zostawił w nich zabawne, ale przecie z tymi deklaracjami wybitnie nie licujące koncepty o męczennicach kolońskich i o procesji św. Marka. Dziwną też dla nas rzeczą jest, że frywolna fraszka Nie uciekaj przede mną, dziewko urodziwa, mieści się na jednej karcie z wierszem nagrobkowym, a w zbiorze łacińskim znowu wiersz nagrobkowy sąsiaduje 4 z epigramatem o taniej kochance Korynnie. Ba, w tym samym zbiorze przecież mieszczą się także pokrewne Trenom wiersze o śmierci córek poety! Nie mniej dziwnie nas uderza, mimo wszystko co się z tego zakresu wie o renesansie, elegia łacińska na małżeństwo biskupa-apostaty Andrzeja Dudycza: nie tyle może, że ją Kochanowski w r. 1567, jako proboszcz, poznański i zwoleński, napisał, ile że w r. 1584, jako już autor Trenów, sławny tłumacz Psałterza i wybitna osobistość z obozu katolickiego, ogłosił ją w zbiorowym wydaniu. Takich rzeczy jest więcej. Trudno było chyba oczekiwać, że autor, który w Satyrze krytykował tak ostro gospodarczy i handlowy rozpęd szlachty, w elegii Patria rura colo napisanej w niedługi czas potem wychwali budowę statków i spław zboża, a dawniejszy swój utwór wyraźną aluzją zlekceważy: „Rolniku! [...] zwoź z lasów drzewo do budowy statków, choćby na to Satyr z gniewu zgrzytał zębami” (w przekładzie Krasnosielskiego). Zabawne też jest trochę, że ten, który tyle razy głosił beztroskliwość o dobra materialne, uznał przecież za temat godny poetyckiego ujęcia (w Foricoeniach, 63) obronę swoich interesów finansowych przy jakichś rozrachunkach, i do walczącego Ulissesa przy tej okazji się porównał. Zdawałoby się również, że on, który tyle i tak pięknie pisał o rozkoszach wina, i to niekoniecznie pod miarę pitego, nie będzie szczególnie predestynowany do pisania satyr przeciwko nieumiarkowanemu piciu; a jednak właśnie je pisał. Jeszcze dziwniejszą rzeczą jest, że ten, który głosił sławę Warneńczyka, Jana Tarnowskiego i Batorego, wyrzucał współczesnym swoim zanik ducha rycerskiego, piętnował wielkimi słowami opieszałość w obronie granic, a w zakończeniu Odprawy posłów greckich umieścił znane wezwanie do decyzji ofensywnej, że ten sam w elegii do Patrycego (Bella instant, Patrici) wystąpił z pochwałą pokoju bez zastrzeżeń i wprowadził do niej rażące swoją płaskością słowa: „Ci niech się w wojnach lubują, których dręczy gwałtowna żądza złota wszechwładnego i drogich kamieni; lecz mnie, com przywykł do mała, niech wolno będzie z dala od surm, z dala od oręża, w rodzinnej zestarzeć się zagrodzie...” Dalej. Podniosłe zwracanie się poety do Boga w przepięknej Modlitwie o deszcz albo w kolędzie Tobie bądź chwała, Panie wszego świata nie bardzo się godzi z tym, co gdzie indziej u niego czytamy o Bogu śmiejącym się z nieba na widok trosk i zapobiegliwości ludzkiej. Część tych (i innych) sprzeczności wyjaśnia odmienny w czasach Kochanowskiego niż dziś stosunek do słowa poetyckiego. Współczesnych niewątpliwie mniej one dziwiły. Że jednak i dla nich pewne rzeczy bywały zagadkowe, o tym zdaje się świadczyć fraszka przestrzegająca tych, co by sobie „frasowali głowy”, aby z wierszy poety odtworzyć jego całkowity wizerunek moralny. Tym bardziej mogą te rzeczy być zagadkowe dla nas. Kto wie jednak, czy to, co stanowi największą trudność, nie wskazuje zarazem drogi największego zbliżenia. Jest tak, jak gdyby sama niezrozumiałość stawała się w pewnej chwili zrozumiała. Poszczególnych faktów nie pojmujemy, ale jakże dziś dobrze wiemy o „zasadzie”, która je wszystkie może objąć: o dwoistości i wewnętrznej kontrastowości natury ludzkiej! Czasom naszym było przecież dane poznać ją bardziej drobiazgowo i wielostronnie niż jakimkolwiek dawniejszym. Kochanowski w swoich sprzecznościach może się też nam wydać niezmiernie współczesny. Był on sam świadom tego, że jest „ze dwojej złożony natury”, w jednym też już ze swoich wcześniejszych pism (w Satyrze) mówił o tym, że „w człowieku są mocarki dziwne, nie tylko sobie różne, ale i przeciwne”, a w elegii do Firleja (Quae vaga, curricula) wywodził, że dwukształtne potwory mitologiczne, takie jak Sfinks, Scylla lub Centaury, są wyobrażeniami dwojakości wewnętrznej człowieka. W wielu też wypadkach przedstawia w poezji swojej tę dwojakość z całym rozmysłem, co więcej — czyni z niej szczególny przedmiot obserwacji. Ileż razy mówi o sprzecznościach uczuć! Słodycz kochania zamienia się w gorycz (Ad Torquatum); hiperbolika uwielbienia przechodzi w hiperbolikę nienawiści (Ad Lesbiam); miłość jest niewolą, ale poeta nie chce powrotu do wolności, bo nie wie, czyby w niej żyć już umiał (Do boginiej); kiedy indziej znowu przeciwnie: nie chce podsycać w sobie nadziei, bo woli „pewną wolność niż rozkosz wątpliwą” (Do Wenery); itd., itd. Podobnież jest z tzw. pokrzepiającymi refleksjami filozoficznymi. Poeta wygłasza ich dużo, ale też wiele razy daje wyraz przeświadczeniu o ich słabości wobec próby prawdziwego nieszczęścia. Czyż nie wyda się rzeczą naturalną, że wiele takich przeciwieństw i nieumyślnie wyraziło się w jego pismach? Poeta nie racjonalizuje. Raz więc czuje się jako artysta w polszczyźnie spadkobiercą i kontynuatorem tylko swoich poprzedników, i powie wtedy (w elegii Musa, relinquamus ripas Anienis amoenas): „Nie pierwszy [...] wdzieram się na te skały: przede mną już Rej tą samą szedł drogą, nie bez łaski Boga, i chwałę sobie wysłużył [...]. Trzycieski [...] śpiewał hymny [...]. Nie ujmę 5 też sławy Górnickiemu...” W innym momencie inne wrażenie przeważy i wtedy (w dedykacji Psałterza) da Kochanowski wyraz przeświadczeniu, że wszedł na wysokości, jakich przed nim stopa polska nie dotknęła. Raz wyda mu się, że jest osamotnionym poetą, który „słuchaczów próżny, gra za płotem” i tylko na uznanie u potomnych może liczyć; kiedy indziej upoi go radość z osiągniętej sławy i wtedy zwróci się do swojej lutni w słowach: „Niemowna przed tym ani uchybiona, — dziś na wszytek świat wielce zalecona...”. O wierszach swoich wyraża się wiele razy z wielką skromnością i krytyczną deprecjacją: „podłe rymy”, „rymy głupie, rymy nieobaczne”; Odprawę posłów greckich nazywa „błazeństwem” i wspomina o przewidywanej możliwości zużycia jej na „trąbki do apteki”. Są jednak chwile, w których z dumą mówi, że „wierszem ozdobnym i rymy gładkimi, — ma nadzieję, że z mistrzmi porównał dobrymi”. Dwoistość wypowiedzeń ma źródło czasem w zawiłości samego przedmiotu. Tak jest np. z owymi deklaracjami Kochanowskiego o wojnie i pokoju. „Miles intrepidus”, jak Jan Tarnowski, jest dla niego zawsze postacią piękną; sprawa obrony państwa jest też sprawą nie podlegającą wątpliwości. Jego diatryba poetycka przeciwko wojnie wypłynęła z rozważań o naturze człowieka, o początku nienawiści i krwawej walki orężnej między ludźmi, i z marzeń o bohaterze, który by „wszystkie wojny przytłumił na ziemi i pokój między ludami przez niewzruszone uświęcił umowy”. Pokój bowiem jest dla Kochanowskiego dobrem. Złożoność samego zagadnienia sprawia, że nigdy nie zostaje ono sformułowane w sposób, który by wszystkie jego strony obejmował. Będzie ono się wyrażało różnie: raz doprowadzi do biadań nad tym, że w pokoju ludzie łatwo gnuśnieją (w pieśni O piękna nocy nad zwyczaj tych czasów), innym znowu razem do owego ujęcia wojny z punktu widzenia ciasno osobistego. Kiedy tak widzimy Kochanowskiego borykającego się ze sprawami, które i nas dzisiaj przejmują i dręczą, odczuć możemy, jak nam jest bliski. A wystarczy odczytać Treny, aby sobie uprzytomnić, że znane mu były i innego porządku rozdarcia duchowe, przez nasze także czasy przeżywane: straszliwe wątpliwości moralne i religijne, oscylacje od wiary do niewiary, od krzepiącego modlitewnego zaufania aż do rebelii przeciwko porządkowi świata i do skamieniałej sceptycznej apatii. Zapoznanie się znowu z jego życiorysem uprzytomnia nam, że były mu znane i sprzeczności życia politycznego, także dosyć podobne do naszych. On, który witał uroczyście Henryka Walezego, a potem popierał kandydaturę Maksymiliana, na obydwóch nich miał się srodze zawieść i przeciwko obydwu w sposób poetycko-publicystyczny musiał później występować. Wielkie wahania widzimy i w jego decyzjach najbardziej osobistych, o czym sam on, z dobrą świadomością własnej natury, przepięknie napisał w żartobliwej fraszce Do gór i lasów. Mając zdrowy rozsądek i umiejętność rzetelnego uznawania ostatecznej słuszności, choćby wbrew dawnym swoim słowom, w wielu ważnych sprawach życiowych przechodził Kochanowski, jak widać, duże zmiany stanowisk i przebywał długie nad nimi rozmysły i rozterki wewnętrzne. Miał też daleko idącą wyrozumiałość i sympatię dla różnych zapatrywań. Nie przechodziło to w oportunizm, ale nieraz wyrażało się w chwiejnych i zmiennych grawitacjach. Nie powie mu się, zaiste, w tych słowach komplementu, ale naprawdę zdaje się, że można by go nazwać pierwszym w literaturze „inteligentem polskim” w naszym rozumieniu. Pod iluż to jeszcze względami, prócz tych, o których była już mowa, ten brodaty człowiek w renesansowym płaszczu i z rękawiczkami jest nam bliski! Jakże współczesne akcenty miewa jego poczucie równości ludzi (oczywiście nie w dzisiejszym głębszym sensie społecznym, ale w każdym razie w sensie jednakowo ludzkiego ze wszystkimi obejścia: „Przywileje powieśmy na kołku, — a ty wedle pana siądź, pachołku!”). Jak współczesna jest jego potrzeba niezależności osobistej i antypatia do wszelkiej nadętości i napuszoności („Ferro superbos non possum")! Najczęściej przez niego formułowany ideał „ludzkości” jakże bardzo też mógłby być naszym! Jego warsztat pisarski podobny już jest do warsztatu pisarskiego dzisiejszego. Sam mówi o sobie (w trenie XIX), że lata: „niemal wszystkie strawił nad księgami”. I zarazem wypowiada przekonanie, że nie wystarcza, „żeby tylko rymy poetowie tworzyli”, i poczuwa się do obowiązku uczestnictwa w życiu publicznym. Będąc głównie poetą uczuć osobistych, dał przecież kilka razy dowód zrozumienia poezji pracy cywilizacyjnej. Że jest to zrozumienie prawdziwe i przejęcie szczere, o tym świadczyć może siła tych wierszy z Proporca: Miecze na niezrobione lemiesze skowano, Szable na krzywe kosy i na sierpy dano; 6 Morza i drogi bystrych rzek uspokojone, Miasta z rumów upadłych znowu wyniesione; Nieprzyjaciele w łaskę przyjęci... O nie mniej żywym odczuwaniu piękna cywilizacji świadczy łacińska oda Ad concordiam. W opisie zaś budowy statku w elegii Patria rura colo mamy coś, co nam może przypomnieć i kwitnącą w naszych czasach poezję techniki. Swoją edukację humanistyczną ceni sobie Kochanowski ogromnie, jest też przywiązany do humanistycznego wykwintu (w łacińskich przynajmniej poezjach lubi wspominać o „namaszczaniu włosów syryjskim balsamem” itp.), umie wszelako mimo to cenić przodków, którzy (słowa Wróżek) „w piekarniach siadali, a przedsię nieprzyjaciołom swym srodzy byli”. Zapewne, że idzie w tym w pewnej mierze za moralistami klasycznymi, którzy zawsze dawne czasy wychwalali, ale w pewnej mierze okazuje już jakby zmysł historyczny. Ileż jeszcze innych rysów, które go robią współczesnym! On pierwszy w poezji polskiej użalił się (w ostatnim trenie) nad losami kobiet nieszczęśliwych w źle dobranym małżeństwie. On pierwszy, dalej, miał zupełnie nowoczesną potrzebę sztuki, i to szeroko pojmowanej, nie tylko jako sama literatura. Wprawdzie mówi w jednym z wierszy (Co by ty, urodziwa Hanno, na to dała), że się nie rozumie ani na farbach, ani na marmurze, ale przecież kazał się portretować (jak wynika z epigramatu In imaginem suam), przyglądał się (jak z innych utworów widać) zarówno rzeźbom starożytnym, jak nowoczesnym obrazom, wiedział nawet (okazują to Wróżki), że malowidło „prze starość nieco zeszłe” trzeba odnawiać tymi samymi farbami, którymi było wykonane, dbając o „wizerunk jego a zwierzchnie linije”. Miał też wysoki kult dla muzyki i z zapałem (naiwnym zresztą i przesadnym) mówił o jej znaczeniu cywilizacyjnym (w tychże Wróżkach.). W literaturze miał gust nie byle jaki. Dzieła jego świadczą o odczuwaniu Homera i Eurypidesa, Lukrecjusza i Wergiliusza, Katulla i Horacego, Owidiusza i Propercjusza, a z nowożytnych Petrarki i Ronsarda. A przecież, mimo tak klasycznych smaków, interesował się piosenkami popularnymi. Stanisław Dobrzycki w pracy poświęconej jego liryce polskiej zauważył, że z pięciu w ogóle znanych urywków dawnych pieśni towarzyskich lub miłosnych cztery przekazał nam właśnie Kochanowski. A jego Sobótka jest już poniekąd czymś w typie współczesnego regionalizmu. Dalej. Kochanowski odczuwał piękno podań o tzw. bajecznych dziejach Polski (jak świadczy łacińska elegia o Wandzie), równocześnie jednak zdawał sobie sprawę z ich bajeczności i z krytycyzmem, którego by się i późniejsze czasy nie powstydziły, analizował je w artykule (napisanym w zupełnie taki sam sposób, jak dziś artykuły się pisze) O Czechu i Lechu. Dalej jeszcze. Dość dużo, nawet na naszą miarę, jeździł po świecie. Miał też już coś z zacięcia nowoczesnego turysty. Zawdzięczamy mu pierwsze polskie, aczkolwiek zwięzłe, notatki poetyckie, na autopsji oparte, o Wenecji („wpośrzód morza sławne miasto”), o Rzymie („gdzie pod dawny mur bystry Tyber bieży”), o Neapolu. Pierwszy też z poetów po polsku piszących żeglował po morzu i często w utworach swoich (w porównaniach zwłaszcza) obrazami morskimi się posługiwał. Zupełnie ściśle da się o nim powiedzieć, że był pierwszym w literaturze polskiej poetą morza. Ma rysy współczesne i jego miłość. Z jego wyznaniami uczuciowymi łączą się wprawdzie konwencjonalne pochwały piękności, i dalecy tu jesteśmy od la faillite de la beauté, wszelako sławetna deklaracja: „Mnie sama twarz nie uwiedzie”, mimo całej swej rudymentarności jest przecież znacząca. Rysy szczególnej świeżości ma też małżeńska liryka Kochanowskiego ujawniająca jego prawdziwą tkliwość dla „niewiasty smutnej”, „teskliwej żony”, i coś trochę nawet jakby właściwą na ogół późniejszym dopiero czasom świadomą uległość wobec kobiety. Jako poeta odczuwa on w sposób, który byśmy znowu mogli nazwać wysoce współczesnym, poezję rzeczy pospolitych: zwyczajnych zjawisk przyrody, zwyczajnych prac, trosk i radości życia wiejskiego. Może ktoś myśli, że dopiero Mickiewicz nadał rangę poetyczności serom i wędlinom? Myli się. Jakże bo pięknie brzmi w trzynastozgłoskowcu już menu wieczerzy czarnoleskiej: Będzie ser, będzie szołdra, będą wonne śliwy! A jak świeża jest ironia Kochanowskiego! Zwłaszcza gdy ją poeta zwraca przeciwko samemu sobie. Tak jest np. we wczesnej elegii pisanej w r. 1556 (Ab Jove Maeonides), gdy (wówczas dwudziestosześcioletni!) mieni się weteranem miłości i zastanawia się, czyby nie... abdykować, jak cesarz Karol V. Tak jest, kiedy pod kątem platońskiej koncepcji idei pisze o... swojej brodzie; 7 albo kiedy u gościa pod lipą czarnoleską przewiduje pytanie ,,Co lipie do wierszów?” Tak jest, kiedy w jednej z fraszek krytykuje styl swoich erotyków („Równałem często jej płeć ku rumianej zarzy, — a ona kramną barwę nosiła na twarzy”), itd. Wysoce też charakterystyczne dla Kochanowskiego jest wydobycie ze swej duszy (w Muzach) czegoś jakby odrębnej osobowości: jest nią zazdrość przerywająca monolog poety słowami: „Wiem, o co idzie, pisorymie!” A kiedy w liście do Fogelwedra Kochanowski cytuje w humorystyczny sposób swój własny dwuwiersz z Sobótki: „Tak my sam na wsi: kiedy już zasiejemy, komin wkoło obsiędziemy, a lada co mówimy i piszemy” — ma się przez chwilę wrażenie, że list ten został wysłany wczoraj, przez kogoś z najbardziej w humor wyposażonych współczesnych. I wreszcie jeszcze jedno, może najważniejsze. Mimo chwil obowiązującego klasycznego wynoszenia się ponad swych słuchaczy i czytelników ma Kochanowski nowożytne zrozumienie tej prawdy, że sztuka jest powszechną potrzebą uczucia i wyobraźni i że wielkie znaczenie poety wyrasta właśnie z jej powszechności. Słowa Sobótki, które o tym mówią, mogą nam przywieść na pamięć Promethidiona Norwida. Może też w tych słowach najlepiej mogłoby być wyrażone znaczenie Kochanowskiego i jego dla nas bliskość: Śpiewa więzień okowany, Tając na czas wnętrznej rany. Śpiewa żeglarz, w cudze strony Nagłym wiatrem zaniesiony, I oracz ubogi śpiewa, Choć od pracej aż omdlewa... TOWARZYSTWO FILOMATÓW W roku 1924 minęło stulecie od dnia, kiedy dziesięciu filomatów i dziesięciu filaretów wileńskich skazano na wywiezienie z „polskich guberni”, w których — jak opiewał tekst wyroku — „myśleli szerzyć nierozsądny nacjonalizm polski za pośrednictwem nauki”. Rocznicę tę przypomniały i upamiętniły w sposób godny dwie wartościowe publikacje: zbiór ciekawych i pięknie napisanych studiów Stanisława Pigonia, dotyczących dziejów procesu filaretów, i obszerna antologia tekstów filomackich, ułożona i opatrzona doskonałym wstępem i objaśnieniami przez Aleksandra Łuckiego. Dzięki tym publikacjom nie upływa ta rocznica pod wrażeniem efektownego, lecz taniego wystąpienia dwóch pisarzy, którzy to pisarze zaproponowali nam właśnie „przezwyciężenie filomatyzmu” i jego „egzekucję”. Usłyszeliśmy od nich, że filomaci było to pospolite tylko kółko studenckie, pozbawione szerszych zainteresowań, a zorganizowane w imię banalnych haseł, zaprawionych „pedagogicznym sosem” — bez żadnego „zapału i górności idei”. Tak ostry werdykt oparto na argumentach niemałego też efektu: w większości bowiem wywodzić się one miały od... Mickiewicza, ze stosownej interpretacji jego listów. Dla Mickiewicza — mówiono nam — Towarzystwo Filomatyczne mogło mieć niejakie znaczenie w początku, gdy jeszcze był młodym chłopcem, bez szerszego w świecie rozglądu; niebawem jednak zrobiło mu się tam „duszno i ckliwo”, poczuł „konieczność oparcia się o siebie” (nawiasem mówiąc, obraz wątpliwej wartości plastycznej), popadł w scysje z filomatami, zaczął patrzeć na nich „niemal z politowaniem”, ba, wzgardliwie. Tu już jednak nasuwała się wątpliwość: czy aby autentycznego Mickiewicza powołano do rozprawy? „Despota duchowy”, przeniknięty „indywidualizmem twórczym” i „zaufaniem do wielkości własnej”, „wyniosły” w stosunku do otoczenia? — Czy to przez pomyłkę nie portret całkiem innej osoby? Konfrontując go z Mickiewiczem, jakiego znamy, możemy powiedzieć, że portret ten odpowiada częściowo tym instynktom, które poeta upostaciował w Konradzie, ale tym właśnie, za które... oddał Konrada we władzę diabła. W charakterze Mickiewicza były przecież jeszcze inne pierwiastki: był w nim „kochanek druhów”, był w nim ten, co z czasem stworzy postać księdza Piotra, a już w październiku 1824 r. ofiarowuje Zanowi z dedykacją egzemplarz Tomasza 8 z Kempis. Trzeba się liczyć ze skomplikowaniem jego natury, kiedy się rozważa jego nieporozumienia z przyjaciółmi — filomatami. I jeśli będziemy patrzeć na rzeczy po ludzku, nie zawsze bodaj będziemy mogli jemu przyznawać w tych starciach słuszność. Dziwaczne pisanie Zana pewno, że jest irytujące, i rozumiemy, że mogło denerwować Mickiewicza, kiedy od niego wyczekiwał określonych i upragnionych wiadomości. Że jednak temuż Zanowi nie uśmiechała się à la longue rola „pośrednika” pomiędzy Mickiewiczem a panią Puttkamerową, temu nie każdy może się dziwić. Dzisiejszy oskarżyciel filomatów wyrzucał Zanowi uchylanie się od tak „drobnej przysługi”. Rzecz zapatrywań, ale myślę, że i dziś dla niejednego, nawet za cenę przyjaźni Mickiewicza, takie przysługi byłyby raczej ciężkie. Trudno też chyba się dziwić, że filomaci nie mogli się zorientować w sentymentowym rozdwojeniu Mickiewicza — pomiędzy Marylą a „Kleopatrą”! Samotnik kowieński, rozstrojony i zgorzkniały, zwracał się czasem rzeczywiście do swoich przyjaciół ze słowami ostrymi i zgryźliwymi: wzywa ich raz, aby mieli choć „kilka gran” jego „szaleństwa”; kiedy indziej odpowiada im na jakieś uwagi, że „do tego przyszedł, iż nie żąda przyjaciół, ale pochlebców”. Otóż filomaci nie chcieli ani udawać szaleństwa, ani pochlebiać: owszem, przywykli do szczerej oceny wzajemnej, aczkolwiek z dawna uznawali „naczelność” Mickiewicza wśród siebie, nie cofnęli się przed zrobieniem mu gorzkich wymówek, gdy jego „szaleństwo” wydało się im niebezpieczne. Zabawna jest metoda rozważania słuszności w owym sporze, gdy się na jednej szali kładzie programową bezwzględność młodzieńczego idealizmu filomatów, a na drugiej późniejszą wielkość Mickiewicza. Każdy, kto o tym czyta w Korespondencji filomatów, musi chyba odczuć, że ma do czynienia z szczerozłotą przyjaźnią, która nie tylko umie współczuć, ale i sprzeciwić się szlachetnie. Sam zresztą Mickiewicz ułatwia to odczucie: bo na kilka wzmianek gniewnych i cierpkich ileż przypada u niego słów najserdeczniejszych o „rodzinie filomackiej”. Po bardzo krytycznych nawet kiedyś uwagach powiedział przecie te słowa, które już same byłyby dostateczną legitymacją kółka filomatycznego: „To, czym jesteśmy i dla siebie samych, i dla drugich, winniśmy może temu... Towarzystwu”. Jakież było to Towarzystwo? — Okoliczności historyczno-psychologiczne sprawiły, że wyobrażano je sobie przez czas długi niezupełnie zgodnie z prawdą. Pisze o tym bardzo dobrze Pigoń: „Dziejowość znaczenia w kolejach polskiego patriotyzmu przydana została filomatom... troszeczkę mimo ich woli, a w każdym razie poza spodziewaniem, przez przypadek zewnętrzny, przez fakt procesu i jego przebieg”. Filomaci nie byli spiskowcami politycznymi i nawet kwestie polityczne nic wchodziły do ich programu. Dzisiejsi ich oskarżyciele robią im z tego powodu najcięższy zarzut. Ale zarzut taki jest możliwy tylko przy gruntownym niezrozumieniu nastroju społeczeństwa owej epoki i lokalnych warunków (które nie pozwalają przecie na porównanie filomatów z późniejszymi Podchorążymi, ani nawet z Towarzystwem Patriotycznym!). Filomaci nie zamykali przed sobą widoków jakiejś politycznej akcji w przyszłości, ale nie chcieli spiskować bez sensu; w tym rozumieniu Mickiewicz był największym wśród nich „pasywistą” (Korespondencja filomatów III 361). Za to, kiedy mimo ich woli sprawa ich stała się polityczną, umieli się zachować godnie i nie potrzebowali w tym zakresie brać lekcji od spiskowców warszawskich. Ich program był rzeczywiście programem kółka samokształcenia: naukowego i społecznego. „Doskonalenie się własne, przykładanie się według możności do wzmagania powszechnego oświecenia, udzielanie wszelkiej wzajemnej pomocy”: takie cele wymienia jedna z głównych ich „ustaw”. Nieco późniejsza „ustawa” nakazuje członkom towarzystwa utrzymywać „zamiłowanie rzeczy ojczystych”, „obudzać chęć do nauk”, „wzmagać w miarę sił narodową oświatę”. Hasła to nieoryginalne i nienowe: zapewne. Powiedziano o nich, że są oparte na „schemacie racjonalistycznego myślenia. Ależ ten właśnie myśli tępo racjonalistycznie, kto sąd o filomatach opiera na samym ich programie. Trzeba być względnym — nawet przy ocenie ich osiągnięć, bo Towarzystwo miało się rozwijać przez czas dłuższy, a trwało tylko lat pięć. Osiągnięcia te zresztą przedstawiają się dziś wcale pokaźnie, w dziesięciu tomach Archiwum, i ujmują systematycznością i konsekwencją, zwłaszcza gdy sobie przypomnimy, ile to u nas ciągle jeszcze powstaje pism, które kończą się na pierwszym numerze, a które inicjowane są nie zawsze nawet przez młodych jak filomaci chłopców, ale czasem i przez starych literatów! Ważniejsze jednak pytanie to: jakie było ich życie, jaka jego atmosfera? Pewno, że było tam wiele rzeczy śmiesznych: dużo przesadnej formalistyki, ogromne „zasadnicze” dyskusje (które Józef Tretiak słusznie przyrównał do mów Buchmana), niemało nawet sztubactwa (jak w „pacierzu filareckim”). Bo to młodzi, naprawdę młodzi chłopcy! — Ale tych 9 chłopców ożywia zamiar, który tak trzeźwy człowiek, jak Prus, nazwał „kolosalnym”: myślą o „odrodzeniu narodu, narażonego na podłość”. Zaczynają od siebie, od pracy nad sobą, a to jest szczególnie miłe, że nie oddając się łatwej akceptacji świata, nic wynoszą się jednak nadeń (miara trudna dla wszelkich moralistów, satyryków i publicystów!). Mają plany rozległej społecznej działalności i przygotowują się do jej zorganizowania (Prus nazwał ich nie bez słuszności prekursorami „pracy organicznej”). Są zaś doskonałymi praktycznymi psychologami: rozumieją dobrze zasadę stopniowania, znaczenie rygorów, terminów i zobowiązań; sami sobie je uchwalają. Rzecz znamienna, że Mickiewicz jest w tym kółku największym formalistą i nie znosi żartów na temat „ustaw” i przepisów. W formach przez siebie utworzonych pracują filomaci z ładem i wytężeniem; osiągają wszechstronność umysłową i zrozumienie znaczenia krytyki rzeczowej; stają się zastępem prawdziwej inteligencji. Mogą też surowo sądzić współczesną sobie Warszawę. — Dzięki entuzjazmowi pracy spoufalają się z nauką, a nie jest to — jak mówił Zan — owa „nauka uporczywa, głucha”, co „samymi żyje druki, samych druków słucha”, lecz żywa. Tak osiągają prawdziwą kulturę umysłową. Nie znają, co to nuda! Świadczy o tym (rzecz, której nie da się skłamać) humor zawarty w ich listach, świadczą ich wesołe zabawy, ich wierszyki przy „śpiewodajnym winie” recytowane. Panuje w nich zupełna szczerość, która każe chwalić miód, „tylec zającowy”, „biszkopteczki i flaszeczki” i komponować uroczyste wiersze w rodzaju: „Wielka kiełbaso, któż cię uczcić zdoła?” Obok motywów smakoszowskich niemałe miejsce zajmują anegdoty i plotki lokalne, rubaszne nieraz (acz dodać trzeba, że jeden tom poezji filomackiej zawiera rubaszności mniej więcej tyle, ile jej dziś potrafi zmieścić jedna recenzja teatralna); należną pozycję zajmuje i „łagodna dziewkolubska cnota”. Najnaturalniej jednak zahacza ich humor także o rzeczy naukowe (ktoś tam idzie np. „jak Kant zadumany”) albo literackie („więc pękają Karpaty, rodzi się mysz goła” np.) — jako im bliskie, codzienne. Owiewa ich ten „duch żartu i mistycyzmu”, o którym mówił Mickiewicz przy jednym z projektów organizacyjnych. Innym elementem ich humoru jest pasja do obserwowania drobiazgów rzeczywistości, gestów, cech mowy, maniactw osobistych... W związku z tym pozostaje ich przenikanie się wzajemne, humorystyką zawsze zamaskowane, a widoczne choćby w tych zabawnych „pozdrowieniach filomatycznych” w ich korespondencji („Adam Jeżowi — spania i powodzenia”, „Józefowi Jarosz — humoru, nadziei”, „Tomasz Józefowi — zdrowia i wesołości” itp.). — W myśl zasad Towarzystwa, roztaczali nad sobą filomaci troskliwą opiekę wzajemną: a że byli to przeważnie chłopcy biedni, więc sprawy butów, płaszczów dziurawych i pożyczek plączą się w ich pismach ze sprawami najgórniejszymi. Stać ich zresztą było na przyjacielską troskliwość i w większych rzeczach (gdy np. przed Mickiewiczem śmierć jego matki, przerażeni jego „splinami”). Oceniali to wszystko nawet wtedy, kiedy krytykowali „Towarzystwo”. Mickiewicz, pisząc o nim w gorszych już dla niego czasach, podnosi jednak jako trwałą wartość „ducha prostoty w obejściu się, poufności, szczerości”, na dalszym dopiero planie umieszczając konstatację: „Pisaliśmy i dosyć często, i nieźle”... Co Mickiewicz zawdzięczał filomatom, a co oni jemu, to trudno dzisiaj określić, bo Mickiewicz magna pars fuit Towarzystwa i za najwybitniejszego w nim był uznawany. Trudno też określić, co zawdzięcza filomatyzmowi późniejsza twórczość Mickiewicza: realisty, humorysty, autora najjaśniejszego w literaturze polskiej poematu. To tylko można powiedzieć, że wiele świetnych motywów tej twórczości wykazuje żywe podobieństwa do motywów szkicowej, domowej, naiwnej jeszcze miejscami literatury filomackiej. W każdym razie w kole filomatów jest ta młodość ducha, ta przyjacielskość, która ożywia wszystkie dzieła Mickiewicza, która przez całe życic była mu nieodzowna. Oda do młodości nie z romantyzmu tylko i z filozofii XVIII wieku się urodziła, ale i z tej atmosfery. A w niej przecież — jak przepięknie powiedział Lenartowicz — zawarte są już „wszystkie sny i wszystkie cele” Mickiewicza. Toteż wspominając filomatów, możemy — mimo wszystkie zakusy „egzekucji” nad ich sławą — z pogodą powtórzyć wiersze pieśni, która po nich została wieczystą pamiątką: Hej, radością oczy błysną! 10 O POEZJI MICKIEWICZA XII. WIERSZE PATRIOTYCZNE Popularne wydania skupiają często kilka drobniejszych rozmiarami utworów Mickiewiczowskich pod wspólnym nagłówkiem: Wiersze patriotyczne. Czynią tak nie bez racji. Są to wiersze związane z wypadkami powstania listopadowego: Reduta Ordona. Nocleg, Śmierć Pułkownika, Pieśń żołnierza i wiersz Do Matki Polki (opatrzony datą r. 1830), wystawiający atmosferę uczuciową życia narodowego w okresie, z którego powstanie wyrosło. Pobudki więc jak i tematy tych utworów mieszczą się w aktualności politycznej. Ale przepływa przez nie nurt poetycki, który je łączy z innymi, głośniejszymi dziełami poety. Poświęciwszy im chwile myśli, rozpoznajemy w nich charakterystyczne twory Mickiewiczowskie. A w każdym zarazem musimy uznać odrębną indywidualność artystyczną. Wiersze to nie tylko znamienne dla poety, ale prawdziwie poetyckie. Przechodzi przez nie wszystkie motyw heroizmu. Spotykamy w nich i charakterystycznie Mickiewiczowski motyw przeobrażenia wewnętrznego pod wpływem uczuć patriotycznych. W niektórych spotykamy się nawet z wallenrodowskim motywem bohaterskiego samozatracenia się w imię dobra narodu. Do Matki Polki. Zwłaszcza wiersz Do Matki Polki jest szczególnie blisko spokrewniony z Konradem Wallenrodem. Można by powiedzieć, że w swojej zawartości uczuciowej jest to poniekąd Konrad Wallenrod przetransponowany na epokę poecie współczesną, i to na tej epoki dzień powszedni. Jego posępność jest inna niż w poemacie historycznym, ale równie wielka, może większa nawet. Konrad Wallenrod był wstrząsającą tragedią, ale jego tragizm nie był pozbawiony tonów końcowego tryumfu. Bohater się tam zatracał, ale dla narodu przecież się poemat kończył optymistycznie, zapewniając Litwie takie przynajmniej trwanie, jakie jej dotąd dały dzieje (Transpozycje w materiale historycznym, które autor swobodnie zastosował, miały właśnie budzić w czytelniku przekonanie, że poświęcenie bohatera i jego bliskich nie było daremne). Wiersz Do Matki Polki przedstawia naród w stanie takiego samego zagrożenia jak w Konradzie Wallenrodzie, ale momentem, do którego się ten obraz odnosi, jest współczesność. Mamy tu więc ten sam dramatyzm co w poemacie, ukazany jednak nie z perspektywy tragicznego zwycięstwa, ale z toku samego dramatu. Ten tok nie jest oświetlony najmniejszym promykiem nadziei: nawet przypuszczenie jakiegoś powszechnego przymierza między ludami, obraz świata kwitnącego pokojem nie otwiera perspektywy Wolności dla nieszczęśliwego narodu. Co za różnica z poematem, którego bohater miał plan wprawdzie demoniczny, ale dający narodowi pewność ratunku! Nowi Wallenrodowie są otoczeni zupełną ciemnością. Nowi Wajdeloci mogą wprawdzie „dumy piać” i „przodków powiadać dzieje”, ale nie mogą już tak jak ich poetycki poprzednik szerzyć sławy swoich wychowanków. Zastąpić ich w tym musi „krótki płacz kobiecy i długie nocne rodaków rozmowy”. Wallenrod też już teraz jeden wystarczyć nie może. Wallenrodów jest dużo. Dużo i bezimiennych. Choć panuje atmosfera beznadziei, zjawisko wallenrodyzmu stało się zjawiskiem masowym, a jego problemat problematem powszechnym. Najbardziej dramatyczny akcent utworu zawarty jest w samym jego tytule, w tym, że odnosi się on nie do kogoś wyjątkowego — tak jak Alf-Walter czy Aldona — ale do każdej rodziny w narodzie, do każdej matki i każdego syna. Tyle się więc zmieniło. Tylko się nie zmienił typ walki. Podstęp, chytrość, wężowe udanie — to nieodzowny jej oręż: oręż trujący dla tych, co go używają. A przy tym teraz — beznadziejny. Bo essere volpe nic teraz nie pomoże przeciwko „wrogowi potężnemu”, który dysponuje armią „szpiegów nieznajomych” i „sądem krzywoprzysiężnym”. W perspektywie rycerza wallenrodycznej walki nie ma teraz miejsca na zwycięstwo po największych nawet poświęceniach. Widać w niej tylko łańcuchy, katorgę, ,,katowski obuch”, „dół kryjomy” i „suche drewna szubienicy”. Nowy wallenrodyzm to nie tylko „bój bez chwały”: to także „męczeństwo”. Ten wyraz, święty w chrześcijaństwie, nasuwa porównanie z tradycji ikonografii chrześcijańskiej. [Oczywiście, przede 11 wszystkim nasuwa się tu myśl o znanym obrazie Madonny Rafaela z Luwru (tzw. La Belle Jordinière przedstawiającym Dzieciątko Jezus bawiące się u stóp Matki Krzyżykiem ze św. Janem Chrzcicielem.] W ich rozwinięciu łączy poeta w zdumiewający sposób ton korności religijnej i głębokiego wzruszenia z tonem gorzkiego sarkazmu: O matko Polko! ja bym twoje dziecię Przyszłymi jego zabawkami bawił. Ten sarkazm zdaje się sięgać granicy bluźnierstwa, kiedy w paraleli pomiędzy synem Polki a Synem Bożym padają słowa o różnicy w charakterze ich męczeństwa: Polakowi przypadło w udziale ,,męczeństwo... bez zmartwychpowstania”. Utwór jest tragiczny jakimś tragizmem nierozwiązanym: bo mamy ukazaną beznadziejność walki (stąd ta gorzka ironia w traktowaniu jej ofiar); ale z drugiej strony nie ma tu ani słowa protestu przeciwko niej, przeciwnie: ostatecznym wydźwiękiem utworu jest ukorzenie się przed wzniosłością beznadziei. Wiersz Do Matki Polki należy do najbardziej skończonych drobnych arcydzieł Mickiewicza. W swojej dramatycznej sile, serdeczności i prostocie wysłowienia, w swojej ponurej prawdzie, która przecież nie jest rozpaczą. Patrzy się zazwyczaj na ten utwór jako na pomnik historyczny niezwykle wiernie przedstawiający świadomość i uczuciowość narodową pewnego okresu. Ale dramat narodu ujarzmionego to nie jest tylko dramat Polski i tylko w trzecim dziesięcioleciu XIX wieku. Tak samo patriotyzm jest nie tylko w Polsce i nie tylko tym czasom właściwy. W ciągu 120 lat, które nas dzielą od powstania wiersza, miało się to nieraz dowodnie okazać. Toteż ten gorzki akt miłości, ta sarkastycznie bolesna pieśń ku chwale bezimiennych polskich straceńców ma wymowę uniwersalną. I dlatego można mówić o niej jako o arcydziele. [Przypisy: Prawdziwe dzieło poezji nie mieści się w granicach tzw. gatunków literackich. Uprzytomnił to J. Kleiner, próbując spojrzeć na ten wiersz jako na „wiersz dydaktyczny”, typ tak zgodnego z pedagogicznym wiekiem XVIII wezwania zwróconego do matki-wychowawczyni i typ poetyckiej przepowiedni losów przyszłych dziecka. Kleiner zerwał też z widzeniem w tym wierszu jedynie „rozpaczliwego pesymizmu” (słowa M. Kridla; podobnie wszyscy dawniejsi interpretatorzy): „mimo twardego odtrącenia wszelkiej pociechy, [...] jest w tym rozpaczliwym pesymizmie moc męska, jest coś, co każe dumnie i z wiarą wznosić głowę wśród mroków. To przecież nie tylko wyrok, lecz i postanowienie, to przyjęcie świadome, dobrowolne losu w imię idei. W tym tkwi nie tylko siła niezłomna, równoważąca tragiczny finał, [...] w tym tkwi etyka poematu, jego tchnienie świętości i wielkości”. Wyznania J. Przybosia: „Z wiersza bije ostatecznie nie zgoda na klęskę, nie rezygnacja i samounicestwienie, ale moc. [...] Jest to wiersz najtrudniej, a więc najmocniej krzepiący, wiersz nakazujący walkę o wolność mimo świadomości tak zupełnej, bezsławnej klęski, że ginie nawet imię pokonanego; wiersz głęboko, najgłębiej, najgwałtowniej buntowniczy: Który z poetów wszystkich rewolucji napisał wiersz bardziej rewolucyjny?” [Najwyższy z czujących w tomie: Czytając Mickiewicza, wyd. drugie powiększone, Warszawa 1956, s. 166; Słowo ostateczne, tamże, s. 8; Wobec Największego, „Twórczość” 1955, nr 11, s. 164]. A oto nowe spostrzeżenia M. Jastruna: „To co odróżnia wiersz Do Matki Polki od liryki patriotycznej przez kogokolwiek przed Mickiewiczem pisanej — jest w odwadze zajrzenia aż na dno przepaści, spojrzenia tam, na co w żyjących języku nie było głosu. [...] Początkowe strofy nie różnią się nazbyt od patriotycznej, idealizującej i sentymentalnej liryki porozbiorowej [np. Śpiewów Niemcewicza], [...] Może nawet coś stamtąd przedostało się do inwokacji Mickiewicza, np. «Dawnych Polaków duma i szlachetność», albo strofa o Odkupicielu. [...] Ale to, co się dzieje w dalszych zwrotkach, jest nowe w swoim okrucieństwie, w drapieżności spojrzenia, w jadowitej i wstrząsającej metaforyce" (Wizerunki, s. 86). O wierszu Do Matki Polki por. także Z. Szmydtowa, Liryka romantyczna, cz. I. Opracowała..., Warszawa 1947, s. 18] Reduta Ordona. Najgłośniejszy z wierszy związanych z powstaniem listopadowym, Reduta Ordona, jest także gloryfikacją straceńca, tym razem na miarę wyjątkową. 12 Wysadzenie w powietrze reduty — z wrogami, sobą samym, ale także z jakąś liczbą swoich — nie jest bynajmniej bohaterstwem o wartości niewątpliwej. Po latach podobne czyny wojenne miały być poddane surowemu sądowi w Warszawiance Wyspiańskiego. Historyczna prawda wypadku, oczywiście, dla wymowy utworu nie ma decydującego znaczenia. Ordon naprawdę nie zginął, ale ranny, dostał się do niewoli. Poeta miał prawo się oprzeć na relacjach współczesnych, które szeroko krążyły, a znalazły wyraz nawet w druku. Zauważyć jednak może warto, że sam Ordon raczej się odżegnywał od przypisywanego mu bohaterstwa i w jednej relacji przedstawił wybuch jako przypadkowy, w innej (może pod wpływem rozpowszechnionej legendy, do której utrzymania wiersz Mickiewicza szczególniej się przyczynił) przyznał swój w nim udział, ale akcentował, że „nie miał zamiaru ani siebie, ani swoich kanonierów wysadzić”. Relacja najwcześniejsza, jaką jest notatka w „Gazecie Narodowej” (czyli Zakroczymskiej) nr 3, wydanej w czasie odwrotu wojska polskiego, 13 września 1831 r. (a więc w kilka dni po upadku Warszawy), wychwalała podpor. Ordona, ale wyraźnie zaznaczała, że swoją „baterię w 54 lunecie” „na powietrze wysadził”, dopiero „utraciwszy podwładnych”. Poeta się nie troszczył o uwydatnienie tego szczegółu. Sama demonstracyjność heroizmu Ordona zostaje przez niego okryta glorią. Częścią tej glorii jest aforyzm głoszący, że „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte jak dzieło tworzenia” — aforyzm bardzo niebezpieczny i bardzo wątpliwy, tutaj padający jak gdyby jeszcze jeden pocisk wybuchowy, który nas wstrząsa, a nie pozwala na refleksję. Opowieść cała, włożona w usta naocznego świadka, łączy w sobie styl dawnych poematów epickich (pełnych porównań) z właściwą nowoczesnemu pisarstwu błyskawicznością w przedstawianiu momentów gwałtownych („nie widzę — znajdę — dojrzę! — śród dymu się schował...”, „Tu błysk, — dym, — chwila cicho — i huk jak stu gromów!”). Nic dziwnego, że zauważono podobieństwo pomiędzy pewnymi częściami tego batalistycznego utworu a batalistyką Byrona [E. Kucharski, Reminiscencje z Byrona w "Reducie Ordona", Pamiętnik Literacki, V, 1906]. Opowiadanie Mickiewicza przeniknięte jest taką samą namiętnością jak opowiadanie bajronowskie. Porównania jego nie wszystkie służą do uplastycznienia przedstawionych szczegółów walki. Są wśród nich i takie, które charakteryzują postawę widza i narratora. I nie tyle prędkich słów gniewne usta miecą, Nie tyle przejdzie uczuć przez duszę w rozpaczy, Ile złych dział leciało bomb, kul i kartaczy. (ww. 14—I6) [Przypis: J. Kleiner (l. c, s. 469) nazywa Redutę Ordona „potężnym rapsodem liryczno-epickim”, ukształtowanym „metodą dramaturga, co tworzy postać przemawiającą i z logiki jej doznań wydobywa słowa”. Używane jest jednak tu i ówdzie „dostojne” słownictwo dawnej epoki. Więc np. wódz nieprzyjacielski „mieczem” skinął zamiast, jak zapewne w rzeczywistości, „szablą”. „Kula” oznacza tu i kulę karabinową, i kulisty pocisk armatni.] Nie homerycki też jest tu „przegląd wojsk” nieprzyjacielskich, bo nie tylko ich mnogość i ich wygląd zewnętrzny jest tu przedstawiony, ale ich psychika. Uwydatniony w niej zresztą jest tylko rys jeden: niewolnictwo. Ale jakież rozległe potraktowanie tego rysu-motywu — od obrazu owego wodza, co przybył ,,z siłami pół-świata, wierny, czynny i sprawny jak knut w ręku kata”, — poprzez sarkazm słów — „Car gniewny: umrzem, rozweselim Cara!” — aż do tych wierszy, w których satyryczna ironia łączy się z głęboko ludzkim współczuciem: wierszy o tych, co już nie wstaną, choćby im to cesarz nakazał, bo polegli, i po raz pierwszy cesarza nie słuchają. Mieni się więc to „opowiadanie adiutanta” rozmaitością tonów uczuciowych. Rozlubowany w szczegółach epizm przeplata się z serdeczną rzewnością („Pociemniało mi w oczach — a gdym łzy ocierał, słyszałem, że coś do mnie mówił mój jenerał”), z wybuchami świętego oburzenia, gryzącej ironii, cierpkiej litości, z entuzjazmem dla heroizmu nawet w jego postaci czysto straceńczej. I z tym wszystkim jest to utwór głęboko pesymistyczny, jeden może z najbardziej pesymistycznych utworów poezji świata. Bo nie kończy się on przecież na sentencji o wartości „dzieła zniszczenia” dokonanego w dobrej sprawie. Zamknął go poeta spojrzeniem w przyszłość, nadając mu formę „hipotetycznego proroctwa”. W podobny sposób zakończona została ongi Oda do młodości. Było tam wezwanie do opasania „zgodnymi łańcuchy” „ziemskiego koliska” i do złączenia myśli „w jedno ognisko”. Za tymi wysiłkami świtała „jutrzenka swobody” i nawet „zbawienia słońce”. Jakże odmienna wieszczba dla świata tutaj: o despotyzmie i „dumie szalonej”, która zapanuje wszechwładnie; o Bogu, który karząc zwyrodniałych, „wysadzi tę ziemię”, jak Ordon redutę. 13 Dla nas, którzy wiemy, że nie jest rzeczą w bliskiej już przyszłości niemożliwą, żeby ziemia była „wysadzona” przez samych ludzi, wiersze te nabrały specyficznej aktualności, która się nie mieściła oczywiście w intencji poety. Łatwo też poza nią możemy przeoczyć intencję rzeczywistą, którą jest wyrażenie obawy o przyszłość ludzkości, uznanie prawdopodobieństwa myśli, że cała ziemia może być owładnięta przez tyranię. Nocleg Nie są już taką goryczą przepojone inne wiersze Mickiewicza na tematy z powstania. Są one poświęcone wyłącznie gloryfikacji bohaterstwa i uwydatnieniu wzniosłego charakteru walki o wyjarzmienie ojczyzny. Bohater wiersza Nocleg to znów, można by powiedzieć, brat duchowy Konrada Wallenroda, w pewnej mierze dystansujący tamtego szlachetnością uczuć. Wallenrodowi po spełnieniu jego strasznego dzieła głos sumienia przypomina niezwłocznie, że „i Niemcy są ludzie”; dla tego bezimiennego Naczelnika człowiekiem jest nawet bezmyślnie okrutny, najemny żołdak. Nie tylko wedle prawa wojennego jego łotrostwo domaga się surowej kary. Ale chwila sądu nad nim zbiegła się z chwilą nadejścia długo oczekiwanej wieści o polskich zwycięstwach. Świętość tej chwili nie może być zamącona jakąkolwiek karą — nawet dla najpodlejszego przestępcy. Dla wodza rycerza nawet to, że ofiarą dzikiej złości kondotiera padła cała jego rodzina, nie jest okolicznością, która by wzniosłość tego momentu pozwalała naruszyć. I nędzny najemnik carski odchodzi wolny. Opowiadanie, proste — prostotą bez mała jakiegoś nowego Powrotu taty, rozwijające się bez żadnych zahamowań i dygresji, ukazuje fragment rzeczywistości wojennej — plastyczny, choć w inny sposób niż w Reducie Ordona. Przygotowania do noclegu, drzewo z powieszonymi na nim dwoma szpiegami, pożar w oddali; patrole i warty — wszystko to ukazane jest jakby tylko w konturach. Ale od czasu do czasu jakiś szczegół drobny nadaje tej szkicowej opowieści akcent konkretnej prawdy. Oto w taborze wśród strzelców: „Jeden rany swe mchem opatruje”, a inny broń czyści i „Kaptur z brzozy na zamek nasuwa”. Drobne, ale jakże przenikliwie uchwycone i jakże wymownie zaznaczone rysy walki powstańczej nie tej tylko, ale iluż innych! Te drobne rysy czynią nam Nocleg utworem nawet bliższym niż Reduta Ordona. Batalistyka tamtego wiersza jest już zabytkowa. Czytamy z zadziwieniem o kuli lecącej powoli i widzialnej w locie, groźnej, ale w grozie swojej dającej się porównać do... rozdrażnionego byka i węża boa. Opatrunek z mchu i kora brzozowa jako osłona zamku karabinowego — to też obrazy historyczne, ale rozpoznajemy w nich zarazem i jakby prefigurację niedoli i losu późniejszych powstań, a nawet i regularnych wojen — polskich i nie tylko polskich. W swojej bezozdobności narracyjnej utwór ma cechy literatury popularno-ludowej. Ten ton stylistyczny jest uzasadniony w kompozycji, bo cała opowieść jest włożona w usta fikcyjnego narratora, strzelca bezimiennego — jednego z wielu. Pozwala on sobie tylko na jedno zdanie nasyconej liryzmem uwagi — proste, prawie naiwne, jak i wszystkie inne tutaj. Ale w tym zdaniu — choć nie narusza ono jednolitości stylistycznej, bardziej niż w innych czujemy przemawiającego poprzez narratora poetę: Krzyczał żołnierz i śmiał się, i szlochał... Ach! kto miłej ojczyzny nie kochał, Biedny! łzami nie płakał takiemi... (ww. 57—59) Zdanie to strzelca, ale zarazem jedno z tych typowych zdań poetyckich Mickiewicza, których prostota, bezpośredniość i siła liryczna mogą być łatwo stwierdzane, z trudem analizowane. Śmierć Pułkownika Wiersz Śmierć Pułkownika — to inna aureola dla walczącego w świętej sprawie żołnierstwa. Umierający pułkownik — to żołnierz nie lada, jak świadczą okoliczności jego zgonu. Ale najwymowniejszy, na pierwszy plan wysunięty rys jego wielkości — to ten, że zyskał on serca wieśniacze: Wódz to był wielkiej mocy i sławy, Kiedy po nim lud prosty tak płacze I o zdrowie tak pyta ciekawy. (ww. 6—8) Ale do tematu utworu wchodzi jeszcze inny motyw. Ów Pułkownik — to Emilia Plater, kobieta-rycerka. Jak Ordon z Reduty może być uważany w pewnym sensie za brata Konrada 14 Wallenroda, tak ona jest w pewnym sensie siostrą Grażyny: bez skomplikowanego tragizmu bohaterki powieści litewskiej, ale z tym samym heroizmem, który pozwolił się jej — w chwili potrzeby narodowej — tak samo jak tamtej przeobrazić wewnętrznie i nawet zewnętrznie I znów to utwór o ogromnej prostocie i oszczędności słowa, utwór idealnie przystępny — niby jakaś pamiątka ludowa. A przecież brzmi niezwykle! Czemu? Bo zastosowawszy styl zgrzebny, nadał mu Mickiewicz swoisty puls rytmiczny. Śmierć Pułkownika, zarówno jak Nocleg, jest napisana wierszem sylabotonicznym o schemacie potrójnego anapestu hiperkatalektycznego. W anapestach Mickiewicz napisał był już Trzech Budrysów i Czaty, stosując w nich po części nawet te same grupy (bo przecież „W głuchej puszczy, przed chatką leśnika” i „Nasz Naczelnik nad Trockim jeziorem” — to metrycznie zupełnie to samo, co „Na dziedziniec przyzywa i rzecze” — i to samo, co „Bieży w zamek z wściekłością i trwogą”). Metrum użyte dla wiersza żartobliwego i dla wiersza o charakterze „cygańskiego romansu” (bo czymś takim są Czaty) stało się teraz składnikiem utworów o zupełnie innym ciężarze gatunkowym, zupełnie innej zawartości uczuciowej; zabrzmiało też inaczej. Pieśń żołnierza I wreszcie jeden jeszcze wiersz: Pieśń żołnierza. Temat tu skromniejszy niż w innych wierszach powstania dotyczących. Tu nie ma żadnego heroicznie rozstrzyganego konfliktu moralnego (jak w Reducie Ordona, czy Noclegu). Nie ma niezwykłej postaci bohatera (jak w Śmierci Pułkownika). To właśnie można by powiedzieć — szczyt zwykłości: wyznania najzwyczajniejszego żołnierza, któremu koleje wojny kazały zaprzestać walki i wyjść z oddziałem za granicę. Żołnierski zapał bitewny ma tu głos pierwszy, ale łączy się z tęsknotą za krajem, wzmacnia się nią, znajduje w niej uzasadnienie i pogłębienie. Jest to pieśń naprawdę od dawna rozpowszechniona w śpiewie, bo czterostopowce trocheiczne (z drobnymi odstępstwami), w które jest ujęta, ułatwiły zespolenie jej z melodią, a trudno o tekst poetycki przystępniejszy. Cóż prawdziwszego w uczuciach i cóż prostszego w wyrazach nad tę skargę żołnierza-wychodźcy: Ja w mej chacie spać nie mogę, Chcę u ciebie spać, kolego! Moje okna są na drogę, A po drodze poczty biegą . A gdy w nocy trąbka dzwoni, Tak mi mocno serce skacze: Myślę, że trąbią do koni, A potem aż do dnia płaczę. Popularność tego utworu zasługuje na uwagę szczególną. Są niewątpliwie utwory Mickiewicza szerzej znane, częściej przytaczane, recytowane i nawet śpiewane. Nie zawsze jednak ich powtarzanie daje nam pełne zadowolenie estetyczne. Czy je słyszymy z estrady, czy z katedry, czy z głośnika radiowego, jakże często czujemy, że wkradło się do nich coś fałszywego. Czemu? Najczęściej niewątpliwie dlatego, że wyczuwamy dysproporcję pomiędzy bogactwem ich zawartości a tym ograniczonym jej pojmowaniem, jakie ujawnia cytujący je mówca czy też interpretujący je recytator. Sami je — z konieczności — cytując, przerażeni nieraz bywamy porcją kabotynizmu, którą — mimo woli — w nie wkładamy. Ale to nie dotyczy wszystkich poezji Mickiewicza. Bo są wśród nich i takie jak ta — w swoim rodzaju przedziwna — Pieśń żołnierza. Jej wiersze, choć tak często powtarzane przy zapowiedzi powtórzenia ponownego nie wywołują obawy banalizacji. Tajemnicy w tym nie ma. Są one tak proste, że kiedy się je recytuje albo śpiewa, sfałszować w nich coś jest prawie niepodobieństwem. (Chyba przy wysiłkach parodystycznych, ale to inna sprawa, podobnie jak fałsze muzyczne). Kiedy się mówi o związku Mickiewicza z masą narodu, o tym, że jest on jej wyrazicielem, trzeba pamiętać i o tych wierszach, które tak są dla najszerszych mas — w całej pełni swojej zawartości — przystępne. [Przypis końcowy: Cz. Z g o r z e 1 s k i (Uwagi o liryce Mickiewicza) charakteryzuje te wiersze, w łączności z liryką religijną okresu rzymsko-drezdeńskiego, jako nowy i centralny etap sztuki lirycznej Mickiewicza („bogata różnorodność gatunkowa”; „próby epickiej ekspresji wartości lirycznych”; „kompozycyjne ciążenie ku wersetom finałowym”; „rygoryzm sylogistycznej architektoniki”, uderzający w znacznej większości tych utworów; przewaga naturalnej prostoty i bezpośredniości wyrazu; „dynamika sił wewnętrznych”; wzburzenie emocjonalne w odniesieniu do przedmiotu wypowiedzi).] 15 XV. PAN TADEUSZ — KSIĄŻKA NIEŚMIERTELNA Rze cz ta b y ła wyg ło szo n a w Po ls ki m Ra d io d n ia 3 ma ja 1 9 3 8 r . ja ko je d en z o d c zy tó w, sta n o w ią cy ch se ri ę „ Ni e śm ie rt eln e k s ią ż ki ” , zo r g a n izo wa n ą p r z ez J. Pa r a n d o w sk ieg o i śp . Wi to ld a Hu l e wic za . Je s t to w ięc p o n ie ką d „p a mią tka d a wn eg o ra d ia ” . Wyd o b y wa ją c ją z za p o mn ien ia , a u to r ch ce s ię p r ze ci w sta w ić p r o p o n o wa n y m w c za sa ch [ o sta tn ich p ró b o m in te rp re to wa n ia Pana Tadeusza ja ko] „b a śn i ” a lb o ja ko „j ed n ej z p o wie śc i wa l te r sko t yc zn y ch p ie r w s z ej p o ło wy XIX w. ” , t yl e, że „u w zn io ślo n ej ” p r ze z wie r s z i mo w ę p o etyc ką . Nieśmiertelność Pana Tadeusza, to nieśmiertelność czystej poezji, którą książka ta jest, chciałoby się powiedzieć, wypełniona od początku do końca. Może nam się czasem wydawać, żeśmy tę poezję „wyczerpali”. Ale oto zdarza się, że ktoś recytuje jakiś fragment, albo przytacza jakiś wiersz z Pana Tadeusza, i ze zdumieniem odkrywamy, że są tam bogactwa, których pełni i świeżości jeszcześmy jak gdyby nie dostrzegli. Możemy każdej chwili stwierdzić to doświadczeniem, zaglądając do Pana Tadeusza na chybił trafił. Ręczyć można, że nie będzie wypadku, aby nasze oko nie padło na wiersz, promieniejący poezją. Oto otwieram książkę i czytam: Spinał konia, jak gdyby chciał skakać w niebiosa. Nie każdy może przypomni sobie ten wiersz i powiąże go z całością IV księgi poematu [w. 391]; ale każdy chyba odczuje w nim ładunek poetyckiej elektryczności. Wiersz przypadkiem wyrwany, a jakiż daje wspaniały obraz! Ile w nim porywu, a równocześnie harmonii! Ile fantazji, a równocześnie prostoty! Nad jednym tym wierszem można by długo rozmyślać. Tak samo nad setkami i tysiącami innych wierszy Pana Tadeusza. A niemały to dowód mocy poezji, jeśli może tak działać nawet w drobnym wyjętym z całości dzieła urywku. Ale Pan Tadeusz nie jest utworem, którego wartość się zasadza na świetności cząstek tylko. Przeciwnie, jest to dzieło o charakterze wybitnie „totalnym”. Można też rozważania nad nim zacząć skądkolwiek, bodaj od pierwszego lepszego wiersza, a wkrótce dojdziemy do konstrukcyjnych linii architektury. Weźmy wiersz tylko co zacytowany. Poryw, który go przenika, to przecie jakby nastrojowe odbicie w miniaturze tych porywów, które przenikają główne tematy utworu. Tematy te dadzą się w przybliżeniu ująć krótko: Pan Tadeusz jest poematem o ojczyźnie (tak go nazwał Stanisław Pigoń) i jest poematem o przemienionym człowieku. Jako poemat o przemienionym człowieku, tkwi Pan Tadeusz głęboko w swojej epoce. Epoka ta, epoka romantyzmu, w przeciwieństwie do epoki, która ją poprzedziła, i do tej, która miała po niej nastąpić, wierzyła mocno w zdolność człowieka do wielkich, a, co więcej, nagłych przełomów. W literaturze romantycznej często bywały przedstawiane zwłaszcza przełomy degradujące, pogrążające jednostkę w rozpacz, przekształcające ją we wroga społeczeństwa, czasem wręcz w demona. Rzadziej zdarzały się przełomy odradzające, wiodące do pokuty, wysokiej etyki, nawet do heroizmu i świętości. Mickiewicz jest wielkim poetą takich właśnie przełomów „ku górze”. We wcześniejszej jego poezji pełno jest obrazów skrzydeł do lotu i pędu w dziedziny trudno dostępne. Główni bohaterowie tej poezji to byli właśnie tacy, co chcieli wyjść i w pewnym sensie wyszli poza swoją naturę: Grażyna, Alf, Gustaw-Konrad. Bohater Pana Tadeusza, Jacek Soplica, jest ich krewnym duchowym. Różni go jednak od nich wiele: Grażyna i Alf są odrodzeńcami tragicznymi, których przemiana nieuchronnie prowadzi do zguby. Gustaw-Konrad to odrodzeniec patetyczny i wyjątkowy przez swój geniusz poety. W Jacku mamy człowieka zwyczajnego, którego oglądamy po jego przerodzeniu w życiu zwyczajnym, codziennym. Jest to przy tym w przeciwieństwie do tamtych bohaterów człowiek, któremu przemiana przyniosła 16 pogodę, a nawet — w sferze idealnej — pewien rodzaj tryumfu. Jeśli zaś Jacek ginie, to nie jest to przecież nieuchronną konsekwencją jego przemiany. Dodajmy, że, aby osiągnąć wyżyny bohaterstwa, ma on dalszą znacznie drogę niż Grażyna, Alf albo Gustaw. Tamci mieli za zadanie poderwać się wzwyż. Jacek musiał wpierw zwalczyć swoje instynkty. A przy tym droga w górę otworzyła się przed nim dopiero w momencie upadku: dopiero wtenczas, kiedy popełnił zbrodnię. Jest to nie tylko najdramatyczniejsza, ale i najważniejsza postać poematu. Wszystko, co się dzieje, jest w większej lub mniejszej mierze konsekwencją jego czynów. A przecie — dziwną sztuką kompozycji — jest on w poemacie postacią przeważnie usuniętą w cień, małomówną i raz jeden tylko — dopiero przed śmiercią — na dłużej dopuszcza go poeta do głosu i pozwala mu wybuchnąć w patetycznym i wzruszającym rapsodzie spowiedzi. W traktowaniu jego dziejów zastosował poeta wielką powściągliwość słowa. Wplótł natomiast poeta te dzieje w gąszcz złożonej fabuły, która nadała poematowi zewnętrzne podobieństwo do popularnych współcześnie romansów Waltera Scotta. Mamy tu tajemnice, które dopiero stopniowo się rozjaśniają. Rozwija się przed nami powieść o zawikłaniach miłości, o procesie granicznym, o drobnych nawet sporach szlacheckich. Mickiewicz osiągnął w ten sposób to, że poemat jego pociągać może i najmniej nawet wyrobionego artystycznie czytelnika, samą swoją stroną fabularną. Mógł też, w tryumfie jakby z osiągnięcia tej przystępności, zakończyć poemat słowami takimi, jakimi się kończą bajki: „I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem”. Ale też trzeba przyznać, że to zdobycie szerokich kół czytelniczych nie dokonało się bez rodzaju okupu. Jako opowiadanie Pan Tadeusz nie ma tej monumentalnej zwartości co Iliada i Odyseja, w których wszystko się skupia dokoła jednej wielkiej sprawy. Wchodzi tu w grę nie tylko różnica założeń kompozycyjnych, ale i różnica stosunku do nich. Mickiewicz, uruchomiając wielką machinę intrygi powieściowej, najwidoczniej jednak trochę ją lekceważył i nie zatroszczył się bardzo o konsekwentne wypracowanie wszystkich jej szczegółów. Toteż, jeżeli tylko zaczniemy dociekać, przekonamy się, że np. powstanie sporu o zamek nie tłumaczy się bardzo jasno, że w pokrewieństwie Telimeny z Soplicami i Zosią nie można się połapać, że chronologia życia Sędziego jest nie do ustalenia, że zupełnie mętnie wyglądają wszystkie poruszane sprawy majątkowe; przykłady można by mnożyć. Stąd też raz po raz występowali różni krytycy, zarzucając poecie, że nie miał wyczucia tej czy innej kategorii zjawisk; byli tacy nawet, co — z powodu niezdecydowania w ujęciu stosunków majątkowych — mówili o „daltonizmie etycznym” poety. Krytycy ci nie zwrócili uwagi na to, że to wszystko są elementy poematu najbardziej konwencjonalne, które poetę najwidoczniej trochę niecierpliwiły, więc też i nie pousuwał w ich zakresie pewnych sprzeczności, a już szczególnie dużo zostawił, jakby się można wyrazić w duchu terminologii znakomitego naszego estetyka Ingardena, miejsc „niedookreślonych”. Przy zwyczajnej, niedociekliwej lekturze „dookreślamy” je sobie jakkolwiek, mało się o nie troszcząc, i słusznie, skoro czujemy, że główny nurt poetycki dzieła nie tędy przechodzi. Wróćmyż do tego nurtu. Żeby w Jacku Soplicy obudził się lepszy człowiek, trzeba było przerażenia po spełnionej zbrodni. W zbrodni tej współdziałały okoliczności, które można uważać za łagodzące, ale było w niej też coś, co nadało jej rys szczególnej zgrozy: to mianowicie, że nie była to tylko zbrodnia po prostu, ale zbrodnia o cechach zdrady ojczyzny. Więc i pokuta Jacka, i jego heroiczne wysiłki też mają dwojaki charakter: jest to ekspiacja wobec prawa bożego, ale także i wobec ojczyzny. A więc trzeba było, żeby się ukazała ojczyzna: nie tylko w swojej piękności, ale i w tym nimbie uczuciowym, który pozwala jej się stać trybunałem życia moralnego. Stąd te niezliczone wspaniałe opisy krajobrazu, prac i obyczajów. Stąd te niezapomniane w swojej sile ewokacyjnej epizody, z których każdy stanowi jakby osobną całostkę, a przecież nie narusza ogólnej kompozycji, bo według wyrażenia jednego z krytyków francuskich (Mesnarda), wchodzi do rozwinięcia tematu „jak motyw do symfonii”. 17 A jak przyroda i tradycje narodowe tak urokiem owiany jest i tłum postaci ludzkich, składający się na reprezentacyjny obraz pokolenia. Ten obraz jednak, choć malowany ciepłymi kolorami, nie jest bynajmniej sentymentalny. Mickiewicz nie samo tylko dobro widzi w rodakach. W patriotyzmie jego nie brakuje strefy smutku. Oglądamy tu przecież obfitość awanturnictwa, nierozumu i warcholstwa, a śmierć wprost ociera się o pogodne obrazy poematu. Niechżeby tylko Wojski zdążył rzucić nożem w Hrabiego, niechby Konewka celniej strzelił do Protazego, albo niechby dżokeje hrabiowscy nie pomiarkowali w Soplicowie szlachty dobrzyńskiej „niezmiernie — jak czytamy — skorej do wieszania”! A cóż dopiero powiedzieć o kluczniku Gerwazym, który przechwala się okrucieństwem i morduje bezbronnego jeńca! Cienie zresztą kładą się tu i na innych sprawach, mniejszych i większych. Nie brak, między innymi, aluzji do nie zawsze budujących stosunków między dworem a chatą. Ale też Mickiewicz bynajmniej wszystkiego, co przedstawia, nie podaje nam do uwielbienia, i ci krytycy, którzy tak myśleli, dawali tylko dowód, że nie umieją czytać poezji. To jednak prawda, że pierwiastki ciemne nie mają tu głosu końcowego, nie zabarwiają panującego nastroju. Nawet straszliwemu Klucznikowi poeta niejako „wybaczył”, czyniąc go powiernikiem przedśmiertnych wyznań Jacka i wkładając w jego właśnie usta prześliczne słowa o unii polsko-litewskiej. Wybaczył i innym winowajcom. Bo, jakiekolwiek by ich winy obciążały, mają oni serca otwarte dla sprawy publicznej, i kiedy się coś wielkiego ma wydarzyć, zdolni są zawiesić swoje kłótnie i awantury, poświęcić nawet swoje interesy dla imponderabiliów o znaczeniu ogólnym. Ich życie powszednie może nasuwać różne uwagi krytyczne, ale ma w sobie możliwości wyższych osiągnięć: żarzy się w nich miłość ojczyzny, która może być rozdmuchana w wielki płomień. Ta postawa poety wobec ludzi przeciętnych pozwala mu na ton pokrzepienia i pogody. Dodać trzeba, że patriotyzm jest tu zespołem wartości nie tylko nie skłóconych, ale, owszem, jak najściślej zharmonizowanych z wartościami ogólnoludzkimi. Stąd i cudzy patriotyzm jest uszanowany, jak świadczy przedstawienie szlachetnej postaci Rykowa. Jak znowu świadczy przedstawienie postaci Jankiela, patriotyzm poety daleki jest od głośnego dzisiaj patriotyzmu „biologicznego”. Patriotyzm w Panu Tadeuszu — to więź moralna, na którą składa się przywiązanie do ziemi i tradycji i jakaś na cały naród rozgałęziona przyjaźń. Trafnie też określił atmosferę poematu ten bezimienny nekrologista Mickiewicza, z „Demokraty Polskiego”, który pisał w r. 1855: „Któryż to z nas nad Pana Tadeusza ćwiartkami nie zapłakał? nie z żalu, nie z radości, nie z rozczulenia nawet, ale z jakowejś dziwnej rzewności przy uściskaniu zmartwychwstałych dawnych przyjaciół!” A takich uczuć doznawali nie tylko czytelnicy polscy, ale i obcy. Bo poemat polskiej ojczyzny jest symboliczny dla wszystkich ojczyzn. Przyjaźń umie się godzić ze słabostkami, nawet z większymi wadami przyjaciela. Przyjaźń odbywa się też bez rozczuleń, owszem, rozkwita w atmosferze żartu, chodzi w parze z krytycyzmem, nawet z lekką drwiną. Stąd też i w Panu Tadeuszu ta obfitość humoru, dobrotliwej ironii, parodii, ta pozornie uroczysta powaga w opisywaniu błahostek i, przytłumianiu tonów patetycznych humorystycznym akompaniamentem: Spinał konia, jak gdyby chciał skakać w niebiosa, Jednę rękę na cuglach, drugą miał u nosa. Ten obraz (z tabakierki Robaka) jest typowy. Najgórniejsze obrazy zbliża Mickiewicz do pospolitych, żeby im dodać kolorytu intymności. Słońce jest u niego zaczerwienione jak zdrowe oblicze gospodarza, a jedna z konstelacji przypomina kości mamuta, zawieszone w mirskim kościele. Ale i na odwrót: ileż to razy jakieś zjawisko zwyczajne nabiera tu charakteru wzniosłości: myśliwiec litewski „jak czarownik gada z ziemią”, Zosia „rządzi tańcem, jak anioł nocnych gwiazd obrotem”, muzyka Wojskiego ginie aż „gdzieś na niebios progu”! Tak to poemat, który miłościwie mówi o tylu drobiazgach, raz po raz otwiera przed naszą wyobraźnią obszary, w których mamy już tylko perspektywę z ziemi do nieba i to jest jeszcze jeden, nie najmniej ważny, rys uroku i wielkości tej książki. 18 XVI. POETA PRZEOBRAŻEŃ 1 We wszystkich wielkich kompozycjach Mickiewicza występują ludzie przeobrażeni. Grażyna, którą poznajemy jako niewiastkę, co wprawdzie „twardego imała oręża”, ale tylko dla zabaw łowieckich, staje się później rycerką, która prowadzi wojsko do walki i ginie na placu boju. Alf-Walter, młodzieniec oddychający przyjaźnią, miłością, pobożnością i zapałem patriotycznym, rozlubowany w sielskiej przyrodzie i w dziełach cywilizacji, przeistacza się w Wallenroda, który osiada wśród wrogów i cały się poświęca gigantycznemu planowi zdrady, z ponurym chłodem gotując zgubę dla tych, co mu zaufali. Gustaw w naszych oczach obiit, i w naszych oczach nascitur z niego Konrad: z oślepionego własnym nieszczęściem kochanka — wieszcz, który z Bogiem prawuje się o swój naród. Jacek Soplica, wulkaniczny oczajdusza, przemienia się w szarego, pokornego Robaka, oddanego pokucie i bezimiennej służbie dla ojczyzny. A obok tych wielkich przeobrażonych widzimy i innych, którzy się przeobrażają za tamtych sprawą. W poemacie o Grażynie przemienia się nie tylko ona, ale — dzięki niej — i Litawor. Nieokiełznane w swojej ambicji i dumie książątko staje się bohaterem: uderza na wrogów, z którymi tak niedawno się chciał sprzymierzyć, gromi ich, a winę swojego (zamierzonego) odstępstwa gładzi samobójczą śmiercią na stosie. W Konradzie Wal l enrodzie przeobraża się nie tylko Alf-Walter, ale i Aldona: z uczuciowej młodej kobiety, lubującej się w niezabudkach i marzącej o locie skowrończym — w zrezygnowaną pustelnicę, dobrowolnie zamykającą się w mrocznej wieży i odrzucającą myśl jej opuszczenia nawet wtedy, kiedy by opuścić ją mogła. W Panu Tadeuszu — za przyczynieniem się Robaka — ulegają przeobrażeniu różni, wcale liczni, członkowie gromady soplicowskiej i dobrzyńskiej . Z gadułów i awanturników, nie wychodzących swoimi zainteresowaniami poza animozje i ambicyjki sąsiedzkie, iluż z nich staje się żołnierzami i w ostatnich księgach poematu zjawią się nie tylko w mundurach, ale nawet już i z bitewnymi zasługami. A i w III części Dziadów w perspektywie przemiany Gustawa w Konrada ukazuje się jeszcze inna przemiana: bohater widzenia ks. Piotra z dziecka przeobraża się w „męża strasznego”, obdarzonego atrybutami proroków i magów „nad ludy i nad króle podniesionego”. A więc na najwyższych szczytach fantazji poetyckiej — stale ten sam motyw przeobrażenia. 2 Czy te pomysły są indywidualną własnością Mickiewicza, czy też w jakiejś mierze należą do tradycji literackiej jego czasów? Epoka, na której dziełach Mickiewicz się literacko i umy słowo wychował — wiek XVIII — lubiła przedstawiać, jak życie, a zwłaszcza wychowanie urabia charakter człowieka. Istniały liczne powieści, dla których późniejsi systematycy wymyślili nawet oso bną nazwę: powieści wychowawczych. Do kategorii tej można zaliczyć Robinsona Crusoe, można zaliczyć Toma Jonesa Fieldinga, Pride and Prejudice Miss Austen i wiele innych głośnych dzieł powieściopisarzy angielskich. W większej jeszcze mierze należy tutaj — bardzo mało już powieściowy, a bardzo wybitnie wycho wawczy — Emil Roussa; w niemałej mierze należy Wilhelm Meister Goethego. U nas typową „powieścią wychowawczą” był Doświadczyński Krasickiego. Wiek XVIII znał i powiastki „wychowawcze” pisane wierszem. Taką była m.in. Education d'un Pri nce Woltera, którą Mickiewicz upodobał sobie w młodości i którą nawet spolsz czył, przemianowując ją na Mieszka. Bohater jej, gnuśny i nieporadny wskutek wadliwego wychowania, za sprawą okoliczności i przy udziale dzielnej dziewczyny, w której się zakochał, staje się odważnym, przedsiębiorczym człowiekiem, i z niewoli, w którą popadł, wybija się na wolność. Nasz Doświadczyński podobnie skorzystał z dotkliwych lekcji życia, i z naiwnego młodzika, myślącego tylko o zabawach i strojach, stał się z czasem dzielnym oby watelem. Ale te zmiany, dokonywające się powoli i stopniowo, niewiele mają wspólnego z przeobrażeniami mickiewiczowskimi. Bo przeobrażenia mickiewiczowskie 19 nie dokonywają się ewolucyjnie i przeważnie nie dokonywają się za czyimś wpływem czy też zachętą. W przeważającej większości (jeśli pominiemy te z nich, które mają charakter wtórny, jak casus szlachty dobrzyńskiej i soplicowskiej) są one aktami powziętymi przez jednostki z własnej inicjatywy i o własnych siłach, aktami związanymi z pewną chwilą, w której człowiek sam powiada sobie: B ę d ę i n n y ! Ta chwila może być przewidziana, przeczuta, może być w jakiejś mierze przygotowana, może się czasem trochę „rozdłużać”; ale zawsze jest to c h w i 1 a, dająca się oznaczyć. W Dziadach jest ona oznaczona nawet z dokładnością kalendarzową. W Grażynie są dwie takie chwile: pierwsza (odprawa posłów) pozwala jeszcze przewidywać różne drogi działania; druga (objęcie przez Grażynę dowództwa) jest chwilą postanowienia ostatecznego. W Wallenrodzie bohater przez czas dłuższy liczy się z możliwością decyzji przeobrażającej jego życie, przygotowuje do niej żonę napomknieniami; wreszcie nadchodzi moment, w którym przemiana staje się rzeczywistością: w którym niejako umiera Alf -Walter; a rodzi się Konrad Wallenrod. Nie inaczej jest z przemianą Jacka Soplicy: on sam ją wiąże z jedną chwilą, którą przedstawia jako chwilę objawienia (ks. X, w. 821). Nie są to więc wyniki ewolucji, dojrzewania, stopniowego doskonalenia się czy ulegania naciskowi czynników zewnętrznych: w ogóle nie są to zmiany o charakterze rozwojowym, ale — przełomowym. Rzecz znamienna, że wszystkie te zmiany przejawiają się jaskrawo nawet na zewnątrz. Grażyna przeobrażona jawi się przed nami w zbroi Litawora; przeobrażony Litawor — w zbroi nieznanej. Wrażliwy i serdeczny Alf-Waller trudny jest do rozpoznania w posępnym, ironicznym mistrzu krzyżackim o innym zgoła imieniu. I Gustaw przeobrażony odmienia imię. I dumny sztachetka Jacek — ąuantum mutatus pod nowym nazwiskiem i w szacie zakonnej! Człowiek przebrany, człowiek występujący pod nie swoim imieniem — to był tradycyjny efekt starego teatru i starej powieści awanturniczej. W początku XIX wieku wznowił go Walter Scott, a za nim Byron i niezliczona rzesza ich naśladowców. Ale u Mickiewicza to nie jest tylko efekt, tylko środek techniczny, ułatwiający prowadzenie opowiadania i przykucie uwagi mniej wybrednych czytelników. Ta zewnętrzna przemiana ma u niego charakter symboliczny: jest ona widzialną oznaką głębokiej i decydującej przemiany wewnętrznej. 3 Naturalnie, nasuwa się pytanie: jeśli nie w wieku XVIII, to gdzież indziej szukać bliższej rodziny przeobrażonych bohaterów Mickiewicza? W kulturze europejskiej naszej ery — w samym już jej zaraniu — pojęcie przełomu wewnętrznego rozpowszechniło chrześcijaństwo. Można by powiedzieć, że prawzorem i arcytypem wszystkich późniejszych przełomowych przeobrażeń jest nawrócenie św. Pawła: owa tak gruntowna i nagła zmiana kierunku działalności i charakteru przekonań, że — jak sam Paweł mówi w Dziejach Apostolskich (IX 21) — „zdumiewali się wszyscy, którzy go słuchali”. Jeden z piszących o nim dzisiaj teologów powiada, że najznamienniejszym rysem w dziejach duchowych tego wielkiego rozszerzyciela chrześcijaństwa jest stopień braku ciągłości pomiędzy jego myślą przed nawróceniem a po nim. W późniejszym piśmiennictwie chrześcijańskim — i to wszelkich poziomów — tematy takie jak nawrócenie, porzucenie dóbr ziemskich dla Boga, wzniesienie się z upadku do świętości należały do najczęściej poruszanych. Jako przykład z literatury popularnej średniowiecza wymienić można szczególnie poczytny Żywot Barlaama i Jozafata. Powieść ta krążyła po całej Europie od wieku X, a była historią syna królewskiego, który — zetknąwszy się z cierpieniem i śmiercią — stał się chrześcijaninem, a potem porzucił tron i poszedł na pustynię. Główny wątek tej budującej książki wyszedł, jak się okazało, z buddyzmu; niemniej wyraża ona jeden z ideałów średniowiecza chrześcijańskiego. Z ideałem tym spotkamy się w każdym zbiorze średniowiecznym opowieści hagiograficznych. Ich bohaterowie szli nieraz ku Bogu z wyżyn władzy i dobrobytu: szli czasem skalani grzechem, a nawet zbrodnią, ale ich miłość była tak wielka, że winy ich okupywała. Czasy renesansu w traktowaniu człowieka ujawniają dwoistość. Z jednej strony zdają się wierzyć (wzorem starożytności) w supremację rozumu nad całą strukturą ludzkiego charakteru; z drugiej strony ukazują jednolitość i trwałość tej struktury — nawet w huraganach największych pasji. Pełno w renesansie wszelkiego rodzaju recept: na idealnego władcę, senatora, dworzanina itd. Ale nie brak i sceptyków, którzy o tych receptach mówią z uśmiechem. A poeci kładą szczególnie mocny nacisk na ciągłość w życiu wewnętrznym jednostki. Czyni to m.in. największy z poetów 20 renesansowych — Szekspir. Zarówno zbrodniczy Ryszard III jak histeryczny Ryszard II są u niego w istocie jednakowi do końca. O Henryku V można by powiedzieć, że się zmienia, kiedy po wstąpieniu na tron odsuwa od siebie Falstaffa i jego bandę. Nie wygląda to jednak na zmianę charakterową, ale tylko na krok podyktowany względami natury zewnętrznej. Dekadencja Antoniusza dokonywa się powoli i stopniowo; a przy tym — rzecz ważna — nie niszczy dodatnich pierwiastków jego charakteru. Makbet, człowiek o wyższym umyśle i poetyckiej wyobraźni, staje się zbrodniarzem. Tak, ale dramat o nim mówi nie tylko to. Mówi jeszcze, że Makbet, choć obciążony zbrodniami, przecież nie stracił swoich zalet duchowych i nie przestał być godny wypowiedzenia (pod koniec sztuki) może najwznioślejszych wierszy szekspirowskich. Z Otellem bynajmniej rzecz nie ma się tak, żeby z dzielnego, rozumnego, pełnego taktu rycerza przemienił się on w zaślepionego zazdrością dzikiego pasjonata: przez wielką część sztuki jest on jednym i drugim równocześnie. Człowiekiem, który by chciał się zmienić, jest u Szekspira Hamlet. Kiedy duch ojca nałożył na niego obowiązek zemsty, postanawia on ,,z tablicy swojej pamięci zetrzeć wszystkie błahe i liche zapiski, wszystkie sentencje książkowe, wszystkie wzory i kształty, które przez młodość i spostrzegawczość zostały tam odrysowane”. Cóż, kiedy — mimo tak płomiennych postanowień, mimo wysiłków — Hamlet nie może się stać, jak by chciał, bezwzględnym, zimno obliczającym mścicielem. Nie zbywa mu na odwadze, nie ma nadmiernych skrupułów, ani, oczywiście, nie jest neurastenikiem (jak to się wydawało różnym dziewiętnastowiecznym komentatorom), a przecież zwleka. Bo, mimo przyrzeczeń, mimo moralnego samobiczowania, to ciągle dawny Hamlet: wykwintny, ironiczny, wrażliwy, nie mogący istnieć bez filozoficznych refleksji. Podrażniony, zdolny jest do czynów najgwałtowniejszych, najkrwawszych; ale wykonanie na zimno zadania zemsty, która w jego warunkach jest jedyną możliwą (uznawaną zresztą przez niego) formą sprawiedliwości, przeciwne jest jego naturze. Mający takie bogactwo uzdolnień, Hamlet nie ma zdolności przeobrażenia się. Motyw przemiany wewnętrznej z dawną siłą wyraził się w XVII wieku w literaturze tryumfującego katolicyzmu Hiszpanii. Pomnikowym jego ukształtowaniem jest dramat Calderona La vida es sueno (Życie jest snem, 1636). Królewicz Zygmunt, człowiek o naturze dzikiej, gwałtownej, tyrańskiej, został przez ojca od dziecka wychowany jako więzień — w okowach. Uwolniony z nich, ujawnia cały ogrom swojego egoizmu i swoich bestialskich instynktów. Kiedy, jednak znów budzi się w okowach i, pod wpływem narkotyku, zatraca świadomość granicy pomiędzy snem a jawą, przemienia się duchowo do gruntu: staje się rozważny, powściągliwy i ludzki. Wolą jego kieruje odtąd niepodzielnie konkluzja, którą wyciągnął z przeżytych doświadczeń, a tą konkluzją jest myśl, że wszystko w życiu jest może tylko „złudzeniem, cieniem, widziadłem, — a szczęście największe cóż znaczy, — jeśli życie całe jest snem, — a sny nawet snem są tylko?” (zakończenie dnia II). Ponownie wyzwolony i powołany do dzieł bitewnych i państwowych, już się Zygmunt nie daje oślepić sile i powodzeniu. Kiedy go ponosi jego gwałtowna natura, hamuje ją refleksją, że może jest we śnie, z którego trzeba się zbudzić. U podstaw tej przemiany jest wątpienie i praktyczne wyrachowanie po równi: czy życie jest jawą, czy snem — „dobrze czynić to rzecz najważniejsza; jeśli jawą jest, to dla niej samej; jeśli nie, to by zyskać przyjaciół — na czas, gdy się ze snu zbudzimy” (dzień III, scena 4). Wola, wybór są tu więc bezpośrednią konsekwencją pewnego osiągnięcia rozumowego, są z nim prawie identyczne — podobnie jak w moralitetach teatru średniowiecznego. Dramat Calderona jest, rzeczywiście, wewnętrznie blisko spokrewniony z tym teatrem, choć różni się od niego olśniewającym bogactwem pomysłów scenicznych i wspaniałą profuzją poetyckiego słowa. Nie znajdziemy ludzi przeobrażonych u wielkich tragików francuskich XVII stulecia; bohaterowie Corneille'a mają zbyt niezłomną wolę; bohaterami Racine'a zbyt silnie włada namiętność. W wieku XVIII panują albo charaktery niezmienne, albo — wspomniane już — charaktery ulegające zmianom stopniowym pod wpływem doświadczenia czy też wychowania. Do wyjątków należy panna d'Aisnon, bohaterka wzruszającego opowiadania O pani de La Pommeraye i o markizie d'Arcis, wchodzącego w skład powieści Diderota Jacques le fataliste (1773—1796). Jest to istota nieszczęśliwa, dobra w gruncie, ale słaba; przez bierność, ulegając namowom, pogróżkom, zastraszeniu i wymuszeniu, dała się wciągnąć na drogę zepsucia, i nawet występku; ale w pewnym momencie w obliczu zła, do którego się przyczyniła, popada w rozpacz naprzód, a potem znajduje siłę do wyznań, postanowień i działań, w których się moralnie odradza. To, co było w niej tylko rysem temperamentu (jak mówi Croce, który tej powiastce poświęcił piękne studium), staje się odtąd etycznym czynnikiem charakteru. 21 Z liczniejszą serią ludzi przeobrażonych na drodze przełomu spotykamy się u progu okresu romantycznego. Na czoło ich wybija się Faust Goethego (I cz. Fausta wyszła w r. 1808). To zupełnie nowy rodzaj w rzędzie przemienieńców. Po cóż Faust podpisuje umowę z diabłem i rozpoczyna nowe życie? Po to, żeby zaspokoić swój głód poznania. Lata strawił na dociekaniach umysłowych; teraz chce się zanurzyć w rozkoszach zmysłów. Był samotnikiem; teraz chce współczuć z radościami i cierpieniami bliźnich. Z góry wie zresztą, że to nowe życie nie da mu pełnego zadowolenia, tak jak nie dało mu poprzednie. Stąd paradoksalny styl, w jakim wyraża swoje zamysły: „W zamęt się rzucam, w rozkosz najboleśniejszą — w obrzydłość wzruszającą, w najmilszą nienawiść”. I w nowym więc życiu będzie on, tak samo jak w dawnym, tylko wyrazicielem wieczystego szukania. Cały zastęp ludzi przeobrażonych znajdujemy u Byrona. Należą do nich m.in. bohaterowie poematów Giaur i Sen, które zostały przełożone przez Mickiewicza. Wszyscy oni są bardzo podobni do siebie, a bardzo niepodobni do swoich poprzedników w literaturze. Przełomy przez nich przeżyte są niejako przełomami w dół. Za młodu pełni radości, uczuć przyjacielskich, ufności względem życia, potem doznali nieszczęścia i za absurdalność tej krzywdy życiowej powzięli obrzydzenie do całego świata i całego społeczeństwa ludzkiego. Stają się dumnymi samotnikami, jeśli nie demonicznymi wrogami ludzi, których traktują ryczałtem. Z ich rodu literackiego wywodzi się Vautrin Balzaka. Tylko że Vautrin nie przechodził, jak bohaterowie bajronowscy, okresu sympatii dla ludzi: on był od razu ich wrogiem. Tamci byli aniołami zbuntowanymi; on jest demonem urodzonym: rzecz znamienna dla nowoczesnego realizmu Balzaka. Analogię do przeobrażeń, o których była mowa, można by widzieć w późniejszym momencie życia Vautrina; kiedy się w nim — rutynowanym już wówczas zbrodniarzu — budzi uczucie ojcostwa. Ale i to drgnienie ludzkie właściwie nie przerywa ciągłości jego historii wewnętrznej: Vautrin upodobał sobie Lucjana de Rubempré dlatego, że chce w nim znaleźć duchowego spadkobiercę, któremu by mógł przekazać nagromadzony kapitał nienawiści. Artysta w zakresie zła, chce on z wychowanka zrobić swoje arcydzieło. Je suis l'auteur, — mówi do niego — tu seras le drame. Ale Vautrin to już czasy trochę późniejsze (Splendeurs et misères des courtisanes, z których pochodzi zdanie przytoczone, wyszły w l. 1843—46). Już znacznie wcześniej zaczęły się pojawiać w literaturze nowe przeobrażenia złego charakteru w dobry. W głośnej powieści Manzoniego I Promessi Sposi (Narzeczeni), mniej więcej rówieśnej Dziadom wileńskim Mickiewicza (1823), mamy łotra wielmożę „Nienazwanego” (Innominato), który nie znał nad sobą żadnej władzy i z każdej się naigrawał, dla którego osobista fanaberia była jedynym motywem postępowania, a przemoc jedynym środkiem. Człowiek ten się nawraca na widok jednej ze swoich ofiar, niewinnej dziewczyny, którą kazał porwać dla swojego adherenta. Jest to nawrócenie moralne. Następuje po nim religijne: kiedy do wpływu uciemiężonej niewinności dołącza się wpływ wielkodusznej dobroci przedstawiciela Kościoła. Przemiana ta przypomina przeobrażenia średniowieczne, z tą jednak różnicą, że Manzoni przedstawił ją na tle psychologicznym, do którego farb zaczerpnął z optymistycznej wiary Roussa w zasadniczo dobre podłoże natury ludzkiej: zanim się „Nienazwany” nawrócił, dowiadujemy się o nim, że łotrostwa zaczęły go nudzić, nawet męczyć, że się w nim budziły przy tym raz po raz wspomnienia szczęśliwego, niewinnego dzieciństwa. W literaturze romantycznej przeobrażeń takich było sporo. Jaskrawy przykład znajdujemy w komedii Mériméego pt. Hiszpanie w Danii (Les Espagnols en Danemarck), wchodzącej w skład cyklu Le Théâtre de Clara Gazul (1825). Występuje tu kobieta-szpieg, która pod wpływem miłości porzuca swój wstrętny zawód i wchodzi na drogę cnoty. Zgęszczenie sytuacji nadaje tej przemianie, jak i całej sztuczce, charakter groteskowy. Czystą już groteską jest inna sztuczka, włączona do tegoż cyklu, pt. Kobieta jest diabłem (Une femme est un diable). Mamy tu przed sobą inkwizytora, którego cała niezłomność, gorliwość i wiara pryskają pod działaniem jednej pokusy; dla uścisków wybranki — w ciągu jednej godziny nie tylko łamie on wszystkie przysięgi, ale nawet popełnia zabójstwo. Sytuacje charakterystyczne dla literatury kierunku romantycznego zostały tu przedstawione z ironicznym dowcipem poprzedniego wieku. Ale i to, co niektórzy pisarze romantyczni przedstawiają z całą powagą, nieraz wygląda na ironiczny persyflaż. Można to powiedzieć np. o Hernanim Wiktora Hugo (1830), w którym król hiszpański Don Carlos, brutalny i chytry łajdak przez trzy akty, w czwartym przemienia się we wspaniałomyślnego i mądrego monarchę, zostawszy cesarzem, Karolem V. I te jednak utwory nie zdyskredytowały motywu przeobrażeń. Rodzina ludzi przeobrażonych w literaturze XIX wieku miała być liczna. Należy do niej i Scrooge z Christmas Carol Dickensa, którego sumieniem wstrząsnął ujrzany nagle obraz skutków jego własnego egoizmu, i Jean Valjean 22 z Les Misérables Wiktora Hugo, którego na drogę uczciwości wprowadziła wspaniałomyślna chrześcijańska dobroć, z jaką się spotkał, i bohater opowiadania Lwa Tołstoja Gospodarz i parobek, który się odradza moralnie w obliczu nieuchronnej śmierci. Przykłady nie trudno byłoby mnożyć (wśród samych utworów Tołstoja można wskazać na inne jeszcze, jak Zmartwychwstanie, Śmierć Iwana lljicza, albo Ojciec Sergiusz). Ale i tych już wystarczy, żeby stwierdzić, że w wybitnych dziełach literatury występują różne typy ludzi dążących do wewnętrznego przeobrażenia, albo też przeobrażających się istotnie. Są wśród nich tacy, co chcą się przeobrazić, lecz nie mogą (jak Hamlet i — dodajmy — jego liczne potomstwo literackie). Inni się przeobrażają: albo przez ogień objawienia religijnego (jak święci i bohaterowie legend średniowiecznych), albo przez myśl filozoficzną, połączoną z wyrachowaniem (jak Zygmunt z dramatu Calderona), albo przez nienasyconą żądzę życia, która jedną jego postacią nie może się zadowolić (jak Faust), albo przez miłość (jak bohaterka komedii z Teatru Klary Gazul), albo przez majestat osiągniętej godności (jak Don Carlo w Hernanim), albo przez wstrząs moralny, wywołany widokiem konsekwencji własnych złych uczynków (jak panna d'Aisnon, jak „Nienazwany”, jak Scrooge, jak bohater Zmartwychwstania), albo wskutek doznanej dobroci i przebaczenia (jak Jean Valjean), albo wskutek doznanych krzywd i nieszczęść (jak bohaterowie Byrona), albo wskutek zbliżenia się śmierci (jak Tołstojowski „gospodarz”). 4 W wielkich kompozycjach Mickiewicza przedstawiających przeobrażenie człowieka nie działa żaden z tych motywów. Działa inny, a wszędzie jeden i ten sam: miłość ojczyzny. Boć nie dla czego innego Grażyna odprawia posłów krzyżackich, przywdziewa zbroję i ginie na polu walki. Nie z innych powodów Alf-Walter przedsiębierze swój gigantyczny plan ugodzenia Krzyżaków podstępem. Nie z innej przyczyny Gustaw staje się Konradem. W pokucie Jacka, zapewne, są dwa motywy: ekspiacja za zabójstwo i ekspiacja za współdziałanie z wrogiem. Za pierwszą winę staje się Jacek zakonnikiem, ale ekspiacja za drugą zajmuje chronologicznie pierwsze miejsce. A i Jacek-zakonnik jest przecież przede wszystkim emisariuszem politycznym i obowiązkami patriotycznymi jest widomie bardziej przejęty niż zakonnymi. Do poezji przeobrażeń charakterowych wnosi więc Mickiewicz nowe słowo, ukazuje ludzi, dla których ojczyzna jest najwyższym trybunałem moralnym, ludzi, dla których obowiązek patriotyczny jest źródłem największej inspiracji i największej siły. Z tej inspiracji i z tej siły właśnie wynikają ich przeobrażenia. Zapewne, Jacek może się wydawać krewnym „Nienazwanego"; ale pokrewieństwo to sprowadza się właściwie do jednego tylko szczegółu: że przeobrażenie się ich obydwu następuje po zbrodni (w samym już jednak charakterze i okolicznościach zbrodni różnica ogromna). O podobieństwie którejkolwiek z postaci mickiewiczowskich do egotycznych i zapiekłych w nienawiści figur Byrona mogą mówić ci tylko, co czytając nie widzą nic więcej ponad gesty, zewnętrzne wypadki i ich... dekoracje. Bohaterowie Mickiewicza a Faust — to dwa zupełnie różne światy. Nic ich też nie łączy z metafizyczno-moralnym wyrachowaniem kalderonowskiego Zygmunta (i nawet gdyby się nie była zachowała wiadomość, że nasz poeta bardzo surowo ocenił dramat Życie jest snem, można by się było domyślić, jak mu on był obcy). Od bohaterów legend średniowiecznych i opowieści hagiograficznych dzieli postaci Mickiewicza odmienny stopień realizmu psychologicznego i samo pojęcie ojczyzny. Gdyby chodziło o wskazanie wśród poetów nowożytnych kogoś, co jest Mickiewiczowi pokrewny z ducha, trzeba by chyba przede wszystkim wymienić Corneille'a: poetę, który tak mu był mało znany i którego — pod wpływem uprzedzeń swojej epoki — tak niesprawiedliwie szacował. U Corneille'a nie ma przeobrażeń, ale wszyscy jego bohaterowie to ludzie o potężnej woli, zdolni do zmiażdżenia wszystkiego, co im najdroższe, do poświęcenia życia w imię jakiejś zasady, którą rozum albo sumienie każe im uważać za ważniejszą od osobistego szczęścia i szczęścia najbliższych: czy to będzie honor (jak w Cydzie), czy obowiązek obywatelski (jak w Horacjuszu), czy racja stanu (jak w Ottonie), czy idea religijna (jak w Polyeukcie). Podobnie bohaterowie Mickiewiczowscy wszystko poświęcają lub gotowi są poświęcić dla miłości ojczyzny. Jest wszelako pomiędzy Mickiewiczem a Corneillem — nawet w traktowaniu woli — różnica ogromna. U Corneille'a wszystkie „za” i „przeciw” każdej decyzji, wszystkie szczegóły walki wewnętrznej, wszystkie możliwości, wszystkie perspektywy konfliktu są szeroko i drobiazgowo przedstawione — w długich monologach i dialogach, w których zamyka się najwyższa poezja Kornelowska, ale które czasem przechodzą w czystą retorykę: owe złośliwie przez jednego 23 z krytyków nazwane „łzy w aleksandrynach”. U Mickiewicza i motywy, i konsekwencje postanowień są przedstawione przeważnie tylko pośrednio, czasem w sposób jedynie aluzyjny. Grażyna jest prawie bezmowna. Alf-Walter mówi o swoim wielkim planie z żoną i teściem w zdaniach pełnych niedomówień; a kiedy sam narrator go wyręcza, posługuje się tylko metaforą (IV 492 i nast.): Aż na koniec płomień zemsty, w milczeniu karmiony Klęsk i cierpień widokiem, wzdął się i serce ogarnął... Metaforę uzupełnia nie powrót do konkretów opowiadania, ale tylko porównanie (IV 496 i nast.): słynne porównanie do „dębu białowieskiego”, który schnie od ognia w rdzeniu wznieconego i traci nie tylko liście i gałęzie, ale nawet „koronę jemioły”. I dramatyzm rozstania się Alfa z Aldoną tym jest swoisty, że tyle w nim niedopowiedzeń. Przeobrażenie się Gustawa w Konrada przygotowane jest krótkimi słowami monologu, w których bohater-więzień wyraża przeczucie, że wrogowie zdejmą mu „z rąk i nóg kajdany, — ale wtłoczą na duszę”. O przemianie Jacka słyszymy od niego samego dopiero w spowiedzi przedśmiertnej — w zdaniach krótkich, poszarpanych, których rozwinąć, a często nawet dokończyć nie pozwalają mu gasnące siły, cierpienie i skromność. Z wyjątkiem jednego Konrada, który jest poetą i z natury rzeczy wypowiada się słowem, poznajemy bohaterów Mickiewiczowskich przede wszystkim z działań, z wypadków. Ich osobiste wyznania czy poetyckie relacje o nich przychodzą dopiero później, a są zwięzłe i urywkowe. 5 A przecież te postaci, pod tylu względami tak sobie pokrewne, jakąż rozmaitość dramatów przeżywają! Do jakże nowych i jak bogatych poetyckich dysput i medytacji znalazłby w nich materiał Corneille! Grażyna to dramat jednostki, która może kraj uratować od wojny domowej, a człowieka, którego kocha, od hańby, ryzykując klęskę i idąc na prawie pewną śmierć. Przeżywa ona bohaterskie godziny. Sprawa Alfa-Waltera wymaga lat bohaterstwa. Widzi on już nie zagrożenie narodu, ale wiszącą nad nim zagładę. Na to nie poradzi poświęcenie szczęścia osobistego, ani nawet poświęcenie życia. W ogóle na nic się nie zda żaden środek uczciwy. Alf-Walter, choć wzdryga się przed tym jego etyczna natura, decyduje się na środek, który sam ocenia jako zbrodniczy. Poświęca sumienie, spokój ducha. Poświęca szczęście najbliższej istoty. Nie wstrzymuje go myśl o zbawieniu, o którym ma pojęcie jako chrześcijanin; jeśli wspomina o życiu przyszłym — to jedynie po to, by powiedzieć, że widzi w nim dla siebie tylko piekło. Dramat Gustawa-Konrada to sprawa genialnego twórcy, który oddaje się w służbę nieszczęśliwej ojczyzny i wstrząsa całym gmachem swoich wierzeń i swoich przekonań, żeby znaleźć skuteczne środki działania. Historia Jacka to jeszcze inna sprawa: dzieje człowieka szarego, choć o silnych uczuciach i namiętnościach. Serdeczna rana i obrażona duma doprowadziły go do zbrodni. Porywa się do pokuty, a jest dla niego od razu rzeczą jasną, że ta pokuta musi być czynem, i to pozytywnym, na rzecz honoru i wolności ojczyzny. [Już po napisaniu przeze mnie tego artykułu ukazało się w „Twórczości” (1948, z. 2) studium J. Przybosia pt. Widzę i opisuję, przynoszące wiele wartościowych spostrzeżeń, niektóre wprost olśniewające, ale zawierające także tezę, na którą pisać się nie podobna: mianowicie, że w Panu Tadeuszu nie byłoby jedności tonu artystycznego, „gdyby postać Robaka traktować na serio, bez poczucia humoru, inaczej niż np. równie umowną, równie nadzwyczajną postać dziwaka, jakim jest Hrabia” (s. 56). Sądzę, że takie traktowanie Robaka (zabawna sztuka! zabił, był uważany za zdrajcę, pokutował i umarł) zrobiłoby dopiero Pana Tadeusza czymś nieznośnym. Inteligentny i subtelny (ale dziwnie czasem czujący) krytyk dociąga tu poemat do jakiejś własnej koncepcji estetycznej. Lojalnie zresztą przyznaje, że „ocala” w ten sposób utwór „wbrew woli autora”. Rzecz ciekawa, że mniej więcej równocześnie Leonard Podhorski-Okołów wygłosił w kilku miastach polskich odczyt, w którym twierdził, że nie można na serio brać Grażyny. Czyżbyśmy mieli do czynienia z początkiem nowej „szkoły” interpretacji Mickiewicza? Ale krytyka, która tak pochopnie przesuwa lub kwestionuje serio Mickiewicza, jakże łatwo sama w swoim serio może być zakwestionowana.] Akty zaś woli tych bohaterów nie są łatwiejsze niż akty woli bohaterów Corneille'a. Ich wewnętrzne przełomy nie są bynajmniej przełomami prostolinijnymi. Dawny człowiek nie ginie u Mickiewicza w nowym: jest tylko ujarzmiony, a trzymanie go w jarzmie wymaga nieustannego wysiłku. Grażyna idzie na śmierć z determinacją, ale ciało jej drży; zawodzi ją nawet zwykła przytomność umysłu. Konrad Wallenrod nie może wypełnić życia swoim wzniosłym i potwornym zarazem zamysłem. Dręczą go wyrzuty sumienia; ucieka myślą w dziedzinę wspomnień; 24 w decydujących chwilach skarży się, słabnie; dokonywa wprawdzie swojego dzieła, ale nie ma ochoty go dokończyć; mierzi go ono mimo wielkości swojego celu i mimo ogromu ofiar, które dla niego poniósł; nieoczekiwaną przeszkodą staje się miłość, która się odradza w jego zmęczonym sercu i która w chwili, kiedy się „ważą narodów wyroki”, przesłania mu rzeczywistość sielankowymi marzeniami. Gustaw-Konrad nawet w wielkiej swojej improwizacji — wśród najwyższych regionów metafizyczno-moralnych — wspomina, że Bóg mu „wydarł osobiste szczęście”. Jacek Soplica sam zauważa, że w obliczu śmierci za wiele mówi o sprawach i uczuciach młodości, i prosi swoich słuchaczy o wyrozumiałość. Motyw więc przeobrażenia występuje u Mickiewicza nie tylko w swoistym ukształtowaniu, ale i w bardzo bogatej i bardzo rozmaitej orkiestracji. 6 Naturalnie, stwierdzenie, że w twórczości poety istnieje seria (choćby obfita) upostaciowań jednego motywu, nie daje nam jeszcze dokładnej charakterystyki tej twórczości. Obok poety przeobrażeń jest w Mickiewiczu jeszcze i poeta miłości, i poeta przyjaźni, i poeta osamotnienia, i poeta pokornej modlitwy, i poeta prometejskiej odwagi, i poeta wysokich regionów fantazji, i poeta radości z realnych szczegółów życia, i jeszcze inni poeci. Inaczej mówiąc, w poezji Mickiewicza są różne nurty. Tutaj mowa o jednym tylko nurcie, ale jest to jeden z głównych. Bo zważmy, że przeobrażenia występują i poza naczelnymi tematami wielkich kompozycji Mickiewiczowskich, choć są to przeobrażenia innego już typu i towarzyszy im inna motywacja. Można pominąć młodzieńcze ballady, w których przemiany mają charakter fantastyczny, owidiuszowski (Rybka, Świteź, Tukaj, Świtezianka, To lubię) i nie zawsze są traktowane na serio. Ale cykl Sonetów erotycznych kończy się głębszą przemianą: śpiewaka „miłostek” w „wieszcza”, co „z górnymi duchy — alcejski chwyta bardon”. A i w równoległej do Sonetów serii elegii miłosnych pojawia się pokrewny motyw zerwania z pewnym typem życia i zapowiedzi innego lotu (Dumania w dzień odjazdu). Spośród bohaterów powstania listopadowego wyróżnił Mickiewicz w swojej poezji szczególnie przeobrażoną w żołnierza kobietę, Emilię Plater (Śmierć Pułkownika). W Drodze do Rosji, zastanawiając się nad przyszłością tego kraju i jego narodu, ukazał tę przyszłość jako jedno z możliwych przeobrażeń: Ale gdy słońce wolności zaświeci, Jakiż z powłoki tej owad wyleci? Czy motyl jasny wzniesie się nad ziemię, Czy ćma wypadnie, brudne nocy plemię (ww. 93—96) Moskali — to poetyckie rozmyślanie o różnych przeobrażeniach: jedne są tragiczne i szczytne, inne — zyskowne i haniebne. I przyszłość własnego narodu ukazuje się Mickiewiczowi jako przeobrażenie. Tak mówi o niej Konrad w improwizacji („Ja bym mój naród jak pieśń żywą stworzył”). A i w Widzeniu ks. Piotra obraz zmartwychwstania narodu jest równocześnie (jak to już dawno krytyka zauważyła) obrazem jego przemienienia, przedstawionym z atrybutami Przemienienia ewangelicznego. Przewija się ten motyw i przez lirykę Mickiewicza. Rozmowa wieczorna jest przecież medytacją na temat Boga-króla przemienionego w Boga-poddanego i człowieka-sługi przemienionego w bożego pana. Szczytem poetyckim wiersza Rozum i Wiara jest strofa, przedstawiająca przemianę obszarów ludzkości: „wielkich i mętnych” w oczach rozumu na „małe i jasne” przed oczyma wiary. Najwcześniejszy nawet wiersz religijny Mickiewicza, młodzieńczy Hymn na dzień Zwiastowania, jest właściwie hymnem zachwytu nad transfiguracją Madonny („A któż to wschodzi? Wschodzi na Syjon dziewica”...), tj. przedstawia Zwiastowanie tak, że wydaje się ono raczej Przemienieniem. I w najbardziej intymnych osobistych lirykach poety przejawia się motyw przeobrażenia. Przypomnijmy sobie Ewę z wiersza Śniła się zima...: kobietę-ptaka o twarzy „pięknej jako Przemienienie Pańskie”. Albo owo przedziwne Widzenie, które jest przecież widzeniem wielkiej mistycznej przemiany całej natury człowieka: Dźwięk mię uderzył — nagle moje ciało, Jak ów kwiat polny, otoczony puchem, 25 Prysło, zerwane Anioła podmuchem, I ziarno duszy nagie pozostało. I zdało mi się, żem się nagle zbudził Ze snu strasznego, co mnie długo trudził. I jak zbudzony ociera pot z czoła, Tak ocierałem swoje przeszłe czyny, Które wisiały przy mnie, jak łupiny Wokoło świeżo rozkwitłego zioła. (ww. 1—10) A wiersz, który stanowi pożegnanie Mickiewicza z poezją, wiersz Słowiczku mój..., czymże jest innym, jak nie jeszcze jednym rozwinięciem motywu przemiany — przemiany rozumianej jako wzniesienie się i zmężnienie: Słowiczku mój! twe pióra zzuj, Sokole skrzydła weź... Tak więc i poetę-słowika chciał Mickiewicz widzieć przeobrażonym w poetę-sokoła; i własnemu swojemu „ja” lirycznemu kazał się przeobrażać; i wśród wielkich współczesnych dopatrywał się przeobrażeń; i natchnionych bohaterów swojego wielkiego dramatu obdarzał widzeniami o przeobrażeniu narodu; i w religii uwielbił szczególnie tajemnicę Przemienienia. Przemienienie, przeobrażenie — to zaiste jeden z częstszych, najbardziej znamiennych motywów w jego wizjach poetyckich. A występuje ten motyw w większości wypadków jako znak i poręka wartości. Bo w jego świecie poetyckim oglądamy przeważnie przeobrażenia wyszczytniające, doskonalące, świadczące o stężeniu wewnętrznym, gwałtownym porywie ducha, choćby z ciężarem tragicznym. Raz jeszcze: motywy jego poezji nie mają nic wspólnego ze zmiennością ciągłą, jak np. poezja Shelleya (Nought may endure but Mutabilily). Jego przeobrażenia nie są wynikami zmian odbywających się in continuo: przeciwnie, one ciągłość życia przełamują. Ale też wielkość przemian nadaje szczególny blask temu, co przemianom nie podlega. O sile przyjaźni, która wiąże Alfa z Wajdelotą, świadczy, że trwa ona zarówno w pierwszym jak w drugim okresie jego życia, które przecież przedziela wielkie przeobrażenie. To samo można powiedzieć o sile miłości Alfa do Aldony; to samo — o jego przywiązaniu do widzialnej piękności ziemi. W Dziadach w podobny sposób przedstawiona jest siła uczuć przyjacielskich Gustawa-Konrada; w Panu Tadeuszu — miłość Jacka-Robaka, która nie opuszcza go nawet w chwilach przedśmiertnych. Cóż dopiero powiedzieć o potędze uczuć skuwających tych wszystkich bohaterów z narodem i ojczyzną, — tych uczuć, które są przecież przyczynami ich przeobrażeń! A są w poezji Mickiewicza i inne jeszcze wypadki: wypadki, w których trwałość pewnych czynników życia duchowego jest ukazana sposobem negatywnym: przez stwierdzenie, że nie mogą one ulec zmianie. Precz z mej pamięci!... Nie! tego rozkazu Moja i twoja pamięć nie posłucha. Oto przykład pierwszy z brzegu, z jednego z drobnych arcydzieł Mickiewiczowskich. Z analogicznego źródła wypływa wstrząsająca wymowa pierwszego już zdania wiersza Do*** (Na Alpach 10 Splügen): Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nic mogę!... 7 Z tym wielkim znaczeniem, jakie w zawartości utworów Mickiewicza ma motyw przeobrażania, harmonizuje pewien rys historii jego środków ekspresyjnych. Każdego niewątpliwie, co się nad jego twórczością zastanawia, musi uderzyć wielka rozmaitość tych środków. Zarówno jego formy kompozycyjne jak wersyfikacja, jak styl uderzają ogromnym bogactwem. Nic tylko jednak samo bogactwo jest dla Mickiewicza znamienne: znamienne jest również i to, że pewne środki — po mistrzowsku raz lub dwa zastosowane — już się u niego nie powtarzają. Lawa wierszy mieszanych, w której kipią uczucia Gustawa w IV części Dziadów, nie pojawi się już w twórczości późniejszej poety: prawda, i Farys, i wielka Improwizacja, i widzenia Dziadów części III wyrażają się też w układach wierszy mieszanych, ale układy te (a częściowo i ich elementy) 26 są zupełnie inne (uwydatnił to już dawno Łoś w książce o wierszach polskich). Grażyna może się na pierwszy rzut oka wydawać w swoim ukształtowaniu zewnętrznym podobna do Konrada Wallenroda. W istocie jakże odmienna jest struktura obydwu poematów, jak odmienna nawet ich strona wersyfikacyjna: w Grażynie regularny tok jedenastozgłoskowca, dopiero w epilogu ustępujący innemu wierszowi, o charakterze zresztą równie regularnym; w Wallenrodzie obfite wstawki o rytmice odmiennej; w samej nawet narracji głównej kilka razy tok wierszy izometrycznych przechodzi w układy wierszy mieszanych (aczkolwiek zresztą metrum główne nie przestaje być czynnikiem unifikującym); ale przede wszystkim znaczna, kilkusetwierszowa część poematu napisana jest zupełnie inaczej: w heksametrze stanowiącym jedną z cudowności polszczyzny. Heksametr ten był, jak wiadomo, wynalazkiem Mickiewicza, może największym w jego dorobku wersyfikacyjnym: wynalazkiem, który w dalszych dziejach poezji polskiej miał się okazać niezmiernie płodny. Ale sam Mickiewicz, zamknąwszy w heksametrze „powieść Wajdeloty”, już do niego nie wrócił. Podobnie nie wrócił do formy sonetu, osiągnąwszy w niej takie wyżyny artyzmu w dwu cyklach z 1826 r. A po tych wszystkich szczytowych osiągnięciach ileż znowu olśniewających odkrywczych nowości w zakresie sztuki wiersza przyniosła III część Dziadów — z jej alternacją realistycznych rozmów, pieśni, ,,scen śpiewanych”, wizyj-monologów i rapsodów satyrycznych. I znowu — Mickiewicz nie kontynuuje tej drogi. Zdumiawszy czytelników bogatą wynalazczością w Dziadach, za medium wierszowe w Panu Tadeuszu obiera sobie tradycyjny, pospolity, „łatwy” trzynastozgłoskowiec. Wiemy, jakim się ten wiersz staje w jego rękach przedziwnym narzędziem: ile w swojej swobodnej potoczystości wyraża uroczej pogody i burzy tragicznej, z jaką przemawia silą i z jaką subtelnością. A i poza sferą największych kompozycji Mickiewicza można wskazać wśród jego utworów niejedno unicum sztuki wierszowej i sztuki komponowania. Wystarczy wspomnieć choćby tylko takie arcydzieła jak Polały się łzy... albo Nad wodą wielką i czystą... A jakaż w jego formach wierszowych i kompozycyjnych rozmaitość stylów i nastrojów! I jakie między nimi dystanse! Marzycielskie, żartobliwe, czasem drwiące fantazje balladowe; stylizowany posępny prymityw Lilij; wulkaniczny ogień IV części Dziadów; rycerski i kobiecy zarazem dramatyzm Grażyny; wykwint i lotność wierszy albumowych i okolicznościowych; zawoalowana ironią uczuciowość „elegij” erotycznych; monumentalność Sonetów krymskich; tragiczna wzniosłość Konrada Wallenroda; intymność serdeczna liryków religijnych; gryzący ból wiersza Do Matki Polki; szeroki rozmach batalistyczny Reduty Ordona; wielolita potęga Dziadów części III; religijna rezygnacja z własnego stylu w Księgach Narodu i Pielgrzymstwa; jędrność i krwistość bajek; przedziwny aliaż epizmu, barwności, humoru, patosu i serdeczności, jakim jest Pan Tadeusz; finezyjna baśniowość Królewny Lali; kameralny liryzm wierszy osobistych z okresu lozańskiego; piosenkowa lekkość wiersza Słowiczku mój... — cóż za rozległa skala! I w zakresie więc środków ekspresyjnych Mickiewicza zdaje się przebijać działanie tych samych sił duchowych, które kształtują najznamienniejsze motywy jego tematów: działanie siły wzywającej do przemian, i działanie siły, która te przemiany realizuje. W sferze artystycznej oczywiście jest inaczej niż w sferze religijnej i moralnej. W tamtych jeden wielki przełom decyduje o całym dalszym życiu człowieka. W tej możliwe są przeobrażenia wielokrotne. Przy całej jednak różnicy istota procesu zdaje się być podobna. Ma się wrażenie, że po tryumfie jakiegoś zespołu środków ekspresyjnych „sumienie artystyczne” zmusza poetę do ich zmiany. I zmiana się dokonywa. Ale i w tej sferze obok elementów ulegających przeobrażeniom są i elementy niezmienne. Dysponując takim bogactwem możliwości ekspresyjnych, tak się odmieniając w swoich formach, Mickiewicz w momentach najważniejszych kompozycyjnie najczęściej odzywa się słowem najprostszym, i właśnie jego prostotą nas podbija. Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie. Cóż prostszego? Usiłowano w ostatnich czasach potęgę wymowy tego rodzaju wierszy wytłumaczyć osobliwą teorią: że „spośród wielu możliwych określeń jakiegoś faktu wielu możliwymi słowami i zdaniami, [poeta] nie wybierał jakiegoś jednego słowa, ale jakby sporządził wyciąg z tych wszystkich możliwych”, że „poza słowem Mickiewiczowskim drga, jak tło żywo jeszcze odczuwalne, rój wszystkich innych możliwych zastępczych słów” [J. Przyboś, Słowo ostateczne...]. Teoria ta, w swojej semazjologicznej treści dość mętna, jest może przeniesiona w dziedzinę poezji z pewnych typów malarstwa postimpresjonistycznego (z zamianą plam barwnych na „słowa”); ale z Mickiewiczem naprawdę trudno ją związać. U Mickiewicza mamy raczej wielką „czystość linij”: rozumiem przez to czystość znaczeń. W przytoczonym np. wierszu właśnie „szczęście” znaczy tylko „szczęście” i „ojczyzna” znaczy tylko „ojczyzna”. Każdy łatwo się może przekonać, że tak samo jest w innych pamiętnych — przez swoją 27 siłę i prostotę — wierszach Mickiewiczowskich, tych wierszach, z którymi tak jesteśmy zżyci, że odczuwa się zawstydzenie przed cytowaniem ich w charakterze przykładów. „Tak w każdym miejscu i o każdej dobie” — czyż trzeba ciągnąć dalej? Taki jest Mickiewicz we wszystkich swoich przeobrażeniach. 8 I oto w pewnej chwili w twórczości tego poety przeobrażeń, który jako artysta sam się tyle razy przeobrażał, dokonywa się jeszcze jedno przeobrażenie: porzuca poezję, przestaje pisać. Historia literatury zna niejeden podobny wypadek zamilknięcia poety w pełni sił twórczych. Podobnie się ongi rozstał z twórczością teatralną 37-letni Racine, podobnie — w tym samym mniej więcej czasie co Mickiewicz — zamknął się w upartym milczeniu na lat blisko dwadzieścia Aleksander Fredro. Ale Fredro łamał pióro pod wpływem nieprzyjaznej atmosfery literackiej. Racine'a zniechęciły do teatru intrygi i zawiści, a może i surowa moralizująca krytyka jego czasów. Mickiewicz stał na szczycie sławy i popularności. Głosy jego przeciwników z obozu „klasycznego” dawno zamilkły; obóz ten zresztą stracił był dawno posłuch. Zapewne, miał i Mickiewicz swoich przeciwników, ale głównie jako działacz, wyraziciel pewnych przekonań; jako poeta był otoczony niemal powszechnym uwielbieniem wśród swoich, a szerokim uznaniem wśród obcych. Jałowe są dyskusje na temat, czy nie zachodzi tutaj wypadek wczesnego wyczerpania się daru twórczego. Historia literatury zna takie wypadki i wie, że poeci „wyczerpani” nieraz długo jeszcze piszą, jeżeli mają wolę pisania. Mickiewicz nie pisał, bo nie chciał więcej pisać. Wyraził się kiedyś, że to byłoby śmieszne, gdyby on na starość jeszcze „wiersze robił”. Czy to było stratą dla poezji, nie wiemy. To pewna, że to, co było tak ważnym motywem jego poezji, stało się także widocznym motywem jego życia. Zamilknięcie każdego wielkiego poety jest zjawiskiem uderzającym. Ale zamilknięcie takiego poety jak on, po takiej poezji jak jego, musi się wydawać uderzające szczególnie. Przecież to poeta przeobrażeń, dokonywanych mocą potężnej woli, sam się przeobraził, i przeobraził się w nie-poetę. Nie podobna się też dziwić, że u nikogo innego bodaj w literaturze nie było tak trudno jak u niego oddzielić poezję od osobistego życia. Jan Kasprowicz 1 Przed tobą, walko! przed tobą, pokoju! — zwycięstwo! klęsko! zwątpienie i wiaro! — radości! smutku! nagrodo i znoju! — błogosławieństwo! straszna przekleństw karo! — rzeczywistości, i ty, złudna maro! — harmonio dźwięków! dysonansów zgrzycie! — bezdenna próżnio! przepełniona czaro! — przed tobą w niemym upadnę zachwycie... Tak witał życie Kasprowicz u progu swojej św iadomości poetyckiej w jednym z wczesnych swoich wierszy (Z przyj ściem jesieni, 1885), a powitanie to było zarazem wierną zapowiedzią; uwydatnił się w nim ten rys, który w całej jego twórczości uderza nade wszystko: siła, intensywność w przeżywaniu każdego uczucia, każdej przygody duchowej. Będą w niej kontrastowe przeciwieństwa, ale prawie nie będzie niskich napięć emocjonalnych. Jeśli już nie „przepełniona czara”, to „bezdenna próżnia” ; jeśli nie „harmonia dźwięków”, to „zgrzyt dysonansów”; jeśli nie „błogosławieństwo” , to „straszna przekleństw kara”... Kasprowicz wszystko niejako widział w stopniu najwyższym i tylko uczucia o wysokim natężeniu uważał za godne życia . W dziesięć lat po tamtym wierszu tak (Na jeziorze Czterech Kantonów) wzywał ducha bożego: Wiej, płyń [...] — tocz się, pierś ludzką swym tchnieniem rozpieraj, — pokoju ciche przybytki otwieraj, — koj miłująco, pieść i głaszcz łagodnie. — A jeśli trzeba, Samsona pochodnie — rozpal... U schyłku życia, w Księdze ubogich (1916), uwielbił spokój: „błękitny”, „głęboki” spokój, który „w pewność uzbrajał” jego kroki i „jasność dawał” jego oczom; nie bez radosnej jednak dumy i wówczas wspominał, że „na dnie [...] [jego] spokoju żar świętej 28 wojny tleje”. A kiedy zwracał się do Boga z kor nym błaganiem o zapanowanie w jego sercu, wracały prośby dawne, choć w nowych słowach: Wstępuj w nie — wszystko mi jedno, — czy serce rozjaśnisz, czy może — jeszcze je bardziej zaciemnisz, — rad je przed Tobą otworzę. — Wszystko mi jedno, czy wstąpisz — do głębi chciwego wnętrza — jak grzmot i grom, i łyskanie, — czy jako cisza najświętsza. — Czy jako żądza potężna, — czy wyrzeczenie, to jedno, — bylebyś tylko rozpierał — wnętrza mojego sedno. U końca więc to samo, co u początku: wszystko jedno, czy jasność — czy ciemność, czy grzmot — czy cisza, czy żądza — czy wyrzeczenie, byleby to było mocne, byleby było ogromne, byleby całą duszę przepajało! 2 Obok siły drugim rysem twórczości Kasprowicza, który już to bodaj zestawienie trzech urywków z trzech różnych okresów może uwydatnić, jest wielka jej jednolitość. Jej odczucie doskonale wyraził Zygmunt Wasilewski: Kasprowicza twórczości nie widzę inaczej, tylko jako jedno dzie ło, które by można wydać w jednym tomie z tytułem „Jan Kasprowicz”... Ujawnia się to odczucie także we wspomnieniach pośmiert nych o Kasprowiczu: przeważnie są one nie tyle rozpamiętywaniem jakichś szczególnie ulubionych dzieł, ile schylaniem się przed majestatem twórczości nierozerwalnie zrośniętej z ży ciem i jak życie mocnej i jednolitej. Charakterystyczna też rzecz, że żaden z naszych poetów nie pozyskał tak wcześnie monografii, jak Kasprowicz pozyskał ich aż dwie (Wasilewskiego i Kołaczkowskiego), a obydwie przy tym wartościowe, wnikliwe i choć z zupełnie innych stanowisk i zupełnie różnymi sposobami badające jego twórczość, przecież w zasadni czych punktach wyników ze sobą zgodne. Twórczość ta pociąga swoją zupełnością, tak jak zupełnością pociąga samo życie Kasprowicza: energiczne, bujne, przebijające się przez spiętrzone trudności i osiągające swoje cele, a rozległością zasięgu zainteresowań i działań realizujące peł nię człowieczeństwa i pełnię obywatelstwa; życie, które chcielibyśmy wszyscy, aby było symboliczne dla „nowej Polski”. W poezji Kasprowicza jest ta sama, co w jego życiu, rozmaitość. Bogactwo gatunków, form! Różnorodność tematów!... Obrazki i sylwetki epickie... Dramat realistyczny... Dramat o typie misterium... Tragikomedia symboliczna... Rozległe poe maty filozoficzne, po których przechadzają się całe okresy historii, kilka systemów religijnych i kilka mitologii... Ballady... Najróżnorodniejsze typy liryki osobist ej i hymnicznej... A obok tego — całe mnóstwo poematów okolicznościowych. Wypadki warszawskie 1905 r., jubileusz Konopnickiej czy Orzeszkowej, rocznica oblężenia Jasnej Góry, założenia Uniwersytetu Lwowskiego, odsieczy wiedeńskiej, Konstytucji 3 Maja: Kasprowicz mógł pisać o tym wszystkim! Ba, pisał nawet, gdy trzeba było uczcić odsłonięcie pomnika Fredry, otwarcie fakultetu medycznego, zlot sokoli, nawet uroczystość ochot niczych straży ogniowych!... Na pierwszy rzut oka wydaje się to czymś dziwnym, sprzecznym z ogólnym charakterem poezji autora Miłości i hymnów Gi nącem u światu , a przecież między wszystkimi jego dziełami, pomimo wielkich różnic w sile ekspresji, panuje wewnętrzna zgoda. Płynie ona stąd, że — jak znowu trafnie powiedział Wasilewski: Kasprowicz w każdym kawałku swej twórczości daje całego siebie. Siłę jednolitości pozwala nam ocenić długość tej twórczości w czasie, uprzytomnienie sobie, jaki to był obfity w zmiany okres naszego życia umysłowego i literackiego, jak wiele zmian się w tym czasie porobiło w samym obyczaju (pierwsze obrazki Kasprowicza opisują jeszcze kobiety w tiurniurach!). Pozwala nam ją też ocenić wielka rozmaitość środków artystycznych, które poeta sobie przyswoił, i rozmaitość ich artystycz nej wymowy. 29 3 Są dwa arcydzieła Kasprowicza. Jednym z nich jest ów „tom z tytułem: Jan Kasprowicz” — taki, jakim go sobie wyobraził Wasilewski: całkowita jego historia poetycka w jej jedności i zupełności. Drugie jest koroną tamtego, a jest nim Księga ubogi ch. Szczytem znowu Księgi ubogich jest chyba ten poemat, który został umieszczony na jej wstępie: Rozmiłowała się ma dusza W cichym szeleście drzew, Gdy konarami ich porusza Druh mój, przecichy wiew. Rozmiłowała się ma dusza W głośnych odmętach fal, Gdy druh mój, burza, je porusza, W nieznaną płynąc dal. Rozmiłowała się ma dusza W twórczych promieniach zórz, Gdy druh mój, słońce, w świat wyrusza, Życia płomienny stróż. Rozmiłowała się ma dusza W przepastnej nocy mgłach, Gdy druh mój, śmierć, na połów rusza, A przed nią lęk i strach. Wielkim artyzmem tego utworu, wyrażającym się w formie czystej prostoty, każdy może się zachwycać. Ale całą jego głębię wewnętrzną, całą je go poetycką prawdę obejmiemy dopiero wówczas, kiedy na niego spojrzymy jako na jedną z ostat nich kart owego „jednego tomu z tytułem: Jan Kasprowicz”. Jak wszystko jest tutaj sercem i sumieniem, to zrozumiemy dopiero wówczas, gdy uprzytomnimy sobie, że ten wspaniały wiersz to jedno z rozwinięć tematu, który przez wszystkie lata i stadia twórczości był stałym tematem Kasprowicza. „Przed tobą, życie, i przed tobą schylę — skroń swą, o śmierci” — mówił w poemacie z 1885 r. A u skłonu lat, w Księdze ubogich, zamykając koło niezliczonych wmyśleń, bojów wewnętrznych, załamań i wątpień, bez mała powtórzył te słowa: „Radośnieśmy życie przyjęli — i śmierć przyjmiemy radośnie.” 4 O czymkolwiek pisał, był to zawsze poeta rzeczy pierwszych i ostatecznych . Kosmogonia i eschatologia stanowiły najnaturalniejsze tereny jego wyobraźni. Życie i Śmierć, Stworzenie i Stwórca, Dobro i Zło, Wola i Los: to jego tematy zasad nicze. Słowami jednej z postaci Buntu Napierskiego można powiedzieć, że tu nigdy „nie idzie — o czerpak wody, ino o dunaje, — w których się dusza wykąpie...” Naczelną zagadką, która poezję Kasprowiczowską nurtuje, jest zagadka samego istnienia. Pogląd na nią zaczął się kształtować w poecie już w okresie pierwszych jego Poezyj (1889), a był to dla niego okres przejęcia się przyrodniczym monizmem, olśnienia panteistyczną poezją Shelleya i pierwszego zetknięcia z filozofią staroindyjską... Ogarniając mnogość i rozmaitość zjawisk, widział w nich poeta „wieczne Jedno” — Życie (Z przyjściem jesieni). Alastor Shelley (U piramidy Cestiusza) uczył go, że „wszystko, co żyje, w hymn się wzniosły składa”, „a w wszystkim żywot wieczny gości”, czyli że wszystko, cokolwiek istnieje, jest wieczyste. Myśl tę wyrażał później poemat 30 L'Amore desperato (1891) w słowach: „żywot wieczny, ten pierwiastek boży, dany jest wszystkim bytom”. Tęskniąc za „szumiącym lasem” (W ciemności schodzi moja dusza, 1895), tłumaczył poeta swoją tęsknotę tym, że dusza jego i dusza lasu to „dwie siostry bliźnie”, które w porze stworzenia „to samo [...] spłodziło nasienie”. Najszerzej to przeświadczenie o wspólnocie wszystkich bytów przedstawił w Drogach Krzyżowych (1906): Począłem wierzyć, że zbożom jest dan — ten sam, co ludziom, Duch i że przed wieki — wypłynął z Boga wraz z tą falą rzeki, — że tylko człowiek, zbyt pewny swych praw, — drzewo odgrodził od siebie i staw. Słowa te mogą się wydawać wyznaniem panteizmu; nie jest to jednak panteizm, podobnie jak i nie monizm materialistyczny (od materializmu odżegnał się Kasprowicz już w wierszu Denoferyt z 1889 r.). Jest to niejako monistyczna podstawa, na której może stanąć zarówno koncepcja immanentnego Boga panteistów, jak i koncepcja Boga, który, będąc immanentny, jest i transcendentny zarazem. Sama jednak już ta podstawa jest czymś niepojętym i pełnym tajemnicy. Toteż Salome (w hymnie z 1899 r.) wabi wielbionego kochanka obietnicami, że przez miłość dopiero rozpozna „związek pomiędzy obłoku rozsłonecznioną urodą a szmaragdową jętką”, „między pluskiem ryby zostawiającej kręgi na jeziorze a wulkanicznym ogniem, który w łonie rodzącej ziemi płonie ”... Własnym tęsknotom poznawczym dał poeta wyraz w wariacji motywu wedyckiego (1897): O Jedno, — [...] niewiadomości zdejm pęta. — niech twoja moc niepojęta — będzie pojętą dla dusz!... Źródło istnienia — tak w polu tej tajemnicy biegnie myśl poety — zawierać musi w sobie samo istnienie. Jeśli Stwórca stworzył, to stworzył z siebie, a więc stworzenie w nim istniało... a więc i nim jest... „On mi dał życie, gdy z własnej istoty — oddzielił cząstkę i w chaos ją rzucił, — jaki panował w bezdennym przestworze. — Z nim byłem razem, przeczysty i złoty...” (Chwila zadumy, 1889). „On był i myśmy byli przed początkiem" ( Moja pieśń wieczorna, 1901). I oto nowe oblicze tajemnicy: jedność źródła i jedność istoty obok wielości i różnorakości bytów: W tym jest dziw nad dziwy, — że rozdrabniasz własny byt — na cząsteczek milijony, — wprawiające wszechświat w ruch, — ach! a wszędzie — w ziołach niwy, — pośród fal i skalnych płyt, — w płazach, w wirchach, w duszy onej, — co w hymn bliźni wszystek słuch — wytężyła w kształt cięciwy, — jesteś niby szczytów szczyt, — jeden, cały, niezdrobniony — jeden Wszechświat, jeden Duch!... (Ze szczytu Eggishornu, 1895). Najpełniejszy wyraz znalazło to Kasprowiczowskie pojęcie Boga w Mojej pieśni wieczornej — w ustępie umyślnie, zdaje się, ujętym w formę stylistyczną psalmów Kochanowskiego: Gdzież moc Ci równa i równa potęga? Sam z Siebieś powstał, majestat Twój płonie na tym z wieczności zbudowanym tronie. Z Siebie stworzy łeś ten przestwór bez końca i z Siebieś w niego rzucił żar na słońca. Istnienieś Swoje zamknął w prochu ziemi i wichr piersiami oddycha Twojemi. Duszę człowieka wywiodłeś ze Siebie wraz z duszą globów świecących na niebie. Tyś, Boże, ziarnem i kłosem, i listkiem, Wszystko jest z Ciebie i Ty jesteś Wszystkiem i przez Cię Wszystko, nieśmiertelny Panie, ma nieśmiertelne w Tobie królowanie. Jeszcze inną postacią tajemnicy tego wszystko obejmującego dogmatu poety jest oddalenie pomiędzy człowiekiem a Bogiem. W najprostszy sposób wyraża je Hymn św. Franciszka z Assyżu (1901): „Długomci-ć czekał na przedwieczne Słowo, — jakkolwiek we mnie było i poza mną...” Poezja Kasprowicza w wielkiej mierze jest poezją antyno mii monizmu. 5 Pomnaża te antynomie i nową dręczącą zagadkę wprowadza istnienie zła . Do pełnego objęcia tej straszliwej sprawy świata prowadzi poetę przede wszystkim głębokie odczucie krzywdy ludzkiej, krzywdy tych, co „zrodzeni w chatach dymiących a brudnych” (Melodie wiosenne, 1889), chowani „w nocy, w trosce, bez wesela” (Wojtek Skiba), skuci „w pęta nędzy" (Kiedyż przyjdą, 1891). Sam wzrosły „śród śmieci i śród braku chleba” (Do niej, 1889), współczujące przedstawienie ich nieszczęśliwej doli postawił s obie za główne zadanie w pierwszych swoich dziełach: w Poezjach 1889 r. (cykl sonetów 31 Z chałupy), w poemacie Wojtek Skiba (1889), w obrazkach Z chłopskiego zagonu (1891), w dramacie Świat się kończy (1891), w „obrazach, gawędach i opowiadaniach” zebranych potem w zbiorku Anima lachrymans (1894). Busolą poety jest tu wszędzie „litość wielka”, o której powiada (w Wojtku Skibie), że mu jak kropla chemicznego rozczynu „wżera się w serce”: Piecze ta rana i pierś się rozdyma... Pali mnie surdut niezdarty na ciele, gdy ujrzę łachman na ple cach nędzarzy... Życie, w którego pozornej ciszy „klątwy ojców i matek jak rzeki grają” (Marian Olchowicz), zdaje mu się piekłem, a współczucie dochodzi aż — do uwielbienia cierpiących (Z chałupy, IV): Biedny ludu! święty polski ludu! Drugim źródłem, z którego wnika w poetę dojmująca świadomość zła, jest krzywda ojczyzny: „gwałt i bezwstyd”, które w niej się panoszą (Poezje, 1889: Z więzienia), jej „kajdan żałoba”, jej „rozpacz”... Zarówno struna współczucia z cierpiącym w nędzy człowiekiem, jak i struna współczucia z cierpiącym narodem odzywają się potem w twórczości Kasprowicza inaczej, ale trwają w niej ciągle. „Szepty z spiekłych ludzkich warg” i „długie westchnienie krwawych przeszłych lat zgasłych na polu przygasłej już chwały” — są stałą pobudką jego poetyckiej modlitwy, jak to przejmująco przedstawia poemat z 1897 r. (W ciemności schodzi moja dusza). Z pola czującego wiedzenia poety nie znikły te sprawy nigdy. Słyszałem głośny płacz ludzi, — słyszałem ciche wzdychania, — na nędzę-m taką patrzał, że aż dziw, dlaczego — Bóg na nią patrzeć nie wzbrania. Tak mówił o „widmie nieopisanej Niedoli" w Chwilach (1911), a mówił o niej i w Księdze ubogich, i w układanym przed samą śmiercią Moim świecie. A o Polsce powiada list poetycki do Kornela Makuszyńskiego z 1922 r.: „Polska... — [...] imię, co do cna — wyssało szpik mi z kości...” 6 W miarę upływania lat młodości i wieku męskiego zło ukazuje się poecie jako coraz potężniejsze, panowanie jego jako coraz szersze, na samym porządku rzeczy osadzone. Nawet miłość staje się „wyrazem grzechu”: rzucając ludźmi od najniższych chuci zmysłów do najwyższych porywów ducha, zabija jednych (L'Amore desperato, 1891), na progi zbrodni prowadzi innych (Miłość — grzech, 1891). I w samym człowieku jest zło. Opowiadaczowi historii Salusi Orczykówny (1889) wydaje się w pewnej chwili, że „świętem jest przy sercu ludzkiem serce płazu”. W lirycznej dygresji Wojtka Skiby poecie zdaje się także, że ludzie to „pokolenie lichsze od nędznych płazów”. Te gromady, które takie współczucie w nim wzbudzają, w innych chwilach — chronologicznie wcale nieodległych — okazują mu swoją marność i wydają się godnymi pogardy. Toż jeszcze w r. 1888 napisał Kasprowicz wiersz, w którym powiada, że nienawidzi wszystkich i tylko błaga śmierć, żeby go wyrwała z koła ludzi. (Wiersz ten zresztą nie był wcielony przez poetę do żadnego ze zbiorków; powtórzyło go dopiero zbiorowe wydanie jego dzieł z r. 1912.) A we wczesnym cyklu Z więzienia, w zbiorku z r. 1889, na ogól przenikniętym wielkim entuzjazmem społecznikowskim, tak raz się wyraził: Tłum nie oczyszcza jak górskie potoki, — które grunt mają przeczysty i twardy. — Bagno!... im dalej idziesz w środek, hardy, — tym bardziej grzęźniesz... Później przyjdą ostrzejsze słowa: „Odi profanum vulgus” (1894). „Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie! [...] Dziś z resztą siły poszedłem w bluźnierce. [...] Ogniem zawiści twoje oko płonie — chciwość twe usta w wstrętną paszczę zmienia. [...] Ty wrogu ducha!...” (1897). Trzeba sobie uprzytomnić, że tak mówi poeta, bądź co bądź, do uwielbionego niedawno „świętego” ludu! Nie jest to zaś ani wyniesienie się estety (jak sądzili „moderniści”), ani tylko konstatacja socjologiczna: to jest przerażenie człowiek a o intuicji moralnej, który z tłumem czuje w sobie pokrewieństwo. Wyjaśnia to właśnie wiersz Odi profanum vulgus 32 (ze zbioru Anima lachrymans). Poeta ucieka od natłoku ludzi bynajmniej nie dla jakiejś „dumy niezdrowej”: Nie! nie! Ja w ciemnej swego wnętrza kaźni — jak ów pustelnik wyklęty ze świata — z tej się zamykam bolesnej przyczyny — aby nie czytać w oczach człeka-brata, — w których swój obraz widzę najwyraźniej, — własnej słabości, ach! i własnej winy!... Tę samą prawdę przynosi szum traw w autobiograficznym Marianie Olchowiczu (1894): „W duszy — w swej własnej duszy chowasz źródło winy — i tej męczarni, której nic nie zgłuszy...” 7 Skądże jest Zło? Jak jego istnienie pogodzić z Jednością wszystkiego? Co może wobec niego człowiek? Jaka jest nadzieja jego walki i jaka wartość jego zapału? Od pierwszych Poezyj szukał Kasprowicz odpowiedzi na te pytania. „I gdzież ta spójnia i gdzież są pomosty — pomiędzy niebem i pomiędzy ziemią”? — wołał w jednym z sonetów Z więzienia. Mimo wyraźnie w poemacie Chwila zadumy zarysowanego monizmu dostrzegł jednak poeta w naturze „dualizm" (Z więzienia, XXIV), a choć jako prawy wówczas pozytywista odżegnał się od wszelkich związków z tradycją religijną , przecież w poemacie Aryman i Oromaz odbudował na nowo niebo i piekło, ocalając zasadę monistyczną w ten tylko sposób, że walka Złego i Dobrego o człowieka odbywa się tu pod ojcowskim okiem zwierzchniego bóstwa (Zerwane-Akerene), które ma orzec o ostatecznym zwycięstwie jednej z sił walczących. Według filozoficznych określeń poematów lat następnych zło — to „czarny eon” (Chrystus), „eony ciemności” (L'Amore desperato) szarpiące tkaninę, którą człowiek przędzie „z swych myśli i swych uczuć...” Jest to punkt wyjścia duchowej epopei Kasprowicza. Pojąc się natchnieniem Shelleya i Mickiewicza (patronujących pierwszemu zbiorkowi Poezyj), nastraja się młody poeta na ton prometejski. Wiosna-matka broni go „od lodowatej rozpaczy, od chorej ducha b ladości”. „Dusza rośnie — w prometejowe przelewa się głosy.” Alastor-Shelley daje poecie sprozaizowaną kwintesencję swojej nauki: „Idźcie, gdzie celów podniosłych ogniki!”. Smutkiem poety jest, że tylko za pomocą swojej poezji może działać: że nie umie „podnieść się do czynu, co by kłos zrodził, jak ta płodna gleba, i wydał napój dla tych, którym płynu siłodajnego i strawy potrzeba” (Wojtek Skiba, III). Marzą mu się skrzydła i ramię olbrzyma — aczkolwiek, przy całym zapale, budzi się w nim czasem wątpienie, jak w Chwili zadumy: „Czyliż to krwawych łez bezdenne morze — wysuszą kiedy jasne szczęścia zorze?...” Z biegiem czasu to wątpienie staje się coraz większe. Historia Chrystusa (1890) ukazuje się jako historia beznadziejności idealizmu („błaha czerń” uśmierca Chrystusa — „a kto stworzył czerń tę? kto ją stworzył?”, pyta z wybuchem śmiechu Lucyfer). Na ustach poety coraz częściej zjawia się wyraz: rozpacz. W cyklu Anima lachrymans (1894) mówi, że zdaje mu się, iż rozpacz gna go — niby psa w kagańcu — po przepadliskach i chaszczach i dopiero „tam, za bytem” obiecuje te gony skończyć. Na nic już przypomnienie dawnych, a raczej wcale niedawnych uniesień; na nic wezwania o r atunek do mistrzyni-Miłości. Na chwilę tylko może go ona porwać. Coraz bardziej jedynym wybawieniem z tego okropnego stanu wydaje się śmierć: „Czyliż nie lepiej raz zginąć jak liście...” (Anima lachrymans, VI). „Zawitaj, słodka zwiastunko! zawitaj — śmierci!” (Marian Olchowicz). Zdrowa natura nieraz przemaga i wtedy poeta (w cyklu Circulus vitiosus) wyznaje swój wstyd za wypowiedziane samobójcze słowa, pociesza się tym, że cierpi razem z innymi, i błogosławi nawet boleści za to, że oczyszcza człowieka, jak ogień oczyszcza rudą. Co chwila jednak znów wydaje mu się w tym błędnym kole, że ludzie utracili „świadomość siebie”, że czczą „potęgi ciemne”, że stali się tak lodowo zimni, że nie warto, aby na nich słońce padało. Nowe odczucie świata nasuwa poecie nowy wariant kosmogonii (Kasprowicz przez szereg lat patrzył na wszystko w projekcji kosmogonicznej): Straszna w tym wszystkim musi być zagadka: — albo człowieka żaden Bóg nie stworzył, — lub z powszechnego prawa tak wydrożył, — [...] że dlań już ognia żadnego nie stanie... 33 Wydaje się poecie, że — przeżarty tą rozpaczą — nikogo już nie będzie mógł kochać w tym świecie. 8 Ale to circulus vitiosus życia. Właśnie teraz wchodzi poeta w kraj miłości. Sprowadza to zdecydowaną zmianę nastroju. Miłość budzi tytaniczne porywy do wielkich dzieł: „ażeby na barkach, jak legendowy Oferus, świat jakiś przenieść przez morze nieznanych przestrzeni” (Przy szumie drzew, 1894), zdaje się nawet „zadawać śmierci kłam” (W turniach, 1894). Silniej niż kiedykolwiek odczuwa poeta harmonię z wszechświatem: zdaje mu się, że z drzewami zrasta się w „olbrzymie jakieś pradrzewo”, które sobą wypełnia całą wieczność — że razem z ukochaną unosi się na falach świata, a świat jest „rozkoszy głębiną” i „skrami złota się mieni”. Do dwóch dawniejszych, pesymistycznych, poematów o miłości dopisuje teraz trzeci, pod tytułem Avior vincens (1895), gdzie miłość wznosi bohatera „na świetlane smugi”. Ale horyzont znów się mroczy. W Krzaku dzikiej róży, zbiorku obejmującym lirykę z lat 1895 —-1898, naczelny cykl nosi tytuł: W ciemności schodzi moja dusza. „Morze gorzkich łez” zatapia tu znowu wiarę poety w „światła moc”, a ponad tym morzem znów — jak w Anima lachrymans — unosi się rozpacz, silniejsza jednak teraz niż dawniej, bo wzmocniona autoironią, do której pobudzają poetę wspomnienia dawniejszych enuncjacji. Jedyne uspokojenie to martwa melancholia, głucha rezygnacja... I znowu, prawem całego tego okresu, po falach zwątpienia i rozpaczy przychodzą — jakby rytmicznie — fale pewności i nadziei. W cyklu Na jeziorze Czterech Kantonów (1895) potępia poeta „negację życia” jako myśl „znikczemniałą” i „marną”; „urok Przyrody i duch Winkelrida” wlewają w niego nową siłę. Tryumf zła? — „przemijający to tryumf”, choć przez wieki nieraz się ciągnie! Więc warto za głosem „ducha bożego” wspinać się na strome wysokości — „wyżej, coraz wyżej!” Jako kronika dalszego wznoszenia się zapowiada się cykl Z Tatr (1896). Duszę poety rozpiera „tężna szczytu ponęta”. Zachwycony wzniosłością celu i własnym wysiłkiem, gotów jest zawołać: „Zakochajmy się w sobie”. Wzorem staje się dla niego dumny orzeł (sonet Orzeł). Ale tu właśnie objawia się niebezpieczeństwo grawitacji ku ubóstwieniu natury, i tam, gdzie widniała wielka, zachwycająca jedność, ukazuje się znów nieoczekiwane rozdwojenie. Orzeł jest dwojakim mistrzem: wzbija się wysoko, ale żyje „jak zwykły zbój” — „z mordu i grabieży”. Podobnie dwoista jest i nauka wiatru halnego (Wiatr halny). Naprzód pobudza on poetę do oporu, do starcia się z nim, a potem porywa go swoją siłą niszczycielską: poeta uprzytomnia sobie, że przecież w życiu nie ma szczęścia; więc — Niech świat przepada, na to on, by zginął!... Nowe rozmyślania eschatologiczne (Nad przepaściami, 1897) — o tym, czy za mgłą niewiadomości ukrywa się „wieczny sen — czy też wieczyste życie” — nękają w końcu duszę, tak że przestaje pytać i tylko „czuje trwogę — trwogę”. Poeta błogosławi, jak dawniej, wszelkim heroicznym wysiłkom, wszelkiemu zmaganiu się z dziką tonią życia, wszelkim zgonom ,,w walk żywiołowych rozognieniu złotem" (W ciemności schodzi moja dusza), ale jego samego obezwładnia teraz „trwożny brak odwagi”. Jego „duch znikomy” pragnąłby czasem przezwyciężyć tę „straszną rozterkę” i chociaż modlitwę swoją wznieść „w ogromy skargi niebosiężnej”; częściej jednak ma siłę tylko, aby pragnąć: „Zginąć, nie patrzeć na ten wielki ból, — który rozsadzi ziemię na atomy — nim szczęście zdąży wzrosnąć śród jej pól!” I nie pociesza go ta mądrość, którą posiadł jego bohater — Napierski (z dramatu Bunt Napierskiego, 1899): Światów jest milion, w światów milijonie wciąż wre i szumi, i huczy, i trzeszczy, wciąż jeden z drugim toczy bój złowieszczy — takie jest światów straszne przeznaczenie. 34 9 „Zamęt ślub wziął z dysharmonią”: taki obraz życia widzi poeta w Akordach, jesiennych (1896—1897). Ofiary krzywdy, grzechu, niedoli, wiekowego znoju — stają przed jego wyobraźnią jak las ruchomy z Makbeta. Gdzież położyć nadzieję? Chyba tylko w sądzie ostatecznym, w końcu świata! Niech więc rozbije się świat: tego tylko można pragnąć: „Wstań, orkanie! Za śmierć życia — wieki pędź na straszny sąd!” I oto, zrósłszy się wyobraźnią z tym obrazem, tworzy poeta hymny Ginącemu światu (1899 — 1901). Panuje w nich „wielki, wszechmocny Ból”. Las birnamski z Akordów jesiennych staje się lasem krzyży, na których przybici ludzie: „rzeką i morzem płynie ciepła krew”. Intensywność uczucia więcej może jeszcze niż w poetyckiej retoryce i w ogromnych wizyjnych personifikacjach wyraża się w realizmie opisu mąk: „...Niezmożona siła [...] — swoim ciężarem się wgniata — w zwiędłe, z przepasek odsłonięte brzuchy — i biodra spłaszcza, kolana rozsuwa — i pokrzywione, czarne palce nóg — pokrytych siecią fioletowych żył [...] — rozpaczy kurcz wypręża rozchylone wargi, — kroplisty pot oblewa policzki zapadłe, — kudły włosów zlepia gęsta krew” (Dies irae). I żadnej ostoi na tym straszliwym świecie. Miłość i spokój, na których chciałby się oprzeć człowiek-tułacz wieczny, stały się „ogniem trawiącym”, „zabójczą tęsknicą”, „kamiennym, ślepym przerażeniem”. W duszy człowieka rozpościera się grzech. Nie ma zbrodni, której by nie popełnił. Najlepsze zresztą jego porywy w chwili jednej przechodzą w zbrodnie. Od „morza miłości” bożej odgrodził się murem „samolubnego Babilonu”. Zazdrość, Chciwość, Rozpusta, Bratobójstwo — znajdują gościnę w jego sercu. A Ewa, nadzieja świata, „matka gwiazd i ziemi”, lubieżnie oddaje się szatanowi. Te wszystkie ohydy każą wołać o sąd i o karę: „Sądź, Sprawiedliwy!” (Dies irae). „Karz mnie!” (Moja pieśń wieczorna). Ale przecież — to artykuł wiary poety — wszystko jest z Boga i wszystko przez Boga, więc — „nic, co się stało pod sklepem niebiosów”, nie stało się bez jego woli (Dies irae). Przecież Boga sprawą jest stworzenie, a więc — i jego nędza jest sprawą Boga. Więc On jest „źródłem zdrady”. On jest przyczyną „zemsty i rozpaczy”: „Przede mną przepaść, zrodzona przez winę, — przez grzech Twój, Boże!” (Dies irae). W misterium Na wzgórzu śmierci (nieco wcześniejszym od hymnów) rozlewa się ta myśl w gorzką, szeroką skargę „duszy wygnanej z Raju”: Memu istnieniu czemuż nie ma końca?! Zanim mnie z Raju wygnano, dlaczego Ta Moc Najwyższa nie kazała zginąć I mnie, i złemu, które było we mnie I które stało się nasieniem złego?! Ta Moc Najwyższa czemu powołała Mnie, abym była?... Nic! tak! nic!... Ty, Boże! Gdybym posiadła Twą wolę i władzę, Aby tę wolę zmienić w czyn, niczemu Dałabym spokój!... Niechby było niczem, Aby nie było to, co jest... Ty, Boże! Złem była wola i Twój czyn!... Więc jeśli człowiek ma płakać, to i Bóg powinien płakać z nim razem: „Płacz ze mną!” (Święty Boże). „Na popiół spal Adama oszukane serce — i płacz! — z nim razem płacz, kamienny, lodowaty Boże!” (Dies irae). Bo jakże pojąć obojętność bożą? Jak wyobrazić sobie Boga, który „się upaja wielkością stworzenia”, podczas gdy tu wszędzie jest nędza i męka? Chyba że może, jak już kiedyś przez chwilę wydało się poecie, światy zostały zapłodnione nie przez Boga, ale przez Szatana? Jakżeż bo inaczej pojąć, czemu Szatan wyrósł tutaj nad Boga, „a grom nie pada”: „Masz-li Ty grom? — Masz-li Ty chmurę w ten południa skwar, — aby z niej piorun padł — i od Szatana uwolnił ten świat?...” (Święty Boże). 35 Więc może uwielbić Szatana, jak Dusza wygnana z Raju w misterium Na wzgórzu śmierci, może przed nim paść na kolana i jego, nie Boga, błagać o zlitowanie nad „bólem i rozpaczą” ziemi? A może tylko oczekiwać nicości? „Niech nic nie będzie!” (Dies irae). W tym jednak labiryncie bólu, grzechu i zagadki, w tym kłębowisku zabójczych sprzeczności, w tej gmatwaninie dróg bez wyjścia — jest jeszcze jedna ścieżka, pierwszy raz przez poetę tutaj na tak rozległym szlaku dojrzana: ścieżka chrześcijańska. Zapatrzenie w nią jest widoczne nie tylko w tytulaturze hymnów i w obrazowaniu czerpanym z chrześcijańskiego rytuału i obyczaju — to mogłoby być tylko „metodą wyobraźni poetyckiej” (wedle wyrażenia Zygmunta Wasilewskiego) — jest ono widoczne w samym rdzeniu treści, w samej koncepcji. Do odkrycia tej drogi doprowadza poetę własna myśl, ta myśl, która w pewnym momencie każe mu wzywać Boga do współczucia i współcierpienia. Ta myśl jest przecie zrealizowana w chrześcijaństwie. Jest ona w nim nawet czymś naczelnym i podstawowym. Wszakże: „Zbawca [...] oblany morzem miłości, — tym wielkim, świętym, jasnym, nieskończonym, — krzyż wyciągnąwszy [...] — płakał nad tobą” (Salve Regina). Toteż olbrzymia wizja „Głowy owiniętej cierniową koroną” unosi się ponad Gehenną win i kar w hymnie Dies irae jako jedyna nadzieja, jako zjawisko, które „Swej męki ogromem” rozpiera „pierś Konieczności”. Ku niej też płynie najgorętsza, najufniejsza modlitwa: „O Głowo przepasana cierniową koroną!... — Któż się nad dolą zlituje sierocą, — nad moją dolą, — której, Boże, Twe ręce z kajdan nie wyzwolą? — Kyrie elejson!” „O Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami!” Nie jest to jeszcze przyjęcie wiary, ale jest jej zrozumienie, uznanie jej wzniosłości, głębokości i wartości dla duszy. Stanem duchowym poety jest jeszcze nie wiara, ale wahanie i rozterka: modlitwy też w jego hymnach mieszają się z przekleństwami. 10 A cóż warta jest miłość, cóż zdolność człowieka do prometeuszowskich porywów — te siły, które dawniej tak były wielbione przez poetę? Postawę okresu hymnów wobec nich ukazuje Pieśń o Waligórze (1904). Tak, miłość jest wielką potęgą i pobudza do dzieł olbrzymiej miary, ale zarazem zaślepia na ich moralną wartość: i heroizm dokonywa ich, choć są to dzieła straszliwe, burzycielskie, dzieła, które dają radość szatanom i w końcu gubią samego bohatera-miłośnika, wzniósłszy go przedtem na jakieś podniebne wysokości. Chrześcijański aspekt hymnów odbija się w tym, że nad spalającym się, bezwzględnie niszczycielskim, na wszelkie moralne skrupuły oślepłym bohaterstwem „płacze w Raju Przeczysta Lilia”, „skroń Chrystusa krwawym potem broczy”. Inną postać demonizmu miłości zobrazował poeta w dwukrotnym opracowaniu motywu Salome (hymn Salome, 1899; dramat Uczta Herodiady, 1904). Tą samą rozterką, co hymny, przeniknięta jest proza O bohaterskim koniu i walącym się domie (1906). To, co tam było zgeneralizowane w symbolach, tu ukazuje się jako galeria codziennych, pospolitych szczegółów przedstawionych z nagą brutalnością stylu i obrzuconych sarkazmem. Ten sam wyłania się z tego chaosu świata obraz mieszaniny niepojętego zła, krzywdy, a nadto głupoty. Co chwila zaś odzywa się gorzki liryzm poety szukającego prawdy w nieustającej wędrówce po labiryntowych drogach tego świata: odzywa się tonem osobistym, w sposób prosty, daleki od hieratyczności hymnów, ale treść jego tęsknoty, choć zawoalowanej nieraz drwiącą ironią, jest ta sama ciągle: „O dniu radosny, w którym było mi dane dotrzeć do głębi duszy, wyprowadzić z niej bliźniacze rodzeństwo, podziw i pokorę, i w niewysłowionych modłach kazać im wielbić portal gotyckiej katedry” (Portal katedry). To jest może najserdeczniejsze, najtkliwsze, w każdym razie jedno z najbezpośredniejszych wyznań tej książki: wspomnienie jakiejś chwili, która stała się szczególnie drogą i nadaje kierunek gorącym upragnieniom poety. Gdzie indziej jednak (Starożytny kościół) nazywa poeta swoje wysiłki, by „dotrzeć do światła” przez „wąskie, gruzem i kośćmi umarłych zawalone podziemia” kościoła, daremnymi. Ciągnie go tam nie tyle uroczyste T e Deum, ile (jak w hymnach) „Smutek”, wejście jednak do wnętrza wydaje mu się niemożliwym. Myśl ta układa się w słowa żalu, z którymi poeta się zwraca do „starożytnego kościoła”: Lecz ja nie umiem już chwycić za kij pątniczy, przepasać się szkaplerzem, zmieszać się z tłumem moich najbliższych braci i błogosławić twej zmartwychwstałej świetności. 36 Stan jego ducha streszcza się może najwymowniej w ustępie O walącym się domie: w serdecznie podniosłej i gorzkiej zarazem autoironią opowieści o domu, który poeta budował z kamieni zbieranych po pustkowiach, wydmach i ugorach i w którym potem „od rana do zmierzchu i od zmierzchu do rana” wyczekiwał, „zali nie wejdzie do wnętrza [...] Ten, co serce ma z ognia i jednym tylko przemawia wyrazem: Wieczność”. Teraz dom ten się wali i poeta nad nim nawet nie płacze... A stale i w tym, jak we wszystkich innych okresach swojego życia ma poeta „powieki otwarte na śmierć”. Bez smutku patrzy na nią w modnym uzdrowisku — w porze, kiedy „chorzy mający umrzeć jutro gromadzą się na obiad” (Spoczynek). Z makabrycznym humorem przedstawia ją kiedy indziej (Główki dziecięce) w scenach jakiejś commedia dell'arte ze sobą: oto on jest rycerzykiempajacem, a śmierć wbija mu w bok oszczep i śmieje się; oto jest chełpliwym kochankiem, „a Śmierć koścista w rubasznych [...] podskokach bije w bęben dwoma piszczelami i pospolite czyni widowisko”. Dochodzi aż do męczącej makabrycznej groteski, w której śmierć przedstawiona jest jako partnerka podejrzanych flirtów poety (Pani Śmierć). Względem woli człowieka staje poeta po książce O bohaterskim koniu — jeden jedyny raz w swej twórczości — na stanowisku bezwzględnego fatalizmu — niespodziewanego nawet po wszystkich jego rozpaczach i tułaczkach duchowych. Jeden jedyny raz głosi taką naukę: „Na czyn się nie sil i chęci oporu — folgi nie dawaj: — krzyk i gniew to druhy — ludzkiego rąk podnoszenia — przeciwko temu, co jutro — ma się wypełnić...” „Jeżeliś synem jest światła — światłością będą twoje przyszłe dni, — a jeśli w czas twych narodzin — płakała ziemia — pod ciężkim brzemieniem mroków, — nie znajdziesz w sobie tej mocy, — ażeby z zaćmień gwiazd — wydobyć blask dla swych dróg” (Siądź na kamieniu, 1906). Nie jest to sprzeczne z dotychczasowym biegiem myśli poety; owszem, może być uznane za konsekwencję jednego z jej etapów, który znalazł wyraz w hymnach: jeśli Bóg jest całkowicie odpowiedzialny za stworzenie, to i jego przyszłość także w całości od Niego zależy. Poprzednio jednak można było sobie taki wywód wyobrazić u poety chyba tylko jako motyw złorzeczenia. Nowym i jedynym tutaj jest nadanie mu formy afirmacji. 11 Nowy etap drogi zarysowuje się we Fragmencie 1906 (mniej więcej współczesnym tylko co cytowanemu wierszowi). Mówi tam poeta do swojej pieśni: „Czas już dawno — nadszedł dla ciebie, ażebyś umiała — lekceważąco kopnąć ból.” Ból staje się teraz przedmiotem szyderczej ironii poety, jako że „się mieni panem serc wszechwładnym” i „tajemniczością pomarszczone czoło w królewską lubi ozdabiać obrączkę”. Szyderstwo idzie dalej. Po co się „borykać z Stwórcą”? Czy po to, żeby pokazał stworzeniu, że „jego wnętrze jest słabością sługi”? Toż Bóg ziemię obsypał ludźmi dla igraszki, to „Drwin-karz”, „swawolny Rzeźbiarz grymasów”, „Arcymistrz” pogrzebów, „Zdun”, co bawi się swoimi garczkami... Ale jesteśmy już po hymnach, więc obok sarkazmu zjawi się myśl o niezmiernym smutku, „który przenikał Twórcę, gdy na lica stworzeń wyciskał piętno własnych bólów”. Sfalowana sprzecznościami kończy się też ta rozmowa poety z pieśnią nieoczekiwanie taką do niej inwokacją: I żebrzącymi śmiem cię błagać słowy, Iżbyś stanęła przy mnie już nie z bólem, Ale z słoneczną, wiosenną radością, Która daleko od ziemi; u kresu Ludzkiej tęsknoty, rozświetli mi bezmiar Świętych tajemnic!... On tam władnie, jasny, Cichy, spokojny Rozdawca spokojnej, Jasnej, słonecznej, gwarom, krwawym krzykom, Łzom i rozpaczom świata niedostępnej Nieśmiertelności... Rozmyślania o Cichych, samotnych rządach wierzb (1906) przynoszą przekonanie, że gdzieś „tułactwa znajdują się krańce”. Poemat o Drogach Krzyżowych (1906) kończy się aktem wiary w celowość cierpienia. Rwanie się serca z uwięzi gorzkiej mądrości poprzednich lat, wedle której 37 „wszyscyśmy na to stworzeni, by błogosławić śmierci”, przedstawia symboliczna dla tego okresu Ballada o słoneczniku (1906), której nazwę znacząco uczynił poeta tytułem całego zbiorku balladowych i lirycznych utworów wydanego w r. 1907. Coraz częściej i z coraz większym przekonaniem odzywa się znowu hasło miłości: „Miłości pełne niech będą twe usta”. „Ziemia-ć da sypki zbiór, gdy ją obsieje — miłość silniejsza od zwycięstwa skonu.” Peanem na cześć dodatniej potęgi miłości jest poemat Sawitri (1907). 12 I oto bez paskalowskiego nagłego olśnienia, nie wiedzieć jak, nie wiedzieć kiedy, powoli jakby i niepostrzeżenie schodzi w duszę poety ta „pewność”, której tyle lat szukał. Wprawdzie, jak mówi tytułem swoim jeden z wierszy ze zbioru Chwile (1911), Głupi tylko ma pewność, ale wiersz ten właśnie kończy się wnioskiem, że mieć bodaj chwilę pewności, to rozkosz tak wielka, że warto dla niej być nazwanym choćby najgłupszym: zupełnie jakby w myśl słów Listu (I) do Koryntian: „Jeźli kto zda się sobie być mądrym między wami na tym świecie, niech się stanie głupim, aby był mądrym” (3, 18). W innym wierszu opowiada poeta, że miał prześliczny sen o „zgodzie z własnym sercem i światem”; wprawdzie sen to tylko był, ale po nim zostaje w poecie wiara, „że i jawa da mu dni łaskawsze”. Są wprawdzie i teraz chwile takie, że — jak dawniej — wszystko wydaje się mu ciemne: „Pustkę mam w duszy ciemną.” „Wszystko mi się zdaje i pustką, i mrokiem.” Tragiczną też prawdę przynosi zamykająca zbiór Chwil ballada o szklanej górze: że „pochód ku słońcu pogrzebem się stawia”. A jednak, choć ból jego nieraz jest aż „zbyt czujny”, poeta już „nie umie rzucać gromów”, nie umie przeklinać. Obudziła się w nim w nie znanej przedtem sile „wrodzona chęć radości”: „Zaiste! Czas wielki, — by morza nie rozkładać na gorzkie kropelki. — Niech we mnie jego cały jasny dziw zagości!” Najważniejsza prawda to prawda o słońcu: „My wiemy, co potrzeba: Słońce jutro wstanie.” „Jest słońce, na słońceśmy wyśli.” Uczucie zachwytu nad elementarnym urokiem ziemi splata się z uczuciem wdzięczności: „Za wszystko jestem wdzięczny...” „O Boże mój. o Boże mój! — Tak szepnę usty wdzięcznemi: — Dałeś mi wszystko, co mogłeś: — zapach tej drogiej ziemi.” Dawny przeklinacz świata teraz z żalem myśli o koniecznym z nim rozstaniu: „O góry, o pola skoszone, — o ciche, smutne żegnanie.” „Jak trudno — rozstawać się z duszą tej ziemi.” Zdobywa poeta teraz nową wiedzę o smutku: „Smutek jest radością, a radość jest smutkiem”, pragnie też dni wiosennych, „choćby były męką!”. Tęsknota zaś — mimo cierpienia, które daje — jest na wieki najpiękniejszą złudą człowieka. Stąd wyznanie zdumiewające prostotą słów i złożonością zawartej w nich treści psychicznej: „Nic, że spać nie daje — żal, iż los mnie zwiódł.” I „prawdę o wielkim grobie” ze spokojem może już poeta rozważać: po „dożynkach” gotów jest „już bez żalu” iść na wieczny spoczynek. Po raz pierwszy też mówi poeta nie tylko o spoczynku wiecznym, ale o spoczynku doczesnym, dając odprawę jakimś niepomiarkowanym gloryfikatorom pracy: „Dlaczegóż to mi każą spoczynek zwać mocą — zabójczą, która w sercu lenistwo rozplenia?” Tą samą mądrością przeniknięty jest i Marchołt (wykończony w 1913 r.), arcytrafnie nazwany przez Kołaczkowskiego Anhellim Kasprowicza: tragikomedia o bohaterze, który realizuje w pełni zasadę „Trza we wszystko z wszystkim wleźć” i po klęskach życia w końcu śpiewa przed Bogiem piosneczkę: „Słońce! słońce! tralalala!” 13 Poezja Kasprowicza tak jest zrośnięta z przenośniami z przyrody górskiej, że zupełnie naturalnym wydaje się określenie, że Księga ubogich (1916) to jest szczyt, którego Chwile były pobliżem. Postawa poety wobec świata rysuje się tu tym wyraziściej, że kilkakrotnie są przypominane dawniejsze jego dzieje — jakby chodziło o zreasumowanie całego życia: „Takie są dzieje, — że i najczystsza fala, co jaśnieje — odblaskiem nieba, ciemno się skłębi — i muł, i zielsko wyrzuci z głębi, — gdy wichr niezwykły zawieje...” 38 „Przestałem się wadzić z Bogiem — serdeczne to były zwady: — zrodziła je ludzka niedola, — na którą nie ma już rady.” „I owszem, przyznaję, że jeszcze — mrok jakiś kryje się na dnie, — cień świata, co rwał mnie w swą otchłań, — i dzisiaj mi radość mą kradnie.” „Ale mnie wnet odbiegają — te kłamu zwiastuny i gońce, — dziś moją prawdą wszechwładną — zieloność, woń łąki i słońce.” Nie jest to bynajmniej ani starcza oschłość, ani rozkosznictwo samolubstwa. Sercu poety najbliżsi są nadal „maluczcy i przeubodzy”; człowiek, ,,co z losem się zmaga”, jest najwyższym przedmiotem jego miłości, a miłość ta wydaje mu się większa niż kiedykolwiek: ,,...Miłość moja tak wielka, — jak w krąg ta ziemia droga...” Nawet wtenczas, kiedy mówi o słabości i małości ludzi, zwra ca się do nich serdecznie: „Ludzie, kochani ludzie!” Jeśli nie złorzeczy za nich losowi, to dlatego, że stanął na takie j wysokości, z której życie — ze wszystkim — mimo wszystko — widzi się jako „wolne” i „nieskrępowane”. „Twórcze podmuchy wieczności”, które się tutaj czuje, wszystko czynią prostym i wszystko czynią wielkim. Nie trzeba już „bezmiarów”. Każdy drobiazg stworzony świadczy o „Tajemnicy Tajemnic”. Wystarczy chodzić po dawno znajomej, udeptanej, jednostajnej ścieżce. Najmizerniejsze drzewko szepce najdonioślejszą prawdę: „Jest Bóg i czegóż ci więcej?!” Najnędzniejszy człowiek istnieniem swoim zdaje się mówić: „Wieczność wraz z tobą kroczy...” Ponad wszystkie więc dramaty kosmiczne i ludzkie jest prawda, która głośne „Tak” każe wykrzyknąć życiu, a jest nią — samo istnienie. Jego wartość zaś realizuje się nie tylko w czynie, ale i w odpoczynku: „Życie nie samym jest trudem, — i wypoczynkiem jest życie.” Roztapianie się myślą w „Jedni” bytu okazało się zawodne i rozstrajające — mimo konsekwencji koncepcji metafizycznej, która była jego punktem wyjścia. Ograniczenie się do rozważania fenomenów wielości metafizycznie niejasnej („jasna się prawda w twej głowie — snadź nigdy już nie pomieści”, jak mówi jeden z poematów Księgi ubogich) dało uspokojenie, ukazało urok zagadki stworzenia. Pokora, która dawniej była akompaniamentem nielicznych tylko chwil szczęścia (jak w poemacie W turniach 1894 r. albo w książce O bohaterskim koniu — w rozdziale Portal katedry), teraz stale towarzyszy poecie. Dumę prometejczyka, indywi dualizm twórcy, nieuległość ducha: wszystko to poeta teraz traktuje z pobłażliwym uśmiechem. Teraz jego dusza „z podwiązanymi skrzydłami” staje „w podziwie jak wryta” przed kwiatkiem nasturcji, przed kretem, przed wroną. Teraz , jeżeli z czego jest dumny, to ze swojej miłości do wszystkiego, co istnieje, z zachwytu, który mu każe wykrzyknąć: „Publicznie bym ukląkł na widok — najmniejszych pyłków ziemi.” W jednym z poematów obrazem życia staje się bryła śniegu w górach, która „błagalnie się wdzięczy ku słońcu”, a ono „z promiennym uśmiechem” z wolna jej „serce pożera”. Przepiękne w prostocie słowa, jedne z najpiękniejszych u Kasprowicza, ukazują całą wzniosłość i surowość tej nauki bryły śniegowej: „Pochłaniać ją będzie do końca, — aż się wypełnią jej dzieje, — aż wszystka, spragniona miłości, — w uściskach jego stopnieje.” 14 Probierzem mocy ducha poety w jego postawie wobec świata stała się wojna. Zrazu wskrzesiła ona w nim dawne, shelleyowskie, nadzie je, że w olbrzymim kataklizmie historycznym „zło się nareszcie przełamie — i Bóg już na jego miejscu — w ludzkim zamieszka chramie”. Potem okropności wydarzeń obudziły w nim grozę i wznowiły obrazowanie czasu hymnów. Wydawało mu się, że chyba „Bóg się na zawsze — swym własnym spalił zarzewiem”, że „piekło niebiosom niechętne — niebiosa do mordu judzi”. W jakiejś chwili pragnął być ślepym, „aby nie widzieć zagłady, — co świat, wczoraj żywy, depce”. „Gdzie znaleźć spokój, gdzie duszę — ukoić nieukojoną?” 39 Największa, najokropniejsza obawa to, aby nam „serce — nie spopieliło się w łonie”, aby dymy wojny „mózgu nam nie przyćmiły — i oczu nam nie wyżarły”. I oto w słowa o oszołamiającej, szekspirowskiej jakiejś potędze wylewa się modli twa — w osnowie swojej jakże dawna! — o mocne i wielkie życie duszy: Chciałbym, ażeby w mą duszę Pługi się wryły boże. Rząd radeł jak świat ogromnych. A twardych jak brak zmiłowania Na niebie w godzinę pomsty, Niech wnętrze mej gleby odsłania. Niech skibę odwala za skibą, Bruzdy swym żłobi żelazem, Głębokie jak żądza, by nimi Bóg chodził z człowiekiem razem. Świat — niech się bodaj spali „w tej strasznych skier zawierusze, — byleby wyszły z niej cało — nasze stęsknione dusze...”. 15 Po Księdze ubogich i po glor yfi kuj ącym mi łość libretcie ope rowym Sita (1917) na lat szereg twórczość poetycka Kaspro wicza prawie zupełnie ustaj e. W latach 1918—1919 ogłasza on tyl k o w l wowski m „Szczut ku” sat yr yczne wiersze (Pieśni murzynów i inne), a potem z r zadka t yl ko coś drukuj e w pis mach. Z nielicznych t ych utworów widać, że całą troskę poe ty w ówczas w ypełniła odradzająca się państw ow o Polska i j ej smut ki. Streszczeniem tej troski może będą słowa listu do Kornela Makuszyńskiego z r. 1922: „...Nie mogę wydobyć ze sie bie — widziadła, maj ącego charakter stuleci.” Streszczeniem dobitni ej szym może będzie (z tegoż listu) obraz ogromnej wszy, którą Szatan włożył poecie za kołnier z , obezwładniaj ąc mu zarazem członki. Kiedy po latach kil ku zaczęł y się ukazywać wiersze, ze brane później w książkę j ako M ó j świat (1926), pr zekonaliśmy się, że mądrość Księgi ubogich wytr zymała próbę czasu. Nie brak i tu smut ków. Oto np. wędrowni robotni cy — Baraby: „Chłód i m dokucza, chłód im dokucza. — siecze ich mroźną stalą, — nie znajdą dla siebie już pieca. — to i świat cał y podpalą.” Jak widać, mądrość ta wznosi się na grani, o którą ociera j ą się chmury r ozpaczy. Raz nawet sł yszymy o nar zędziach s amobój stwa: sznur ze i belce. Ale ratuj e poetę to, co mu siłę dawał o i dawniej : łuna zachodu na śnie gach górskich, „zielo na wiosna”, księżyc, słońce, las, szum wody (upoetyzowany w osobnym poemacie), codzienny bieg odwiecznego życia... Obser wuj ąc i opisuj ą c to życie, zar ywa poeta czasami tonem, któr y nam pr zypomina gor zką książkę O bohaterskim koniu (np. w historii Muzykantów, któr zy wracaj ą z pogr zebu ko legi i któr ym wszystko j edno: „j ak grać, to gr ać — na weselu czy też pod ścianą trupiarni ” ), na ogół j e dnak hamuj e gor ycz, szydzi z tanich zapędów idealistyczno -refor matorskich („I j uż chcę powracać — do swoj ego biur ka, — by napisać, j aki e j ajka — ma dziś znosić kur ka”) , a zgadywanie zamysłów i uczuć bożych uważa za niepotr zebne. Pr zeważa wszechupr zej my i wszechpobłażliwy uśmiech. Modląc się, prosi poeta Boga, by mu zach ował umiej ętność wdzięczności i pamięć o t ym, że j e st „niczym więcej j ak człe kiem”. Nade wszyst ko zaś błaga: „O wielki Panie, — zl ituj się, zlituj nade mną, — chroń mię, bym się nie grążył — w jakowąś rozpacz ciemną.” 40 16 Modlitw a jest przyrodzoną f ormą poezj i Kasprow icza . Już w pierwszym swoi m zbior ku — mł ody wówczas pozyt ywista — modlił się: do śmierci („Marzanno! płomienna dziewico!” ); ko rzył się: przed słońcem i noc ą, pr zed zi mą i wiosną. I odtąd cał y świat był mu świąt yni ą, w której szukał Boga. „Dusza od modłów wstrzymać się nie może.” Ten wiersz z poematu Na jeziorze Czterech Kantonów naj bardziej może syntet ycznie go wyraża. Postaci jego modlitwy byw ały najrozmait sze . Bywało, że duc h j ego „klękał w pokor ze” (j ak N a lodowcach Aletschu) „przed nieznanym źródł em tego świata” albo wielbił wielkie „Jedno” kosmosu (j ak w poemacie „ z mot ywów wedyckich” ) . To znowu był a to modlitwa „cicha i bez słów” , zagro żona rozbiciem w rozterce (j ak w cykl u W ciemności schodzi moja dusza), i troską poety naj większą było wtedy, aby nie dopuścić do jej zamarcia: „Sil się, milczą ca modlitwo, ach! sil, — abyś w sfer ycznej swej drodze nie padła...” Różne stopnie modl itew nego napięcia i różne for my zawi kł ań du chowych wyrażaj ą się w obiekt ywi zacj ach Kasprowiczowskich: pr zedstawianiu j ako czegoś od siebie odrębnego swoj ej duszy, swoj ej modlitwy, swoj ej tęsknoty i w łączeniu nawet czasem kil ku takich hipostaz w j ednym utwor ze: „ma d u s z a rozśpiewana pieśnią t ę s k n o t y . . . ” — „nic w tej przelękłej , mro cznej głuszy — nic, prócz poj ęku twoj ej d u s z y...” — „po rozłogach, słonecznego złota pełnych, twa cicha błąka się t ę s k n o t a . . . ” Szczególniej tęsknota — hipostaza postawy modlitewnej człowieka nie mogącego się modlić wypełni a wielką część j ego poezj i. Negatyw ną postacią modlitw y są złorzeczenia, przekleństw a i bluźnierstwa, któr ych t yle w hymnach, a któr ych naj bliższe pokrewieństwo z supli kacj ami i aktami skruchy uwydatniaj ą słowa Fragmentu z 1906 r. o „klątwach albo szepta ch bezradnych modłów ci snących się z krtani...” Z treścią modlitewną idą r azem i obrazy z r ytuału reli gij nego. Nie t yl ko przepełniaj ą one hymny Gi nącem u światu, ale i w innych utworach Kasprowicza należą do naj częstszych. Nawet w poemacie o panteistycznej grawitacj i, Przy szum ie drzew, chwila ekstazy pr zyrównana j est do uczucia człowie ka, „gdy się pobożnie zbli ża do ołtarza, na któr ym Pański mieści się sakrame nt, skr yt y w misternym cyborium” . Dopie ro w okresie ostatnim, gdy w iara w ypełnia serce poety, obrazy z obr zędowości i obyczaj u chrześcij ańskiego prawie ni kną — j akby prawem kontrastu. W Księdze ubogich ledwo znaj dziemy wzmianki o kościele i organach, w Moim świecie o naiwnych obr azach na szkle... Za to — od okresu Chwil — modlitwa poet y staj e się c oraz prostsza i strzelistsza, coraz częściej bez pośredn ictwa sym bolów i obiekt ywi zacj i zwraca się ufnie do Boga. Do lirycz nej swoj ej tkaniny wplata poe ta teraz z pokorą naj potoczniej sze, zwyczaj owe zbożne wyra żenia: „O Boże mój , o Boże mój !” „Pożal się, Boże t y mój !” „Szczęść Boże, o szczęść Boże...” Ta przesycona uczuciem prostota wznosi się w Księdze ubo gich aż do wiel kości wstrząsaj ącej modlitwy za poległ ych na wojnie: Oczyś wyłupił im kulą, Łokcie bez dłoni się tulą Pod zakrwawioną koszulą... Dajże im, groźny Pani e, Wieczne odpoczywanie, A ziemia niech ze krwi powstanie!... Norwid napisał w Vadem ecum , że czł owiek „j est to kapłan bezwiedny i niedoj rzały”. Mało gdzie powiedzenie to wy daj e się tak prawdziwe, j ak w odniesieniu do Kasprowicza: t yle tyl ko, że z biegiem lat kapłaństwo j ego stawało się coraz bardziej doj rzałe i coraz bardziej świadome. W j ednym 41 z naj wyższych, naj piękniej szych poematów Księgi ubogich mówi, że w sercu swoi m kościół „z swoich uwielbień zbudował” , i że rad by, aby kośc iół ten czekał na pr zyj ęcie Boga „bez mro ków drzemiących p o kątach, bez posępnego dumania” . Kościół się j ednak zamroczył; i to wszelako przyj muj e poeta z poko rą, i przez to przebij a się j ego modl itwa: „I nie urągam Ci za to — Te jedne li wznoszę modły, — ażeby kroki Cię Twoje — ku moim progom zawiodły.” 17 Wszystkie jego rozmyślania odbyw ały się przy pomocy kon templacji przyrody. Nie było chyba drugiego poety w Polsce, dla którego twórczości współ życie z naturą byłoby czymś tak istotnym i tak nieodzowny m. Przywiązanie do przyr ody było w ni m wrodzone i żywioło we — tak samo pewno, j ak w j ego bohaterze Ignacym Walkowiaku (Salusia Orczykówna), któr y j uż w dzieciństwie „go dzinami przyglądał się w mlecze — i w te jaskry, co po ścież kach rosną; — patrzał w strumień, co cicho tak ciecze — i tak szemrze, snadź piosnkę żałosną... — słuchał żyta, co, nim kło sy posną — pobielałe i ścięte na wieki, — gwarzy z słońcem, z błękitem i wiosną”. Że j est to mot yw autobiograficzny, to można wnosić j uż z j ego powtarzania s i ę — w opisie młodych lat Chr ystusa i w opisie dzieciństwa Woj tka Skiby. Znaj du j emy go zresztą i w wyraźnie osobistych wspomnieniach Listu w książce O bohaterskim koniu. Zachwytem dla przyr ody pr zeniknięte są j uż naj wcześniej sze poezj e Kasprowicza. W Anadiomene (1886) mówi, że pr zy szumie dr zew serce „dr ży z niepoj ętych rozkoszy i tonie wciąż głębiej , ach! wcią ż gł ębiej w zj awisk milij onie!” W wierszu Wieczorem ( ze zbior ku 1889 r.) czytamy, że poeta w sercu swoi m twor zy ołtarz dla przyr ody i celebruj ąc pr zy ni m swoj ą wdzięczność, czu j e się „spokoj em wiel ki” j ak nigdy pr zedtem. Kiedy indziej (w poe macie Pierwsza pieśń w zbior ze Anima lachrymans) czuj e, j ak mu siła czarów pr zyro dy „do wnętrza swoj ą ręką sięga” i pasuj e go na „pieśniarza” ... Ma on odczucie j akiegoś żyw iołow ego pokrewieństw a z na turą, które daj e mu czasem wrażenie wyr ywania się z więzi ciała (j ak np. w sonecie Szum drzew z 1892 r., gdzie dusza „ rwie się i płynie w ślad za sosen śpiewem w bezgr a niczne, nieznane przestr zenie”), a kiedy indziej znowu wrażenie wrastania w przyr odę, stawania się j ej cząstką (j ak w poe macie Przy szumie drzew z 1894 r.). Jego monist yczna meta fizyka j est zapewne z t ym odczuc iem psychol ogicznie związa na i może nieraz pr zyczyniała się j eszcze do j ego wzmo żenia. Przyroda była mu konieczna do myśleni a — j ako dostarczycielka nie t yl ko podniet i obrazów, al e wręcz ar gumentów. Poeta r zu tuj e swoj ą myśl na pr zyrodę i z rozwinięcia tego rzutu, ze zmian, które się w ni m dokonywaj ą, uzyskuj e nowe przesłanki poet yckiego rozumowania. Pr zykładem może być cykl poematów Nad przepaściami (1897). Oto ( I) słońce w gó rach; więc: „ponad śmiercią ludzki duch zawisł j ak blask słoneczny” . Oto ( II) pod gr anią cicho lśni tafla jeziora, a wczoraj tam szalała niszczycielska bur za; więc budzi się pytan ie: j ak „pr zej rzeć taj nię dni w pr zyszłości strasznej głuszy”: czy to „wieczny sen” , czy też „wieczyste życie”? I oto ( III) szczyt y zo stały całe oblane j asnością południa, „skr zy się i pali każdy głaz”; światło to zdaje się być chórem ani elski m, któr y śpie wa, „że t yl ko życie prawdą j est, a śmierć j est złudną marą” . It d. I tak j est u Kasprowicza zawsze, że pr zyroda wy stępuj e tyl ko j ako czynni k lub ilustracj a pewnych poruszeń ducha. Przy cał ym swoi m głęboki m pr zywiązaniu do natury, pr z y ogrom nym z nią zżyciu był on zupełnie niezdolny do „czystego”, w sobie samym cel maj ącego opisu. Opisy zjawiaj ą się dopiero wtedy, gdy poeta ma coś dalszego do powiedzenia za ich po mocą. W żadnym z j ego poematów kraj obrazowych, któr ych j est tyle, kraj o braz nie j est rzeczą główną: zj awia się on j ako proj ekcj a myśli, j ako wybrany w ogromie zj awisk symbol. Lodowce Aletschu to dla Kasprowicza nade wszyst ko ( Na lodowcach Aletschu, 1895) „w nagości dziewiczej widomy znak bożej siły, źródł o wiel kiej wiary”. Jungfrau to nie t yle 42 szczyt górski, ile symbol trwania i „prawd strzelist ych, wiecznych” (Jungfrau, 1895). Kiedy Jungfrau się zachmur zyła, powie poeta, że „wiecznego trwania znak, wiecznego symbol życia zar zucił mgławy kask na promieniste oczy” . Podobnież Monte Leone (Szlakiem symplońskiej drogi, 1897) to nie tyle gór a, ile j akby t ytan wyruszaj ący na podbój świata, symbol sił y, za kt órej pomocą rozst rzygaj ą się spor y narodów (czuj e zmierzch swoj ej władzy i dlatego smutny). Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smre czynach staj e się przedmi otem czterech sonetów (1896) dlatego, że j est „j ak j ęk, j ak żal, j ak dech tęsknoty”. Wonie j odeł i świer ków (Cisza wieczorna, 1896) to po prostu „oddech Boży”. Sinawa mgła nad polami (Wieczór, 1906) to „oddech wieczności” ... Jest to z j ednej strony niewątpl iwe ogranicze nie poetyckiej roli przyrody, z drugiej wszelak o niewątpliwe j ej pogłębienie i uwznioślenie. Przybyszew ski napi sał kiedyś, że K asprow icz „pow rócił zie mi jej metafizyczny charakter”, i to dziwaczne powiedzenie wydaj e się trafnie rzecz określać. Nawet w hymnach Ginącemu światu, gdzie pr zyroda dostarcza t yl ko nastroj owego akom paniamentu (j ak np. w powtarzaj ącym się obrazie gron j a rzębiny w Mojej pieśni wieczornej albo w symbolicznej wędrówce chwastów w Święty Boże), wyczuwa się, j ak głęboka prawda wyraża się dla Kaspr owicza w t ym akompaniamencie. Tak samo balladowe refreny Pieśni o Waligórze („Na przystopach głuche rosną smreki" — „W głuchych smrekach rosną złotogłowy" — itp.), pozornie zupełnie nie związane z j ej tr eścią, daj ą wyraz ist otnej dla tej treści prawdzie o pięknie zie mi. Wszyst ko to są dla Kasprowicza, j ak dla św. Franciszka z j ego hymnu, znaki, w któr ych j est „oddźwięk taj emnicy”... Toteż j ako akt świadomego a złowrogiego pr zeniewierstwa pr zedstawia w k siążce O bohaterskim koniu, że j awor „w zie lonych stoi płomieniach” , potok „pr zewala po głazach roztopy seledynu” , „mże sierpniowego południa snuj ą się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom”, a on „mocą byka” zgniótł w sobie wszyst ko, co mu kazało myśl eć o j ego „walącym się domie”... W książce O bohaterskim koniu j est smutne i głęboko ser deczne Błogosławieństwo poety dla pól oj czystych. Istotnie, choć bywał na szeroki m świecie i choć o ni m pisał, przyroda rodzima była głów ną jego n auczycielką i szczegó lnym przedmiotem miłości . Polskie dr zewa, pola, łąki , s trumienie, a od pewnej chwili i polskie gór y niezliczoną ilość razy występuj ą w j ego poezj i. Szczególniej szym zaś rysem tej poezj i j est umi łowanie i upoetyzowanie całego mnóstwa kr zewów, kwiatów polnych i chwastów, które zapewne stały się j ego bliski mi znaj omymi j eszcze w chłopski m pastuszym dzieciństwi e. Ileż ich: paproć, jałowiec, wi klina, szczaw, firletka, kąkol , j askier, sasanka, lilia wodna, ślaz, rozchodnik, ożyna, głóg, czeremcha, lucerna, szale j , wr zos, powój , żmij owiec, psianka, bieluń, dzie wanna, szałwia, krwawni k, bylica, podbiał, łopian, r umianek, oset, sitowie, trzcina, tatarak, rogoża — i któż j e tam wszyst kie policzy. U żadne go pr zedtem poet y polskiego nie zj awiały się one w takiej ilości. Toteż — j ak cała j ego twórczość wydaj e się poetycki m obj awieniem nie znanej dotąd etnicznej energii, tak i fizj ograficzny obraz Polski j est u niego w znacznej mie rze nowy — choć zarazem niemylnie poznawalny. Któż tak j ak on prawdzi wie i t ak zarazem po swoj emu widział „drogi Oj czyzny”? K r wa wn ik ie m za ro s łe ic h b r zeg i, Ło p ia n em i p o d b ia ła m i: S p ie sz ę z Nią ra ze m, to p o le Ś lą s w e we st ch n ien ia za n a mi. Pr zy sta je m n a c ich ych m o g iła ch . S łu ch a m y, a za l i z i ch wn ęt rza Ja ki ś si ę g ło s n ie o d ez w ie, Ja ka ś n a d z ie ja n a j ś w ięt s za . Zb o ża s ię z ło cą d o jr za łe , A ta m ju ż wid z im y żn i wi a r zy, Ta d ło ń s wą n a c zo ło mi kła d zi e I ra ze m o sp rz ęta ch ma r zy. 43 18 „O was mówię, gdy mówię o sobie, gdy z wnętrza — wyławiam ból czy radość...” Tak w Chwilach uzasadnia Kaspro wicz znaczenie swoj ej poezj i. A w Księdze ubogich rozwij a tę myśl: pieśń j est p otrzebna, „albowiem nie każdy w t ym tłumie — ma szczęścia swoj ego świadomość , — nie każdy los swój rozumie”. Dumą też j ego był o, że wyrażał uczucia nie tyl ko swoj e: „Kłosom z moich zi arn powstał ym — błogosł awi boży tłum: — W mych zwątpieniach, w mych zac hwytach — była j ego krew i moc.” Tak mówił w Akordach jesiennych. Prawdziwa poezj a j est dla niego czymś sakralnym: „pr zez nią przemawia odwieczny duch boży, j ak świ st wichur y lub j ak j e zior śpiew” (Baśń nocy świętojańskiej, 1900) ; toteż i włas na poezj a nabiera dla niego znaczenia sakramentu: „Czym by łaby dusza — bez tej komunii Słowa?” (Ni e zgasłaś, pieśni , 1903). „Pieśń” staj e się dla niego „świętą, j edyną” (Fragm ent, 1906) i tak drog ą, że godzi go nieraz z bólem, któr y j ą pobudza, każe mu nawet — trybem częst ych paradoksów psychologicz nych j ego twórczości — witać ból z upragnieniem: „Bądź pozdrowiona [...] — źródło mej pieśni, macierzy natchnienia, — boleści!” (Anima lachrymans). „O zachmur zona duszy toni [...] — czemu tak bardzo żądasz ciszy?!” „Cóż ci po niej ? — w pieśń się zmieniaj ą twoj e j ęki! — i pieśń ta huczy, pieśń ta dzwoni...” (W ciemności schodzi moja dusza). W odniesieniu do wartości swoj ej poezj i prz echodzi Kasprowicz — tak j ak w odniesieniu do wszyst kich spraw swoj ego du cha — wstr ząsaj ące wahania — od ufnego entuzj azmu do beznadziej nego zwątpienia. Wyraża j e j eszcze w ostatni m zbior ku Modlitwa wędrownego grajka , któr y „przekomar za się z Bogiem” , to skar żąc się, że j eg o skr zypka „j eno tumani i marni” , to znowu kornie dziękuj ąc za to, że pr zecież n a niej „rzępoli sobie, j ak może” . Jak wszyst kie inne mot ywy życia duchowego poet y, tak i ten znaj duje naj pełniej sze rozwini ęcie i zarazem naj wyższy art y styczny wyraz w Księdze ubogich. Poezj a własna wydaj e mu się tu wątłą kładką zbudowaną na rzece pł ynącej w wieczność; nie przej dą po niej tłumy, „lecz m oże na tamtą stronę — spoj rzy z niej j edna choć dusza!” . Nie rozwiej e ta poezj a, j ak niegdyś marzył poeta, t ych mgieł, „co dr zemi ą na drugi m br zegu” . Kto j ednak umie pat rzeć, ten w niej „zieloność zo baczy niezwiędłą, — z słoneczną się spot ka otuchą...” 19 Olbrzymi w ysiłek dokonyw any całym jestestw em, dopracow yw anie się pow olne do utajonych w jego głębi zasobów , zmaganie się i wa lka w ew nętrzna . Tymi słowami określa Stefan Kołaczkowski w s woj ej mo nografii bogactwo i sił ę Kasprowicza. Pierwiastki uj ęte w tym określeniu czynią z j ego twórczości przeciekawą i wzniosłą epopej ę, w której (znowu wedle wyrażenia Kołaczkowskiego) uj a wniaj ą się „naj tęższe instynkt y” i „naj głębsza świadomość moralna”. Charakter i buduj ącą wartość tej epopei uj ął Wasi lewski powiadaj ąc: Nigdy m iłośnikowi poezji polskiej nie dane był o brać większego współudziału w pracy duchowej poety, jak przy czytaniu Kaspro wicza. Popr zez lata, popr zez losy, popr zez naj różnorodniej sze na stroj e i niezliczone odmiany myśli widzimy tu ciągle tego samego niezmożonego człowieka — żywiołowymi więziami związanego ze wszyst ki m życie m ziemi , a zarazem nieustannie maj ącego w umyśle p rzytomny koniec wszyst kiego i przepełnion ego poczuciem odpowiedzi alności za wszyst ko. Realizuj e się w j ego twórczości to, co on sam w książce O bohaterskim koniu ukazywał j ako pr zykazanie dla swoj ego narodu: 44 ...W wyrokach twoich [...] napisane jest, iż pię ścią żelazną masz się dobijać do wrót niebieskich, rozpocząć walkę choćby z Bogiem, I który ci każe wypróbować twą potęgę, aby mógł pokazać niedowiarkom, że to, co wyszło z Niego, ma znamiona nieśmiertelnej, nieskażonej młodości. Ale j eśli opuścimy ten p unkt widzenia, z którego całą t wór czość obej muj e się en bloc, j ako j ednolitą historię; j eśli zbli żywszy się do niej , zobaczymy w niej szereg odrębnych dzieł i przyj rzymy się każdemu z osobna, z koni eczności stosuj ąc ściślej sze kr yteria estetyczne, j ak nam się one wydadzą? 20 Jeśli zaczniemy od instrumentalnych elementów poezj i, ukaże nam się Kasprow icz przede w szystkim jako jeden z najw iększych w Polsce mistrzów rytmu i strof y. Nie tyl ko władał znakomi cie dawnymi r yt mami poezj i pol skiej , ale wynaj dywał nowe, a z wierszy budował zwrot ki o kunsztowności — wedle wyrażenia j ednego z kr yt yków — sięgaj ącej ,,granic niepraw dopodobieństwa” . Jak u Słowackiego oktawa, tak u niego pospolitą stała się dziewięciowierszowa stanca spenserowska. Pł yną zaś te strofy natur alnym tokiem na pr zestr zeniach ogromnych nieraz kompozycj i . Uchybienia ryt mi cznego, n iedociągni ęcia stroficznego nie można sobie u niego wyobrazić. Ten dar pozwolił mu tłumaczyć naj trudniej szych for malnie poetów greckich i angielskich. W zakresie for my wierszowej stawiał czoło wszel ki m ograni czeniom: tak np. wydobył wszyst ko chyba, co można, z ubogiego polskiego rymu męskiego ( zwłaszcza w pr zekładach) — aż do zupełnego bodaj wyczer pania tego środka. Wysokiemu poczuciu rytmu i strof y nie zaw sze tow arzyszy rów nie w ysokie poczucie stylu. Troszcząc się nade wszyst ko o ogólną, poj ęciowo uchwyt ną prawdę przeżycia, w nieskazi telnie kunsztownej oprawie ryt miczno -strof icznej umieszcza poeta nieraz wyrażenia o bardzo mał ym walor ze sugest yjnym: p rozaizmy albo zwrot y obrazowe zużyte konwenansem: „Począwszy od amfibi j i ziół niskopiennych, — od nikłych infuzoryj, co wody kropelką — pomiędzy sobą w częściach dzielą się tysiącznych, — a ukończywszy na człeku...” (L'Amore desperato , 1891). „Topiłem duszę w artyst ycznej sj eści e, — wieszaj ąc wzr ok na wszel ki m natur y przej awie” ( Pierwsza pieśń , 1894). „Pierwiastek dobra wzrósł w ni m do rozmiar ów — wypełniaj ących całe j ego wnętrze” (Amor vincens , 1895). „Na pomost przystanka — wyszła i czeka j ednej z will mieszkan ka. — Pł yniemy dalej ... A skr zącymi oczy — patrzy za nami ta piękna niebianka...” (Na jeziorach włoskich , 1897). „Ziemię polską mieści sz w sobie — ach i polską duszę” ( Pamięci Szopena , 1907) . „Pot im ze skroni — niepożądany ścieka" ( Baraby, 1925). Z tego samego zdaj e się ź ródła pł yną j eszcze dwie inne nie zbyt mi łe właściwości stylist yczne Kasprowicza. Ponad potr ze bę składniową używa on z ai mków wskazuj ących i enklit ycznego ci („Niech si ę nam święci w niepr zerwane lata tej naszej pieśni wszechpotężna moc”; „I na t e wasze gło wy stawi m zakład”; ,,W t ym c i j est sęk ów"; „Bywałem -ci świadkiem tych pr zemian” ; itp.), co chyba t yl ko można wytłumaczyć dążnością do prędki ego us uwania trudności ryt micznych. Z drugiej strony używa Kasprowicz w nadmiar ze, i chyba znowu z tej samej przyc zyny, r zeczownikowych for m i miesłowu („utkan” , „zapatr zon”, „doj rzan”, „przewidzian”, „pr zył apan”, „spragnion” itp.) i wyrazu „człek”, tak zwłaszcza męczącego w pr zekładach ( wyr zekał kiedyś na tego „człeka” Że romski). Zej ście się tych właściwości wyt warza dziwną mieszaninę nastroj ową poufałości i hieratyzmu. Dodać należy, że w prozie ma Kasprowicz skłonność do uro czyst y ton (czasem ponad potr zebę) daj ących pr ze stawni („Stat ek [...] ku moj emu zdąża zamyśleniu”: „Drogocenny wytr yśni e ci mózg” ; itp.) . Od pierwszych wszel ako drukowanych wi erszy cechuj e Ka sprowicza zdolność tworzenia potężnych obrazów — jak ten np. (z Salusi Orczykówny , 1889): 45 Krew grudzieje, w zimny kryształ tęgnie Na niebiosa, co całe wychłodły — i zdolność ta z biegiem łat — wraz z rozwojem własnej twórczości i z postępem studiów przekładowych nad wielkimi poetami (zwłaszcza Szekspirem!) — szeroko się rozrasta. Od pierwszego też zbiorku znamionuje go bogactwo słow nika, które z latami wzmaga się jeszcze — dzięki uczestnictwu w ruchu literackim Młodej Polski — i dzięki zżyciu się z gwarą podhalańską (wiele jej wyrazów uczynił Kasprowicz ogólnoliterackimi, używając ich nawet w przekładach — czasem nawet ponad miarę, jak np. wyrazu „graźń” w Shelleyu). Ten sam szeroki dech, co rytmika, strofika i obrazowanie, ma też i składnia Kasprowicza: jego dialektyka poetycka rozciąga się nieraz w tak rozległe i tak złożone okresy, że mało im chyba równych znaleźć w poezji polskiej: w trzeciej części Chwil na przykład (w poemacie Oto wieczorny zmierzch) jest okres, który ciągnie się przez blisko trzy stronice. Nie poddaje się ta poezja prędkiemu czytaniu i nie wbija się lekko w pamięć — choć budowa okresów jest zawsze nieskazitelna (wyo braźmy sobie, co by było, gdyby taki okres chciał napisać Wyspiański!). Ten sam atletyczny dech jest i w koncepcjach kompozycyj nych Kasprowicza. Dlatego niektóre z nich są dla nas „za mocne”. Tak jest zwłaszcza z Marchołtem, książką trudno czytelną mimo wszystkiego pięknego, co o niej napisał Kołaczkowski. Zamysł w niej był ogromny, wykonanie jednak daje właśnie to wrażenie, co niektóre objawy stylu Kasprowicza. Położenie wielkiego nacisku na prostotę i nagość prawdy dziejów Marchołta doprowadziło do zawziętej, szorstkiej pospolitości dykcji, do zrubasznienia przypominającego Reja, do nie kończących się dłużyzn (jako że wszelka niedołężność ludzka, w całej naturalności, została tu dopuszczona do głosu), do roztopienia się dramatyzmu. Wzniosłość Marchołta znowu brzmi nam ra żąco za wysoko w paraleli, jego dziejów do dziejów — Chrystusa. Gigantyzm jest też słabością hymnów. Ogrom alegorycz nych personifikacji („kurzem obsypana, ślepa [...] Dola”, której wiatr rozwiewa włosy i której „żwir [...] w puste sypie oczodoły”; „samotna Tęsknota, poklękująca na krzemiennej drodze z kielichem goryczy w dłoni”; „cicha śmierć”; itd.), obfitość akompaniamentu nastrojowo-symbolicznych obrazów, niewyczerpana powrotność refrenów, jaskrawe rabato rytmu: wszystko to raczej utrudnia, niż ułatwia przystęp do tych niepospolitych i głębokich dzieł. Wielki zresztą entuzjasta Kasprowicza, Kołaczkowski, trafnie powiedział, że hymny można w pełni „przeżyć estetycznie” tylko postawiwszy się w atmosferze czasu, w którym powstały, czasu malarstwa impresjonistyczno-symbolicznego, Muncha itp. W każdym razie wysiłki w kierunku, aby np. „Pieśń wieczorna weszła w rzesze”, do których nawoływano, nie zdają się mieć widoków powodzenia. Największa, najbardziej nieomylna jest poezja Kasprowicza wtedy, kiedy poeta najistotniejszą, religijną, postawę swojego duch a wyraża w bezpośrednim, lirycznym wyznaniu, w prostych rytmach, prostych zdaniach i prostych słowach, których brzmieniu sama treść nadaje olbrzymi rezonans: Siądź na kamieniu, który się odłamał Z odwiecznych skał, I przez potoku odwieczny szum Rozmawiaj z Bogiem. Wiersze te przyniewalają wyobraźnię, każą do siebie wracać. Niełatwa jednak i wcale nieprosta była droga ku takiej prostocie dla poety, który mógł swobodnie oddychać w najmisterniejszym metrum i któremu wyobraźnia kipiała od obrazów i pomysłów. Prostota zresztą środków bynajmniej nie jest ich pospolitością. Czasem jest w niej właśnie najbardziej oryginalna twórczość. Takiego rytmu, jak w dopiero co przytoczonym urywku, nie ma nigdzie, tylko u Kasprowicza. Takich „prostych” wierszy, jak te, którymi jest napisana większa część Księgi ubogich (różnozgłoskowych, o stałych tylko trzech akcentach), nie było przedtem. To samo w stylu: jego prostota jest wynikiem procesu krystalizacji; proste zresztą słowa obejmują nieraz obrazy o szekspirowskiej śmiałości rozmachu. Ta krystalizacja stylu schodzi się u Kasprowicza z krystalizacją ducha — i to jest podwójna podstawa wielkości Księgi ubogich. 46 O Żeromskim Rozprawy i szkice 1 Żaden z polskich pisarzy, których twórczość osiągnęła szczyt w pierwszym dwudziestoleciu naszego wieku, nie miał takiej władzy nad umysłami współczesnych jak Żeromski; niczyje utwory nie spotkały się w tym okresie z równie żywym przyjęciem i nie było bodaj innego pisarza, który by wywarł tak głęboki wpływ na uczuciowość młodszego pokolenia. Większość czytelników uważała go za żywe wcielenie sumienia narodu polskiego, za swoje „serce serc”. Tu pewna, że należał do tego, tak charakterystycznego dla Polski typu pisarzy, którzy osiągając pełnię sławy spontanicznie przejmowali jakby moralną odpowiedzialność za naród i byli powszechnie uznawani za jego reprezentantów. Uznanie Żeromskiego za jednego z nich było jednak pod pewnym względem zastanawiające, ponieważ kilka jego utworów spotkało z ostrą krytyką, a niektóre z głoszonych przez niego idei bynajmniej nie były powszechnie podzielane. A jednak śmierć Żeromskiego w r. 1925 okryła naród żałobą, a jego pogrzeb stał się manifestacją narodową. Rosyjski pisarz (D. Fiłosofow), który był w tym czasie w Warszawie, ze zdumieniem opisywał, jak tysiące i dziesiątki tysięcy ludzi godzinami czekały pod bramami Zamku Królewskiego, gdzie wystawiono zwłoki Żeromskiego. Czekali, aż przyjdzie ich kolej, aby zobaczyć po raz ostatni człowieka, dla którego mieli niemal synowskie uczucia. Tak jak Kasprowicz jest w pewnym sensie reprezentantem nowych sił narodu wywodzących się z chłopów polskich, którzy dopiero w ostatnim stuleciu uzyskali możność uczestniczenia w życiu duchowym narodu, podobnie Żeromskiego można uważać za reprezentanta dawniejszych sił — szlachty polskiej: tej klasy, która poprzednio odegrała tak ważną rolę w historii Polski i z której wywodzi się większość wybitnych ludzi okresu porozbiorowego, takich jak Kościuszko, Mickiewicz, Orzeszkowa, Sienkiewicz, Prus, Piłsudski i wielu innych. Urodził się w roku 1864 w rodzinie dzierżawcy majątku rolnego na Kielecczyźnie, wśród pokrytych lasami Gór Świętokrzyskich, których surowe piękno miało na nim wywrzeć niezapomniane do śmierci wrażenie. Rodziców stracił we wczesnej młodości. Nie mając jeszcze matury, pojechał do Warszawy, gdzie zapisał się do Wyższej Szkoły Weterynaryjnej w nadziei, że zdobędzie szybko zawód, który pozwoli mu pomóc rodzinie. Słabe zdrowie i konieczność zarobkowania uniemożliwiły mu jednak dokończenie studiów. Aby uchronić się przed skrajnym niedostatkiem, musiał przyjąć posadę guwernera w wiejskim dworze i ta praca miała mu przez dłuższy okres dawać środki utrzymania. Dostarczyła mu też różnorodnych doświadczeń i dała okazję do poznania wielu nowych okolic. Był to okres pierwszych jego, zasługujących na uwagę prób literackich. W redakcji pewnego warszawskiego tygodnika, w którym starał się zamieścić kilka swych nowel, spotkał kobietę, która niebawem miała stać się jego wielką miłością, a potem żoną. [Inaczej o okolicznościach poznania Oktawii Rodkiewiczowej pisze jej przyrodni brat Konrad Chmielewski we wspomnieniach opublikowanych w r. 1939. Por. St. Kasztelowicz i St. Eile, Stefan Żeromski. Kalendarz życia i twórczości, Kraków 1961, s. 93-94. (Przyp. red.)] Żywiła dla niego głębokie uczucie, łączyło ich powinowactwo myśli, a ponieważ była przy tym praktyczna i pełna energii, więc wywarła na jego życie ogromny wpływ. Żeromski — chory na gruźlicę, był parokrotnie bliski śmierci; ona to stalą się najdelikatniejszą, pełną oddania pielęgniarką i zdołała utrzymać go przy życiu. Usposobienie miał raczej posępne — ona, choć sama chora nerwowo, swoją pogodą podtrzymywała go na duchu. Na okres paru lat zamieszkali w Szwajcarii, gdzie Żeromski otrzymał posadę bibliotekarza w Muzeum Polskim w Raperswilu. Potem przez parę lat pracował jako bibliotekarz w Bibliotece Zamoyskich w Warszawie. Były to dni pierwszych jego sukcesów literackich. Jednak dopiero około czterdziestego roku życia przestał borykać się z trudnościami materialnymi i mógł oddać się wyłącznie pisaniu. Przez długie lata przebywał za granicą. W świecie literackim stał się teraz wybitną osobistością; ponieważ jednak znaczną część wieku dojrzałego spędził w ciszy bibliotek, a dzieciństwo wśród lasów, lubił samotność. W towarzystwie był nieśmiały. W stosunkach z ludźmi, zwłaszcza w praktycznych 47 życiowych sprawach, żona była mu zawsze wielką pomocą. Ten dwadzieścia lat trwający związek skończył się dramatycznie. W życiu Żeromskiego pojawiła się inna kobieta, pojawiło się nowe uczucie, któremu nie zdołał się oprzeć. Założył nową rodzinę, a tym samym jego życie osobiste uległo rozdwojeniu. Śmierć jedynego syna nadała temu zerwaniu jeszcze bardziej dramatyczne piętno; była to wielka tragedia późniejszych lat pisarza, który nie podźwignął się już po tej stracie, mimo uczucia dla córki z drugiego małżeństwa. 2 Nawet ten krótki szkicowy zarys życia pisarza wystarczy za dowód, że znał namiętność i cierpienie. Namiętności i cierpienia pełno też w jego dziełach. W dwóch pierwszych zbiorach nowel ogłoszonych pod jego nazwiskiem (Opowiadania 1895, Utwory powieściowe 1898) najwybitniejsze są studia ludzkiego bólu i udręki. Kobieta, której mąż znalazł się w zakładzie dla obłąkanych (Tabu); chłop, któremu odjęto obie nogi (Cokolwiek się zdarzy — niech uderza we mnie); doktor konający w męczarniach na straszną chorobę — nosaciznę, którą zaraził się od swego najbiedniejszego pacjenta (Promień); wyrobnik wiejski, nędzarz, który był zmuszony ukraść deski na trumnę dla zmarłego dziecka i został za to przestępstwo surowo ukarany (Zapomnienie): oto typowe postaci tych opowiadań. Wyczuwa się tu wpływy panującego w tym okresie naturalizmu, choć subtelnością psychologii i mistrzostwem stylu Żeromski już w tych najwcześniejszych utworach przekracza kanony tego kierunku. Głęboko wrażliwy na każde cierpienie, szczególnie mocno reagował Żeromski na to cierpienie, którego źródłem jest niesprawiedliwość społeczna. Doktor Piotr, w opowiadaniu pod tym tytułem zrywa ze swoim starym ukochanym ojcem, dowiedziawszy się, że środki na jego wykształcenie zdobywał on obniżając co roku płace robotników w zarządzanym przedsiębiorstwie. Doktor Piotr porzuca rodzinny dom, postanawia z zapamiętaniem oddać się pracy; chce żyć w ubóstwie, aby zwrócić robotnikom zagrabione im pieniądze. Bohater Promienia, zamieszkawszy w małym prowincjonalnym miasteczku, zostaje napadnięty przez jakiegoś włóczęgę; ta przykra historia nie budzi w nim jednak oburzenia; przeciwnie — rodzi poczucie odpowiedzialności za stosunki społeczne, które dopuszczają możliwość takiego życia jak życie włóczęgi. Bohaterka noweli Siłaczka, młoda nauczycielka, która pracuje wśród biedoty wiejskiej, umiera z wyczerpania i pracy ponad siły, ale jak żołnierz zostaje na swoim posterunku, ponieważ nie ma jej kto zastąpić. Cały kunszt wczesnej twórczości Żeromskiego, wszystkie jej charakterystyczne motywy znalazły swój najpełniejszy wyraz w powieści Ludzie bezdomni (1900). Bohaterem jej jest również lekarz — syn biednego warszawskiego szewca. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i własnym uporczywym wysiłkom zdobywa wykształcenie, a nawet dla uzupełnienia studiów spędza parę lat w Paryżu. Po powrocie do kraju umysł jego opanowuje bez reszty idea poprawienia warunków życia najuboższych warstw ludności. Rozpoczyna działalność społeczną w środowisku kolegów lekarzy, wysuwa propozycje wprowadzenia bardziej humanitarnego regulaminu pracy w fabrykach, reorganizuje sanatorium, usiłuje zapewnić zdrowsze warunki pracy hutnikom i górnikom. Wszędzie staje mu na przeszkodzie chciwość lub zimna obojętność ludzi, od których pomocy uzależnione jest powodzenie jego zamierzeń. Na wszystkich polach działalność jego kończy się porażką. Ale im mocniej uświadamia sobie, jak trudne stoi przed nim zadanie, tym głębiej jest przekonany, że musi prowadzić je dalej. Poczucie tak pojętego obowiązku każe mu wyrzec się szczęścia osobistego — zrywa więc z ukochaną narzeczoną. Nie ma prawa być szczęśliwy, gdy jego bliźni żyją w odrażającej nędzy; boi się, że dom, choćby był to dom najskromniejszy, odwracając go od świętego obowiązku, nieuniknionym biegiem rzeczy obudzi w nim egoizm. Musi być sam. Następuje rzeczywiście rozstanie. A Żeromski potrafi ukazać prawdę tej ofiary! Już w nowelach objawił się jako poeta miłości (Tabu, Promień, Oko za oko). W Ludziach bezdomnych ten jego talent osiąga punkt szczytowy. Niektóre z rozmyślań doktora Judyma oraz fragmenty dziennika jego narzeczonej należą do najbardziej płomiennych stronic, jakie kiedykolwiek zostały po polsku napisane. Dzięki Ludziom bezdomnym Żeromski po raz pierwszy dał się poznać szerokiej publiczności. Lecz twórczość jego do roku 1900 nie ogranicza się do tej powieści i dwóch tomów opowiadań, aczkolwiek one tylko zostały podpisane jego nazwiskiem. W pewnych kręgach czytelników były ponadto znane dwa tomy wydane w Galicji pod nazwiskiem Maurycego Zycha, w Warszawie 48 nieosiągalne. Ludzie bliscy pisarzowi wiedzieli, że ów Zych to nie kto inny, jak sam Żeromski. Pseudonim był konieczny ze względu na to, że Żeromski żył w kraju podlegającym władzom rosyjskim, gdzie tego rodzaju literatura była zakazana. Obie książki dowodzą, że Żeromski w równym stopniu był wrażliwy na nieszczęścia narodu co na zło społeczne. Pierwsza z nich nosi tytuł przejęty z pieśni ludowej: Rozdzióbią nas kruki, wrony... (1895). Jest to zbiór opowiadań przedstawiających życie polskie po klęsce powstania 1863 roku. Wisi nad nimi atmosfera klęski. Największe wrażenie pozostawia opowiadanie, którego bohaterem jest młody Polak odbywający służbę wojskową w armii rosyjskiej. Podejrzliwość, jaką wyczuwa w swoich rodakach, jest dla niego najcięższym przeżyciem. Pogrążony w bolesnej zadumie, napotyka na swej drodze grób powstańców poległych w ostatniej potyczce kampanii kościuszkowskiej. Nagle uświadamia sobie, że w całym jego otoczeniu jedynie ta mogiła może mówić otwarcie o przeszłości. Wydaje mu się, że dobiega go z niej jakiś głos, jakieś wołanie. — Wszystkie te opowiadania przenika głęboki pesymizm. Sienkiewicz twierdził, że pisze „dla pokrzepienia serc”. Żeromski pisał, że trzeba rozrywać rany, „żeby się nie zabliźniły błoną podłości”. Hasłu temu pozostał wierny. Szczęśliwe zakończenie jest w jego utworach czymś niezmiernie rzadkim. A przecież w pierwszej jego, wydanej pod pseudonimem, powieści, mimo pesymistycznie brzmiącego tytułu: Syzyfowe prace (1898), nic brak nuty pogodnej. Jest to powieść o szkole — interesujący polski odpowiednik Nicholasa Nickleby. Żeromski opisuje własne lata szkolne. Nauczanie odbywa się wyłącznie po rosyjsku. Mówienie po polsku jest zabronione i karane. Nauczyciele Polacy to ludzie albo zdemoralizowani, albo sterroryzowani przez zwierzchników, Rosjanie zaś brutalni lub szatańsko przebiegli. Nawet piękno literatury rosyjskiej służy temu, by uśpić patriotyzm chłopców. Powieść odsłania przerażające perspektywy, ale jest w niej i humor; humor walki tego, co młode i słabe, przeciw temu, co stare i silne, humor świadomej siebie, kipiącej żywotności, która niejednokrotnie odnosi triumf nad bezwzględnym systemem ucisku. Książka obfituje w sytuacje nacechowane mistrzowską, pełną dramatyzmu ironią, jak np. opis rosyjskiej inspekcji w wiejskiej szkółce. Nauczyciel jest Polakiem, a wynik inspekcji nie wróży mu nic dobrego. Uczniowie nie umieją czytać po rosyjsku. Biedny człowiek szuka więc pociechy w kieliszku. Ale inspektor Rosjanin zjawia się po raz drugi: ludzie ze wsi oskarżyli nauczyciela, że przemęcza dzieci nauką rosyjskiego hymnu. Ta skarga wpływa, oczywiście, na zmianę decyzji inspektora: wraca do szkoły, chwali i obiecuje nagrodę biednemu, pijanemu już zupełnie nauczycielowi. Książkę cechuje umiar i subtelność, a także dobra konstrukcja. Jej wartość artystyczna dorównuje dokumentarnej. Żeromski interesował się nie tylko niedawną przeszłością swego kraju. Już wśród pierwszych nowel napotykamy opowiadanie z czasów napoleońskich O żołnierzu tułaczu. Tej samej epoki dotyczy najbardziej ambitne dzieło pisarza: trzytomowa powieść Popioły (1904). Jest to epos, szeroko ujęty obraz całego życia narodu w czasach napoleońskich, odzwierciedlenie zarówno codziennych wydarzeń, jak i gorączkowych przeżyć wojennych. Miejsce Popiołów w twórczości Żeromskiego odpowiada mniej więcej miejscu Wojny i pokoju w twórczości Tołstoja. Widzimy tedy wieś i miasto, szlachtę i chłopów, cywilów i żołnierzy, ludzi przeciętnych i wybitnych, zwykłe postępki i wyjątkowe czyny. Żywy, ostro zarysowany obraz przeszłości został tu nakreślony w całym bogactwie barw. Sceneria zmienia się ustawicznie. Z dzikich puszcz Sandomierszczyzny, których ciszę zakłócają tylko myśliwi i zwierzyna, przenosimy się do szkoły konwiktowej i na akademię krakowską; poznajemy świetne siedziby arystokracji i skromne dworki ubogiej szlachty, dalekie od gwaru światowego życia. Widzimy stolicę, jej wytworne salony i loże masońskie; z kolei ukazują się pola bitew i obozowiska, w których najlepsi synowie narodu rozmyślają nie tylko o strategicznych planach poszczególnych potyczek, ale i o tajemniczym splocie wszystkich wydarzeń, o ich historycznym, a nawet metafizycznym sensie. Działania wojenne odmalowane są w całej chwale, ale także ukazane jest całe ich okrucieństwo. Jeden ze szczególnie znamiennych epizodów powieści to zdobycie Saragossy: okropne sceny walk ulicznych natarcie na szpital obłąkanych i na żeński klasztor. Akcja wybiega więc daleko poza granice Polski: prowadzi nas do Hiszpanii, do Włoch, nawet na San Domingo, wszędzie gdzie zawiodły Polaków nadzieje lub klęski narodu czy też ich zaufanie do wielkiego wodza. Popioły ukazują w pełnym blasku zarówno heroizm epoki, jak i piękno niektórych starych obyczajów; ale nie skrywają jej ciemnych stron i zła odziedziczonego po ubiegłych stuleciach. Chłop, który mężnie odbył kilka kampanii wojennych, musi zostać ukarany za złamanie 49 feudalnego prawa. Łączą się wątki życia osobistego i społecznego. Obrazy bitew i sceny zbiorowe przeplatają się ze scenami miłosnymi, to znów wspaniałymi opisami natury. W Popiołach nie ma głównego bohatera. Akcja w przeważającej części wiąże się z osobami trzech młodych ludzi. Jeden z nich, Rafał Olbromski, jest wcieleniem pierwotnych, gwałtownych, w pewnym sensie egoistycznych instynktów; to jednostka o potężnych namiętnościach, obca skłonnościom do refleksji. Krzysztof Cedro, jego przyjaciel, jest zupełnie innym typem: to postać o wielkiej delikatności i prawdziwej dobroci, o głębokim poczuciu obowiązku, jakkolwiek tragiczne wydawałyby mu się jego konsekwencje. Trzeci z nich, książę Gintułt, jest człowiekiem o usposobieniu spekulatywnym. Czuje i działa tak jak jego współcześni, ale zarazem usiłuje dociec pierwszej przyczyny zjawisk. W młodości entuzjasta rewolucji, przeżywa rozczarowanie do swych ideałów; próbuje żyć jak hedonista, ciesząc się przemijającą chwilą, ale to mu nie wystarcza; zwraca się więc do mistycznych spekulacji. Ale nie są to jedyne dramatis personae Popiołów. Spotykamy tu bardzo różnorodne typy temperamentu narodowego i bardzo różne postawy wobec życia. Wiele pomniejszych postaci, aczkolwiek dobrze zarysowanych, gubi się jednak w tym ogromnym dziele. Jeśli chodzi o język, powieść (podobnie jak większość późniejszych utworów Żeromskiego) przedstawia rzadkie połączenie dwóch stylów: realistycznego i lirycznego. Partie odzwierciedlające wypadki zewnętrzne przeplątają się z wybuchami czystej, przesyconej uczuciem poezji, a skojarzenie tych dwóch środków wyrazu rzadko prowadzi do zgrzytu. Szukając w historii źródła pomysłów pisarskich, Żeromski sięgnął do jeszcze dalszej przeszłości. Po Popiołach pojawiła się Powieść o Udałym Walgierzu (1905), oparta na opowiadaniu ze średniowiecznej kroniki. Narracja przytłoczona tu została ciężarem ozdobnego stylu. Postać centralna, która poprzez wielkie osobiste cierpienia osiąga zrozumienie ogólniejszych problemów życia, jest nazbyt sztuczna, nadmiernie konceptualna. Duma o Hetmanie (1908), która ukazuje się w dwa lata później, jest utworem dużej miary. Najistotniejszą jej część tworzy seria wizyj wywołanych z przeszłości; postaci ich dają świadectwo na sądzie, przed którym staje historia Polski i polski charakter narodowy. Jeśli chodzi o formę artystyczną, jest to mozaika wielu scen i różnorodnych środków wyrazu, takich jak zwykły dialog, proza rytmiczna, wiersz w rodzaju ruskich bylin itd. Wszystko to wykonane z precyzją mistrza-złotnika, jednakże całość jest za ogromna, abyśmy byli w stanie rozsmakować się w tej bogatej sztuce zdobniczej. Pierwsza i trzecia część są jednakowoż doskonałe i ukazują szczyty pisarskich możliwości Żeromskiego; są to dwa rapsody o wojnie, jaką w XVII wieku Polska toczyła w obronie swych granic z Turkami, i o bohaterskiej śmierci hetmana Żółkiewskiego pod Cecorą. W tych dwóch częściach sagi nie ma owego nadmiaru zdobnictwa: język ich pełen jest siły i prostoty, jakby wykuty w kamieniu. Następny historyczny utwór Żeromskiego, dramat o Sułkowskim (1910) jest dziełem raczej chybionym: pełno w nim patetycznych dialogów, brak zaś dramatycznego działania. Natomiast powieść pt. Wierna rzeka (1912) to najlepiej skonstruowany literacki utwór Żeromskiego. Ta „klechda” oparta jest na wspomnieniach z czasów powstania 1863 roku zachowanych w rodzinie samego Żeromskiego. Są to proste dzieje rannego powstańca i kochającej kobiety. Po klęsce powstania „buntownik” znajduje schronienie w małym wiejskim dworku. Rosyjskie patrole przeszukują skrupulatnie okolicę. Ukrywanie ściganego żołnierza i opieka nad nim jest aktem prawdziwego męstwa, a dla młodej dziewczyny ma przejmujący posmak romantyzmu. W tych warunkach między dwojgiem młodych rodzi się uczucie, które rozwija się w jedną z najbardziej urzekających historii miłosnych, jakie spotykamy w twórczości Żeromskiego. Kończy się ona, jak większość z nich, klęską. Okazuje się, że odwaga na polu bitwy to nie to samo, co odwaga w życiu osobistym. Kochanków dzielą różnice społeczne i obyczajowe: mężczyzna jest arystokratą, dziewczyna pochodzi z drobnej szlachty. Kiedy romantyczne okoliczności, jakie towarzyszyły początkowi romansu, minęły i zatarły się w pamięci, mocniej wystąpiły owe różnice. Kochanek porzuca biedną Salomeę. Rodzina jego jest zaś na tyle pozbawiona taktu, że ofiarowuje jej materialną pomoc. Salomea rzuca otrzymane pieniądze do rzeki — do wiernej rzeki, która na całym świecie wydaje jej się jedyną przyjazną istotą, powieść jest dalszym etapem rozwoju sztuki pisarskiej Żeromskiego: realistyczny i liryczny styl stapiają się tu w jedno, tworząc jakości nowe, zdolne wyrażać nastroje i ludzkie namiętności. Ów styl osiąga swój szczyt we fragmencie zatytułowanym Wszystko i nic (1914). Jest to rozdział z projektowanej całości, która miała stanowić dalszy ciąg Popiołów, a z której później Żeromski 50 zrezygnował. Opowiadanie odznacza się skrajną prostotą. Mowa w nim o zamieci śnieżnej, o spotkaniu dwóch przyjaciół i o wyjeździe dziecka z rodzinnego domu; ale epoka i sceneria rysują się w całym bogactwie barw. „Jeżeli — pisze krytyk Antoni Potocki — istnieje władza magiczna dostatecznie potężna, aby zakląć w jednej kropli wody [...] tajemnice całego oceanu [...] — to właśnie ta władza magiczna powołała do życia fragment Wszystko i nic [...]. Rzadko dane jest pisarzowi wcielić z taką siłą rasę w jednej rodzinie, epokę w jednym dniu, kraj w jednym krajobrazie.” Choć przez wiele lat przeszłość z taką siłą zaprzątała jego umysł, Żeromski nie przestawał ani na chwilę żyć życiem swojej epoki. Skłaniając się od czasu pobytu w Szwajcarii do socjalizmu, podzielał nadzieje, jakie polscy socjaliści pokładali w rosyjskim ruchu rewolucyjnym 1905 roku, zaś upadek tych nadziei znalazł wyraz w wydanym pod pseudonimem nowym utworze pt. Róża (1909). W dialogach i scenach zbiorowych autor pokazał różne typy i grupy społeczne. Są tu prości, nieoświeceni robotnicy i aż nadto oświeceni szpiedzy; są męczennicy i zdrajcy, entuzjaści i sceptycy; jest odłam społeczeństwa, który w ogóle nie chce myśleć, i są ludzie, którzy dla własnej korzyści z szatańską przewrotnością sieją zamęt ideowy. Charakterystyczne dla entuzjazmu Żeromskiego wobec wiedzy ścisłej jest nieco naiwne zakończenie, które wiąże nadzieje narodu z postępem techniki. Atmosfera utworu jest dziwna: na pół realna, na pół alegoryczna. Całość chaotyczna, pełna zamętu — wierne odbicie swojego czasu. Główna wartość literacka utworu to jego liryczne intermezza, które wyodrębniają akty dramatu. Wcześniejszy nieco utwór Żeromskiego, powieść Dzieje grzechu (1908), powstał, jak się zdaje, również pod wpływem ówczesnej atmosfery ogólnego rozczarowania. Dostrzec to można nie tylko w obrazie życia w którym ważną rolę odgrywają bandyci (jak było w istocie po nieudanej rewolucji 1905 roku), ale przede wszystkim w ogólnym rozwoju akcji i jej punkcie kulminacyjnym. Główne postaci książki nie są nawet wcale w jakiś szczególny sposób powiązane z naporem wydarzeń bieżącej chwili. Nie potrafimy wytłumaczyć ich przestępstw warunkami społecznymi, zdają się one wynikać z ogólnego porządku świata. Bohater powieści, naukowiec o subtelnej umysłowości, cytujący w rozmowach Platona i Szekspira, zostaje złodziejem i — co może jeszcze dziwniejsze — napisawszy serię listów miłosnych, arcydzieł w swoim rodzaju, porzuca ukochaną kobietę i zapomina o niej. Ona — dziewczyna o czystym i dobrym sercu, gdy ją poznajemy na początku książki — zostaje morderczynią, prostytutką i roztacza dokoła siebie destrukcyjny wpływ. I tak na przykład pewien stary filantrop, opanowany namiętnością do niej, przekreśla i niszczy szlachetne dzieło swego życia. Niełatwo ocenić tę powieść. Akcji brak logiki i psychologicznej prawdy. Nieco sztuczny styl nie najlepiej przystaje do bolesnego realizmu tematu. Jednakowoż wiernie oddaje ówczesną postawę pisarza: postawę, którą słusznie nazwano manichejską. Taka bowiem jest jedyna konkluzja, jaką można wyciągnąć z książki: zło jest wieczne i niezwyciężone, a piękno i szlachetne uczucia stają się narzędziami w jego ręku. Podobne myśli wyrażał Żeromski już wcześniej, w sposób nawet bardziej bezpośredni: w przypowieści pt. Aryman mści się (1904). Ten chorobliwy stan ducha nie trwał długo. Następna powieść, Uroda życia (1912), jest dobrą nowiną, głoszącą nadzieję wbrew nadziei. Jest to historia odrodzenia się polskości w duszy zrusyfikowanego młodego oficera. Przebywając w Polsce ze swoim garnizonem przeżywa wstrząs pod wpływem rodzinnych tradycji i wzmocniony ich siłą moralną zrywa z przeszłością. Od tej chwili wszystkie jego wysiłki będą zmierzać do tego, by służyć sprawie narodu. Marzy więc o realizacji wielkich pomysłów, twórczych dzieł, a w planach tych pomagają mu przyjaciele, którzy podobnie jak on sam wyrzekają się wszelkich osobistych pragnień. Ich niezłomna wola drwi ze wszelkich przeszkód. Zostają aresztowani; w oczekiwaniu na rozprawę ogarnia ich pewnego dnia szaleńczy śmiech na myśl, że spodziewano się zastraszyć ich więzieniem. Ta scena daje pojęcie o nastroju powieści. Jako całość jest to znowu utwór źle skonstruowany. Żeromski skupił swój wysiłek twórczy na pierwszym tomie, który jest historią duchowego odrodzenia młodego Rozłuckiego i jego miłości skazanej na tragiczny koniec; natomiast drugi tom jest chaotyczny i obok stron o wielkim ładunku lirycznym, tchnących przejmującym realizmem, nie brak w nim zbędnych dygresji i ubocznych wątków. Niewiele lepsza konstrukcja cechuje trylogię powieściową pod charakterystycznym tytułem Walka z szatanem (1916—1919). Jej bohater to znów typ entuzjasty, znany nam już z Urody życia i Ludzi bezdomnych, ale mniej tragiczny i bardziej ludzki. Marząc o pomyślności dla rodaków dąży do władzy, a jako człowiek nowoczesny władzę chce zdobyć dzięki pieniądzom. Nadaje to powieści posmak balzakowski. Zarówno finansowe przedsięwzięcia, jak społeczna działalność rozwijają się 51 pomyślnie, ale bohater ginie z rąk fanatyków-socjalistów, którzy nie rozumieją jego celów. Przerwane śmiercią prace prowadzi dalej żona, a potem teść, którego ten wstrząs zwraca ku ideałom zmarłego. Wyrażony w tytule satanizm przejawia się zarówno w demonicznym uroku i słabości kobiety, jak i w okropnościach wojny oraz w postaci bezlitosnego zbrodniarza, któremu wojna otwiera szerokie pole działania. Przeciwstawiona mu jest grupka tych, których hasłem jest zdanie ze św. Tomasza z Akwinu, parokrotnie powtórzone w trylogii: Caritas non est aliąuid creatum in anima sed est ipse Deus. W Walce z szatanem, podobnie jak w Urodzie życia, nie brak wspaniałych stronic; jako całość jednakże trylogia zdaje się świadczyć o pewnym wyczerpaniu twórczym autora. 3 Ale z chwilą odzyskania niepodległości Żeromski rozpoczyna jak gdyby nowy okres życia. Już w poemacie prozą Sen o szpadzie (wydanym w 1905 roku) zdawał się przewidywać to wielkie historyczne wydarzenie, a pisząc w dwa lata po wybuchu wojny odpowiednik tego utworu: Sen o chlebie (1916) troską swą i uczuciem zdaje się ogarniać całe społeczeństwo. Począwszy od roku 1918 rozwija ożywioną działalność zarówno artystyczną, jak publicystyczną. Poczesne miejsce zajmuje tu pełna uroku broszura, na poły dydaktyczna, na poły liryczna, Wisła (1918). Jest to pochwała tej polskiej rzeki i jej brzegów, seria wspomnień z przeszłości i hymn nadziei na przyszłość. Żeromski nawet o takich rzeczach, jak węgiel, sól i nafta, potrafił mówić w sposób sugestywny i prawdziwie poetycki. Podobny charakter mają dwie jego książki o Pomorzu: Wiatr od morza (1922) i Międzymorze (1923). Żeromski był w szczególny sposób związany uczuciowo z polskim wybrzeżem, o którym pisał już w Urodzie życia. W obu tych późniejszych utworach sławił jego piękno, opisywał je z nadmierną może nawet dokładnością, wywoływał przeszłość, w całej jej chwale i nędzy, pokazywał ludzi, opowiadał legendy. Jest to panorama, obejmująca obrazy historyczne: od apostolskiej wyprawy św. Wojciecha i jego męczeństwa aż po założenie nowego portu polskiego w Gdyni; to przepojona grozą, to znów miłością. Wiatr od morza kończy się jednak przeświadczeniem, że między Polakami a Niemcami nastanie pokój. Jest to tym bardziej znamienne, że Szatan w postaci, jaką mu nadały pomorskie baśnie, do końca książki nie schodzi ze sceny. Nigdy niezadowolony z tego, co osiągnął, nigdy nie ustający w trudzie, pisarz kieruje się teraz ku tej dziedzinie twórczości, która najmniej bodaj odpowiadała jego uzdolnieniom. Konstrukcja jego utworów była zawsze ich najsłabszą stroną. Mimo to Żeromski zaczyna teraz pisać dramaty. Jest w tym coś wzruszającego: pisarz stojący u szczytu sławy i popularności staje się po raz wtóry debiutantem. Próbuje pokazać ów moralny zamęt, jaki zapanował po wojnie, i rzucić nowe światło na nurtujący go nieustannie problem Dobra splatającego się ustawicznie ze Złem. Dwa razy spotkała go porażka. Ponad śnieg bielszym się stanę (1920) i Biała rękawiczka (1921) to dramaty pełne nieprawdopodobieństw, o mglistym i niekonsekwentnym rysunku postaci. Nie zniechęcony krytyką, tworzy dzieło bardziej jednolite: Turoń (1923), osnute na tle jednego z najstraszliwszych epizodów historii Polski: sprowokowanej przez austriackich agentów rzezi szlachty galicyjskiej w 1846 roku. Prawdziwą niespodzianką dla widowni stała się jednak ostatnia próba, a zarazem pierwszy prawdziwy sukces Żeromskiego w dziedzinie dramatu — komedia pod tytułem zapożyczonym z ludowej piosenki: Uciekła mi przepióreczka... (1924). Jest to sztuka doskonale zbudowana i dojrzała technicznie; postaci są jasno zarysowane, a napięcie dramatyczne rośnie aż do ostatniej sceny. Co więcej, powiązana jest z żywotnymi problemami współczesnego życia i stanowi nowe rozwinięcie zasadniczych w twórczości Żeromskiego zagadnień: wzajemnego stosunku Dobra i Zła, Szczęścia i Cierpienia. Jej bohater, Przełęcki, jest młodym naukowcem, oddanym pracy społecznej. Będąc sam entuzjastą zbiera dokoła siebie podobnych entuzjastów. Podjętą pracę traktują wszyscy jako pewnego rodzaju misję. Jest jednak między nimi zamężna kobieta, która kocha Przełęckiego. I on ją kocha. Jest to miłość głęboka, namiętna, zniewalająca, lecz jeśli jej ulegną, dzieło tak drogie Przełęckiemu zburzy skandal, a ktoś trzeci będzie cierpiał. Wiedząc, że idzie o istotne wartości moralne, Przełęcki ucieka się do heroicznej bufonady: poniża się w oczach kobiety i w oczach przyjaciół. Jest to hazard: czy odrzucą jego samego, czy ideę, z którą ich związał? Dla Przełęckiego to hazard tragiczny, ale w tej walce przeciw sobie samemu odnosi zwycięstwo. Skazany jest na życie w cieniu i samotności, traci to, co mu najdroższe, ale czuje się — i słusznie — zwycięzcą. A jednak nawet teraz optymizm Żeromskiego nie był trwały. Zasadą jego było ostrzegać ludzi 52 i budzić w nich sumienie. Tak więc w swej ostatniej powieści, Przedwiośniu, napisanej w wieku lat 60 (1924), mówi o nowych troskach, nowych niebezpieczeństwach. Bohaterem książki jest młody człowiek wychowany w sowieckiej Rosji. Przeszedł najgorsze okropności rewolucji, ale mimo tego wszystkiego, co osobiście przecierpiał, przesiąknął jej ideami. Walczy w nim opór przeciw rewolucji i uznanie jej słuszności. W roku 1920 zaciąga się ochotniczo do wojska polskiego; fanatycznym wywodom, z jakimi spotyka się w gronie młodych komunistów, przeciwstawia argumenty patriotyzmu. Ale znalazłszy się wśród przedstawicieli klas posiadających, piętnuje ich egoizm i okrucieństwo, mówi jak komunista. Powieść kończy się sceną komunistycznej demonstracji, w której bohater bierze udział. Czeka go zatem areszt. Żeromski zamierzał w następnej powieści opisać dalsze jego losy, ale śmierć udaremniła te zamiary. Ostatnim jego utworem jest krótki poemat prozą Puszcza jodłowa (1925), sławiący rodzinne góry pisarza i związane z nimi wspomnienia. 4 Szczególne znaczenie Żeromskiego w Polsce jest wynikiem ścisłego jego związku z życiem narodu oraz właściwej mu umiejętności łączenia nowych tendencji z dawnymi tradycjami. Pod wieloma względami jest on spadkobiercą romantyków, z innych względów — dziewiętnastowiecznych pozytywistów; jego język czerpał zarówno z dawnej polszczyzny, jak i z różnych dialektów Polski współczesnej. I nie było w kraju wydarzenia czy prądu umysłowego, którego by nie zauważył, nie przeżył, na który by nie zareagował. Jednocześnie równie mocno był powiązany z wieloma ogólnymi prądami swojej epoki, a niektórym z nich dał trwały wyraz. Talent swój przejawiał najpełniej jako poeta uczuć. Ich zawiłości, powiązania i sprzeczności, ich niebezpieczeństwa, rodzące się z nich półświadome marzenia — to ulubione w jego sztuce dziedziny. Żeromski stworzył własny styl. w którym z poetycka sugestywnością wyrażał te stany duszy. Pióro jego było najbardziej niezawodne, gdy malował namiętności serca. Był wielkim poetą miłości. Z przejmującą ostrością umiał dać wyraz zarówno uniesieniu, jak rozpaczy miłosnej, porywom wzniosłym, jak i zmysłowym. A jakaż różnorodność typów kochających kobiet spotykamy na kartach jego książek: od delikatnej tęskniącej Joasi z Ludzi bezdomnych do drwiącej, nieuchwytnej Xeni z Walki z szatanem. Żeromski był naprawdę twórcą kobiecych postaci. Nie tak pewną ręką kreślił postacie mężczyzn. Naprawdę żywe ich sylwetki znajdziemy wśród jego czarnych charakterów lub wśród postaci drugoplanowych. Główni bohaterowie są pod wieloma względami zbyt mało zróżnicowani, a niektórzy z nich są po prostu mediami autora. W gruncie rzeczy był bowiem Żeromski bardziej lirykiem niż powieściopisarzem. Najdoskonalszy wyraz artystyczny osiągnął w poematach prozą, takich jak Wisła lub Puszcza jodłowa. Jednocześnie była to jednak natura nazbyt bogata, by mogła ograniczyć się do tej jednej formy. Poza tym należy zdać sobie sprawę z tego, że powieść była w tym okresie najpopularniejszą formą literacką. Każdy, kto chciał być powszechnie czytany, wywierać wpływ na całe społeczeństwo, musiał praktycznie biorąc posługiwać się formą powieści. Mimo to przez całą twórczość Żeromskiego przepływa podziemny nurt liryzmu i on to tłumaczy częste powracanie pewnych motywów. Jednym z najbardziej godnych uwagi upodobań artystycznych Żeromskiego było dobitne uwydatnianie związków człowieka z otaczającą go przyrodą. Jego utwory są nie tylko pełne świetnych opisów; natura jest dla niego, podobnie jak dla jego bohaterów, „zwierciadłem duszy czującej”. Borowicz w Syzyfowych pracach lubi drzewa, tak jakby stanowiły one część jego własnej duszy. Pogrążona w rozpaczy bohaterka noweli Tabu odnajduje głęboką irracjonalną pociechę słuchając świergotu małego ptaszka. A podobnie jest z wielu innymi bohaterami utworów Żeromskiego. Prawie wszyscy są obserwatorami i miłośnikami przyrody: niektórzy z nich potrafią nawet rozróżniać indywidualne kształty poszczególnych drzew lub odmienne głosy wiatru szumiącego inaczej w różnych krzakach. Ta wrażliwość zaostrza się w nich z chwilą, gdy dochodzą do głosu uczucia. Jest to jak gdyby przygotowanie czytelnika do ukazania stanów duszy bliższych przeżyciom muzycznym niż poznaniu intelektualnemu. Typowym przykładem jest tu romans Rafała i Heleny w drugiej części Popiołów (w rozdziale zatytułowanym „Góry, doliny”): opis uczuć kochanków jest tu nierozerwalnie stopiony z obrazem tatrzańskiej polany. 53 A jednak Żeromski daleki był od tego, aby obdarzać swoich bohaterów wyłącznie wzniosłymi skłonnościami. Przeciwnie, w mistrzowski sposób potrafił ukazywać złożoność ludzkiej natury. Dlatego właśnie już w młodości poczuł szczególne upodobanie do Szekspirowskiego Troilusa i Kresydy. „...To dzieło nieśmiertelne” — pisał (w liście do narzeczonej z 28 maja 1892 r.) — „gdzie są błyskawice poezji w brutalnej formie. Trzeba było odwagi Szekspira, aby Iliadę Homera, aby posągowych, namaszczonych bohaterów, skuzynowanych z bogami Olimpu, pościągać z piedestałów i wyrzeźbić z tych samych imion rylcem szalonym — ludzi namiętnych, prawdziwych, powyrywać z nich dusze i oświetlić zorzą wiecznej a całkiem nowej jasności. [...] Jest to jeden z utworów przyrody, na pozór bezmyślny, bezkształtny, stanowiący stek strasznych obrazów, słów dzikich, nielogicznych zestawień — zupełnie jak łańcuch wirchów tatrzańskich. Ale kto na niego patrzy — znajduje nieskończoną piękność, straszliwą prawdę i wieczną poezją...” Bohaterowie samego Żeromskiego mają, zgodnie z tym, również złożone natury. Rafał Olbromski jest szczerze przywiązany do swego brata, ale po jego śmierci przychodzi taka chwila, w której chciwość góruje w nim nad wszystkimi innymi uczuciami. — Teraz to wszystko będzie moje — myśli, spoglądając na rzeczy zmarłego. Miłość wypełnia bez reszty duszę Salomei, bohaterki Wiernej rzeki, ale gdy kochanek odjechał i skończyła się ich romantyczna i dramatyczna historia, pierwszym uczuciem, jakiego doznaje, jest ulga. Dusza i ciało w postaciach Żeromskiego zawsze stanowią jedną całość. Doznania cielesne opisuje on z równą wnikliwością, co stany duchowe. Współzależność tych dwóch światów była przedmiotem nieustannego zainteresowania pisarza, a czasem stawała sie jego obsesją. Aby wyrazić ich ścisłe, a nawet tajemnicze związki, stworzył niezliczoną ilość zaskakujących metafor. Bardzo znamienna jest ta, która mówi o fizycznym rozrastaniu się duszy. Podobnie jak jego postacie, tak i cały świat Żeromskiego jest pełen sprzeczności. Pożąda piękna i radości, zarazem jednak przejmująco, jak nikt chyba inny, odczuwa odrażające, „trądowi podobne” zmazy życia. Walcząc zapamiętale z ich ohydą, niekiedy zapomina o sztuce i pisze jak publicysta. W późniejszych latach życia buntował się przeciw tej tyranii współczucia i przeciwstawiał jej upragnioną bezpośrednią rozkosz, jaką daje uroda życia. Często jednak okazywało się, że nawet uroda życia wyrasta ze zła i gwałtu. Jakże symptomatyczny jest w tym względzie opis lasu w Wietrze od morza: każdy element świetności jest tu uzależniony od śmierci lub cierpienia jakiejś żywej istoty. Pogodzenie wszystkich tych bolesnych sprzeczności w ostatecznej harmonii nie przychodziło Żeromskiemu łatwo. Sprzeczności te nękały go nieustannie i każde słowo nadziei, jakie wypowiadał, było ciężko okupione ofiarą i wyrzeczeniem. W jego świecie sprzeczności z zasady dominują. Dramatyczność świata Żeromskiego jest widoczna w charakterze wątków fabularnych; są one często dziwaczne, okrutne, surowe; niekiedy przekraczają granice prawdopodobieństwa, choć z pewnością Żeromski nie dorównuje w tym względzie Tomaszowi Hardy'emu. Wewnętrzny pokój ducha — jeżeli w ogóle w odniesieniu do Żeromskiego można o tym mówić — płynie tylko z atmosfery religijności, nieokreślonej, co prawda, która unosi się nad większością jego dzieł. Ona daje poczucie łaski zdolnej wszystko uprościć, wszystko oczyścić. Większości bohaterów Żeromskiego nieobce są religijne uniesienia, a ostatnie jego zapiski, jakie się zachowały, pochodzą z książki dotyczącej problemu nieśmiertelności duszy. Trzeba przyznać, że twórczość Żeromskiego jest nierówna. Na ogół biorąc nie był on sprawnym architektem utworu literackiego. Tylko w nowelach, Syzyfowych pracach, Wiernej rzece i Przepióreczce można odnaleźć konstrukcję w klasycznym rozumieniu tego słowa. Ale niezależnie od wszelkich zastrzeżeń, jakie mogłyby w nas budzić jego umiejętności konstrukcyjne, trzeba stwierdzić, że jako artysta słowa Żeromski był zawsze twórczy i przykuwał uwagę czytelnika. Jego styl, w partiach lirycznych płomienny i pulsujący uczuciem, potrafi także być bardzo rzeczowy i pełen świetnego humoru. Dzięki niemu Żeromski tworzył głęboko dramatyczne sceny i zaskakujące obrazy. Skrajnie indywidualne środki wyrazu niosły ze sobą niekiedy niebezpieczeństwo manieryzmu, o którym w pewnych wypadkach istotnie można mówić. Ale on sam, czujny, szukał nieustannie nowych dróg. 54 Roman Dmowski W końcu r. 1926 prof. Chrzanowski listowym pośrednictwem ułatwił mi rozmowę z Romanem Dmowskim, od którego miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś o czasach, kiedy go z Żeromskim łączyły bliższe stosunki. Ustaliwszy telefonicznie godzinę wizyty wybrałem się do niego dn. 29 grudnia 1926 roku. Mieszkał Dmowski wtedy w Warszawie u pp. Niklewiczów na Marszałkowskiej 21. Zastałem u niego jakiegoś dziennikarza, który z nim właśnie kończył „wywiad”. Nie była to jednak rozmowa. Dmowski siedział przy biurku i pisał, odpowiadając na przedłożone mu — także na piśmie — pytania. (Powiedział mi potem, że innych wywiadów do druku nie udziela.) Po wyjściu dziennikarza wystąpiłem z kolei ze swoimi pytaniami, które już nie były sformułowane pisemnie. Dmowski był rozmówcą doskonałym. Mówił ogromnie płynnie, z ożywieniem, wyrażającym się i w głosie, i w oczach. Myśli swoje formułował z wielką jasnością; ale w tej jasności uderzała jakaś sztywność, jakaś skłonność do schematyzacji, i to w bardzo nawet (w pewnym zakresie spraw) grubych kratkach. Jedna kratka to były wpływy organizacji tajnych, na które schodził z rodzajem manii. Druga — to przeciwstawność: Wschód — Zachód. Organizacje tajne — mówił — były ogromnym czynnikiem życia politycznego, z którego dzisiejsi historycy przeważnie wcale solne sprawy nie zdają. Cała historia Polski jest à récrire od połowy XVIII wieku począwszy, przy wzięciu za punkt wyjścia oddziaływań tych organizacji. Jerzy Kurnatowski z Francji miał przywieźć (1904?) misję utworzenia loży masońskiej; należał do niej Rafał Radziwiłłowicz, „może i Żeromski” (ale to nie jest pewne); tłumaczyłoby to (cytuję prawie ipsissima verba) jego zachowanie się podczas wojny. Oddalił się wtedy od radykałów i Piłsudskiego. Czemu? Czy nie dlatego „po prostu”, że należał do łoży francuskiej? (Podobnie — „to już wiem na pewno” — Stanisław Wojciechowski, mason z loży angielskiej, nie poszedł w wojnie z Piłsudskim, ale stał przy państwach trójporozumienia.) Napomknąłem coś o tym, że jakkolwiek było z Wojciechowskim, dla wytłumaczenia postawy Żeromskiego w czasie wojny nie jest konieczna ta hipoteza o posłuchu dla wskazań z loży. Przecież chyba z dobrą wiarą można przyjąć te motywy, które on sam podał w swoich pismach. Nie pamiętam, czy w odpowiedzi na tę uwagę, czy w dalszym toku rozmowy usłyszałem takie słowa: — „Tak, wy historycy i historycy literatury widzicie, co się dzieje na powierzchni, ale nie dostrzegacie, co pod nią w głębi.” Żeromskiego poznał Dmowski w erze „Głosu” i bardzo wtedy polubił. Widywali się często (ale żeby razem mieszkali — jak o tym mówił Noyszewski — nic nie wspomina). Podobały mu się bardzo jego pierwsze nowele; po Rozdzióbią nas kruki, wrony... napisał Dmowski do Żeromskiego „bardzo piękny list” z komplementami. — Żeromski powiedział mu o projekcie przedstawienia walki młodzieży polskiej w szkole rosyjskiej. Dmowski zachęcał go do wykonania tego planu; kiedy jednak wyszły Syzyfowe prace, był rozczarowany. „To już, powiedziałem sobie — mówi — pisarz polski, który częściowo uległ obcemu wpływowi.” Wiadomo było, jakie w ustach Dmowskiego te słowa miały znaczenie. I odtąd zawsze — ciągnął — miał to uczucie: Ludzi bezdomnych, Popiołów — nie doczytał do końca. Podobnież późniejszych rzeczy. Wszędzie [?!] w nich widoczne lubowanie się w scenach, w których człowiek jest poniżony. Wiatr od morza — to ogromnie przykra książka (rozczarowała Dmowskiego, kiedy wziął ją, żeby się nią upoić). Tak samo Przedwiośnie. — „A czym to wytłumaczyć, że w Wietrze od morza Polacy wyszli gorzej od Niemców?” Postawiwszy to pytanie, sam Dmowski na nie odpowiada: — „Bo Żeromski miał w sobie dużo Menschenhassu, a ten wylewał naturalnie przede wszystkim na swoich." Sąd ostateczny Dmowskiego o Żeromskim brzmi mniej więcej tak: Był to wielki talent, zacne w gruncie serce, dusza głęboka, ale wskutek choroby, wskutek tego, że nie przeszedł normalnego wykształcenia, błąkał się po manowcach. Choroba zrobiła go drapieżnym wobec rozkoszy życia i zarazem zapamiętałym w mściwym wypatrywaniu wszelkich potworności tego życia. Brak porządnego wykształcenia („jego filozofia funta kłaków niewarta”) był powodem, że Żeromski poglądy swoje urabiał pod wpływem ludzi dużo niżej od siebie stojących, często małowartościowych. Ożenił się „dla pielęgnacji”, z kobietą dobrą, ale nie mającą warunków, żeby na stałe przykuć człowieka tej co on natury. Stąd różne ressentiments. Jako talent — był mistrzem języka polskiego. Wyobraźni mu brakowało. Przedstawiał to tylko, co widział. Jego legioniści w Popiołach to przebrani studenci warszawscy. — „Zresztą — pada nawiasowa uwaga — tej wyobraźni to i Sienkiewicz nie miał tak dużo. Moim zdaniem, u nas — po romantykach — dwóch tylko było pisarzy wielkiej miary, z wyobraźnią znakomitą: Prus i Wyspiański.” Dla Wyspiańskiego w ogóle ma Dmowski słowa najwyższego entuzjazmu: Mistrz teatru. Może największy od czasów Szekspira. Wszystko widział zawsze; przedstawiał ludzi prawdziwych. W takim np. Protesilasie i Laodamii żyją Grecy starożytni. Nasuwa się i nieuchronne porównanie: Żeromski — Reymont. — „Żeromskiego powiada Dmowski — nie przeczytałem całego; Reymonta przeczytałem.” Ale zresztą zachwytów nad Reymontem nie wyraża . 55 MIĘDZYSZKOLNY KLUB MYŚLI POLSKIEJ w Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Władysława Jagiełły Głośne czytanie nocą Urodzeni w niewoli - dzieciom Niepodległej, Polscy historycy literatury Klasycy historiografii polskiej Wielkie dzieła kultury 56