PL 3(40) - Home.pl

Transkrypt

PL 3(40) - Home.pl
Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne
Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne
Pro Libris nr 3(40) – 2012
Prace plastyczne wykorzystane w numerze
Maryna Mazur
© Copyright by
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2012
Redaktor naczelny
Andrzej Buck
Redaktor graficzny
Magdalena Gryska
Sekretarz redakcji, korekta
Ewa Mielczarek
Stale współpracuje
Małgorzata Mikołajczak
Fotografie:
Elżbieta Altevogt, Barbara Kornaszewska, Marek Lalko, Czesław Łuniewicz, Marta Puchalska,
Mirosława Szott, Izabela Taraszczuk, Bronisław Zakrzewski
Wydawca
Pro Libris – Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida,
al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra
Skład komputerowy
Firma Reklamowa GRAF MEDIA, tel. 68 451 72 78
Druk i oprawa
Ligatura
Nakład – 350 egz.
ISSN 1642-5995
Nr indeksu 370754
Adres redakcji:
WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze,
al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris);
e–mail: [email protected]
http://www.prolibris.net.pl
2
Od redakcji
To już czterdzieste spotkanie z Państwem...
Można powiedzieć, że to w pewnym sensie jubileuszowy numer pisma, które przechodziło wraz
z naszymi najwierniejszymi Czytelnikami tak wiele
przeobrażeń, i w sensie mentalnym i w sensie
organizacyjnym, a przede wszystkim w kontekście
tworzenia wspólnych wartości w czarownym
świecie literatury. Literatury, tej nam najbliższej –
lubuskiej i tej wychodzącej poza ramy terytorialne,
bo przecież literatura jest ponad to.
Najlepszym przykładem udawadniającym uniwersalność i potęgę literatury bez względu na
obszar, w którym się działa jest postać Andrzeja
K. Waśkiewicza, niedawno zmarłego poety, krytyka literackiego, autora ponad 30 książek, zbiorów
wierszy, prac krytycznych, bibliograficznych i publicystycznych. Człowieka, który wszędzie był
wielki i ceniony, zawsze zafrapowany literaturą,
będącą sensem Jego życia. Jako redakcja mieliśmy
zaszczyt i wielką przyjemność z Nim współpracować.
Sprzyjał idei ukazywania się w Zielonej Górze
pisma o charakterze literacko-kulturalnym i współdziałał z „Pro Libris” nieomal od początków funkcjonowania pisma. Doradzał, czasem chwalił, ale
potrafił również bezpardonowo zrugać i skrytykować jeśli znalazł ku temu powód. Robił to bez
złośliwości, a nadrzędne w tym było Jego dążenie
do podnoszenia jakości z korzyścią dla autorów,
redakcji, a w konsekwencji dla Czytelnika. Ta rola
mentora, mistrza wprowadzającego twórcę i odbiorcę w świat literatury towarzyszyła Mu do końca.
W numerze znajdą Państwo teksty poświęcone Andrzejowi K. Waśkiewiczowi, oraz inne,
których On już nie przeczyta. Wierzymy jednak, że
Wielki Nieobecny mentalnie będzie z nami, a Jego
wspaniała osobowość, wiedza i doświadczenie towarzyszyć nam będą w twórczej pracy.
3
Spis treści
Andrzej Buck, Andrzej K. Waśkiewicz. Krytyk. Szkic do Portretu (cz. I) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
Losy. Waśkiewiczowie i Higersbergerowie.
Rozmowę z Andrzejem K. Waśkiewiczem przeprowadził Eugeniusz Kurzawa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Czesław Markiewicz, My wykorzenieni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15
Przemysław Grzesiński, Blog Julii (Opowiadanie z cyklu „Brama”) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20
Władysław Łazuka, Wiersze [Dawno, dawniej, dziś; *** W południe lata…,
Dla wędrujących, Miejsce] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26
Renata A. Thiele, Siła piosenki (Die Kraft der Musik) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
Adam Żuczkowski, Wiersze [Jestem Jokerem, Czy mogę?] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49
Zofia Mąkosa, Jeszcze wszystko będzie dobrze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
Witold Stankiewicz, Wiersze [Kurz, Cząsteczka] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
Marta Kornalska, Atrybuty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59
Marek Czuku, Wiersze [Wiosna, W samo serce, Cień dębu, Upał] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64
Zbigniew Masternak, Mój prawdziwy ojciec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68
ZBLIŻENIA
Dorota Poślednia, Eksperyment na pamięci zbiorowej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70
Barbara Konarska, „Małe ojczyzny” w twórczości słuchaczy ZUTW . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 74
PREZENTACJE
Martyna Mazur . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80
Leszek Kania, Wszystko jest w porządku, a także na odwrót . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
VARIA
Dariusz Pawlicki, O pewnym początku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 82
Izabela Taraszczuk, Witraż na świat. Wystawa Elżbiety Altevogt w kożuchowskim Zamku . . . . . . . 86
Halina Bohuta-Stąpel, „Zielony Kot” puszcza perskie oko
czyli wycinek z historii kabaretów zielonogórskich . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89
Ewa Mielczarek, Kargowa – Paukszta w trzynastu odsłonach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
RECENZJE I OMÓWIENIA
* A to sztuka właśnie…
Andrzej Buck, Antologia dramatu lubuskiego (Zygmunt Kowalczuk) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101
* Powściągliwość klasycznego epigramatu
Krystyna Caban, Sześćdziesiąt pchnięć (Agata Źrałko) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105
* Na drodze od aluzji do iluzji
Czesław Markiewicz, 80. urodziny Marilyn Monroe (Mirosława Szott) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 106
* Przemyślana konstrukcja
Beata Patrycja Klary, Deklaracje. Geny. Anty-geny. Memy (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108
4
* Poetka prowadzi wywiady
Beata Patrycja Klary, Rozmowy z piórami (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109
* Nie tylko dla miłośników fantastyki
Fantazje zielonogórskie. Antologia opowiadań fantastycznych (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . 110
* Nieprzewidywalna historia
Krzysztof Koziołek, Premier musi zginąć (Natalia Bratko) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
* Co dolega światu? O najnowszych wierszach Marii Borcz
Maria Borcz, Z kałuży miasta (Marek Grewling) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
* Niepozorne, a ważne dzieło
Ludwik Lipnicki, Zachód słońca (Dominika Mrozowska) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115
* Własnym głosem
Władysław Łazuka, Którego spotkałem i Słowa wśród wydm (Czesław Sobkowiak) . . . . . . . . . . . 117
* Szlakami życia
Barbara Konarska, Osty w fioletach (Marta Soczek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118
* Rozprawa ze sobą i światem
Henryk Urbanek, Iskierki (Marta Soczek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119
* Cyganie i Polacy: o kilka kroków bliżej
Edward Dębicki, Ptak umarłych i Wczorajszy ogień (Joanna Kapica-Curzytek) . . . . . . . . . . . . . . . 120
* Debiutancki głos młodości
Emilia Grzelak (Jakub Rawski) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 123
KSIĄŻKI NADESŁANE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125
AUTORZY NUMERU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 126
Spis treści
5
Andrzej Buck
Andrzej K.
Waśkiewicz.
Krytyk. Szkic do Portretu
(część I)
Swego czasu w artykule zamieszczonym w „Studencie” pisałem: Sądzić należy, iż dobrze by się
stało aby Waśkiewicz–edytor kiedyś stał się
człowiekiem kierującym czasopismem literackim.
W jego życiorysie ustawicznie bowiem – gdzieś na
jego pobrzeżach – toczy się ustawicznie redaktorska odyseja. Po latach prognoza ta sprawdziła się.
Autor „Ósmej dekady” został naczelnym redaktorem
miesięcznika literacko-artystycznego „Autograf” –
pisma, które od września 1988 roku ukazywało się
w Gdańsku. Kredowana okładka, przejrzysty offset,
wielobarwna wkładka – oto zewnętrzne cechy
periodyku. Dobra eseistyka, recenzje i wyśmienity
zespół redakcyjny (m.in. Chwin, Joachimiak,
Kotlica, Zawistowski) to cechy wewnętrzne.
Całość miała być interdyscyplinarnym pismem
artystycznym, dla którego – jak mówił Waśkiewicz
6
w „Życiu Warszawy” – równie ważnym jest wiersz
i obraz, książka i płyta, powieść i film.
Krytyk i pisarz A.K. Waśkiewicz swoją drogę
literacką rozpoczynał w Zielonej Górze, od pracy
w WiMBP w 1961 roku. Później prowadził zielonogórski oddział „Gazety Chłopskiej”, a od 1967 roku
był publicystą „Nadodrza”. W roku 1979 podjął
kontrowersyjną decyzję wyjazdu do Gdańska.
Jeszcze szerzej wszedł na orbitę życia literackiego
Polski, zaczął pracować jako redaktor w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, pełnić funkcje
organizacyjne w ZLP. W sensie merytorycznym
jego twórcza biografia zachowała wcześniej wytyczony kierunek, i to zarówno w aspekcie tematycznym i technicznym. Wyjazd z Zielonej Góry nie
miał zatem – sądzę – większego znaczenia dla
jego pracy literackiej. Bo, to będąc w Zielonej
Górze, Waśkiewicz napisał swoje pierwsze książki
krytyczne, tj. Rygor i marzenie. Szkice o poetach
trzech awangard. (1973), Formy obecności „nieobecnego pokolenia” (1976) i Modele i formuła
(1978), wydając je w Wydawnictwie Łódzkim
i Ossolineum. Być może straciło na tym wyjeździe
środowisko. I jeszcze jedno – krąg działań literacko-artystycznych A.K. Waśkiewicza był zawsze trojaki:
literat (autor tomików poezji i prozy), krytyk literacki i edytor. Tak pozostało do dziś.
Działania krytyczne Waśkiewicza zgodne były
z jego umiejętnościami edytorskimi. Zawsze było
tak, że jeśli opisywał literackie działania międzywojennej awangardy to równolegle doprowadził
do edycji np. w serii „Generacje” wierszy Yeżego
Yankowskiego (Rytm miasta) czy Mili Elin (Wachlarz
z białych kwiatów). Zredagował w 1978 roku edycję
Szkiców literackich i artystycznych Jana Brzękowskiego, a w rok później w tym wydawnictwie wydał Poematy i utwory teatralne Tadeusza Peipera.
To tylko przykłady, świadczące o tym, że edytorskie penetracje Waśkiewicza inspirowały go
bądź wynikały z jego myśli teoretycznej. Przykłady
te zarysowują pierwszy z kręgów tematycznych,
którymi zajmował się autor Domu z płaskim dachem. Oprócz penetracji awangardy Waśkiewicz
stał się historykiem literatury i życia literackiego lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wybór tych
zainteresowań miał z pewnością podłoże sytuacyjne, związany był z uczestnictwem Waśkiewicza
w redagowaniu czasopisma „Orientacja” (1965-1971)
związanego z grupą poetycką Orientacja, a później
Forum Poetów Hybrydy. Właśnie w Orientacji
ukazało się kilka ważnych dla krytyka szkiców.
W numerze 3., np. w szkicu „Synkretyzm czyli oryginalność” określił rozumienie tendencji formulistycznej w poezji poematów z Hybryd. Pisał:
Formulizm. Poezja pojęć. Równie dobrze można by
to nazwać próbą poezji i intelektu. Nie bojaźnie
awangardowe, metaforyzowane opisywactwo,
a próba dania świadectwa swojemu czasowi,
próba podjęcia z nim intelektualnego dyskursu
(...). Wraz z tendencją formulistyczną pojawił się
też problem zaangażowania, rozumiany przez krytyków jako dążenie, a nie opisywanie współczes-
ności. Pisał on, że zaangażowanie jest szukaniem
jej wyznaczników, zrozumieniem świata, szukaniem
formuły współczesności, co w efekcie powoduje,
że czytelnik zamiast łatwego wzruszenia otrzymuje syntezę poetyckiej wiedzy o świecie. W dalszych
wydaniach „Orientacji”, kiedy staje się ono pismem
pokolenia 60, a w składzie jej pojawiają się krytycy
literackiej opozycji np. Bohdan Urbankowski, Tomasz Burek czy Stanisław Barańczak, Waśkiewicz
post factum porządkuje program grupy, m.in.
w szkicach Świadomość pokolenia (nr 6/69) czy
Człowiek, poezja poetyki (nr 10/70).
Szczególnie Świadomość pokolenia przyniosła
po raz pierwszy Waśkiewiczowską próbę usystematyzowania losów debiutantów pokolenia 60.
Jego forpoczta – Orientacja przeciwstawiona
została innym ugrupowaniom, m.in. wrocławskiej
Agorze, Ugrupowaniu 66, poznańskim Próbom
czy warszawskiemu Forum Poetów Hybrydy i Konfederacji Nowego Romantyzmu. Tu pojawiła się –
bodaj po raz pierwszy – teza o „nieobecnym
pokoleniu”, tzn. pokoleniu 60, czy też próba
naszkicowania mechanizmu samosterowności
pokolenia. Poeci Pokolenia 60 nie chcą korzystać
z ZLP-owskich „przedszkoli literackich” tak określano koła młodych. Były to instytucje dla młodych
tworzone przez mecenat państwowy, tworzyli –
instytucje zastępcze tj. niskonakładowe, nieperiodyczne czasopisma istniejące w obiegu pozaoficjalnym i kolportażu wewnętrznym): zjazdy,
spotkania i sympozja. Będąc ruchem samosterownym, wewnętrznie programowanym stało się to
pokolenie nieobecne w szerszej świadomości
społecznej. Świadomość pokoleniowa formułowana natomiast była na łamach takich wydawnictw jak „Post scriptum”, „Wobec własnego
czasu” i almanachów.
Tezy te rozwinął potem Waśkiewicz w klasycznym już szkicu zamieszczonym w „Pamiętniku
Literackim” pt. Grupy literackie młodych 1960-1970
oraz w książkach Formy obecności <<nieobecnego
pokolenia>> i Modele i formuła. Napisał je z dwojakiej perspektywy krytyka towarzyszącego
pokoleniu i możliwie obiektywnego badania
dziejów literatury. Modele… przyniosły próbę opisu
Andrzej Buck
7
pokolenia 60, koncepcję poezji formulistycznej
oraz szkice o poezji J. Żernickiego, K. Gąsiorowskiego,
Z. Jerzyny, M. Stanclika, J. Koperskiego, i J. Ordona
i J. Górzańskiego. W Formach... przedstawił instytucje literackie tego pokolenia, formułując pojęcie
instytucji zastępczych. Później, tj. w 1982 roku
„Ossolineum” znów wydało zbiór jego szkiców
Ósma dekada, tym, razem poświęconych świadomości poetyckiej tzw. nowych roczników.
Kiedy w 1986 roku J. Adamski wydawał zbiór
Literatura Polski Ludowej, Waśkiewicz opracował
tekst Ruch literacki młodych – instytucje i struktura.
Wrócę jeszcze na chwilę do konstrukcji
wymienionych wcześniej książek krytycznych,
gdyż one wyznaczają optykę opisu tematów literackich, którymi zajmuje się krytyk. W przypadku
awangardy jest to koncepcja „szkiców rozproszonych”, publikowanych wcześniej na łamach wielu
czasopism literackich (tak jest zarówno w przypadku zbioru W kręgu <<Zwrotnicy>>. Wiąże się to
niepodzielnie ze zmienną – wówczas – perspektywą
badań nad awangardą międzywojenną, z przejściem
do badań faktograficzno–syntetycznych w kierunku badań szczegółowych. Awangarda – pisał
Waśkiewicz – przeszła z planu bieżącego uczestnictwa w plan obecności historycznej, a więc
powstał już dystans wobec zjawiska, choć nadal
uczestniczyło ono w bieżących procesach ideotwórczych, co należy rozumieć, że pewne wartości
potencjalne tkwiące w programie Kręgu podjęte
zostały przez awangardę poetycką lat siedemdziesiątych. Inne jest też – zdaniem krytyka –
aktualne odczytywanie grupy w perspektywie
synchronicznej (awangardowy system poetyki nie
jest już osamotniony , ale sytuuje się w opozycyjnym związku z Almanachem Nowej Sztuki,
oraz diachronicznym realizacje Awangardy są nie
tylko szczególną konsekwencją niektórych założeń programowych futuryzmu, ale (...) sytuują
się wobec tradycji dawniejszej (młodopolskiej)
i zupełnie bliskiej ekspresjonizmowi „Zdroju”).
Koncepcja badań analitycznych w głąb znaczyła, że Waśkiewicz, dotykał różnych problemów
Awangardy, od np. poetyckich juwenaliów T. Peipera,
poprzez dramat erotyki u „papieża” awangardy, aż
8
do pytania „jak dziś czytać Peipera”. Pisał też
o J. Przybosiu (dodajmy, że w roku 1977 w Krakowie ukazała się broszura „O poezji J. Przybosia):
pisze o J. Brzękowskim, J. Kurku, i A. Ważyku.
Zawsze kiedy sięga Waśkiewicz po szczegół, często
margines, to widać w nim nie tylko pedantycznego
historyka literatury, ale i badacza posługującego się
swobodnie wiedzą o życiu literackim, krytyka, którego optykę wyznacza teoria pokoleń literackich
oraz przyzwyczajenia dokumentalisty i edytora,
wreszcie znawcę prasy literackiej okresu. Kiedy
więc pisze np. o autorze Poezji integralnej czy
Wyobraźni wyzwolonej to sięga po twórczość eseistyczną tego poety i dziennikarza. Gdy Waśkiewicz
pisze o Mili Elin (jej wiersze zebrał w 1974 roku
w tomie Wachlarz z białych kwiatów), to chce
pokazać, że pogłębiając wiedzę o Awangardzie
trzeba odkrywać fakty i zjawisko nowe, nie najwartościowsze literacko, lecz istniejące. Mila Elin
określona została jako „negatyw Peipera” lub
Pawlikowska „Zwrotnicy”, po której zachowało się
tylko szesnaście wierszy.
Przeciwną metodę badawczą stosuje krytyk
w książkach o literaturze i życiu literackim lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tu zmierza
do syntezy nie tylko twórczości literackiej, lecz
mechanizmów rodzenia się, trwania i upadków
literackich pokoleń i grup. Tak twierdzę, mimo że
sam autor we wstępie do książki Formy obecności
nieobecnego pokolenia pisał: Chcielibyśmy – jednak – zanim pełna rekonstrukcja będzie możliwa
– stworzyć faktograficzną bazę. Z perspektywy
dziesięciu lat od ich ukazania się śmiało można
uznać je za jedyne próby uchwycenia ruchów literackich lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Bibliofilska, niskonakładowa o wysokim poziomie edytorskim książka to ulubiona forma
wydawnicza Waśkiewicza. Sądzić należy, że upodobanie to częściowo wyznaczył status jego
pokolenia. Zgodnie z orientacją Poetycką Hybrydy
i Jerzym Leszinem-Koperskim doprowadził do
realizacji wielu bibliofilskich przedsięwzięć wydawniczych. Była to m.in. seria „Generacje”, która
kontynuowała doświadczenie edytorskie suplementów poetyckich wydawanych do „Orientacji”.
Nowa seria dostarczyła 31 tomików drukowanych
na czerpanym lub żeberkowym papierze w bibliofilskim nakładzie od 157 do 275 egzemplarzy,
opatrzonych ekslibrisem i wklejkami fotograficznymi.
Tomiki te rozpowszechniano na imprezach poetyckich w warszawskim empiku. Waśkiewicz konsultował wersję I i II „Generacji”, zaś pozostałe redagował z J. Leszinem. Artystycznie zredagował
tomiki Stanisław Czycza, Yeżego Yankowskiego,
Zbigniewa Jerzyny, Mili Elin i Lecha Piwowara. Warto
dodać, że oprócz poetów „Orientacji” (tu ukazał
się tomik Waśkiewicza Tożsamość – 1973) drukowano poetów: Iwaszkiewicza, Bojarskiego, Czyżewskiego, Grześczaka, Grochowiaka, Hołuja,
Bobińskiego i innych.
Promocje wydawnicze odzwierciedliły się w kolejnej serii wydawniczej pt. „Pokolenie, które występuje”. Cykl ten wyrósł z mecenatu wydawniczego organizacji studenckiej i pisma „Nowy
Medyk”, by od VIII edycji stać się poetycką serią
MAW-u. Założeniem serii jest promować debiutantów wyłonionych drogą konkursu literackiego.
Ukazuje się sześć tomików rocznie, a wśród autorów
(seria ukazuje się od 1975 roku) są przedstawiciele
rzadziej „nowej fali”, a częściej „nowej prywatności”
m.in. Z Korus, J. K. Adamkiewicz, K. Soliński,
W. Zawistowski, M. Benko, S. Sodenhoff, R. Chojnacki i S. S. Wachowiak. W serii tej debiutowali
także przy promocyjnej działalności Waśkiewicza
poeci zielonogórscy: Cz. Markiewicz (Modlitwa
oszukanych), A. Weber (Uciec jak najbliżej), E. Kurzawa (Serial codzienny).
Ostatnio wśród wielu inicjatyw edytorskich
pojawiła się seria zatytułowana „Antologia Nowej
Poezji Polskiej” redagowana przez Waśkiewicza
wspólnie z Jerzym Koperskim, gdzie wydano już
m.in. tomik E. Stachury, A. Bursy i J. Przybosia.
Jako dokumentalista i bibliograf od 1973 roku
Waśkiewicz wydawał corocznie w formie antologii
tomy Debiutów Poetyckich, gdzie przedstawia
wiersze poetów – debiutantów, ich wypowiedzi,
dokumentację bibliograficzną książek debiutanckich,
wydawnictw seryjnych, czasopism, druków ulotnych
oraz noty biograficzne autorów.
Trzecim nurtem krytycznym zmagań Waśkiewicza stała się prasa studencka traktowana jako
zjawisko kulturowe. Najpierw było zamierzenie
edytorskie tj. zredagowanie wraz z gronem współpracowników dwóch tomów pt. Czasopisma studenckie w Polsce (1945-1970) i (1971-1976). Zarejestrowano w I tomie 327 tytułów, a tom II przyniósł
ich jeszcze 159. To przedsięwzięcie dalej dało impuls
do refleksji teoretycznej. Jej wynikiem są wstępne
założenia metodologiczne badań klasyfikacji i funkcji
prasy studenckiej, a także przeprowadza typologię
wytworów określonych jako czasopisma studenckie na łamach „Zeszytów Prasoznawczych”.
Wielu powierzchownych obserwatorów krytycznych
zabiegów Waśkiewicza nurt prasoznawczy wysuwało na plan pierwszy, próbując zaszufladkować
krytyka i pomniejszyć jego horyzonty kompetencyjne. Tymczasem Waśkiewicz, zajmując się prasą
studencką udowodnił, że w grupie tej pomieścić
można wiele efemerycznych tytułów ważnych dla
dziejów literackiego życia w Polsce powojennej.
Waśkiewicz, mieszkając w Zielonej Górze,
pracując w „Nadodrzu” również promował lokalną
literaturę i reportaż. Najciekawszym efektem tego
była almanach młodej poezji Ziemi Lubuskiej
Moment wejścia wydany w 1976 roku i zawierający wiersze 23 poetów. W „Roczniku Lubuskim”
w 1978 roku nakreślił dzieje lubuskiego środowiska
literackiego, w 1970 opracował informator biograficzno-bibliograficzny Lubuskie środowisko literackie.
Zredagował też dwa tomy lubuskich reportaży
(Zielone krajobrazy – 1979 i Reportaże z „Nadodrza” – 1980). I chociaż mówił, odchodząc do
Gdańska, w wywiadzie zamieszczonym w „Faktorze”: nikogo nie kreowałem, co najwyżej w miarę
swoich możliwości pomagałem im się ujawnić (...)
to nie należy mu wierzyć, bowiem miejsce krytyka
towarzyszącego twórczości młodych w Zielonej
Górze jest nadal wolne.
Osobiście stawiam Waśkiewicza w szeregu
krytyków literackich kraju, którzy siłę argumentacji
i rzetelność aparatu krytycznego posiadają na
miarę Kazimierza Wyki, a przecież był on też
autorem kilku tomików poezji.
Andrzej Buck
9
Losy.
Waśkiewiczowie
i Higersbergerowie
Z Andrzejem K. Waśkiewiczem
rozmawia Eugeniusz Kurzawa
Wywiad został przeprowadzony 11 marca
2012 r. z myślą o publikacji w książce poświęconej A. K. Waśkiewiczowi.
– Są takie dwa zdjęcia z twego dzieciństwa.
Pierwsze nazwałem „Panicz”. Dzieciak w pięknym białym ubranku, „dorosła” biała czapka
na głowie. W tle stoi mama. Domyślam się, iż
fotkę zrobiono we dworze, w Trzylatkowie.
Przy drugiej fotce zastanawiam się nad
tytułem... „Walonki”. Stoisz zimą na ulicy
w Łodzi, jak wiem. W kurtce z koca, w wysokich butach. Oba zdjęcia dzielą może ze dwa
lata. I dwie epoki.
– Zdjęcie z Łodzi w 1946 roku wykonał, jak
sądzę, fotograf uliczny. To, że kraciaste paletko
10
zostało zrobione z koca, powiedziała mi potem
matka. Pamiętam też spodenki uszyte z bryczesów ciotki. I to, że co było do przerobienia to się
przerabiało, z dwóch swetrów jeden, z podartych
koszul chustki do nosa. Tyle że to było normą, nie
odstępstwem od niej. Tak było w większości
domów, które znałem. Nic szczególnego...
– Wczesne dzieciństwo Andrzejka utrwalił
na zdjęciach ojciec, Błażej. Fotografia to było
jego hobby?
– Tak, obok motoryzacji fotografia była jego
drugim hobby. Zresztą dziadek Higersberger też
robił zdjęcia, więc i wcześniejszy okres, z czasów
dzieciństwa mamy, mogę sobie obejrzeć. Zachowały się po wojnie cztery albumy zdjęć wykonanych przez ojca. Zdaje się, iż po powstaniu niania
poszła do ruin naszego warszawskiego mieszkania
i oprócz innych rzeczy znalazła te cztery albumy
z fotkami. W ten sposób ocalały.
– Niektóre, z zupełnie małym brzdącem na
pierwszym planie, powstały w domu w mieście.
Jak choćby to klasyczne, gdzie leży niemowlak
z pisiorkiem na wierzchu. Albo twoja fotka
z mamą w wiklinowym, zdaje się, łóżku. Lecz
inne zostały zrobione gdzieś w pejzażu
wiejskim. Uśmiechnięty blondynek, za nim
domy, może stodoły. Albo berbeć siedzący na
trawie czy w kojcu. Toczy się wojna, a na
fotografiach sielanka?
– Te pierwsze zdjęcia rzeczywiście powstały
w Warszawie, te drugie w Trzylatkowie, w posiadłości dziadków Higersbergerów, wtedy już
nieżyjących; gospodarzył tam najstarszy z rodzeństwa, Jerzy. Rodzice zapewne jeździli do swojej
rodziny, prowadzili w miarę „normalne” życie, na ile
to było wówczas możliwe. Ze stolicy do Trzylatkowa nie jest daleko. Nie wiem wprawdzie jak
się poruszali, może motocyklem ojca, lecz pokonanie tej odległości to chyba nie była wielka trudność
komunikacyjna, chociaż oczywiście ówczesna sytuacja nie była łatwa. No, a zdjęcia powstawały, bo
przecież mimo okupacji front w tym czasie był
dość daleko od Warszawy. Działania wojenne zaś
nie rozgrywały się codziennie, choć wiadomo, iż
Polacy ginęli w obozach koncentracyjnych, w czasie
łapanek ulicznych, na gestapo, na Pawiaku. Ludzie
mają tę cechę, że mimo najtrudniejszych warunków
starają się żyć normalnie. Moi rodzice mieli w tym
czasie jedynaka, starali się, żeby miał w miarę
możliwości pogodne dzieciństwo...
– Mówiłeś o motocyklowym hobby ojca.
– Nie tylko hobby. Z tego co wiem, krótko przed
wojną prowadził przedsiębiorstwo zajmujące się
sprzedażą motocykli. Chyba marki Junak. Jednak
nie zrobił na tym interesu. Natomiast tuż przed
wybuchem działań wojennych zawarł umowę
z Policją Państwową na sprzedaż ratalną większej
partii motocykli. Niestety, wojna zburzyła wszystkie
te plany...
Ale ojciec był też zapalonym motocyklistą, rajdowcem. Dokumentuje to jeden z albumów
ocalałych po powstaniu niemal w całości wypełniony zdjęciami motocykli, fotkami rajdów, spotkań
w Polskim Związku Motorowym, którego był
działaczem. Piszę o tym w dwóch wspominkach pt.
Zawód oraz Dwie fotki (poniekąd historyczne).
– Można je znaleźć kilka kartek dalej.
Ciekawi mnie, jak poznali się twoi rodzice?
– To akurat nie jest tajemnicą. Otóż wcześniej,
„przed motocyklami”, ojciec, wspólnie ze swoją
ciotką, prowadził zakład elektrotechniczny. A mama
przywoziła do Warszawy akumulatory do naładowania. W majątku w Trzylatkowie nie było prądu,
korzystano z lamp naftowych oraz z prądu z akumulatorów. Tak się poznali.
– Kiedy i gdzie był ślub?
– 10 lipca 1938 roku, zdaje się w Lipiu koło
Trzylatkowa, bo tam była parafia.
– Po ślubie zamieszkali w stolicy. Gdzie to
było? Czy kupili dom, czy tylko mieszkanie?
Czy ten właśnie budynek, z którego po powstaniu niania wynosiła ocalone przedmioty?
– Wydaje mi się, że kupili mieszkanie w kamienicy i raczej nie wiązała się z nim własność
gruntowa. Nie było zatem mowy po wojnie czy po
transformacji ustrojowej o odzyskiwaniu nieruchomości. Ale tak naprawdę nigdy się tym nie
interesowałem. Ów zniszczony dom stał przy ul.
Puławskiej, to ostatni adres rodziców. Nie znam
numeru, w każdym razie była to nowsza część
ulicy. Wcześniejsze warszawskie adresy to ul.
Asnyka 6 i ul. Niemcewicza 9.
– Mama była bardziej posażna, prawda?
– Raczej tak, choć ojciec też wniósł swój
wkład, wcześniej prowadził przecież własną działalność gospodarczą. Natomiast mama pochodziła
z rodziny właścicieli ziemskich, której historia
w Polsce, jak podają źródła historyczne, sięga panowania dynastii saskiej. Higersbergerowie przybyli
na teren I Rzeczpospolitej z Saksonii i osiedlili się na
Eugeniusz Kurzawa
11
Kujawach i Pomorzu. Choć znam też domową
wersję, że ród pochodził z Kurlandii. W historii
sztuki znany jest obraz z roku 1790, przypisywany
Janowi Chrzcicielowi Lampiemu Młodszemu,
portret Ferdynanda Higersbergera z żoną Anną
z Masłowskich. Walorem dzieła było rzadkie ujęcie:
zbiorowy portret szlachecki. Trzylatków w posiadaniu rodziny był krótko, zaledwie dwa pokolenia.
Kupił go pradziadek, ostatnim właścicielem był wuj.
– Jest w tej rodzinie Józef, który był ministrem sprawiedliwości w 1921 roku, potem prezesem NIK; jego ojciec, też Józef (1817-1896)
był z kolei dyrektorem i wiceprezesem Banku
Polskiego. Widać to ciekawa rodzina ze
względu na niebanalne losy, ponoć miała też
zasługi dla kraju, wspominałeś, że gdzieś
w Płockiem jest rondo im. Higersbergerów.
Ale czy to gałąź ze strony twojej mamy?
– Pokrewieństwo jest dość bliskie, to właściciele majątku Rataje. Ich potomkowie, o tym
samym nazwisku, wciąż żyją. Wuj Jerzy, chyba
jedyny z rodzeństwa, który się tymi sprawami
interesował, sporządził odręcznie drzewo genealogiczne, zachowałem ten wykres. Można poszukać, sprawdzić... Powiem szczerze, jakoś nigdy nie
zajmowałem się genealogią i największe zasługi
w ratowaniu pamięci o mojej rodzinie ma moja żona,
Hanka. Dopiero dzięki jej uporowi stosunkowo niedawno przejechaliśmy kawał drogi z Gdańska do
Kożuchowa, żeby zadbać o grób siostry i brata mamy,
z podobnym zamysłem potem jechaliśmy do Trzylatkowa, w towarzystwie naszego syna, Marcina.
Jeśli idzie o rodzinę ze strony mamy to może
zacznijmy od niej samej. Mama urodziła się 25 grudnia 1916 r. w posiadłości Trzylatków w Grójeckiem,
zmarła 18 grudnia 1980 r. w Gdańsku; zdaje się, że
w powojennych dowodach ujęła sobie parę lat.
Dziadek Kazimierz był żonaty z Haliną Skórczewską, córką sławnego lekarza z Krynicy, autora
licznych publikacji medycznych; notuje je Estreicher. Natomiast, to ciekawostka, poprzez któregoś
z przodków dziadka Kazimierza, który ożenił się
z panną Stattlerówną, jestem kuzynem drugiego
stopnia pisarza Jana Walca. Dokładniej, nasze
12
babki były siostrami, córkami Bolesława Skórczewskiego i Sabiny z domu Stattler. Stąd zresztą
także moje dalekie pokrewieństwo z Wojciechem
Stattlerem, malarzem, profesorem Matejki, i innymi
Stattlerami, których było wielu. Matką Jana Walca
była Róża Nowotna, po mężu Walc. Żeby było
zabawne, mógłbym doszukiwać się powinowactw
z młodopolskim dramaturgiem Bolesławem Gorczyńskim, malarzem Wierusz-Kowalskim... O tyle nic
szczególnego, że gdy rodzina jest względnie zamożna to jej przedstawiciele żenią się z podobnymi,
statystyczne prawdopodobieństwo, że z czasem
trafi się ktoś względnie sławny, jest dość duże.
– Jerzy, Wanda, Janina – twoja mama i Wojciech to dzieci Kazimierza i Haliny Higersbergerów. Losy Wandy i Wojciecha, odnotowywanego często jako znany malarz, złączyły się po
wojnie z tobą, mamą i... ziemiami zachodnimi
Polski.
– Tak, wpierw, w latach 50., ciocia Wanda
przyjechała do nas do Starego Zagoru, gdzie
wspólnie mieszkaliśmy, a potem przeprowadziła
się z nami do Kożuchowa, tam mieszkała, początkowo też z nami, pracowała i zmarła. Ciotka
urodziła się w 1909, ale – sądząc tylko po zdjęciach
– można by uznać, iż różnica między nią a mamą
była raczej niewielka. Również wuj Wojciech
dołączył do nas, ale parę lat później i też osiedlił się
w Kożuchowie. Oboje są pochowani w jednym
grobie na cmentarzu komunalnym w Kożuchowie.
O Wojciechu w różnych publikacjach można przeczytać, że był dyrektorem słynnej szkoły Kenara
w Zakopanym, ale nie jestem tego pewien. Za moich
czasów specjalnie malarstwem się już nie zajmował.
– A co z Waśkiewiczami? Też znane są losy
rodziny do czasów saskich włącznie?
– Tutaj jest akurat odwrotnie. Prawie nic nie
znam, poza imionami dziadka i babci. On nosił
imię Hipolit, zmarł w 1916 r., a jego żona, Antonina
z Banaczkowskich, przeżyła go o 37 lat, czyli
zmarła w 1953 r. A już pradziadkowie i wcześniejsi,
to dla mnie biała plama. Ponoć, tak mówił rodzinny
przekaz, dziadek miał prowadzić handel herbatą
z Cesarstwem Rosyjskim. Zrobiłem sobie internetowy wyciąg dotyczący nazwiska Waśkiewicz
w 1854 r. w Warszawie. W spisie miasta odnotowano pięciu Waśkiewiczów o imionach Antoni,
Franciszka, Jan, Piotr i Wojciech mieszkających
pod różnymi adresami, ale nie występujących jako
właściciele budynków. Po prostu wynajmowali
mieszkania, może tylko pokoiki. Z zawodu byli
odpowiednio: Antoni czeladnikiem ostrogarskim,
Franciszka kucharką, Jan emerytem, a Piotr grzebieniarzem. Nie mówię, że akurat ci, to są moi
przodkowie, lecz pewnie taki mniej więcej był status społeczny i zawodowy moich protoplastów.
– Pisywałeś pod pseudonimem Krzysztof
Kościesza, a Kościesza to, zdaje się, nazwa herbu.
Może Waśkiewiczowie należeli do szlachty?
– Szlacheckich rodzin Waśkiewiczów jest kilka,
żadna z nich nie pieczętuje się herbem Kościesza,
herbem Sas tak, nawet herbem o nazwie tożsamej
z nazwiskiem. Herbem Kościesza pieczętują się
Waszkiewiczowie. Podejrzewam, że to ojciec
postanowił się uherbowić, tyle że bez należytej
staranności. Co do mnie to skłonny byłbym przodka
widzieć jeśli nie w owym grzebieniarzu to w czeladniku ostrogarskim.
– Czy ojciec miał rodzeństwo?
– Tak i to dość liczne. Ojciec był najmłodszy
z rodzeństwa. II wojnę przeżyło dwóch jego braci,
Jan i bezdzietny Antoni oraz trzy siostry, Julia
zamężna Guzlowa, Zofia Aniela Trzcińska oraz
Anna, po mężu Krzemińska. Wcześniej dwóch
braci zginęło w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r.,
a jedna z sióstr zmarła w młodości.
– Powinieneś mieć wielu krewnych.
– Paradoksalnie jestem ostatnim Waśkiewiczem
z tej gałęzi rodziny. Oczywiście po mnie są moi
trzej synowie i są też wnuki.
– Skoro ojciec miał tak liczną rodzinę, to
dlaczego ty jesteś w niej ostatni?
– Proste. Najstarszy brat ojca Jan, słynny „krwiopijca żyrardowski”, opisany w literaturze i reportażach,
miał tylko córkę, zresztą dość znaną panią profesor
KUL, Hannę Waśkiewicz, wtedy jedną z niewielu
specjalistek od filozofii prawa i prawa naturalnego.
Antoni zmarł bezpotomnie, podobnie jak Julia. Zofia
miała dwóch synów, ale po wyjściu za mąż, to ona była
już Zarębska. Zresztą mój Marcin utrzymuje z nimi
kontakty. A ta ostatnia córka, Anna urodziła dwie
córki. Jedna jest lekarzem w Warszawie, druga mieszka
w Czechach. Zatem męskich potomków zabrakło.
– Zaciekawił mnie ten „krwiopijca” z Żyrardowa. Powiedz coś o nim.
– Mieszkał w Warszawie, a w Żyrardowie, w zakładach włókienniczych pracował. Jedyny w rodzinie
po studiach, skończył Politechnikę Warszawską.
Został zatrudniony jako dyrektor administracyjny
w fabryce, która istniała jeszcze za czasów carskich.
Z tamtego okresu zachowało się przy zakładzie wiele
instytucji, nazwijmy je tak, społecznych, ważnych dla
pracowników, ich rodzin. Bo Żyrardów był miastem
przyfabrycznym. W okresie międzywojennym
przedsiębiorstwo kupił kapitał francuski. I wówczas...
– ...zaczęły się działania oszczędnościowe?!
„Zmniejszanie kosztów”? Skąd ja to znam!
– Ludzie w mieście byli przyzwyczajeni do
„socjalu”, a tu im Francuz zabiera coś, co dostali za
cara. Dramat rodzin. I wtedy urzędnik średniego
szczebla, niejaki Blechowski, zastrzelił jednego
z właścicieli, Francuza. Stryj Jan po prostu zeznawał
w sądzie podczas procesu. Utrwalił to w piśmiennictwie Paweł Hulka-Laskowski, mocno związany
z Żyrardowem, pisywał potem reportaże Romuald
Karaś, powieść Kazimierz Koźniewski i pewnie
jeszcze inni. Słowem stryj przeszedł do historii.
– Ciekawa postać? Warta utrwalenia?
– Czy ja wiem? Pewnie tak. Zachowała się
jeszcze taka anegdota o tym, jak przyjmował
kobiety do pracy. Otóż wzywał do gabinetu i kazał
podciągnąć spódnicę do kolan...
– Zbereźnik!
– Nie to! W zakładach włókienniczych podczas
pracy się stało i biegało od krosna do krosna. Jeśli
Eugeniusz Kurzawa
13
pracownica miała grube nogi nie nadawała się do
tej roboty. Szybko się męczyła, nogi jej puchły, była
mało wydajna
– Został jeszcze smutny wątek, śmierć twojego ojca w nieznanych okolicznościach. Wiadomo, że zginął w czasie powstania warszawskiego.
– Tak. Mówiąc w uproszczeniu było tak: rodzina wiedziała, że Błażek wyszedł do powstania i nie
wrócił. Reszta jest do dziś nieznana. Ojciec był
oficerem rezerwy. Prawdopodobnie brał udział
w 1938 r. w „zwycięskim” wkroczeniu wojsk polskich
na Zaolzie. Po wrześniu 1939 pewnie został zdemobilizowany, ale kto wie, czy nie działał w konspiracji. I z tej racji mógł brać udział w powstaniu. Wiem,
że był w AK w stopniu podporucznika, walczył
w oddziale golskim, jeśli dobrze nazywam. Miał
pseudonim konspiracyjny „Winoszajtis”. Walczył na
Politechnice w dniach 19-21 sierpnia 1944 r. Kiedy
zginął? Prawdopodobnie właśnie w czasie walk na
Politechnice. Gdzie jest grób? Nie wiadomo. Oczywiście, jest symboliczny nagrobek na Powązkach.
– Czy wyjeżdżając z naznaczonych wojną,
ale w końcu znanych sobie miejsc, mama
uciekała od tragicznych chwil po śmierci męża,
także po śmierci miasta? Po ucieczce w 1944 r.
z drogi do obozu w Pruszkowie, po krótkim
epizodzie w Trzylatkowie i Łodzi zdecydowała
się wszak na radykalną zmianę otoczenia.
– A co miała robić?!... Szansy na mieszkanie
w Łodzi nie było. Praca tak, mam nawet kilka zdjęć
z klasy, którą uczyła, ale mieszkanie, to było niemożliwe. No i był niesforny rozpuszczony dzieciak, który
raczej utrudniał pożycie z rodziną. Ten epizod zresztą
opisałem. Na zachodzie jest ziemia, głosiło hasło.
Ale także mieszkania, praca. Całkiem więc naturalne,
że taką decyzję podjęła. Nie miała innego wyjścia.
- Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz to,
co się stało? Myślę o waszym wyjeździe na
zachód kraju. Piszesz bowiem w wierszach, że
w 1944 r. ocalałeś przypadkowo. A jak by mogło
się potoczyć twoje życie, gdybyś z mamą
jednak wytrwał u ciotki w Łodzi lub gdybyście
14
z czasem wrócili do Warszawy? Spróbuj
pogdybać: kim mógłbyś być dzisiaj bez młodości na Ziemi Lubuskiej?
– Ocalałem rzeczywiście przypadkowo, wehrmachtowiec eskortujący konwój do Pruszkowa
pozwolił matce uciec. Pewnie gdybyśmy doszli do
obozu przejściowego to by nas rozdzielono. Jeśli
bym nawet przeżył, to pewnie bez matki, w innej
rodzinie, niewykluczone, że niemieckiej, bo byłem
dość ładny, nieźle odżywiony blondas...
A jak by się życie potoczyło w Łodzi? Zupełnie
nie wiem. Doświadczenia były by pewnie radykalnie odmienne, więc pewnie byłbym zupełnie
innym człowiekiem.
– Miałem okazję znać twoją mamę, choć
rozmawialiśmy niewiele. Pamiętam jej uczesanie, zawsze pełną papierosów popielniczkę,
szlafrok, w którym chodziła po domu. Ale wtedy
była już emerytką mieszkającą spokojnie u syna.
Natomiast interesuje mnie, jak dawała sobie
radę w pierwszych latach na nieznanej, obcej
ziemi, na dodatek z małym chłopcem?
W końcu pochodziła „z wyższych sfer”, nie nawykła do ciężkiej pracy, fatalnych warunków
mieszkaniowych, braku pieniędzy, nie mówiąc
już o funkcjonowaniu w ustroju, który jej
klasie społecznej akurat przychylny nie był.
Ponadto powiedz, jak psychicznie poukładała
sobie życie po traumie wojny, utracie męża,
no i zmianie rzeczywistości powojennej?
– Prawda jest zgrzebna – jak się musi, to się
dostosuje. A tu była odpowiedzialność nie tylko za
siebie, ale i za dziecko. Z czasem zdałem sobie
sprawę, że pewnie było tak, iż to mnie podporządkowała wszystko, co robiła. I to przeze mnie
kilkakrotnie zaczynała wszystko od nowa. W Lubsku
było całkiem przyzwoite mieszkanie i praca, ale
nagle zachciało mi się wsi, więc zaczynała od
nowa w Starym Zagórze. A potem wieś dziecku się
znudziła, to przeniosła się do Kożuchowa i podjęła
pracę w nowosolskim wydziale oświaty. Jak było
tak było, ale była i praca, i jako takie mieszkanie.
Przez jakiś czas pomagała nam rodzina ojca,
wpierw brat Antoni, potem Jan. Dało się przeżyć.
Czesław Markiewicz
My – wykorzenieni
Swego czasu, w Gdyni, tej… Gdyni, z najkrótszą
„wielkomiejską” historią w rozpoznanym przeze
mnie świecie, mieście bez właściwych archetypów,
słuchałem czytającego swoje „postmodernistyczne”
wiersze Wojciecha Roszkowskiego (urodzonego
w Białymstoku, ale utożsamionego i zakochanego
z wzajemnością w narwiańskim Tykocinie), kiedy
doszczętnie mnie zaskoczył (zmylił?) akcent poety,
nieomal „bliźniaczy”, choćby przypuszczalnie,
Mickiewiczowi albo Piłsudskiemu. Na to nałożyła
się lektura „Ziemca” Kazimierza Brakonieckiego
(obsesyjnie infiltrującego „metafizykę miejsc”,
uwikłanego w „syndrom wykorzenienia”, obnażającego dwuznaczności pojęcia „wielokulturowość”).
Potem zacząłem szybką „podróż” lekturową z zachodu na wschód (i… odwrotnie); a więc „lubuski”
Zygmunt Trziszka, którego wczesną twórczość
zbyt pochopnie określono jako repatriancką; to dzięki
niemu wszyscy urodzeni tutaj, już po 1945 roku,
poznawaliśmy „smak i zapach” dawniej wschodnich
rubieży Rzeczypospolitej. Dla Zygmunta Trziszki
był to zawsze smak „wykorzenienia”; dla tych,
innych, nas (nieprzesiedlonych, acz z rodzicielskim
piętnem repatriacji) pozostał nie mniej uwierający,
ale tylko „posmak”... jakiegoś osobliwego dziejowo
przesunięcia mapy. Ten „posmak” doskonale wykoncypował w swojej poezji Krzysztof Fedorowicz,
nakładając wszystkie przesiedleńcze resentymenty
na współczesną i tamtą, „poniemiecką”, rzeczywistość.
No i pojawiła się we mnie, dość pretensjonalna
potrzeba odpowiedzi na pytanie: kim jestem i skąd
przyszedłem? Łudzę się, że konfrontując to, co
„wygnało” choćby Wojciecha Roszkowskiego „do
siebie”, do „korzennego” Tykocina (choć jego Tykocin niby z „adopcji”, ale tak czy owak... rdzennej),
z tym, co boli „niezakorzenionego” Fedorowicza,
pozwoli znaleźć odpowiedź na to anachroniczne
w globalnym świecie pytanie.
Myślę sobie, że „pokoleniowo rdzenny” Roszkowski przynależy do... plemienia; ściśle określonej,
przez czas i miejsce, grupy... niemal etnicznej – tak
mi się wydaje; albo przemawia przez mnie zazdrość
człowieka, którego całemu dzieciństwu towarzyszyły obce (niemieckie) „odpowiedniki”, w którego
całym życiu większość „odkryć materialnych” opatrzona była kwantyfikatorem „poniemieckie”.
A tam, na wschodzie, choćby Narew, w całości rozlana po... Polsce (te niespełna czterdzieści
białoruskich kilometrów?). I ta rzeka (również)
skupia uwagę na kategorii „korzenności”, która to
kategoria musi wzbudzić „patriotycznie lokalną”
zawiść u każdego stąd, czyli zawsze „skądinąd” –
wszak niemal „każdy” z Nadodrza nie ma tutaj grobów dziadów, bo co dopiero ojców, którzy zazwyczaj zabierali do grobu tęsknotę za „pozostawionym
15
gdzieś tam”, bez udziału własnej woli, tożsamym
światem.
Nie jest więc Narew na szczęście rzeką graniczną ten… jeden kilometr z Białorusią w ogóle się
nie liczy, jeśli pomyślimy niemal o całej zachodniej
granicy Polski znaczonej niebieską (na mapie) linią
Odry. I co z tego – powie ktoś, nieopętany fobią
lichawej historiozofii. Bo jakimż symbolem jest
Odra? Ta rzeka „podzieliła”... tęsknoty; te wywołane repatriacją i te wywołane tzw. wypędzeniem.
A w samej nazwie Narwi, jest coś archetypicznego,
ów „nur”, co znaczy w języku praindoeuropejskim
„woda” (rzeka). Niby znowu nic, zwyczajna informacja etymologiczna, ale skoro słyszymy coś
pradawnego we współcześnie używanej nazwie,
to przy odrobinie wiedzy z historii języka, usłyszymy echo „l-sonantów”, choćby tych prastarych
wļków albo mļka – smakuje, jak wykopana z tutejszego (nadodrzańskiego wału) czaszka... celtycka;
swoją drogą, jaka szkoda, że z tego „zunifikowanego”, jednego języka praindoeuropejskiego
wyemancypowało się aż tyle... odnóży. Zresztą, co
to za różnica jedno „o” więcej, jedno „i”? Gdyby
jednak tylko o „to” chodziło. Bo kiedy się pomyśli,
kiedy się przeczyta, kiedy wreszcie zobaczy... choćby
kirkut w Tykocinie, wspólnota językowa nie
wytłumaczy już różnic kulturowych, albo mówiąc
zgoła eufemistycznie „problemów” asymilacji, czy
wielokulturowości.
A nad Narwią sioła, miasteczka i miasta. Wybieram... pierwsze z brzegu: Kaniuki, Czerewki,
Choroszcz, Zajki, Siemień, Chludnie, Gontarze,
Dzbenin, Stawinogę. Bo... brzmią! Brzmią – bez jakichkolwiek odpowiedników. Same w sobie.
Omszałe. Jakieś pradawne. Plemienne – przecież
(jakbym zazdrośnie pragnął). Wywiedzione z języka
niejako przedhistorycznego, ale ciągle (to słychać)
polskiego/słowiańskiego. Jakby je „wymyślił”
(pierwszy z brzegu)... Sapkowski. Nieprzetłumaczalne. Mają swój, jedyny rodzaj. Tożsame do
bólu; mojego, onomastycznego.
Na Środkowym Nadodrzu (choćby, bo i dalej,
nieco na zachód, trochę południe albo na północ
też, aż po już wielkopolski Babimost – niegdysiejsze pogranicze) wszystkie miejscowości mają
16
swoje... niemieckie odpowiedniki. Do niedawna
„dekretowo” przemilczane. Zielona Góra (Grünberg),
Gorzów (Landsberg), Bytom Odrzański (Beuthen
an der Oder), Nowa Sól (Neusalz an der Oder),
Krosno Odrzańskie (Crossem an der Oder),
Słubice (Frankfurt Oder-Dammvorstadt), Cigacice
(Tschicherzig). Jak łatwo się zorientować niemal
wszystkie, ważniejsze miejscowości, a właściwie
ich nazwy, przypisane były rzece: Odrze. Sama
nazwa regionu również. Niby z „piastowską” tradycją, ale jednak na wzór… niemiecki. Obcy.
Chociaż, jakoś od 1989 roku, próbuje się „odtworzyć”/„stworzyć” quasi ciągłość kulturową...
europejską; jakąś nową „wspólnotową” tożsamość. W Zielonej Górze (i gdzie indziej, ale tutaj)
pojawiają się tablice upamiętniające „życie i twórczość” miejscowych... Niemców, którzy tutaj ongiś...
i tak dalej. Rzeka nie ma (albo „nie chce” mieć
z tym nic wspólnego). Dlaczego? Oto w 2004 roku
popłynęły Odrą i... Renem statki wycieczkowe z pisarzami (więc „wrażliwcami”) na pokładzie. Projekt opatrzono nazwą „Rzeki graniczne. Odra-Ren
(Rijn)”. Popłynęli: Ewa Lipska, Henryk Bereska,
Leszek Szaruga, Jerzy Łukosz, Olga Tokarczuk,
Urszula Kozioł, Inga Iwasiów (i kilku mniej sztandarowych, miejscowych – lubuskich pisarzy).
„Europę” prezentowali w pojedynkę Węgier, Ukrainiec i Holender. Ten ostatni (Hans Maarten van
den Brink) przedstawił w miejscowej (zielonogórskiej) bibliotece fragment swojej prozy z Renem
(właśnie) jako „podmiotem” narracji. Podobne teksty
(z Odrą-symbolem) przedstawili polscy pisarze –
z Olgą Tokarczuk przede wszystkim; część
dzieciństwa spędziła bowiem w lubuskiej Klenicy,
niejako „opodal” nadodrzańskich wałów przeciwpowodziowych. Nie zapamiętałem żadnego „symbolicznego”… poszumu rzecznych fal. Odra polskich
pisarzy nie wezbrała więc symbolicznego nurtu.
Poza tym, że jest rzeką zaiste… graniczną. Hans
Maarten van den Brink, natomiast, bez powoływania się na jakąkolwiek nację, określił i opisał Ren,
jako symbol „innowacyjnej” Europy; przeciwstawiając tę „płynną” (baumanowską?) symbolikę
polskiej skłonności do… „ukorzeniania” swojej
tożsamości. Można było to „przeczytać” jako
wysublimowany (urojony?) konflikt między „paradygmatem romantycznym” (z polską lipą Kochanowskiego, dębem Bartkiem, rozdartą bodaj
wierzbą Żeromskiego itd.) a ponowoczesną transgresją Europy? Niby, że można „zapuścić korzenie
w rzece”; bo „wszystko jest płynne”? Opisałem ten
„dyskurs” z holenderskim pisarzem w wierszu pod
symptomatycznie złośliwym tytułem „Nie znam
waszej mowy” (umieszczając w „zlewisku” symbolicznej rzeki moje/nie moje „rodzinne miasto”): to
miasto nigdy nie było moje/ (...) tak już zostało/
(...) kiedy opuszczam je na długość składu/
pociągów do skądinąd/ na chwilę bywa moje/
kiedy wracam przez okamgnienie wydaje się
obce/ wtedy jest najbardziej moje/ jak myśl
pewnego holenderskiego pisarza/ który nazwał
swoje europejskie samopoczucie renem/ (...) skarcił
mnie/ (...) za osobliwie barbarzyńskie przywiązanie do miejsca/ nazwał to mentalnością
wielkiego drzewa/ prawdę mówiąc wielkie drzewo było moim pomysłem/ holenderski pisarz
mówił o skarlałym dębie/ z nienaturalnie wielkimi
korzeniami.
Teraz, podejrzewam, już bez zbędnej złośliwości, że rzeka może symbolizować tożsamość.
Być może. Ale na pewno ukrywa się w tym jakaś…
tajemnica. Poza tym, że Odra/Oder symbolizuje
z całą pewnością jakąś „dziejową prawidłowość”:
oto my tutejsi/nietutejsi budowaliśmy (budujemy?)
swoją, jeśli nie tożsamość, to obecność, na czyjejś,
już wiecznej nieobecności. „Dawne epoki” – wszak
– nie były nam tutaj, nad Odrą, dane.
Pisze Wojciech Roszkowski w książce „Tykocin
– miasteczko bajeczka”: „Miasteczko bajeczka” –
tak nazwała Tykocin Agnieszka Osiecka, zauroczona jego niecodziennym pięknem. Tchnienie
dawnych epok jest zaklęte w duszy tego miasta.
Czas biegnie tu jakby trochę inaczej, w sobie tylko
wiadomy sposób. Kilkaset lat przebogatej historii
zawarte jest w każdym kamieniu, wyziera
z każdego zakątka. Ta dziwna magia bajkowego
miasteczka odbija się echem w głębi serca, serca
każdego z nas. Ale tak można (z grubsza) napisać
o każdym mieście (Krakowie?), miasteczku
(Kazimierzu n/Wisłą?). Wiele miast i miasteczek
jest w… rzeczy samej „zarządzanych”, po prawdzie
najprawdziwszej, przez owe swoje/swojskie
duchy władające. Ale co w tym (szczególnym?)
tykocińskim przypadku, znaczy zdanie „serce
każdego z nas”? Kim są ci, „każdzi z nas”; skoro nie
każdy może być „każdym z nas” – chyba.
Tykocin Wojciecha Roszkowskiego ma, tak jak
moja/nie moja Zielona Góra, także „obce”
odpowiedniki! Ale jakże „uniwersalnie… szlachetne”, bo łacińskie i hebrajskie. Więc jednak
bez… groźby szowinistycznych konotacji – któż
dziś, jaka nacja „mówi” po łacinie, czy hebrajsku?
Tykocien, Tiktin, Tyktin, Tuktin, Tikoczin, Tykoczyn
– to też brzmi „po swojemu”. Tchnie... wielokulturowością. Która to „kategoria” jednak konfliktowała repatriantów na tzw. Ziemiach Odzyskanych. I nie chodziło o „źródłowy” antysemityzm.
Rowy wykopywali choćby Górale Czadeccy,
Łemkowie, Polacy zza Bugu i Polacy z Centralnej
Polski. Ale jedyny cmentarz żydowski „zlikwidowano” tutaj (dosłownie!) po 1968 roku. Zresztą
tak, jak ogromny cmentarz niemiecki „zamieniono” na Park Tysiąclecia (dziś Mileniumpark) już
w 1961 roku.
W Tykocinie „bywało” (było?) też niby dwuznacznie, ale jakby bardziej z historiozoficznym
uszanowaniem właściwego znaczenia pojęcia
„wielokulturowość” – więcej, dziś dawne, najdawniejsze decyzje są źródłem kolorytu miasta. A kirkut
tykociński... żywo określa ważką obecność w mieście
nacji mojżeszowej; jest istotnym oparem magii
Tykocina.
Takoż Wojciecha Roszkowskiego po raz pierwszy „usłyszałem” w Gdyni; czytał swoje wiersze.
Zdumiał mnie śpiewny język, jaki znałem jeszcze
z dzieciństwa, kiedy za płotem mojej poniemieckiej
(aczkolwiek rodzinnej) rudery ktoś tam ze
wschodu, coś tam wykrzykiwał. Po czasie przybysze z „tamtej” strony Bugu pozbywali się wstydliwego, jak się dało odczuć, „śpiewania”.
Wreszcie trudno było rozpoznać, kto, skąd przybył. Opowiadała mi Gabriela Balcerzak (z Muzeum
im. Dekerta w Gorzowie-Landsbergu) o swoich
studiach w Lublinie. Już pierwszego dnia wszyscy
z jej otoczenia bezbłędnie odgadywali skąd przy-
Czesław Markiewicz
17
jechała: gdzieś z Ziem Zachodnio-Północnych;
jako jedna z nielicznych „operowała” tzw. językiem
literackim. Melodia języka Wojciecha Roszkowskiego nie powinna mnie dziwić; dziś „eksponowanie” odrębności (tożsamości?) językowej jest
wręcz... trendy. Być może jest to jakieś remedium
na globalną (już) unifikację? Jednak „odrębna”
melodia (forma) komunikatu poetyckiego Wojciecha
Roszkowskiego nie „pauperyzuje” uniwersalnych
lęków, jakże dosadnie oddanych choćby w kilku
linijkach wiersza tykocińskiego poety: opuściły nas
ptaki./ odkąd osuszyli mokradła i wycięli lasy,/
zobaczyliśmy więcej – Jakież to przewrotne
i gorzkie; jeśli włożymy pomiędzy te słowa kontekst… wykorzenienia. Cóż takiego ukrywa się pod
tym „więcej”?
Krzysztof Fedorowicz pyta w wierszu
„Miejsce”: Miejsce, którego nie było, bo nie ma/
czy miejsce, którego nie ma choć było?// Czy
wierzyć starym mapom, czy własnym zmysłom,
czy miejsce ma cechy „transcendentne”? Pozornie
można te pytania przyporządkować „opuszczeniu”, „osuszeniu” Wojciecha Roszkowskiego; gdybyśmy na chwilę zapomnieli, że obu poetów różni
poczucie „tożsamości”. Roszkowski nie ma żadnych
problemów z „miejscem”; w jego „więcej” być
może nie ma nawet… transcendencji, bo jest
„u siebie”, być może tylko niepogodzony „ze
sobą”. Federowicz, i bodaj całe pokolenie urodzonych na „obcym”, ale... jednocześnie „swoim”
(innego wyjścia nie ma, bo nikt sobie nie wybiera
świadomie miejsca urodzenia) będą poszukiwali
w „miejscach” jakiejś tajemnicy, ukrytego sensu
w marzeniu o ciągłości – bodaj „plemiennej”.
Wczytajmy się na dowód w inny wiersz Fedorowicza „Uwielbienie”: Uwielbienie miejsc niezrozumiałych/ i tyleż trwałych co kształt chmury/
albo tych których nie ma/ i codzienne wędrowanie tam czyli nigdzie/ odwiedzanie miejsc/ tak
bardzo zamkniętych w sobie/ i chodzenie drogami/ po których ślad już tylko na mapie/ powtarzanie nieistniejących imion/ skłonność do
mowy obcej/ słów zatartych znaków nieczytelnych/ (...) przekonanie o wyjątkowym smaku
owoców w zapomnianym sadzie/ i o tym że na
18
mapie naniesiona jest absolutna prawda/ i rozpoznawanie w obcych krajach tych skądś znajomych. To nie są słowa człowieka „zakorzenionego”. To wyznanie „niewiary” w tożsamą realność
jakiekolwiek miejsca, poza „znakiem na mapie”; bo
przecież „gdzieś” przynależeć musimy. To i „przynależymy”; oto jak wygląda „nietożsama przynależność”: Przy drodze wschód zachód/ kolumny
wspierają niebo pnie ciemne wysokie/ pajęczyna
gałęzi ziemia usłana gruzem i liśćmi/ w tle zieleń
traw przebiśniegi/ czerwień zgniłych owoców
glina/ (…) piwnice jak wielkie cmentarzysko/
zmumifikowane liście więdną rozpadają się/
butwieją tylko do pewnego momentu/ na
drzewach kandyzowane owoce// w piwnicy
rośnie potężny dąb/ jak szabla dzika stalowy
klucz potłuczony talerz i kieliszek/ bezpiecznik
i wieczko od słoika/ martwa natura jak na płótnie
Holendra – identyfikuje… być może już „wykorzenienie” Krzysztof Fedorowicz w wierszu „Gross
Kirschbaum”.
„Wykorzenienie” obsesyjnie wypełniało twórczość, przywiezionego przez rodziców zza Bugu
na Ziemię Lubuską, Zygmunta Trziszki. W jednym
ze swoich opowiadań, pomieszczonym w słynnym
zbiorze „Świniobicie” skonstruował postać aktywisty partyjnego, który miał za zadanie przekonać
krajanów (repatriantów) do nowej ziemi; do
nowej tożsamości. Ziomkowie owego aktywisty
partyjnego uparcie powtarzali „tam umieraty, gdie
rodiła maty”. Więc ów działacz sprowokował bójkę
i dał się zabić na wiejskiej potańcówce; krajanie
mieli swój pierwszy grób na nowej ziemi; tęsknota
za utraconą ziemią pozostała żywa. Po wielu latach
ten sam Zygmunt Trziszka, już w... „ekumenicznej
tożsamościowo” Warszawie, w tomie opowiadań
„Stan skupienia”, charakterystycznie dla „nuworysza” zuniwersalizował kategorię „wykorzenienia”:
Wykorzenienie. To słowo pierwszy raz usłyszałem
w takich czasach, gdy od usłyszenia samego
słowa mrowie chodziło po plecach. Świat wymyślił
tęgie lekarstwo na wyrwanie człowieka z ziemi
razem z korzeniami... No, ale mówi się, że to było
dawno... Tu jest mowa o innym wykorzenieniu.
Fakt, że starego dębu nie można przesadzać
w inne miejsce. Życie robi wszystko, żeby nas
wykorzenić, a korzenie nasze spalić, już z matczynego brzucha jakaś siła wyrzuca nas impetnie,
a my pępowiną, niczym tym pierwszym korzeniem żywota trzymamy za matczyne brzucho.
Czyjaś ręka przecina ten korzeń naszego żywota,
a my przez to jedno tylko jesteśmy zatrwożeni już
na całe życie, łapiemy później za matczyną rękę
i za spódnicę jak tonący za brzytwę. Tak silnie już
nikt nas nie przestraszy jak ta bezwstydna
macierz, co nas siłą wyciska ze swego żywota.
Późniejsza trwoga to już tylko wieczyste powtarzanie tego wyrzucenia z matczynej pieczary.
Ze swoją „obcością miejsca”, „wykorzenieniem”
zgoła inaczej „radzi sobie” Kazimierz Brakoniecki.
Jego „remedium” bliższe jest „oswojeniu wielokulturowości”, jakie charakteryzowało choćby organizatorów życia publicznego w zamierzchłym
Tykocinie w sposobach asymilowania Żydów. Ale
to tylko jakby jeden z elementów „pogodzenia się
z wykorzenieniem” (i to zewnętrznych); istotniejszy
jest wysublimowany wybór „miejsca” już „wiecznej”,
niemal transcendentnej „tożsamości”, dokonany
przez Brakonieckiego; czytamy w „Ziemcu”: Kiedy
nie mieliśmy jeszcze w Olsztynie grobów rodzinnych, chodziliśmy na cmentarz św. Józefa, aby
zapalić świeczkę na opuszczonym grobie nieznanego nam repatrianta z Wilna.W pobliżu samotniały
żeliwne ogrodzenia zapomnianych niemieckich
mogił. W 1965 roku zmarł dziadek Wacław.
Mieliśmy swój pierwszy grób. Byliśmy u siebie.
Teraz odwiedzam grobowiec rodzinny, w którym
spoczywają moi rodzice i dziadkowie, zachodzę
na cmentarze polskie i niemieckie (a raczej na te,
które zostały). Myślę o jednej Ziemi żywych
i umarłych. Pogodzonych. Odzyskanych dobrą
pamięcią wspólnoty losu. Jestem Ziemcem, lecz
nie w ziemi chcę być pochowany, raczej w słowie,
w śniegu, ogniu. Oto moja wolność tragiczna. Oto
moja wspólna obecność.
Trawestując „przesłanie/testament” Brakonieckiego zdekonstruowałem taką oto formułę:
„wspólna obecność w słowie”. Taką „obecność”
daje poznawanie rdzennej mentalności ludzi zakorzenionych na obecnym wschodzie Polski, przez
„konkretyzowanie” ich twórczości (via choćby...
Roszkowski). Po takim „akcie” być może zostaje
jakiś... osad; jakiś „model”, „formuła” określania
już własnej, innej niż ta, narwiańska, tożsamości –
chociaż archetypiczny impuls może pochodzić
znad, na przykład, Narwi właśnie. I mimo, że
„obce” zazwyczaj to postrzegania, być może
właśnie, że obce, to wnikliwsze, bo niepowszednie,
jak w każdym już rdzennym przypadku.
„Wspólną obecnością” może się na końcu
okazać zaobserwowana, odczytana, wreszcie
zrozumiana, cudza, acz nie „plemienna”, ale nacjonalnie tożsama „korzenność”. Oglądam zdjęcia
zakoli Narwi, rozlewiska, uliczki nadrzecznych
miasteczek – zwykła… ikonografia; tożsamości
uczę się z języka, z sublimowania rzeczywistości,
z zazdrości, budującej „zawiści” owego miejsca,
już nie tylko na mapie. Nazywam to „prowincjami
mojego imperium, zaimkami świata”. Już nieco
inaczej rozszyfrowuję swoje, pierwotne, „platońskie intencje”; kiedy to podejrzewałem, że
większość z nas, widzi tylko to, co pokazane, słyszy
to, co powiedziane – nie przewartościowując tego,
co niedookreślone, co umyka znaczeniom, co czasami zakłóca funkcje języka – a zwyczajnie jawi się
jako „potoczność”
Oby na przykład Wojciech Roszkowski „oduczył” mnie owej „potoczności”; obym zrozumiał,
że moja tożsamość nie musi być „nizana” z wykorzenienia; bo, że niby już poeta Roszkowski, jako
„postmodernistyczny sublimant”, ma tożsamość,
„miejsce” – z przyrodzenia, za darmo, za dotknięciem „boskiego palca”. Jednak ten „demiurgiczny”
skutek trzeba dookreślić, ponazywać, utrwalić;
może tylko… zapisać. Choćby dla tych wszystkich
innych wykorzenionych.
I być może tylko z tego powodu już mogę
odbyć... właściwą podróż, wrócić ze wschodu na
zachód. Być może do... siebie.
Czesław Markiewicz
19
Przemysław Grzesiński
Blog Julii
Opowiadanie z cyklu „Brama”
***
Wchodząc do mnie można zobaczyć stół, dwa krzesła, herbatę na stole, herbatę w szklance, pastylki na
stole, obok telefon, za telefonem ścianę przykrytą tapetą, tapetą w kwiaty, żółte kwiaty. Kwiaty kwitną
na tapecie, bo oświetla je żarówka, żarówka ma ze 100 vat i jest w żyrandolu z materiału, przezroczystego,
sztucznego. Wchodząc do pokoju można zobaczyć łóżko i pościel świeżą, pachnącą, nieobecną i niczyją.
Pościel bezczelnie gładką i sufit zdolny podtrzymać wisielca, o ile przysposobi go w hak i wykorzysta
krzesło - jedno z dwóch krzeseł – to solidniejsze, młodsze, silniejsze krzesło. Można zobaczy w pokoju
podłogę, ale trzeba by najpierw zedrze dywan wychodzony, przetarty i cienki, szczególnie na środku,
tam, gdzie się chodzi, po nim się chodzi i wzdłuż i w szerz i nazad. W pokoju można zobaczyć regał
i książki, grzbiety książek nierówne, spasione i wychudzone, pożółkłe i treściwe, literowane i z obrazkami,
z papierem mat i błysk, można zobaczyć je wszystkie i żadnej, po kolei lub wyciągnąć jedną lub nie
wyciągać żadnej. Zapewne też można ujrzeć okno, można ujrzeć okno i podejść i zobaczyć widok za
oknem i kamienicę naprzeciwko i sąsiednie okno bez żaluzji lub nie widzieć kamienicy, lecz trzy i pół
sekundy lotu, który trwa zanim rozpieprzy się wyskakujący przez okno człowiek.
Mówi się, że każda historia ma swój początek, swoje rozwinięcie i swój koniec. Pewnie tak jest, że tak
nie jest jednak pewniejsze.
Jest 15 kwietnia i ta historia już powinna zostać zamknięta. Każdą historię opowiedzieć trzeba
nieskończoną ilość razy w niedokończony sposób. Książki czyta się od lewej do prawej, przynajmniej
tutaj, teraz, filmy ogląda od minuty pierwszej do ostatniej. Na końcu książki dowiadujemy się kto zabił,
na końcu filmu, że ona z nim nie zostanie.
Historię opowiedzieć trzeba nieskończoną ilość razy w niedokończony sposób. Mówi się, że każda
historia ma swój początek, ma swoje rozwinięcie i ma swój koniec. Pewnie tak jest, że tak nie jest jednak,
jest dużo pewniejsze.
***
Na stole obok kwiatów stała ramka z fotografią w srebrnej ramce, która była posrebrzana.
Julia była obok. Na stole pod obrusem leżał blat drewnianego stołu z płyty paździerzowej. Stół
błyszczał się w bladym świetle lampki nocnej. Był dzień.
Julia była obok.
20
Podpierała się dłonią o krawędź. O krawędź stołu.
Julia miała trzydzieści dwa lata minus osiem. Osiem lat musiała się cofnąć, by pójść do przodu. Tak
jakby mogła wrócić. Jakby mogło to cokolwiek zmienić.
To mój monodram, którego nigdy nie napiszę. To moja historia, której nigdy nie rozliczę. To moje życie,
które...
***
– Mam na imię Julia – powiedziałam.
– Ryszard – odpowiedział – ale wszyscy mówią na mnie Ris.
– Ja nie jestem wszyscy – pomyślałam – Niech będzie Ris, dlaczego nie? – powiedziałam.
Właściwie to napisałam. Rozmawialiśmy na czacie. Pisaliśmy do siebie, czyli obok, na czacie. Napisałam na blogu, że jestem prawie szczęśliwa, że prawie mu wierzę.
***
Między sierpniem, letnim deszczem, dojrzewającymi gruszkami w ogrodzie, robieniem dobrze Risowi
a pracownią malarską umarłam po raz pierwszy.
Nie była to śmierć spektakularna, widowiskowa, choć myślałam, że śmieje się ze mnie cały świat.
Śmierć moja była nieintymna. Obdarta ze wszystkiego, co może nieść zwykłe umieranie. Zdechłam, bo
zostałam przybita. Jak zdjęcia w mojej pracowni. Jak mój blog do sieci.
– Nigdy cię nie kochałem muszę iść.
6 wyrazów bez zająknięcia, 22 litery jak kadry aparatu fotograficznego. Tyle właśnie potrzeba, żeby
rozstrzelać kobietę. Roztrzaskać jak szklankę o posadzkę. Tak właśnie męski bóg tworzy kurwę i zatraca
kobietę. To co pozostaje w męskim świecie nazywa się spermą i szmatą. Reszty nie ma. Julia umiera.
Trochę później.
Zatem trochę wcześniej.
***
Oddychanie jest procesem ciągłym. Nie zaczyna się wraz z faktem, nie kończy wraz z innym. Trwa. Jak
określić, jak zważyć ile wody jest w jeziorze? Skąd pochodzi? Ile w niej deszczu? Ile szczyn? Jaki jest jej poziom?
Liczby mnie przerażały. Od zawsze. 22 litery jak kadry aparatu fotograficznego. Wynikanie, jasność
przechodzenia, cała ta iluzja, że życie jest klarowne i policzalne. Nie jest. A ja jestem wodą.
Kobieta jest wodą, zawsze wodą, wtedy kiedy gasi mężczyznę i wtedy, kiedy widzi świat. Kobieta jest
wodą płodową i oceanem. Jestem wodą płodową i oceanem. Świat każe nam się skrystalizować.
W sopel. W element stały. I nie stopić. Czyli nie umrzeć. Przeżyć.
Powinnam przy tobie być, Julio.
***
– Czego się napijesz?
– Herbaty – odpowiedziała Julia.
– Dlaczego nie zamówisz wina? – spytałam.
– Poproszę dwie herbaty – powiedział Łukasz i zaczesał nieco przetłuszczone włosy.
– Często... często tu przychodzisz?
– Czy ja wiem... – odpowiedziała Julia.
– To kto ma wiedzieć, ja? Spytałam.
– Raczej nie – głos Julii zdradzał rozdrażnienie.
Przemysław Grzesiński
21
– Nie... Nie podoba ci się tutaj?
– Jestem przyzwyczajona do innych wnętrz.
– A kto cię do cholery do nich przyzwyczajał? Popatrz na niego.
Łukasz był nieśmiały, zbyt nieśmiały. Przepadł. A wraz z nim przepadła Julia i Łukasz. Została sama
Julia. W kuchni restauracji dał się wyczuć wyraźny swąd palonego mięsa.
***
– Ty się tym nie przejmuj. Powinnaś przyjść na moje zajęcia.
Aneta zawsze miała dla mnie czas. Zawsze była cierpliwa. Wszystko jej się udawało. Dosłownie
wszystko. Tylko do facetów nie miała szczęścia. Inteligentna. Ładna. Wysportowana. Trenowała jogę. Tak
wtedy myślałam. Siadałam przy niej na kanapie, oglądałyśmy do późna filmy, jadłyśmy to co przyrządziła.
Była wegetarianką. Potrafiła gotować najrozmaitsze rzeczy.
Mieszkanie Anety było urządzone zgodnie z zasadami Feng Shui, zawsze idealnie czyste, schludne.
Nie wiedziałam dlaczego ktoś taki jak Aneta przyjaźni się z kimś takim jak ja.
Wystrzałowa brunetka o idealnej figurze kontra nic ciekawego.
Usiadłabym przy niej dzisiaj, ale wtedy trochę inaczej. Zupełnie inaczej.
– Możemy porozmawiać?
– Oczywiście – odpowiedziała. Ale muszę ci coś pokazać. Była promocja w galerii...
– Za osiem lat będziesz instruktorką jogi i trenerem rozwoju osobistego.
– Słucham?
– To słuchaj. Słysz. I dla odmiany nie przerywaj. Dalej będziesz wsuwać te swoje dziwactwa sushi
i ciągle będziesz sama. Skupiona na swoim wewnętrznym świecie harmonii, energii, czakry, srakry i innych
kosmicznych rzeczy. Woda w kranie będzie ci mówić o spokoju, a podręczniki indyjskich śmiesznych facecików z krótkimi członkami, żyjącymi w lepiankach będą instruować jak żyć w lepiance w poczuciu
wewnętrznego szczęścia zespolonego ze wszechświatem.
Zaczną ci się pojawiać pierwsze zmarszczki i przestaniesz już być piewcą naturalnego porządku
rzeczy. Nie będziesz mogła mieć dzieci. A wtedy już nie będziesz piewczynią, kowalką swojego losu,
marynarką na morzu w kratę, kapitanką feministycznej niezależności, ale majorką bezludnej wyspy.
Kupisz sobie kota. Ale go wykastrujesz, oficerko, żeby nie szalał ci po mieszkaniu. I będziesz bardziej
nieszczęśliwa ode mnie. Przestaniemy się do siebie odzywać wredna pół lesbo, która udziela innym rad jak
zostać kobietą niezależną, uzależniając innych od siebie. Wal się! Ale nikt z tobą nie chce... Zmień swoje
życie. Jestem z przyszłości... Macham do ciebie czasie, którego nie cofnę, a ty masz to w czarnej dziurze.
***
Dzisiah nie ppisze dzisiaj rzygawm. Pozdraeiam wdzysstkich imprezijącuych przea moniotorem,.
***
Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze.
Czego chcesz Julio?
Żeby ktoś mnie pokochał
To mogę być ja.
W Małym Księciu tak było. Albo w Kubusiu Puchatku. Zostaniesz moim przyjacielem? I został.
Więc zostanę.
Będziesz mnie zdradzał?
Może kilka razy w życiu. Ale ci o tym nie powiem.
22
Nie jesteś romantyczny.
Nie jestem sentymentalny.
Umiesz pisać wiersze?
Nie. Jaki chcesz? Biały?
Kolorowy.
Pytałem...
Wiem o co pytałeś.
Czym się zajmujesz, Julio?
Tworzę, projektuję, piszę bloga, robię zdjęcia, wracam w przeszłość. Chciałabym... chciałabym zaznać
odrobiny poezji... Takiej, gdzie nie ma żadnej pizdy, żadnego walenia. Poezji. To tak wiele?
Tak.
Bądź...
Jaki?
Prawdziwy. Jesteś? Możesz być?
***
Za oknem leje deszcz. Po ulicy płynie brunatna struga, która sięga prawie do końca krawężnika. Szaro,
buro i ponuro. Kto wymyślił październik? Pewnie ten sam, co wymyślił listopad.
Pracuję nad obróbką zdjęć ślubnych. Zlecenie. Na pewno będą szczęśliwi, we wrześniu jest „r”.
Pan młody ma 42 lata, panna młoda 20. Ktoś mógłby powiedzieć, że mógłby być jej ojcem. Nie
mógłby, jest za brzydki. Od tego jestem ja i photoshop. Zmieniam świat na lepszy, czyli retuszuję, zakrywam i zmieniam. Fałszuję. Jestem fałszerką. Mogłabym nawet być fałszywą, gdyby tylko mogło dać mi
to szczęście.
***
Noc
wciąga mnie
w głąb
Płynę w dłoniach jak w łodzi
Ukryty
nagi
wyrzucony na wierzch
jak na groźny ląd.
Twarz przyklejona do szyby
jak liść
To są kroki
do dzwonek
to zwykła rozmowa
uciekam od ściany do ściany
krzyczę szeptem:
jestem
Tadeusz Różewicz, Ścigany
Przemysław Grzesiński
23
***
Julia umarła i urodziła się poczwarą. Chciałabym, żebyś wtedy nie umarła, Julio. Też możesz nią być.
Każda z nas może zostać poczwarą.
Poradnik z cyklu:
Jak zostać poczwarą.
Kiedy zostaniesz poczwarą świat się zmienia. Jesteś takim... człowiekiem drugiej kategorii. Dajesz się
posunąć na pierwszej lub drugiej randce. Stajesz się dziwkowata, jeśli jesteś już potworem, to bądź chociaż dziwkowata. Niedziwkowata poczwara może od razu wejść do jaskini i zamurować się od środka.
Jeśli jeszcze chcesz żyć po przepotworzeniu, bądź łatwa. Nikt nie będzie na ciebie czekał. Nikt nie będzie
cię chciał. Jak to zrobić?
Uważaj! Wystarczy... iść spać i obudzić się...
z OSPĄ!
Tak! Rozpieprzy ci twarz zupełnie za darmo i żaden puder nie przykryje twoich blizn! Nie musisz robić
absolutnie nic więcej, żeby cię wypieprzyli, nawet nie musisz rozkładać nóg.
Ospa i cię nie ma. Możesz już być sama. Popraw sobie zdjęcie w photoshopie na pocieszenie.
Dobranoc głupie cipy co miałyście ospę. Wypieprzać do rowu. Nikt nie chce was oglądać. Do rowu za
pieprzone rozstępy po porodzie i kilka kilogramów, do rowu cipo, jak śmiałaś, jak śmiałaś się zestarzeć?
Zepchnijcie nas wszystkie. Jakieś one będą miały więcej miejsca, żeby tańczyć na parkiecie, ale w końcu
złamią sobie tę piękną opaloną nóżkę. Wypierdolą się na tym parkiecie, a wtedy my, z dołu, z rowu
wyciągniemy po was ręce. I wciągniemy do nas. Będziemy cię żuły z zawiścią, z żółtą cerą, po ospie, po
porodzie, po śmierci, po szczaniu pod siebie. Aż będziesz jedną z nas. Dzisiaj, jutro, będziesz. Witaj,
potworze w świecie koszmaru.
Wyjścia są tylko dwa. Czy w świat koszmaru wejdziesz sama czy ze swoim ukochanym potomstwem?
***
Gorąca herbata, dwie łyżki miodu. Czuję się jakbym przebiegła maraton lub po prostu: okres.
Włączam „co może przynieść nowy dzień”, zamykam oczy. Do dupy z tym wszystkim.
Julio...
Kim jesteś?
A kim chcesz, żebym był?
Nie wiem, nie mam siły niczego chcieć, okres mam.
Julio, piękna jesteś.
W dresie jesteś ta piękność zdycha.
Może być i w dresie.
Ty to dopiero jesteś desperat. Ja tak nie pomyślałam. Tak mi się samo...
Lubię twoje poczucie humoru.
Jest zgorzkniałe i złośliwe. Nie lubię ładniejszych od siebie.
To znaczy, że jesteś szczera.
Nie. Fałszuję. Jestem wodą skupioną w sopel lodu.
Ogrzeję cię.
Nie.
Dlaczego?
Bo ci nigdy na to nie pozwolę.
Dlaczego?
Bo ty nie istniejesz.
24
***
– Panie Piotrze, niech pan siada – wskazałam na fotel
– Dziękuję pani dyrektor. Bardzo się cieszę, że znalazła pani dla mnie chwilę. Nie ukrywam, że bardzo
mi zależy na tej pracy.
– Prawdę powiedziawszy nie panu jednemu. Pije pan ze śmietanką?
– Słucham? A tak, poproszę – Piotr wyprostował się w krześle. Był zdenerwowany i zestresowany. To
dobrze. Ale źle, że było to po panu widać.
– Wie pani, to nowa sytuacja dla mnie.
– Rozmowa o pracę jest dla pana nową sytuacją?
– Może źle się wyraziłem.
– Panie Piotrze, zależałoby mi na tym, żeby wyrażał się pan dobrze.
– Oczywiście.
– Co pan wie o naszej firmie?
– Na rynku polskim jest od sześciu lat. Zatrudniacie Państwo kilkunastu grafików, informatyków, programistów. Pani jest dyrektorem od lat trzech...
– To pańskie projekty?
– Tak. Nie jestem z nich do końca zadowolony, ale...
– A nie mógłby pan przynieść takich, z których jest pan zadowolony? Jeśli pan ma do nich uwagi jako
autor, to co ja mam powiedzieć?
– To znaczy ja chciałem...
– To znaczy jak pan chce popisać o swoich rozkminach, to niech pan sobie blog założy. Wydaje mi się,
że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
– Panie Piotrze?
– Tak? – Piotr odwrócił się z nieśmiałą nadzieją.
– Proszę powiedzieć sekretarce, żeby mi przypomniała, że o 16.00 mam jechać do mecenasa
Śliwińskiego.
– Dobrze, proszę pani.
– Głowa do góry, wszystko będzie dobrze.
***
Wszystko jest kwestią skupienia i temperatury. Jesteśmy z wody...
Blog Julii Przemysława Grzesińskiego to kolejne opowiadanie z cyklu zatytułowanego „Brama”, w którego skład wchodzi osiem
utworów. Każdy z nich może być odczytany odrębnie jako samodzielny tekst, jednak dopiero lektura całości ukazuje prawdziwe
intencje autora. Brama jest bowiem rodzajem obrachunku pokolenia urodzonego w latach osiemdziesiątych z przeszłością
i teraźniejszością. Kreowany przez autora bohater to wnuk pokolenia Kolumbów, o których Tadeusz Różewicz mówił jako
o „ocalonych”, „prowadzonych na rzeź”, „krzyczących w nocy”. To pokrewieństwo dotyczy nie tylko świadomego wykorzystania
motywów i obrazów z pierwszego powojennego tomiku poety Niepokój (otwiera go wiersz Róża), ale jest przede wszystkim podjęciem próby wypowiedzi w imieniu generacji młodych spustoszonych wewnętrznie przez swoje czasy. Okazuje się bowiem, że nie
tylko koszmar wojny może stać się przyczyną zachwiania wszelkich wartości, lecz pozornie bezpieczny dla nich czas pokoju. Zdawać
by się mogło, że pokolenie, które czas wojennej Apokalipsy zna jedynie z podręczników historii, nie powinno mieć trudności w odróżnianiu prawdy od kłamstwa, miłości od nienawiści – bowiem powtórne oddzielenie światła od ciemności zostało już dokonane, przywrócone. Co zatem się stało, że transmisja spuścizny wartości i dorobku kulturowego została zachwiana? Jaki popełniono błąd, że
młode pokolenie nie chce, nie może, czy nie potrafi ich przyjąć?
Autor Bramy nie daje odpowiedzi na te pytania. Głos jego bohaterów to głos tych młodych, których oskarża się o sprzeniewierzanie się odwiecznym prawom, o nieznajomość historii i tradycji, młodych nastawionych konsumpcyjnie do świata, wyzutych z wszelkich zasad, nieodczuwających żadnych więzi z minionym, dla nich już archaicznym i niezrozumiałym czasem. I zarazem
to głos tych „ocalonych” z pożogi upadku wartości, którzy jednak nie potrafią odnaleźć swojego miejsca wśród rówieśników
wyznających z rozbrajającą szczerością: „Mam dwadzieścia cztery lata i … jestem, jaki jestem”.
Przemysław Grzesiński
25
Władysław Łazuka
Dawno, dawniej, dziś
„Nie wiem co to poezja
nie wiem, po co i na co
wiem, że czasami ludzie
czytają wiersze i płaczą”
mawiał przed laty poeta
przemierzając Warszawę
że „Z rzeczy świata tego
zostaną dwie.
Dwie tylko: poezja i dobroć…
i więcej nic”
tak pisał w zaułku Paryża
Cyprian Kamil Norwid
a my tu i teraz
liście na wietrze pospiesznych dni
słowa wplatamy w wersy
nićmi porozumienia
jeszcze idziemy, piszemy
trzymając się światła ziemi
od świtu podążamy
drogami do człowieka
jeszcze idziemy i śnimy
pośród obłoków i ptaków
i układamy wiersze
kruche ślady po nas
jeszcze idziemy i śnimy
trzymając się światła ziemi
i zostawiamy wiersze
kruche ślady po nas
26
Władysław Łazuka
***
W południe lata usiadłem
przy polnej drodze
oparłem się o głaz
ciepły był jak człowiek
sędziwy
w mchach północy
tak wiele już widział
umiał słuchać
milczeć
27
Władysław Łazuka
Dla wędrujących
Świerszczu graj
z dźwięków ułóż baśń
by łatwiej było iść i śnić
w tym wędrowaniu
Za dalą druga dal
wlecze się ten szlak
wiatr zewsząd zbiera kurz
i rzuca prosto w twarz
Strumieniu wody daj
cieniu w opiece miej
w drodze, w drodze do źródeł
Słoneczko prowadź nas
kierunek dobrze znasz
użycz wiary i sił
zanim ukryjesz się
po niewidzialnej stronie
Świerszczu graj
gdy spocząć przyjdzie pora
i przy ognisku
w zmierzchu czekać
nim wstanie nowy dzień
który odsłoni granie
ukaże potęgę gór
w słonecznej aureoli
ty świerszczu graj wciąż graj
pieśń dla wędrujących
graj świerszczu
graj dla wędrujących
28
Władysław Łazuka
Miejsce
Jakie piękne to miejsce jest
w którym przyszło bywać i żyć
przekonasz się gdy uniesie ciebie Wielki Ptak
Ile ma odcieni błękitu
Ziemia po której idziesz każdego dnia
Tylko nie zamykaj za sobą drzwi
bo ktoś może przekroczy próg
zmęczony, spragniony, zmarznięty
by się ogrzać w cieple twych słów
Kiedy będziesz wysoko zrozumiesz
mimo zmartwień, kłopotów i trosk
jakie piękne to miejsce jest
Ziemia utkana z błękitu
Tylko nie zamykaj za sobą drzwi
bo ktoś może przekroczy próg
zmęczony, spragniony, zmarznięty
by się ogrzać w cieple twych słów
Nie zamykaj za sobą drzwi
Nie zamykaj
Nie…
29
30
Renata A. Thiele
Renata A. Thiele
Siła
piosenki
Die Kraft
der Musik
– No to na trzy do góry. Raz, dwa, trzy! – i cały
nasz rząd zadarł głowy do góry. A za nami większa
część widzów w naszym sektorze. Na scenie
tańczyła i śpiewała jakaś Rosjanka – pewnie gość
honorowy – to nas wtedy mniej interesowało.
I ona też w ostatniej chwili pohamowała się, by
pójść zgodnie z odruchem za naszym przykładem.
Ale byłaby heca! Jednak wytrzymała. Dobry trening.
Wiadomo: radziecki człowiek. Dziewczyny piszczały
z rozbawienia i trzeba było je uspokoić, żeby siły
porządkowe nie usunęły nas wszystkich z koncertu. Mieliśmy bilety na końcowy, najważniejszy
koncert, Koncert Przyjaźni, i baliśmy się, że mogą
nas zapamiętać. Większość z nas była studentami,
a to wiadomo element niepewny, a już na pewno
nieobliczalny.
Po koncercie poszliśmy na piwo do ulubionej
„Bieriozki” i wśród śmiechu przeżywaliśmy nasz
supergag. Zawsze funkcjonował. Bo na człowieka
jako takiego zawsze można liczyć. Jest niezawodny
w swoich stadnych odruchach. Krzysiek, który
zawsze podawał hasło do akcji, tym razem nie
śmiał się razem z nami. Siedział w kącie i patrzył
w swój kufel piwa, jak by na jego dnie szukał
robaka albo odpowiedzi na dręczący go problem.
Nie zagadywałam go, wiedziałam, dlaczego jest
taki. Ale nie wszyscy o tym wiedzieli.
„Okay, also auf drei: hoch! Eins, zwei, drei!“, und
unsere Reihe hob den Kopf und schaute konzentriert
in den Himmel.
Der größte Teil des Publikums in unserem Sektor
folgte unserer Bewegung. Auf der Bühne tanzte und
sang eine Russin – wahrscheinlich irgendein Special
Guest – doch das interessierte uns damals nicht besonders. Diese beherrschte sich noch in letzter Sekunde,
um nicht dem Herdeninstinkt zu folgen und den Kopf
zu heben. Das wäre der absolute Hammer gewesen.
Sie hielt jedoch der Versuchung stand. Gut trainiert,
klar: Sowjetmensch. Unsere Mädchen quiekten vor
Freude, und man musste sie beruhigen, damit
Ordnungskräfte uns alle aus dem Konzert nicht hinauswarfen. Wir hatten noch Eintrittskarten für das
Abschlusskonzert, das Konzert der Freundschaft, und
fürchteten, dass die sich unsere Gesichter merken würden. Die meisten von uns waren Studenten, und es war
damals auch bei uns bekannt, dass Studenten einen
Risikofaktor, ein unberechenbares Element darstellten.
Nach dem Konzert gingen wir auf ein Bier ins
‚Bieriozka’ und durchlebten unseren Supergag noch
einmal. Er funktionierte immer, denn das Verhalten
der Menschen in der Menge ist immer voraussehbar.
In seinem Herdeninstinkt ist er zuverlässig.
Krzysiek, der immer das Zeichen zu diesem Gag
gab, lachte heute nicht mit uns. Er saß ruhig in der
– He, Krzysiek, co się tak smucisz? – Romek
rzucił w niego pudełkiem zapałek. Krzysiek pochwycił je w locie, ale nie odpowiedział.
– Daj mu spokój. Jakbyś nie wiedział, eh! –
dodałam.
– Aldona?
– Mhm – cicho przytaknął i dał mi forsę za
swoje piwo.
– Krzysiek, no co ty? Zapłacę. Ty przejmiesz
kolejkę innym razem.
Krzysiek wstał, machnął ręką na pożegnanie
i wyszedł.
– Elka, no mów. Co jest?
– Nie udawaj, że nie wiesz. Aldona brała udział
w eliminacjach i ją zdyskwalifikowali.
– Jak to? Idioci! Taką laskę? Z takim głosem?!
– Mhm.
– Bo im za dużo machała łapkami, co?
– Tak powiedzieli.
– Czy oni są chorzy?
– Może? A może nawet na pewno.
– Taka laska – Romek pokiwał głową. – I to ma
być komisja złożona z fachowców? Palanci! –
rozsierdził się na dobre.
Aldona była ładną i zgrabną dziewczyną. Jej
czarne włosy spływały falami do pasa. Czasem
spinała je klamrą, lecz miała ich tyle, że niektóre
słabsze plastikowe konstrukcje nie wytrzymywały
i pękały po kilku dniach. Wtedy związywała je
gumką, toporną gumką wyciętą z opony rowerowej. Ta trzymała długo. Tylko na występy Aldona
rozpuszczała włosy, ale wtedy podtrzymywała je
aksamitną niebieską opaską, jasnoniebieską jak jej
oczy. Wyglądała cudownie. A potem, gdy tak
stawała przed mikrofonem, zaczynała czarować –
głosem, oczami, mimiką i, niestety, ramionami.
A czasem nawet, o zgrozo, ruszała się lekko w biodrach. Głośne oburzenie pań w komisji mieszało
się z uśmiechami niektórych panów, którzy potem
jednak dołączali pełni skruchy do oburzenia pań.
Jak ksiądz, który obejrzał się za ładnym chłopcem,
a potem się, przerażony, przeżegnał. Obłudnicy.
Zawsze mnie podkręcała taka obłuda. Dziewczyna miała temperament, ale przecież nie robiła nic
nieprzyzwoitego. Ona cała żyła swoją muzyką.
Ecke und schaute in sein Bierglas, als suchte er auf
dem Glasboden nach einem Insekt oder einer
Antwort auf eine ihn quälende Frage. Ich sprach ihn
nicht an, denn ich wusste, warum er in dieser
Stimmung war. Nicht alle wussten das.
„Krzysiek, was bist du so traurig?“, fragte Romek
ihn und warf eine Streichholzschachtel in seine
Richtung. Krzysiek ergriff sie im Flug, antwortete
aber nicht.
„Lass ihn in Ruhe. Als ob du es nicht wusstest.“,
sagte ich.
„Aldona?“
„Mhm“, gab er leise zu und reichte mir Geld für
sein Bier.
„Krzysiek, lass das. Ich bezahle. Du übernimmst
nächstes Mal die Rechnung.“
Krzysiek stand auf, winkte zum Abschied leicht
mit dem Arm und verließ die Bar.
„Elka, sag es schon. Was ist?“
„Tu nicht so, als wüsstest du nichts. Aldona hat an
der Vorauswahl teilgenommen und wurde disqualifiziert.“
„Wie? Diese Idioten! So ein Mädchen! Mit einer
solchen Stimme! Lass mich raten: weil sie zu viel mit
den Armen bewegte, ja?“
„So sagten sie es, oder so ähnlich.“
„Sind die krank?“
„Vielleicht. Vielleicht mit Sicherheit.“
„So ein Mädchen.” Romek schüttelte den Kopf.
„Und das soll eine Fachjury gewesen sein? Idioten!”
Romek kam richtig in Rage.
Aldona war ein hübsches Mädchen und hatte
eine schöne Figur. Ihr schwarzes Haar reichte bis zur
Taille. Manchmal band sie es mit einer Klammer, doch
es war so dick, dass so manche, etwas schwächere
Konstruktion seinem Druck nicht standhielt und nach
einigen Tagen brach. Dann band sie es mit einem
dicken, groben Gummi, abgeschnitten von einem
Fahrradreifen. Der hielt lange. Nur bei ihren Auftritten
trug Aldona ihr Haar offen und zügelte es mit einer
hellblauen Samtschleife. Hellblau wie ihre Augen. Sie
sah wunderbar aus. Und dann, wenn sie so vor dem
Mikrofon stand, begann sie das Publikum zu verzaubern – mit der Stimme, mit den Augen, mit der
Mimik – und leider auch mit den Armbewegungen.
Renata A. Thiele
31
– Jasne – Romek przerwał moje rozmyślania. –
Oni chcą, żeby wszytkie baby stały przed tym
mikrofonem jak kołki, łapki grzecznie w dół i ani
ich nie rusz. A jak już, to tylko jedną i to tylko do
mikrofonu. A po co? Przecież i tak stoi. Żadnych
tam takich emocjonalnych gestów. Fachowcy! –
obruszył się.
Zawsze się złościł, jak krytykowali Aldonę.
Może się w niej podkochiwał. Kto wie. Ale Aldona
była super i miała w nas wiernych do samej śmierci
fanów płci obojga.
– Dobra, ludzie. Muszę do domu. Spróbuję
zadzwonić do Aldony. Powiem wam potem, co
tam się stało naprawdę.
Wróciłam autobusem do domu i od razu
wykręciłam numer telefonu do Aldony, ale nikt się
nie zgłaszał. Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale
w końcu dałam za wygraną. Albo nie było jej
w domu, albo...
***
– Proszę państwa artystów, prosimy przygotować się do próby. Pani Marysiu, pani rozda program próby, żeby wiedzieli, kto kiedy występuje.
Aldona nerwowo przełykała ślinę i spoglądała
na swojego guru. Miał na imię Jerzyk, akompaniował jej na fortepianie i uczył wszystkiego, co
związane było ze śpiewem profesjonalnym. Miał
wieloletnie doświadczenie, ale przede wszystkim
genialny słuch i wyczucie, głosu i słowa.
– Aldona. Nie denerwuj się, bo znowu zaplączesz się we własne słowa. Pamiętaj, wymawiaj je
wyraźnie. To takie ważne. One powiedzą ci, jak
dobrać mimikę i gest. Nie jesteś kukłą. – Powtarzał
za kulisami.
– Aldona Wasiek! – Aldona wzdrygnęła się
i popchnięta przez Jerzyka, wyszła szybkim energicznym krokiem na scenę. Podeszła do mikrofonu
i ukłoniła się grzecznie. Panie i panowie jurorzy
uśmiechnęli się dobrotliwie, lecz Aldona, choć było
to środek wiosny, poczuła powiew zimy. Wzruszyła
lekko ramieniem i spojrzała w stronę pianisty. Dał
sygnał głową.
Aldona popłynęła głosem mocnym, dźwięcznym, pewnym – aż do refrenu. Uniosła lekko
32
Und manchmal, o Graus, bewegte sie leicht ihre
Hüften. Die laut artikulierte Empörung der Damen in
der Jury mischte sich dann immer mit Lächeln einiger
Herren, die sich jedoch sofort demutsvoll der
Empörung der Damen anschlossen. Wie die Priester,
die sich nach hübschen Jungs umdrehen und dann
bekreuzigen, erschrocken. Heuchler! Derartige
Heuchelei machte mich immer wahnsinnig. Aldona
hatte Temperament, dabei machte sie nichts
Unanständiges. Sie lebte ihre Musik total.
„Klar“, unterbrach Romek meine Gedanken. „Die
wollen, dass alle Frauen vor dem Mikro stehen, als
schluckten sie einen Stiel, Pfötchen brav runter und nicht
bewegen. Und wenn, dann nur um das Mikro anzufassen. Und wozu das denn? Es steht ja. Bloß keine
emotionalen Gesten. Spezialisten!” empörte er sich.
Er regte sich immer wieder auf, wenn jemand
Aldona kritisierte. Vielleicht war er verknallt in sie.
Wer wusste das schon. Aldona war einfach super
und hatte in uns eine absolut ergebene Fangemeinde,
beider Geschlechter.
„Gut, Leute. Ich muss nach Hause. Ich rufe Aldona
an. Dann sage ich euch, was da wirklich gelaufen ist.“
Ich kehrte mit dem Bus nach Hause zurück und
wählte sofort die Telefonnummer von Aldona, aber
niemand ging dran. Ich versuchte es noch ein paarmal und gab schließlich auf. Entweder war sie nicht
zu Hause oder …
***
– Meine verehrten Künstler. Bereiten Sie sich nun
auf die erste Probe vor. Frau Marysia, verteilen Sie
bitte das Probenprogramm, damit alle wissen, wann
sie auftreten.”
Aldona schluckte nervös und sah ständig auf
ihren Guru. Er hieß Jerzyk, begleitete sie auf dem
Klavier und brachte ihr alles bei, was mit dem professionellen Gesang verbunden war. Er hatte eine
langjährige Erfahrung, aber vor allem ein absolutes
Gehör und Gefühl für Stimme und Wort.
„Aldona. Reg dich ab, sonst verhedderst du dich
wieder zwischen den Worten. Denk daran, sprich die
Wörter genau aus. Das ist so wichtig. Sie werden dir
sagen, wie du sie mit deiner Mimik und Gestik unterstreichen sollst“, wiederholte er hinter der Bühne.
ramiona, jakby chciała wznieść się na fali melodii.
Wszyscy znieruchomieli.
„Hej, hej, hej! Kiedy serce ściska, wtedy z nami,
z nami tańcz! kogda serdce placzet, dawaj s nami
tancewac!
Aldonę poniosło w refrenie, skocznym,
wesołym, zachęcającym do tańca. Jerzyk otworzył szeroko oczy, spojrzał przerażony na Aldonę,
lecz ta szybowała już, skakała, jak nakręcona
laleczka.
Jury zesztywniało.
– Nie no, co to za pajac? Kto ją tu zaprosił? –
kręciła nosem jurorka, pani Basia z numerem 4.
– Nie mogę na to patrzeć. Wstyd. Skąd ona
jest? – numer 7.
– Czy ona piła? – numer 1.
Aldona śpiewała i śpiewała aż do końca drugiej zwrotki. Przed wykonaniem refrenu powstrzymał ją przenikliwy głos pani Ani, numer 7:
– Stop! Stop. Bardzo dziękujemy! Proszę zejść
ze sceny!
Aldona dopiero teraz spojrzała na jurorów, na
Jerzyka i zbladła. Zrozumiała: to koniec. Łzy zakręciły jej się w oczach i szukając po omacku wyjścia,
zatoczyła się lekko.
– No tak, piła. Mówiłam.
Satysfakcja czasem powoduje, że pozornie
normalnie wyglądający człowiek nabiera wyglądu
wściekłego dzikiego zwierza. Wściekłego lisa. Tak
właśnie wyglądała teraz pani Zofia. Jej twarz
ściągnięta w paroksyzmie obrzydzenia: małe,
przymknięte oczka, zakręcony długi, lekko zaczerwieniony nos. Pod nim usta, wykrzywione w podkowę i wargi jakby wciągnięte pomiędzy niezbyt
zdrowe zęby. Gdy je kiedyś kompletnie utraci,
będzie mogła spokojnie dorabiać do renty, strasząc dzieci, a kto wie, może nawet osiedlowych
pijaczków.
Pani Zofia to zasłużona działaczka kultury
w powiecie, ale kompletnie pozbawiona talentu
śpiewania. I nie potrzeba było do tego fatygować
żadnego słonia, który z właściwym sobie wdziękiem nadepnąłby jej na ucho. Pani Zofia miała głos
skrzekliwy, nie nadający się do odtwarzania
subtelnych dźwięków, a ponadto nie czuła tempa.
„Aldona Wasiek!” Aldona zuckte zusammen und
geschubst von Jerzyk, betrat sie energisch die Bühne.
Sie ging ans Mikrofon und verneigte sich brav.
Die Frauen und Herren Juroren lächelten gütig,
doch Aldona spürte den kalten Atem des Winters, der
von der Jury zu ihr herüberwehte, obwohl es Mitte
Frühling war. Sie zuckte die Schulter und schaute zum
Klavierspieler, der sie begleitete. Er gab ihr ein Zeichen.
Aldonas starke, klangvolle und sichere Stimme
flog über die Köpfe – bis zum Refrain. Nun hob sie
die Schulter, als wollte sie auf der Melodiewelle zum
Flug ansetzen – und alle erstarrten.
„Hej, hej, hej! Kiedy serce ściska, wtedy z nami,
z nami tańcz! Wenn dein Herz weint, tanz, tanz mit
uns!” kogda serdce placzet, dawaj s nami tancewac!
Aldona sang, flog mit dem Refrain, fröhlich,
rhythmisch, wie zum Tanz einladend. Jerzyk riss die
Augen auf, und erschrocken starrte er sie an, doch sie
war nicht mehr hier, sie hüpfte leicht wie ein aufgedrehtes Püppchen.
Die Jury blieb regungslos sitzen.
„Was ist das denn für eine Figur? Wer hat sie eingeladen?“ Frau Basia, Jurorin Nummer 4 rumpfte
missbilligend ihre Nase.
„Ich kann das nicht mit ansehen. Wie beschämend! Woher kommt sie denn?”, Die Nummer 7.
„Hat sie was getrunken?”, die Nummer 1.
Aldona sang und sang, bis zum Ende der zweiten
Strophe. Bevor sie zum Refrain ansetzte, wurde sie von
der schrillen Stimme Frau Anias, Nummer 7, gestoppt:
„Stopp! Stopp. Vielen Dank. Verlassen Sie die
Bühne.”
Erst jetzt sah Aldona auf die Juroren, auf Jerzyk –
und wurde blass. Sie verstand: Das war es. Tränen
füllten ihre Augen, und sie torkelte unsicher hinter
die Bühne:
„Na klar, sie hat getrunken. Hab’ ich gesagt.“
Manchmal verändert eine gemeine Genugtuung
einen Menschen, so dass er obwohl eigentlich normal, zu einem tollwütigen, wilden Tier mutiert. Zum
Beispiel einen Fuchs. So sah gerade Frau Zofia aus. Ihr
Gesicht war vor Entsetzen entstellt: kleine, halbgeschlossene Äuglein und gebogene, lange, leicht
rötliche Nase. Darunter der Mund, zum Halbkreis
gekrümmt und schmale Lippen, zwischen nicht mehr
Renata A. Thiele
33
Wszyscy o tym wiedzieli, choć nikt jej nigdy nie
słyszał śpiewającej. Chociaż kiedyś...
Na imprezach dopiero po wielu piwach
wzmacnianych wódką niektórzy odważyli się czasem opowiedzieć anegdotę o tym, jak przyłapano
panią Zofię na śpiewaniu, albo raczej na próbie
śpiewania. Pewnie była pod wpływem, choć nikt
tego nie wiedział na pewno. Towarzystwo zaśmiewało się wtedy do łez, a po imprezie nikt nie
miał odwagi spojrzeć pani Zofii w oczy. To musiało
być absolutne fiasko i pani Zofia nigdy, ale to nigdy
nie wybaczyła panu Józefowi, że ją na tym śpiewie
przyłapał. Jej zemsta była wielka i nieustająca.
Pani Zofia wylewała swoją żółć zazwyczaj na
eliminacjach do Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Tak
odbijała sobie własne beztalencie i karała za nie
świat. Nie wiadomo, dlaczego była w jury, to znaczy
wiadomo, ale nie było w tym elementu racjonalnego. Przed stu laty albo trochę wcześniej pani
Zofia złożyła swoje życie w ręce sekretarza
miejscowej organizacji jedynie słusznej rządzącej
partii i dlatego też nikt nawet nie próbował poddawać w wątpliwość jej pozycji w jury. Od ilu to już lat?
Bezpieczniej było tego nie dochodzić, gdyż małżonek wciąż cieszył się dobrym zdrowiem i takimiż
układami. Krótko mówiąc, mimo iż jury składało się
również z kompetentnych osób, w eliminacjach Aldona przepadła z kretesem. Kto wie, czy nie na zawsze.
– Aldona? – Jerzyk próbował mówić spokojnym głosem widząc rozpacz Aldony. – Co cię tak
nagle poniosło? Przecież dobrze zaczęłaś.
– Ach, to taka wesoła, pełna życia piosenka.
Chciałam dać jej trochę mojej radości, energii. Nie
wiem, o co tym ludziom chodzi. To przecież nie
pogrzeb.
– Nie, ale to też nie ten festiwal, a ty masz
wygrywać festiwale. Wszystkie. I możesz. Twoim
głosem możesz podbić nawet świat. Ale daj sobie
trochę dyscypliny.
– Łatwo ci mówić, stary wygo.
– Tylko nie stary, tylko nie stary.
– Stary, ale jary – uśmiechnęła się pojednawczo
Aldona.
– Ok, to kupuję – Jerzyk zrewanżował się uśmiechem, objął Aldonę ramieniem i pociągnął do wyjścia.
34
ganz gesunde Zähne hineingesaugt. Wenn sie ihre
Zähne einmal vollends verliere, könnte sie sich ein
gutes Zubrot als Hexe verdienen, indem sie Kinder
und vielleicht sogar alte Schnapsdrossel in ihrem
Stadtviertel erschreckte.
Frau Zofia war in den sogenannten Kreisen als
Kulturaktivistin sehr verdient, verfügte aber nicht im
Geringsten über Gesangstalent. Und dazu brauchte
man keine äußerliche Einwirkung, um sie fürs Leben
dermaßen zu bestrafen. Sie hatte eine schrille
Stimme, die unfähig war, subtile Klänge zu produzieren, und außerdem hatte sie kein Gefühl für
Rhythmus. Alle wussten davon, obwohl niemand sie
je singen gehört hatte. Obwohl …
Auf vielen Feiern, und das erst nach vielen
Gläsern Bier, verstärkt mit Wodka wurde erzählt, wie
man Frau Zofia einmal beim Singen, beziehungsweise beim Versuch zu singen erwischte. Sie war
sicherlich bereits betrunken, aber niemand wusste
das so genau. Die Leute lachten sich die Seele aus
dem Leib, aber nach der Party hatte niemand
gewagt, Frau Zofia in die Augen zu schauen. Ihr
Gesangsversuch musste ein absolutes Fiasko gewesen sein, und sie hatte es nie Herrn Jozef verziehen,
dass er sie damals erwischt hatte. Ihre Rache war
total. Sie bestrafte dafür die Welt vornehmlich
während der Vorauswahl zum Festival des
Sowjetischen Liedes. Niemand wusste, warum sie
Jurymitglied geworden war, das heißt, es gab keine
rationale Erklärung dafür. Aber: Vor ungefähr hundert Jahren hatte Frau Zofia ihr Schicksal in die Hände
des Sekretärs der Lokalen Abteilung der einzigen
richtigen Partei gelegt. Niemand hatte auch nur versucht, die Richtigkeit der Entscheidung über die
Position von Frau Zofia in der Jury in Zweifel zu
ziehen. Seit wie vielen Jahren? Auch das wusste niemand mehr. Es war besser, gar nicht danach zu fragen, denn ihr Mann freute sich immer noch über
ausgezeichnete Gesundheit und genau so gute
Beziehungen. Kurz: obwohl die Jury vorwiegend aus
kompetenten Personen bestand, hatte Aldona ihren
Auftritt verspielt. Vielleicht für immer.
„Aldona?“, Jerzyk versuchte ruhig zu sprechen,
als er ihre Verzweiflung sah. „Was hast du dir dabei
gedacht? Du hast so gut angefangen.“
– Jak już nas wywalili, to chociaż zwiedzimy tę
metropolię, co?
– Radom?
– Czemu nie. Kawiarnie chyba mają, co?
– Ale potem muszę zadzwonić do Krzyśka.
Martwi się. Ale co ja mu powiem? – Aldona zwiesiła głowę.
– Nie martw się tym teraz. Najpierw lody z bitą
śmietaną, a potem zobaczymy, mhm? – pocieszył
ją Jerzyk.
***
Mikrobus wjechał na parking za siedzibą
TPPR–u i Krzysiek ujrzał wysiadającą z niego
Aldonę. Odebrała torbę podróżną, którą podał jej
Jerzyk, i pozwoliła się objąć na pożegnanie.
– Nie martw się, poradzimy sobie. To nie był
ostatni raz. – Jerzyk zamachał jeszcze do niej ręką,
ale Aldona nie widziała już jego gestu. Odwróciła
się i powoli szła w stronę postoju taksówek.
– Aldona – Krzysiek podszedł do niej z tyłu.
Aldona drgnęła zaskoczona.
– Ach, to ty?
– No a kto? Dzisiaj robię sam za komitet powitalny. Reszta mafii stuka do egzaminu. W końcu
przyjechała nie lada gwiazda – próbował pocieszyć ją Krzysiek widząc, że łzy już zaczęły się kręcić
w jej wielkich, jasnoniebieskich oczach.
– Ach, przestań. Jaka ze mnie gwiazda.
Przecież wiesz, że mnie wyrzucili.
– Wyrzucili, bo nie mają pojęcia.
– Ale mają władzę. I to się teraz liczy.
– Może to się liczy, ale nie każdy myśli tak jak oni.
– Krzysiek. Chyba jesteś moim jedynym fanem
i dziękuję ci, że mnie pocieszasz. Ale teraz nie
mam nastroju.
– Nie oczekiwałem, że rzucisz mi się z entuzjazmem na szyję, ale lekki czerwony odcisk na
ustach też by mnie zadowolił.
Aldona uśmiechnęła się smutno.
– Poczekaj – wyjęła z kieszeni szminkę, dwoma ruchami pociągnęła usta i pocałowała Krzyśka
w oba policzki.
– A to co? Wujaszek twój jestem jakiś czy kto?
– obruszył się Krzysiek i przywarł ustami do jej ust.
„Aber das ist doch ein so fröhliches und lebensbejahendes Lied. Ich wollte es mit etwas mehr Freude
und Energie darbieten. Ich weiß nicht, worum es
diesen Menschen geht. Das ist doch keine
Beerdigung.“
„Nein, aber das ist auch kein richtiges Festival für
deine Darbietungsart. Und du sollst Wettbewerbe
gewinnen. Alle. Und du kannst es. Mit deiner Stimme
kannst du die ganze Welt erobern, aber sei etwas
mehr diszipliniert.“
„Leichter gesagt als getan, du alter Hase.“
„Alt? Was heißt hier alt?“
„Alt, aber oho“, lächelte Aldona versöhnlich.
„Okay. Das kann ich dir abkaufen”, entgegnete
Jerzyk lächelnd, umarmte Aldona und zog sie leicht
zum Ausgang.
„Wenn sie uns schon rausgeworfen haben, können wir zumindest diese Metropole besichtigen,
mhm?”
„Radom?”
„Warum nicht? Cafés haben die hier, oder?”
„Aber nachher muss ich Krzysiek anrufen. Er
macht sich Sorgen. Aber was soll ich ihm sagen?“
Aldona senkte den Kopf.
„Denk jetzt nicht daran. Zuerst Eis mit
Schlagsahne und dann schauen wir weiter. Mhm?“,
tröstete Jerzyk sie.
***
Nachdem ein kleiner Bus auf den Parkplatz hinter
dem Sitz der Gesellschaft für Polnisch-Sowjetische
Freundschaft gefahren war, sah Krzysiek, dass
Aldona ausstieg. Sie nahm ihre Tasche entgegen, die
Jerzyk ihr reichte, dann ließ sie sich noch von ihm
zum Abschied umarmen.
„Sorge dich nicht. Wir schaffen das schon. Das
war nicht das letzte Mal.“ Jerzyk winkte ihr zu, doch
sie sah diese Geste nicht mehr. Sie drehte sich um
und ging langsam zum Taxistand.
„Aldona!” Krzysiek kam von hinten an sie heran.
Aldona zuckte zusammen.
„Ach, du bist es?”
„Und wer sonst? Heute mache ich alleine für das
ganze Empfangskomitee. Alle anderen lernen für die
Prüfung. Aber letztendlich ist ein großer Star gekom-
Renata A. Thiele
35
Nie broniła się. Przysunęła się mocno do niego,
jakby szukała w nim siły i energii.
– Uh! No, ehm. Ok, na razie wystarczy – pozornie obojętnie, choć oko błysnęło mu nieznacznie,
Krzysiek uchwycił torbę Aldony i oboje ruszyli powoli do domu. Wieczór był ciepły, szkoda byłoby
nim się nie cieszyć.
– Co robisz w sobotę? Znowu śpiewasz w „Bieriozce”?
– Mhm. Gdzieś muszę. A tu jest najlepiej. Lubię
ich. Zyta jest ok, płacą dobrze i punktualnie. Może
muszę po prostu przestać marzyć o wielkim występie, odkryciu, karierze i tak dalej.
– Przestań opowiadać takie głupoty. Zobaczysz, w końcu ktoś cię odkryje.
– Jasne. Uwaga uwaga, ma osiemdziesiąt lat
i wciąż śpiewa! – Aldona wrzaskliwym głosem
naśladowała cyrkowego naganiacza.
– Bla, bla, bla! Ja tam w ciebie wierzę i nie
opowiadaj mi tu żadnych głupstw. – Dokończył
i na potwierdzenie objął ją mocno.
***
– Halo? Cześć Elka. To co? Idziemy do
„Bieriozki”, co? Musimy teraz trochę wesprzeć
Aldonę na duchu. Jest załamana – tłumaczył
Krzysiek przez telefon.
– Hm, mogę sobie wyobrazić.
– Nie, nie możesz i dlatego właśnie idziemy.
Teraz będzie się dużo działo.
– Na którą?
– Na dziewiątą. Ja ją odbiorę z domu już
o ósmej, ale wy dojdźcie potem.
To jasne, że dużo zrobiłabym dla Aldony. Była
moją przyjaciółką od lat. I mimo, że przyjaźnie
między dziewczynami kończą się wobec spojrzenia mężczyzny, a najpóźniej w jego łóżku,
nasza przetrwała niejednego. To był chyba
największy cud w moim dotychczasowym życiu.
Zadzwoniłam do ludzi z paczki. Mimo egzaminów nawet nie próbowali się wymigać. Wszyscy
stali murem za Aldoną i jej piosenkarską karierą.
Wiedzieliśmy, że na imprezach towarzyszących
festiwalowi kręci się dużo różnych ludzi z branży.
Może więc...?
36
men”, versuchte Krzysiek sie zu trösten, als er sah,
dass sich ihre großen, hellblauen Augen mit Tränen
füllten.
„Hör auf. Ich bin kein Star. Du weißt doch, dass
sie mich rausgeschmissen haben.”
„Sie haben dich rausgeschmissen, weil sie keine
Ahnung haben.“
„Aber sie haben die Macht. Und das zählt jetzt.”
„Vielleicht zählt das auch, aber nicht alle denken
so wie sie.“
„Krzysiek. Du bist wohl der einzige Fan von mir,
und ich danke dir, dass du mich tröstest, aber ich bin
wirklich nicht in Stimmung.”
„Ich habe zwar nicht erwartet, dass du dich mir
enthusiastisch um den Hals wirfst, aber ein kleiner
roter Abdruck auf meinem Mund, täte jetzt gut.”
Aldona lächelte traurig.
„Warte.” Sie holte einen Lippenstift aus der
Tasche, zog die Lippen nach und küsste Krzysiek auf
beide Wangen.“
„Was ist das? Bin ich dein liebes Onkelchen, oder
was?“, empörte sich Krzysiek und küsste sie auf den
Mund.
Sie wehrte sich nicht. Sie drückte sich an ihn, als
suchte sie bei ihm Kraft und Energie.
„Uh! Okay, das reicht jetzt”, scheinbar gleichgültig, obwohl seine Auge kurz aufleuchteten,
ergriff Krzysiek Aldonas Tasche, und beide gingen
langsam los. Der Abend war warm, es wäre schade
gewesen, ihn nicht zu genießen.
„Was machst du am Samstag? Singst du wieder
in ‚Bieriozka’?“
„Klar. Irgendwo muss ich singen. Und hier ist es
am schönsten. Ich mag sie. Zyta ist ok, sie bezahlen
auch gut und pünktlich. Vielleicht sollte ich aufhören,
von einer Entdeckung, einer großen Karriere und so
weiter zu träumen.“
„Erzähl keinen Unsinn. Du wirst noch sehen.
Jemand entdeckt dich irgendwann.“
„Ja, klar. Achtung! Sie ist achtzig und singt immer
noch!“ Aldona ahmte mit gellender Stimme einen
Zirkusclown nach.
„Bla, bla, bla! Und ich glaube an dich, erzähl
keinen Unsinn”, beendete er und zur Bestätigung
umarmte er sie stark.
***
„Bieriozka” była pełna. Ledwo dobiliśmy do
Krzyśka, który zarezerwował dla nas stolik w pobliżu sceny. Jego wdziękowi pani Zyta nie była
w stanie się oprzeć. Nigdy. Mieliśmy świetne
miejsca, a i pani Zyta tak promieniała szczęściem,
że już zaczynałam martwić się o Aldonę.
Pani Zyta należała już prawie do inwentarza
„Bieriozki”. Przyjechała po wojnie sama do Zielonej Góry i ciężko pracowała w Polskiej Wełnie.
Potem zrobiła kurs pracownika kultury i dostała
w końcu pracę w „Bieriozce”. Odpowiedzialna
była za program kulturalny, ale ponieważ nie
nauczono jej na kursie delegowania zadań, więc
większość wykonywała sama. Do utraty tchu
i mimo szpecących jej, niegdyś szczupłe, łydki
niebieskich siatek żylaków. Pani Zyta miała wielkie
serce, szczególnie dla młodych ambitnych dziewczyn. Pamiętała swoje początki, i choć nikt nie
znał jej marzeń, gdyż chroniła je konsekwentnie
przez lata, czasem wydaje mi się, że sama chciała
zostać piosenkarką. Ale nie starczyło jej odwagi.
Właśnie jej.
– Cicho, cicho! – głośny szept przywoływał
publiczność do porządku. – Aldona śpiewa!
Aldona wyszła na scenę, niepewnym krokiem,
jakby smutna – to jeszcze bóle poeliminacyjne.
Spojrzała na salę i dała znać muzykom. Gdy
rozbrzmiały pierwsze takty, Aldona uśmiechnęła
się lekko. A potem wszystko było już jak zawsze –
sala pulsowała muzyką i głosem Aldony, mocnym,
pełnym życia. Jak gdyby nic się nie stało. Jakby
zapomniała porażkę na eliminacjach. Nie, jakby to
wcale nie była porażka. Aldona porwała publiczność ze sobą w wibrujący świat muzyki i rytmu.
Parkiet drżał pod nogami tańczących.
Gdy zamilkły ostatnie takty, burza oklasków nie
pozwoliła Aldonie oddychać. Jak zahipnotyzowana stała przy mikrofonie i patrzyła na publiczność.
Jej oczy połyskiwały łzami szczęścia, jakby do
końca nie wierzyła, że zachwyt publiczności
należy się właśnie jej.
Krzysiek podszedł do niej, gdy schodziła ze
sceny, objął ją i czule pocałował w słone od potu
czoło.
***
„Hallo, Elka. Und? Lass uns ins ‚Bieriozka’ gehen.
Wir müssen jetzt Aldona ein wenig unterstützen. Sie
ist nach der Geschichte in Radom völlig fertig“,
erklärte mir Krzysiek am Telefon.
„Ja, das kann ich mir gut vorstellen.”
„Das kannst du nicht, und deswegen sollen wir
jetzt hin. Du weißt, dass es jetzt überall viel los ist.”
„Um wie viel Uhr?”
„Um neun. Ich hole sie schon um acht zu Hause
ab, und ihr kommt nach.”
Ja klar, ich würde viel für Aldona machen. Sie war
seit Jahren meine beste Freundin. Und obwohl die
meisten Freundschaften unter Frauen enden, sobald
ein gut aussehender Mann einen tiefen Blick auf sie
wirft, spätestens aber in seinem Bett, überlebte
unsere Freundschaft nicht nur einen. Das war wohl
das größte Wunder in meinem bisherigen Leben.
Ich rief unsere Leute an. Trotz anstehender
Prüfungen versuchten sie nicht einmal zu
protestieren. Alle standen hinter Aldona und ihrer
musikalischen Karriere. Wir wussten auch, dass auf
den das Festival begleitenden Veranstaltungen viele
Leute aus der Musikbranche unterwegs waren.
Vielleicht war das eine Möglichkeit?
‚Bieriozka’ war voll. Wir hatten große Mühe, uns
zu Krzysiek durchzukämpfen, der einen Tisch in der
Nähe der Bühne reserviert hatte. Frau Zyta erlag
jedes Mal seinem Charme. Immer. Wir hatten also die
besten Plätze und Frau Zyta strahlte dermaßen vor
Glück, dass ich mich schon fragte, ob ich mir keine
Sorgen um Aldona machen sollte.
Frau Zyta gehörte in ‚Bieriozka’ sozusagen zum
Inventar. Nach dem zweiten Weltkrieg war sie allein
nach Zielona Góra gekommen und hatte hart in der
Tuchfabrik „Polska Wełna“ gearbeitet. Dann hatte sie
eine Ausbildung in Kulturorganisation gemacht und
schließlich eine Anstellung bei ‚Bieriozka’ bekommen. Sie war zuständig für das Kulturprogramm im
Klub, aber da die Ausbildung den Aspekt Delegieren
nicht vorgesehen hatte, realisierte sie alle Aufgaben
selbst, bis zur Selbstaufgabe und trotz der
hässlichen, ihre früher noch schönen, schlanken
Waden entstellenden blauen Krampfadernetze. Frau
Zyta hatte ein großes Herz, vor allem für junge
Renata A. Thiele
37
– Byłaś najlepsza. Jesteś najlepsza – szeptał.
– Przepraszam, przepraszam! Proszę mnie przepuścić – usłyszałam głos jakiegoś faceta, który
przebijał się przez tłum gości w stronę Aldony.
Dotarł do niej i widziałam, że się przedstawił,
wskazał ramieniem w tył sali – pewnie pokazywał
jej kogoś, kogo ja nie mogłam zlokalizować –
i powiedział jej coś, na co roześmiała się. Było
w tym śmiechu niedowierzanie. Obserwowałam
reakcję Krzyśka. Był sprężony, traktował obcego
jak intruza, który zakłóca im bycie we dwoje
wśród tłumu ludzi.
Aldona kiwnęła głową przytakując, Krzysiek
rozwarł szeroko oczy, chyba chciał zaprotestować,
ale ona położyła mu rękę na policzku i pod
wpływem jej dotyku Krzysiek zdawał się uspokoić.
Z jego twarzy znikło napięcie. Aldona spojrzała
w moją stronę i lekko kiwnęła głową. Podeszłam
i we troje przeszliśmy za kulisy do garderoby, albo
czegoś w tym rodzaju.
„Bieriozka” była kuźnią gwiazd, które później
miał poznać świat. Niewielu zdawało sobie wtedy
z tego sprawę, a szkoda. Na Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej patrzono conajmniej z rezerwą, zastanawiając się gdzie SB-cja pochowała
ukryte mikrofony lub którzy z tych zachwyconych
i zawzięcie klaszczących w publiczności to ich
agenci. Bo byli tam, to pewne.
– Słuchajcie! – mówiła z podnieceniem Aldona. –
Ten facet to jakiś z centrali, z Warszawy. Powiedział,
żebym jutro przyszła do „Estrady”. Jakiś Rusek
właśnie widział mój występ i chce mnie poznać.
– No fajnie. I znalazł sobie przy okazji Polkę do
wy...
– Krzysiek! – Aldona ofuknęła go.
– A co? Znasz go? Wiesz czego chce? – upierał
się przy swoim oburzeniu Krzysiek.
– Skoro mnie słyszał jak śpiewałam, to chyba
mu o śpiew chodzi. Co o tym sądzisz? – Aldona
zwróciła się do mnie.
– Mhm. Dziwne, że teraz nie chce cię zobaczyć. Sądzę, że pójdę do niego z tobą. Krzysiek
jest trochę nieobliczalny i jak widać zazdrosny do
bólu. Ale sama też bym na twoim miejscu nie
poszła. O której?
38
ehrgeizige Sängerinnen. Sie erinnerte sich noch gut
an ihre Anfänge, und obwohl niemand ihre heimlichsten Träume kannte, die sie konsequent in all den
Jahren schützte, hegte ich den Verdacht, dass sie
selbst Sängerin werden wollte. Doch dafür reichte ihr
wohl nicht der Mut. Gerade ihr.
„Tschsch!“ Lautes Flüstern ermahnte das
Publikum zur Stille. „Aldona singt!“
Aldona betrat die Bühne, unsicher, irgendwie
traurig – das waren noch die Nachwehen von
Radom. Sie blickte über den Raum und gab den
Musikern ein Zeichen. Als die ersten Töne erklangen,
lächelte Aldona leicht auf. Und dann lief alles wie
immer – der Saal pulsierte im Rhythmus der Musik
und Aldonas Stimme, kräftig und voller Leben. Als
wäre nichts passiert. Als hätte sie ihre Niederlage in
Radom vergessen. Nein, als ob das gar keine
Niederlage gewesen wäre. Aldona riss das Publikum
in die vibrierende Welt der Musik mit. Der Fußboden
zitterte unter den Füßen der Tanzenden.
Als die letzten Takte verklungen waren, brachte
ein solches Klatschgewitter aus, dass Aldona der
Atem stockte. Wie hypnotisiert stand sie am
Mikrofon und sah ins Publikum. In ihren Augen
blinzelten Freudetränen, als glaubte sie nicht ganz,
dass die Begeisterung der Zuschauer wirklich ihr galt.
Krzysiek ging auf sie zu, als sie von der Bühne
herunterkam, umarmte sie und küsste sie liebevoll
auf die vom Schweiß salzige Stirn.
„Du warst die Beste. Du bist die Beste”, flüsterte er.
„Entschuldigung! Lassen Sie mich durch!“, hörte
ich eine Stimme, ein Mann bahnte sich einen Weg
durch die Menge und steuerte auf Aldona zu. Er
erreichte sie, und ich sah, dass er sich vorstellte und
zeigte dann mit dem Arm auf jemanden hinten im
Saal, den ich nicht lokalisieren konnte – und dann
sagte er etwas zu Aldona, was sie zum Lachen
brachte. Ihr Lachen klang ungläubig. Ich sah auf
Krzysiek. Er war angespannt und betrachtete den
Fremden als Eindringling, der ihre Intimität inmitten
der Menschenmenge störte.
Aldona nickte, und Krzysiek riss die Augen auf,
als wollte er protestieren, doch Aldona legte ihm die
Hand auf die Wange, was ihn zu beruhigen schien.
Die Spannung wich von seinem Gesicht. Aldona sah
– O szóstej wieczorem. A może on nie chce
rozgłosu? Tyle tu ludzi! – broniła go Aldona.
– No właśnie – skwitowałam sceptycznie
i odwróciłam się do Krzyśka. – Dobra. My tam
wejdziemy razem, a ty będziesz przed „Estradą”
grzecznie czekał na hasło ode mnie. Jasne?
– Jasne – zamruczał Krzysiek, bohatersko
tłumiąc narastający gniew.
***
Odebrałam Aldonę i razem poszłyśmy do
„Estrady”.
– Oh, Elka! Mam stracha. Ten facet mówił, że
mu się spodobałam. Czego on ode mnie może
chcieć?
– Nie jestem Bogiem. Pierwszym Sekretarzem
partii też nie, więc trzeba jednak poczekać do rozmowy. Mam tam wejść z tobą? Może się nazwę
twoim impresario, co? W końcu jesteś artystką –
podniosłam pytająco brew i spojrzałam na Aldonę.
Aldona roześmiała się.
– Impresario? Dlaczego nie? Ale wiesz, najpierw chcę z nim porozmawiać sama.
Oczywiście nie wpuszczono nas do budynku
przy ulicy Wrocławskiej, gdyż nie miałyśmy ani
wejściówki, ani identyfikatora. Aldona zapomniała, jak nazywał się ten facet, który rozmawiał z nią
wczoraj i stałyśmy tak przed drzwiami jak dwa psiaki
zaglądające do sklepu mięsnego. Stojący na straży
sław świata muzyki naszego najlepszego przyjaciela na wschodnich rubieżach kraju, a także rodzimych wielkości pan w mundurku, ani myślał
wplątywać się w konwersację z podfruwajkami –
jak nas pełen pogardy nazwał.
– A to pani już jest? – usłyszałyśmy to najpiękniejsze na świecie, przynajmniej w tym momencie,
zdanie. – Proszę wejść.
– Ale... – zaczęłam.
– A pani to kto? – facet spojrzał na mnie odpychająco.
– Jestem... jestem jej impresario. Beze mnie
ona tam nie wejdzie.
Facet uśmiechnął się lekceważąco, dodał
jednak:
– No dobrze. Proszę za mną.
in meine Richtung und nickte leicht mit dem Kopf. Ich
kam auf sie zu, und zusammen gingen wir hinter die
Bühne.
‚Bieriozka’ war damals die Schmiede für die
Stars, die später die Musikwelt kennenlernen sollte.
Nicht allen war das bewusst – bedauerlicherweise.
Die Gesellschaft für Polnisch-Sowjetische
Freundschaft beäugten wir stets misstrauisch und
die Leute fragten sich nur, wo die polnische Stasi ihre
Mikros versteckte oder wer in dem begeisterten
Publikum zu ihren Agenten gehörte. Denn sie waren
dort, mit Sicherheit.
„Hört zu!”, sprach Aldona fröhlich aufgeregt.
„Dieser Kerl ist von der Zentrale. Er sagte, ich soll
morgen ins ‚Estrada’ kommen. Irgendein Russe sah
gerade meinen Auftritt und will mich kennenlernen.“
„Na toll! Und bei der Gelegenheit hat er eine Polin
zum...!“
„Krzysiek!”, fuhr Aldona ihn an.
„Warum? Kennst du ihn? Weißt du, was er will?,
Krzysiek gab nicht auf.
„Da er mich singen hörte, geht es ihm wohl um
den Gesang. Was meinst du?“, wandte sie sich zu mir.
„Mhm. Es wundert mich, dass er nicht jetzt mit
dir reden will. Ich komme morgen mit dir mit.
Krzysiek ist unberechenbar und offensichtlich eifersüchtig. Wie auch immer, alleine würde ich wirklich
nicht zu ihm gehen. Um wie viel Uhr sollst du hin?”
„Um sechs Uhr abends. Vielleicht will er kein
Aufsehen erregen. Es sind so viele Leute hier“, verteidigte Aldona ihn.
„Genau“, gab ich skeptisch und drehte mich zu
Krzysiek. „Ok. Wir gehen rein und du wartest brav
vor ‚Estrada’ auf uns, ja?“
„Ja”, brummte Krzysiek und unterdrückte heroisch seinen wachsenden Unmut.
***
Ich holte Aldona ab und zusammen gingen wir
ins ‚Estrada’.
„Oh, Elka! Ich habe Angst. Dieser Kerl hat gesagt,
dass ich dem Russen gefallen habe. Was kann er von
mir schon wollen?“
„Ich bin kein Gott. Der Erste Parteisekretär auch
nicht. Also müssen wir das Gespräch abwarten. Soll
Renata A. Thiele
39
Pan w mundurku już otworzył w proteście
usta, lecz spojrzenie faceta, najwyraźniej dało mu
nie tylko należną odpowiedź, ale było też zwięzłą
niewerbalną informacją o możliwych konsekwencjach, w przypadku, gdyby upierał się przy swoich
racjach, wszystko jedno, zgodnie z jakimi przepisami. Jak dwa szympansy, pomyślałam. Kto wyżej
wypnie pierś? Kto ma za sobą większego brata?
I z niejakim niezadowoleniem stwierdziłam, że my
nie miałyśmy żadnego. Do teraz.
Truchcikiem podążyłyśmy za facetem, który
zresztą od razu po wejściu do budynku przedstawił się jako Kwaśniewski. Dość popularne
nazwisko, stwierdziłam z pewną dozą nieufności.
Nie lubię popularnych nazwisk. To jak John Smith
w angielskich powieściach szpiegowskich.
– A do kogo my właściwie idziemy? – zapytałam, żeby rozwiać ostatnie wątpliwości.
– No jak, nie wiecie? Do samego Arno Baba...
...dżaniana? – dokończyła zachwycona Aldona. – O Jezu!
– Jaki Jezu? Jaki Jezu? Panienka się zapomina,
mhm?! – Kwaśniewski przywołał ją do porządku.
W tych czasach Jezus nie miał priorytetu.
Aldona zamilkła przerażona, że swoim zachowaniem zbiera punkty karne. Kwaśniewski wyglądał na funkjonariusza, więc służalczo oddany
był tylko systemowi.
– Ale... to ja przepraszam. Nie spodziewałam
się... On przecież był już raz...”
„... tak, był w Zielonej Górze na festiwalu. –
Dokończył za nią Kwaśniewski. – Nawet w jury,
moja droga.
– Oh – jęknęła Aldona, a ja zmarszczyłam brwi
nic nie rozumiejąc.
Tymczasem dotarliśmy do drzwi, za którymi
Aldona miała stanąć oko w oko z wielkim
i najwyraźniej znanym jej kompozytorem radzieckim.
– Co się już tak płaszczysz przed jakimś
Ruskiem? – niezadowolona bąknęłam pod nosem.
– To nie Rusek tylko Ormianin – poprawiła
mnie obruszona; również szeptem.
– A to co innego – dodałam, wzruszając
ramionami.
40
ich dabei sein? Vielleicht erkläre ich mich zu deiner
Agentin? Du bist ja Künstlerin.“ Ich hob fragend eine
Augenbraue und sah Aldona an.
Aldona lachte auf.
„Agentin? Warum nicht. Aber zuerst möchte ich
mit ihm alleine sprechen.”
In das Gebäude an der Wrocławska-Straße wurden wir selbstverständlich nicht hineingelassen, denn
wir hatten weder eine Eintritts- noch eine ID-Karte.
Aldona vergaß den Namen des Mannes, mit dem sie
gestern gesprochen hatte, und so standen wir vor
der Tür wie bestellt und nicht abgeholt. Der Wächter
über die Musikwelt unseres besten Freundes im
Osten wie auch der einheimischen Stars, in eine
Uniform gesteckt, zweifelte keinen Augenblick an
seiner weisen Entscheidung, sicht nicht mit solchen
Backfischen wie wir in eine Konversation verwickeln
zu lassen – wie er uns voller Überheblichkeit bezeichnete.
„Sie sind ja schon da!“, hörten wir die schönste
Stimme der Welt, zumindest in diesem Moment.
„Bitte, kommen Sie mit.”
„Aber...”, begann ich.
„Und Sie sind …?” Der Kerl sah mich abweisend
an.
„Ich bin ihre Agentin. Ohne mich geht sie da
nicht rein.”
Der Kerl lächelte verächtlich, sagte jedoch:
„Na gut, folgen Sie mir.”
Der Wächter öffnete bereits den Mund, um zu
protestieren, doch ein Blick des Kerls reichte ihm
nicht nur als Antwort aus, sondern enthielt auch eine
Information über die Konsequenzen seines Tuns, falls
er auf seinen Vorschriften bestehen sollte, egal
welche und von wem sie waren. Zwei Affen, dachte
ich bei mir. Wer wölbte seine Brust höher? Wer hatte
einen größeren Bruder? Und da fiel mir ein, dass wir
gar keinen Bruder hatten. Bis jetzt.
Wir huschten dem Mann hinterher, der sich übrigens direkt als Kwaśniewski vorstellte. Ein häufiger
Name, dachte ich misstrauisch. Wie John Smith in
englischen Spionagekrimis.
„Zu wem gehen wir eigentlich?”, wollte ich wissen.
„Wie? Das wisst ihr nicht? Zu Arno Baba...”
„...janian?”, beendete Aldona verklärt. „O Gott!“
***
– I? – dopadłam jej, jak tylko wyszła na korytarz.
– Co i?
– Aldona, bo cię walnę – zagrzmiałam złowrogo.
– On jest wielki. Chce mnie jeszcze raz
wysłuchać. Ale nic mi nie mówił, nic nie obiecywał. Tylko się dobrotliwie uśmiechał. Głupio się
czułam, ale bałam się spytać dlaczego.
– E tam, najwyraźniej jest tobą zainteresowany, a to już coś.
– Ojej, tak się cieszę, że aż się boję, że coś się
stanie – westchnęła Aldona. – Słuchaj, on chce
mnie teraz przesłuchać. Idź do Krzyśka i powiedz
mu, żeby się nie martwił.
– Nic się nie bój. Powiem mu – odparłam. Na
szczęście lekko kopnęłam Aldonę kolanem w pośladek i poszłam.
– Hej! – zawołała zaskoczona i roześmiała się.
– Nie dziękuję.
– No, ja myślę – rzuciłam przez ramię.
***
– Cześć, Krzysiek. Chodź na kawę. Teraz tylko
czekać.
– A gdzie Aldona?
– A śpiewa właśnie dla niejakiego Arno
Babadżaniana.
– Kogo?
– Nie znasz? – zdziwiłam się. – Każdy go zna.
– No co ty?
– Potem ci powiem. Właśnie też dowiedziałam się o jego istnieniu, ale Aldona o mało nie
zemdlała ze szczęścia.
– Ha, świetnie! – Krzysiek nie umiał ukryć zazdrości. Żebyż był widział tego starszego szpakowanego pana... Nie rozwiewiałam na razie jego
obaw. Niech się trochę pomęczy.
– No chodź na tę kawę. Wyszystko ci opowiem. Za godzinę wrócimy i odbierzemy Aldonę.
– Mam nadzieję – odparł Krzysiek i ruszył za
mną obejrzawszy się dla pewności raz jeszcze,
jakby spodziewał się, że Aldona zaraz wybiegnie
przed „Estradą” szukając jego pomocy.
„Nur nicht Gott! Nur nicht Gott! Sie haben sich
wohl vergessen, nicht wahr!”, brummte Kwaśniewski.
In diesen Zeiten hatte Gott nicht die höchste Priorität.
Aldona schwieg erschrocken, dass sie sich mit
ihrem Verhalten alles verspielte. Kwaśniewski sah aus
wie ein typischer Funktionär, vorbehaltlos dem
System ergeben.
„Verzeihen Sie mir bitte. Ich hätte nicht zu träumen gewagt … Er war doch schon mal …”
„Ja. Er war schon mal auf dem Festival in Zielona
Góra”, beendete Kwaśniewski. „Sogar in der Jury,
meine Liebe.”
„Oh!”, stöhnte Aldona, und ich runzelte die Nase.
Indessen erreichten wir die Tür, hinter welcher
Aldona mit dem großen und anscheinend ihr gut
bekannten sowjetischen Komponisten Auge in Auge
stehen würde.
„Was, willst du vor irgendeinem Russen
kuschen?“, fuhr ich sie flüsternd an.
„Er ist kein Russe, sondern Armenier”, korrigierte
sie mich, ebenso im Flüsterton.
„Na dann.“ Ich zuckte die Schultern.
„Und?” Ich lief zu ihr, als sie auf den Korridor herauskam.
„Was: Und?”
„Aldona, ich ziehe dir gleich einen über“, warnte
ich sie.
„Er ist super! Und er möchte mich noch einmal
hören. Aber er versprach mir nichts. Er lächelte nur
gütig. Ich fühlte mich ein bisschen komisch, aber ich
habe es nicht hingekriegt, ihn zu fragen, warum.“
„Eh! Er ist eindeutig an dir interessiert. Und das
ist schon mal was.“
„Du, ich freue mich so, dass ich schon fürchte,
dass es schief geht“, seufzte Aldona. „Hör zu, er will
mich jetzt hören. Geh, bitte, zu Krzysiek und sag es
ihm, damit er sich keine Sorgen macht. Ich bei in
einer Stunde bei euch.“
„Nur keine Angst. Ich sage es ihm.”
Abergläubig trat ich ihr mit dem Knie leicht in den
Hintern und ging.
„He!”, rief sie überrascht und lachte. „Ich danke
dir dafür nicht.“
„Hüte dich bloß davor”, warf ich noch über die
Schulter.
Renata A. Thiele
41
***
– Aaah! – Aldona zakrzyknęła rozhisteryzowana, jak tylko nas zobaczyła i już biegła
w naszą stronę z rozpostartymi ramionami.
– Co się stało? Czego chciał od ciebie?
Skrzywdził cię? – przestraszył się Krzysiek, zawsze
gotów bronić Aldony.
– Krzysiek! – żachnęła się. – Uspokój się!
Właśnie mi zaproponował, żebym wystąpiła poza
konkursem na festiwalu, razem z nim. Co wy na
to?
– Przecież tego nigdy nie było!
– No właśnie.
– Ale jak to tak?
– No, bo jest ktoś. I jako taki zna innego ktosia.
Nie mówił kogo, ale wyczytałam między wersami,
że chodzi o jakiś dług, który chyba szef TPPR–u i to
samyj gławnyj ze stolicy, ma u niego. A to jest
czynnik wyższy, jedynie słuszny i nie do przeskoczenia. – Aldona promieniała co najmniej jak
reaktor w Czernobylu na krótko przed eksplozją
(chociaż wtedy nie wiedzieliśmy nawet, że taki
istniał).
– Ale to jest polityka. Chyba nie dasz się w to
wplątać? – Krzysiek spojrzał przerażony na mnie,
potem na Aldonę i znowu na mnie.
– Ależ przeciwnie, i to z wielką przyjemnością.
Niech ta ciotka, ta pani Zosia i jej przytakujące
pawiany zobaczą.
– Ojej, odbiło jej. Nic, tylko jej odbiło.
– Ach, odwal się, Krzysiek! Albo jesteś ze mną
albo...
– ...Albo co? Tylko mi tu nie wyjeżdżaj z takimi
tekstami! – rozzłościł się. Ostatnio ciężko znosił
rozwój kariery Aldony.
– Dzieci, dzieci – spokojnym głosem usiłowałam obniżyć temperaturę rozmowy. – Jeszcze
nic się nie stało. Może też nic z tego nie wyjdzie.
Podejdźmy do tego bezstresowo.
– Łatwo ci mówić. I w ogóle nie wróż tu jak
wyrocznia delfijska z bólem zęba. Jesteś moją
przyjaciółką, czy nie?
– Jestem, jestem, i tak już będzie, ale uważam,
że najpierw należy ci się szklanka zimnego piwa
dla ochłody. A właściwie wam obojgu – ostrze-
42
„Hi, Krzysiek. Lass uns auf einen Kaffee irgendwo hier gehen. Wir müssen warten.“
„Wo ist Aldona?”
„Sie singt gerade für einen Arno Babajanian.”
„Für wen?”
„Wie? Kennst du ihn nicht?”, wunderte ich mich.
„Jeder kennt ihn.”
„Sag bloß.”
„Später mehr. Ich habe auch gerade von seiner
Existenz erfahren, aber Aldona fiel beinahe ihn
Ohnmacht vor Glück.“
„Na toll!” Krzysiek konnte seine Eifersucht nicht
verbergen. Wenn er nur diesen älteren, graumelierten Herrn gesehen hätte … Ich wollte ihm aber
seine Angst nicht nehmen. Ein bisschen Unsicherheit
täte ihm gut.
„Na komm. Ich erzähle dir gleich alles und in
einer Stunde holen wir Aldona ab.”
„Das hoffe ich.“ Bevor Krzysiek mir folgte, sah er
noch einmal zurück, als hoffte er, Aldona käme
geflohen aus ‚Estrada’.
„Aaah!”, Aldona schrie wild vor Freude, als sie
uns bemerkte, und schon lief sie auf uns zu mit ausgebreiteten Armen.
„Was ist passiert? Was wollte er von dir? Hat er
dich verletzt?”, erschrak Krzysiek, immer bereit,
Aldona zu schützen.
„Krzysiek! Beruhige dich doch. Er hat mir gerade
vorgeschlagen, mit ihm auf dem Festival aufzutreten,
außerhalb des Wettbewerbs. Was sagt ihr dazu?”
„So etwas gab es doch noch nie!“
„Eben.“
„Aber wie soll das denn gehen?”
„Es gibt da jemand. Und dieser kennt einen
anderen Jemand. Er sagte nicht, wer das ist, aber
zwischen den Zeilen habe ich verstanden, des derjenige bei ihm in Schuld steht, vielleicht der Chef der
Gesellschaft für die Polnisch-Sowjetische
Freundschaft, also einer ganz oben in Warschau.
Und der ist ja der Wichtigste und er entscheidet über
alles und überhaupt.“ Aldona strahlte wie der
Reaktor in Tschernobyl kurz vor Explosion (obwohl
wir damals nicht einmal wussten, dass es ihn gibt).
„Aber das ist Politik. Du willst dich doch nicht
instrumentalisieren lassen, oder?” Krzysiek sah
gawczo spojrzałam na Krzyśka, który od razu
spuścił wzrok.
– No co ty? Nie mogę. Jeszcze stracę głos –
żachnęła się na Aldona.
– To ciepłego. I nie gadać mi tu więcej. Idziemy
do „Palmiarni”. Kropka.
– On nawet mówi trochę po polsku – cichutko
dodała Aldona i zamilkła.
Jednak wszyscy martwiliśmy się nieco o rozwój sytuacji. Ten cały Babadżanian robił Aldonie
nadzieję i ona mu bezgranicznie wierzyła. Tak
bardzo chciała wystąpić na tym festiwalu. Bałam
się, że może ją rozczarować, a ona to czuła.
***
Do Koncertu Przyjaźni pozostały dwa dni.
Aldona ćwiczyła jak szalona. Jerzyk zaś rwał sobie
włosy z głowy, bo Aldona nie oszczędzała głosu,
a tego on nie umiał i nie chciał zaakceptować.
Oczywiście musiała dużo ćwiczyć, ale odpowiednio. Rozumiał ją, cieszył się tą nagłą okazją, ale
nie za cenę głosu. Głos to przecież wrażliwy
instrument. Lecz ona musiała. Niecierpliwa, kręciła
się, biegała, śmiała się nagle i poważniała
w następnym momencie, by skoncentrować się aż
do bólu i śpiewała. A potem leciała na skrzydłach
do Arno Babadżaniana. I śpiewała pod jego
okiem, albo raczej uchem. On zaś uśmiechał się
dobrotliwie, jak dobry wujaszek – diadia, jak
mówią na wschodzie.
***
Tego dnia Aldona nie była w stanie skupić się
na prostym zdaniu. Dlatego nie pytałam jej, czy
napije się herbaty, tylko stawiałam przed nią na
stole filiżankę i kiwałam znacząco głową. I wtedy
piła. Nie pytałam, czy była głodna, tylko
stawiałam przed nią talerz z zupą i wręczałam jej
łyżkę. I wtedy jadła. A ja przewracałam oczami. Co
tu robić? Jestem jej przyjaciółką, więc jestem z nią
w potrzebie.
O szóstej pojechałyśmy do „Estrady”. Stamtąd
pojechałyśmy razem z Arno przyjechać taksówką
na koncert. Ja, jako dziewczyna do wszystkiego,
bo na pewno nie impresario, nie odstępowałam
besorgt zuerst mich an, dann Aldona und dann
wieder mich.
„Im Gegenteil – mit Freude. Die blöde Tante, die
Frau Zosia und ihre Paviane sollen es sehen.“
„Oje, die ist verrückt geworden, einfach verrückt.”
„Lass mich doch, Krzysiek! Entweder bist du mit
mir oder …“
„… oder was?! Komm mir bloß nicht mit so was!”,
Krzysiek wurde wütend. Die Geschehnisse der letzten Tage setzten ihm deutlich zu.
„Kinder, Kinder!” Ruhig versuchte ich, die
Temperatur des Gesprächs zu senken. „Noch ist
nichts passiert. Vielleicht wird ja nichts daraus. Lass
uns das locker angehen.”
„Leichter gesagt als getan. Und hör auf, ein
krankes Orakel von Delphi zu spielen. Bist du meine
Freundin oder nicht?“
„Die bin ich und die bleibe ich auch. Aber ich
denke, dass du jetzt ein Glas kaltes Bier brauchst.
Eigentlich braucht ihr es beide“, und ich sah Krzysiek
warnend an. Er senkte sofort den Blick.
„Nein! ich kann nicht. Meine Stimme!”, entgegnete Aldona empört.
„Na dann ein warmes Bier für dich. Und Schluss
jetzt. Wir gehen ins ‚Palmiarnia’. Punkt.“
„Er spricht sogar ein bisschen Polnisch”, sagte
Aldona leise und verstummte.
Wir waren alle über die Entwicklung der Sache
trotzdem besorgt. Dieser Babajanian weckte in
Aldona Hoffnung, und sie glaubte ihm vorbehaltlos.
So sehr wollte sie auf diesem Festival auftreten. Ich
hatte Angst, dass er sie enttäuschen würde, und sie
fühlte es auch.
***
Bis zum Konzert der Freundschaft blieben noch
zwei Tage. Aldona übte verbissen, und Jerzyk riss sich
vor Verzweiflung die Haare vom Kopf, denn sie
schonte ihre Stimme nicht, und er konnte und wollte
das nicht akzeptieren. Sie sollte selbstverständlich viel
üben, aber in Maßen. Er verstand ihren Eifer, und
auch diese plötzliche Gelegenheit, die sie ihr bot,
aber all das nicht zum Preis ihrer Stimme. Die Stimme
ist ein fragiles Instrument. Doch sie musste.
Renata A. Thiele
43
Aldony na krok. Objuczona torbą z jej suknią,
butami, kosmetykami, szczotkami do włosów
i innymi ważnymi pierdołami sapałam, próbując
dotrzymać im kroku. W garderobie Arno Aldona
dostała mały stolik z lustrem. Jak i gdzie on to
wykombinował? – pytałam się w duchu, rozkładając
kosmetyki na tej pseudotoaletce. Mnie też udzielił
się stres. Od czasu do czasu wzdychałam znienacka, jakby mi brakło powietrza. Zamykałam
wtedy oczy, wciągałam głęboko powietrze
i powoli je wypuszczałam, a Aldona nic nie
mówiła. Wiedziała, że to byłoby dla niej niebezpieczne. Ona też mnie znała. Trzeba było skupić
się na robocie, bo cała nasza mafia siedziała
w amfiteatrze w drugim rzędzie, i zabiliby mnie,
gdybym coś schrzaniła.
Arno Babadżanian był gościem specjalnym
koncertu i jako taki wystąpił dopiero na koniec.
Z nim – w jego drugiej piosence, którą skomponował przed laty – wystąpić miała Aldona.
Niespodzianka z Zielonej Góry. Ha! Aldona dobrze
ją znała, co jeszcze bardziej ujęło artystę. Tylko
organizatorzy i prezenterzy wiedzieli o tej zmianie
w programie. To miał być prawdziwy szok.
Czasem myślę, że Arno chciał wyrównać jakiś
stary rachunek z kimś w jury. Może z panią Zofią?
Na tę myśl uśmiechnęłam się nieelegancko.
Siedziałam podczas pierwszej części koncertu
na widowni, ale później w przerwie nie wytrzymałam i poleciałam do garderoby Aldony. Aldony
tam nie było. Zaczekałam chwilę, ale Aldona nie
wróciła. Poszłam do toalety. Tam Aldony również
nie było. Wpadłam w panikę. Może ktoś ją wyrzucił, bo nie była na liście? A może uprowadził?
Scenariusze z najgorszych trillerów przewinęły mi
się przez rozdygotany mózg. Biegałam od garderoby do garderoby, pukałam, szarpałam klamki
zamkniętych drzwi. W końcu wzrok mój padł na
wielkie okno w końcu korytarza. Za nim, chyba na
ziemi, siedziała Aldona. Wybiegłam z budynku
i podeszłam do niej. Siedziała na stosie płyt chodnikowych, nie wiadomo dlaczego porzuconych
w tym miejscu i milcząc patrzyła przed siebie w
ten ciepły czerwcowy wieczór. Dopiero teraz
zauważyłam, że było tak pięknie ciepło. Pachniały
44
Ungeduldig wirbelte sie, lachte plötzlich auf, dann
wurde sie auf einmal traurig, um gleich darauf
konzentriert zu singen. Und dann flog sie wie auf
Flügeln zu Arno Babajanian. Und dort sang sie unter
seiner Leitung. Und er lächelte gütig wie ein gutes
Onkelchen – Diadia, wie Russen es sagen.
***
An diesem Tag konnte sich Aldona nicht an eine
simple Aufgabe konzentrieren. Daher fragte ich sie
nicht, ob sie Tee trinken wollte, sondern stellte eine
Tasse Tee vor ihr auf den Tisch und nickte mit dem
Kopf. Dann trank sie. Ich fragte nicht, ob sie Hunger
hatte, sondern stellte einen Teller Suppe vor ihr auf
den Tisch und sie aß. Und ich verdrehte die Augen.
Was sollte ich tun? Ich war ihre Freundin, also war ich
da, wenn sie Hilfe brauchte.
Um sechs fuhren wir ins ‚Estrada’. Von dort
brachte ein Taxi Aldona, Arno und mich zum
Konzert. Ich, Mädchen für alles, denn keineswegs
ihre Agentin, wich ihr nicht von der Seite. Beladen mit
einer großen Tasche mit ihrem Kleid, Schuhen,
Kosmetika, Haarutensilien und anderem wichtigen
Kram schnaufte ich wie eine Lokomotive versuchte
ihnen zu folgen. In Arnos Garderobe bekam Aldona
ein kleines Toilettentischchen. Wo hatte der das
aufgetrieben?, wunderte ich mich. Auch mich ergriff
der Stress. Ab und zu seufzte ich, als fehlte mir Luft.
Dann schloss ich die Augen, atmete tief ein und
langsam ließ ich die Luft wieder entweichen. Aldona
schwieg. Sie wusste, dass es so besser war. Auch sie
kannte mich gut. Wir mussten uns auf die Arbeit
konzentrieren, denn unsere ganze Gruppe saß bereits im Amphitheater, in zweiter Reihe, und sie würden
mich umbringen, wenn ich es verbockt hätte.
Arno Babajanian war ein besonderer Gast, und
als solcher trat er ganz zum Schluss auf. Mit ihm – bei
seinem zweiten Song, den er vor vielen Jahren komponierte – sollte Aldona auftreten. Eine Überraschung aus Zielona Góra. Ha! Aldona kannte das
Lied sehr gut, womit sie den Komponisten beeindruckt hatte. Nur die Organisatoren und Moderatoren wussten von dieser Programmänderung.
Das sollte ein richtiger Schocker sein. Manchmal
frage ich mich, ob Arno nicht eine alte Rechnung mit
posadzone na skwerze kwiaty. Wszystko to nie
istniało dla mnie tego dnia, aż do tej chwili.
– Aldona – zaczęłam ostrożnie.
Aldona wzdrygnęła zaskoczona i podniosła na
mnie wzrok.
– Mhm?
– Wszystko w porządku?
Aldona westchnęła.
– Co się stało?
– Nie wiem, boję się. Arno jest teraz za kulisami i to wszystko wydaje mi się takie nierealne.
Może ja śnę? Elka, powiedz. Czy to się dzieje
naprawdę?
Przysiadłam się do niej i objęłam ją ramieniem.
– Niestety tak.
– Dlaczego niestety?
– Bo to jest takie szalone, że nawet ja – a znasz
mnie jako racjonalistkę – mam wrażenie, że to sen.
Ale to jest prawda. I namacalna rzeczywistość. Ale
odetchnę dopiero i spojrzę na to trzeźwo, jak
festiwal wreszcie się skończy.
– Ja też – przyznała Aldona.
– Ale póki co, cieszmy się tą nierealną rzeczywistością. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz! –
dodałam dla pewności. Również dla własnej. –
A teraz musimy wrócić do garderoby. Muszę
dokonać cudu i ze smutnej dziewczyny wyczarować promienną szczęśliwą gwiazdę estrady.
Chodź!
Dobrze, że miałam doświadczenie i znałam
atuty Aldony. Kilkoma wprawnymi ruchami ogarnęłam jej twarz i upięłam fryzurę. Inaczej przesiedziałybyśmy w garderobie wieczność. Aldona
spojrzała w lustro i po pierwszy tego wieczora
uśmiechnęła się.
– Dzięki Elka. Nigdy ci tego nie zapomnę –
i pocałowała mnie w policzek.
– No ja myślę. W końcu właśnie rodzi się
gwiazda i ja mam w tym swój wkład. – Bo na akuszerkę to ja się na pewno nie nadaję, pomyślałam.
Aldona klepnęła mnie w ramię i roześmiała się.
Nagle z głośnika rozległ się chrapiący głos –
ach ta technika! – asystentki reżysera:
– Pani Aldono, proszę za kulisy. Zaraz jest pani
kolej.
jemandem begleichen wollte. Vielleicht mit Frau
Zofia? Bei diesem Gedanken lächelte ich ganz und
gar nicht elegant.
Während des ersten Teils des Konzerts saß ich im
Publikum, doch danach hielt ich nicht mehr aus und
lief in Aldonas Garderobe. Sie war aber nicht da. Ich
wartete eine Weile, aber sie kam nicht zurück. Ich
ging zur Toilette, doch auch dort war sie nicht. Die
Panik ergriff mich. Vielleicht hatte sie jemand hinausgeworfen, weil sie nicht auf der Liste stand?
Vielleicht war sie entführt worden? Die schlimmsten
Thrillerbilder wechselten rasend in meinem Hirn,
während ich von einer Garderobe zur anderen jagte,
an den Türen klopfte, an den Klinken riss. Bis mein
Blick endlich auf ein großes Fenster am Ende des
Flurs fiel. Dahinter auf den Boden saß Alina. Ich lief
aus dem Gebäude und ging zu ihr. Sie saß auf einem
Stapel Bodenplatten, keine Ahnung wer sie da hatte
liegen lassen, und sah schweigend vor sich hin in den
warmen Juniabend. Erst jetzt merkte ich, dass es
angenehm warm war, die Blumen auf den Beeten
dufteten schön, doch das alles existierte für mich an
diesem Tag nicht, bis zu diesem Augenblick.
„Aldona”, begann ich sachte.
Aldona zuckte zusammen und sah mich an.
„Mhm?”
„Alles klar?”
Sie seufzte.
„Was ist passiert?”
„Keine Ahnung. Ich habe Angst. Arno ist jetzt
hinter den Kulissen und all das scheint mir so irreal.
Vielleicht ist das nur ein Traum? Elka, sag, passiert das
wirklich?”
Ich setzte mich zu ihr und umarmte sie.
„Leider ja.”
„Warum leider?”
„Weil das so verrückt ist, dass sogar ich – und du
kennst mich als eine rationale Person – den Eindruck
habe, dass es ein Traum ist. Aber es ist wahr. Eine
ganz und gar greifbare Realität. Aber ich entspanne
mich erst dann, wenn dieses Festival zu Ende gegangen ist.
„Ich auch”, pflichtete mir Aldona bei.
„Aber bis es so weit ist, lass uns an dieser irrealen
Realität erfreuen. Es wird schon. Du wirst sehen!”
Renata A. Thiele
45
Aldonie ugięły się nogi w kolanach. Przysiadła
na chwilę:
– O Jezu, ale mam stracha. Pierwszy raz,
pierwszy raz w życiu mam takiego stracha. Elka,
trzymaj mnie!
Uścisnęłam ją i pociągnęłam lekko za ramię.
– Chodź. Czas na chwałę – dodałam prawie
beztroskim głosem.
Aldona odetchnęła głęboko:
– Albo teraz albo nigdy. Uh!
Przeszłam na widownię do naszych, żeby
zobaczyć jej występ. To nie był zwykły występ. To
historyczna chwila – przynajmniej w naszym
zielonogórskim życiu.
Arno ukłonił się szarmancko widowni i odczekał burzę oklasków. A gdy widownia umilkła,
Arno podszedł kilka kroków w kierunku kulis –
znak dla asystentki, by wypchnęła Aldonę.
Widziałam jak szła, powoli, niepewnie – i wstrzymałam oddech, jakbym to ja kroczyła po scenie na
oczach tysięcy widzów, i do tego na wysokich
obcasach. I już myślałam, że Aldona upadnie, ale
Arno pochwycił jej dłoń i poprowadził do mikrofonu.
Wyraźnie widziałam, jak Aldona odetchnęła.
Wtedy i ja zaczęłam oddychać normalnie. Jej
występy jeszcze mnie wykończą, pomyślałam
w duchu.
– Szanowni państwo. Oto przyszła wielka
gwiazda polskiej piosenki. Nie znacie jej? Nic nie
szkodzi. Ja też dopiero ją poznałem. Ale jej głos, jej
czar powiedział mi, że jej miejsce jest wśród wielkich muzycznego świata. Osądźcie sami! – Arno
spojrzał na Aldonę i lekko skinął głową.
Nagły, spazmatyczny okrzyk w pierwszym
rzędzie jak nóż przeciął powstałą ciszę. Spojrzałam w bok, ale nie widziałam, kto zakrzyknął.
Był to kobiecy głos, i dałabym głowę, że był
to głos starszej pani siedzącej obok sekretarza
partii.
Sekretarz przechylił się, żeby ją uspokoić. Za
późno, pomyślałam, teraz już nic nie wskórasz.
I pomyślałam jeszcze jedno bardzo brzydkie
słowo. No dobrze, dwa.
– Aldona! Dawaj! – zawołał Arno. – Zaśpiewajmy naszej publiczności!
46
fügte ich noch hinzu, eher um mich selbst zu versichern, dass es so kommen würde. „Jetzt müssen wir in
die Garderobe zurück. Ich werde ein Wunder vollbringen und aus diesem traurigen Mädchen einen
strahlenden glücklichen Star machen. Na, komm!“
Gut, dass ich in der Materie erfahren war und
Aldonas Gesicht wie mein eigenes kannte. In
Handumdrehen „räumte“ ich es auf und steckte das
Haar hoch. Sonst hätten wir dafür eine Ewigkeit
gebraucht. Aldona sah in den Spiegel und lächelte
zum ersten Mal an diesem Abend.
„Ich danke dir, Elka. Ich werde dir das nie
vergessen”, und sie küsste mich auf die Wange.
„Das will ich doch hoffen. Schließlich wird gerade
ein Star geboren und auch ich habe meinen Beitrag
dazu geleistet.“ Denn als Hebamme tauge ich eher
nicht, dachte ich bei mir.
Aldona schlug mir leicht auf die Schulter und
lachte.
Plötzlich aus einem uralten Lautsprecher ertönte
knacksend – ach die Technik! – die Stimme der
Regieassistentin:
„Aldona, kommen Sie bitte hinter die Kulissen.
Sie sind gleich dran.“
Aldona sank in die Knie und setzte sich für einen
Augenblick:
„O Gott, ich habe solche Angst! Zum ersten Mal
in meinem Leben habe ich solche Angst. Elka, halt
mich fest!”
Ich drückte sie an mich und zog dann leicht an
dem Arm.
„Komm. Die Zeit des Ruhms ist gekommen”,
fügte ich beinahe sorgenlos hinzu.
Aldona atmete tief durch:
„Jetzt oder nie. Uh!”
Ich ging rüber zu unseren Leuten im Publikum,
um ihren Auftritt zu verfolgen. Denn es sollte kein
normaler Auftritt werden. Das würde ein historischer
Moment werden – zumindest in unserem Leben.
Arno verbeugte sich charmant vor dem Publikum
und wartete zuerst die Ovationen ab. Als sich das
Publikum beruhigte, ging Arno auf die Kulissen zu,
ein Zeichen für die Assistentin, damit sie Aldona auf
die Bühne schubste. Ich sah, wie sie ging, steif,
unsicher – ich hörte auf zu atmen, als ob es ich wäre,
Orkiestra zagrała, Aldona i Arno zaśpiewali
pierwszą zwrotkę, a kiedy dotarli do refrenu, pełnego werwy i radości, energia muzyki poruszyła
scenę z takim impetem, że festiwalowa publiczność, od lat przyzwyczajona do różnych niespodzianek, podskoczyła jak na sygnał, i klaszcząc, tańcząc wypełniła przestrzeń wirującym
rytmem.
Nasza mafia klaszcząc dziko skakała i tańczyła. Miałam wrażenie, że jestem w transie, ale
było mi to obojętne. Wiele się wydarzyło w ciągu
ostatnich dni i wciąż jeszcze działo, a teraz to
napięcie rozładowywało sią w rytmie szalonej,
ormiańskiej muzyki. A kiedy zamikły ostatnie takty,
publiczność skandowała „Aldona! Aldona!”
Bezpieka musiała wpaść w panikę i chyba tylko
jakimś cudem nie doszło do przepychanek.
Spojrzałam na Krzyśka. Podrygiwał trochę
mniej, pewnie dlatego, że przez łzy niewiele
widział. Podtańczyłam do niego i położyłam mu
rękę na ramieniu.
– Alles klar, Herr Kommissar? – zażartowałam.
– Tak toczno – odpowiedział, a ja wiedziałam,
że już się pozbierał.
***
Nagrodą dla wszystkich laureatów festiwalu
było zwyczajowo radosne tournee po krajach
Związku Radzieckiego, gdzie rujnując wątrobę
mogli śpiewać dla zaprzyjaźnionych z nami
narodów.
Trzymaliśmy się z Krzyśkiem za ręce, dodając
sobie nawzajem otuchy, kiedy staliśmy na
parkingu przed „Polanem”, z którego wesoły
festiwalowy autobus niósł Aldonę na spotkanie
z radziecką przygodą. Cieszyłam się dla niej
i miałam nadzieję, że to był tylko trochę koślawy
początek jej prawdziwej kariery. W końcu nieważne, jak się zaczęła, ważniejsze było, jak się
potoczy, stwierdziłam filozoficznie i spojrzałam na
Krzyśka.
– „Bieriozka”? – spytał krótko.
– Mhm – odpowiedziałam równie zwięźle,
po czym dodałam. – Robota wykonana. Ty
stawiasz.
die da über die Bühne vor Tausenden Augenpaaren
stakste. Und ich dachte schon, dass Aldona plötzlich
hinfällt, doch Arno griff nach ihrer Hand und führte sie
ans Mikrofon. Ich konnte deutlich sehen, dass Aldona
aufatmete. Erst dann fing auch ich an, normal zu atmen.
Ihre Auftritte bringen mich noch um, dachte ich.
„Sehr geehrte Damen und Herren, liebes
Publikum. Ich stelle Ihnen den zukünftigen Star des
polnischen Songs vor. Kennen Sie sie nicht? Das
macht nichts. Auch ich habe sie gerade kennengelernt. Doch ihre Stimme und ihr Charme sagten mir,
dass ihr Platz unter den Großen der Musikwelt ist.
Beurteilen Sie selbst!“, Arno sah zu Aldona rüber und
nickte leicht.
Ein plötzlicher Schrei, krampfartig, scharf, schnitt
wie ein Messer die gerade entstandene Stille durch.
Ich blickte zur Seite, doch ich konnte nicht sehen,
wer geschrien hatte. Es war eine Frauenstimme, und
ich könnte meinen Kopf dafür verwetten, dass es die
Stimme der älteren Frau war, die neben dem
Parteisekretär saß. Der Sekretär beugte sich zu ihr,
um sie zu beruhigen. Zu spät, dachte ich, jetzt kannst
du nichts mehr ausrichten. Und ich dachte noch ein
ganz böses Wort. Okay, zwei Wörter.
„Aldona! Dawai!”, rief Arno. „Lass uns singen!
Das Publikum wartet!”
Das Orchester begann zu spielen, Aldona und
Arno sangen die erste Strophe und als sie beim
Refrain angekommen waren, voller Verve und
Freude, bewegte die Musik die Bühne mit solchem
Schwung, dass das Publikum, seit Jahren auf alles
gefasst, aufsprang – wie auf ein Zeichen – klatschte,
und tanzte. Der vibrierende Rhythmus brachte das
Amphitheater beinahe zum Bersten.
Auch unsere Gruppe hüpfte wild und klatschte.
Ich hatte den Eindruck, im Trans zu sein, aber mir war
jetzt alles egal. In den letzten Tagen war so viel
passiert und passierte immer noch – und nun entlud
sich die Spannung im Rhythmus der wilden armenischen Musik. Als die letzten Töne verklungen waren,
rief das Publikum im Chor: „Aldona! Aldona!” Die
Sicherheitsleute gerieten in Panik und nur durch ein
Wunder kam es zu keinen Ausschreitungen.
Ich sah Krzysiek an. Er hüpfte unsicher, vielleicht
weil er durch die Tränen nicht so gut sehen konnte.
Renata A. Thiele
47
Arno Babadżanian zmarł jeszcze tego samego roku. Jesienią. Smutną zapłakaną jesienią.
Niech Wikipedia i biografowie dokumentują ślady
jego kariery, ja pozwoliłam sobie na wprowadzenie małego zamieszania, żeby wspomnieć dawne
festiwalowe czasy.
Tłumaczenie – autorka
Ich tanzte auf ihn zu und legte ihm die Hand auf die
Schulter.
„Alles klar, Herr Kommissar?”, scherzte ich.
„Taktoczno”, antwortete er, jawohl, und ich
wusste, dass er sich bereits gefangen hatte.
***
Der Preis für die Laureaten des Festivals war eine
Tournee durch die Republiken der Sowjetunion, wo
sie für alle befreundeten Völker singen und ihre Leber
auf eine harte Probe stellen durften.
Krzysiek und ich standen am Parkplatz vor dem
Hotel ‚Polan’, von dem der Bus Aldona dem sowjetischen Abenteuer entgegenfuhr. Ich freute mich für
sie und hoffte, dass das letzte Festival nur ein
schräger Anfang ihrer echten Karriere war. Es war letztendlich nicht wichtig, wie sie begonnen hatte,
wichtiger war, wie sie weitergehen würde, stellte ich
philosophisch fest und sah Krzysiek an.
„‚Bieriozka’?”, fragte er kurz.
„Ja.” Genauso kurz fiel meine Antwort aus. „Job
getan. Du zahlst”, fügte ich noch hinzu.
Arno Babajanian starb noch im selben Jahr. Im
Herbst. Im traurigen verweinten Herbst. Es mögen
Wikipedia und alle Biografen Spuren seiner Karriere
dokumentieren, ich erlaubte mir ein kleines Spiel, um
an alte Zeiten zu erinnern.
48
Adam Żuczkowski
Jestem Jokerem
Jestem Jokerem, wrogiem Batmana.
Jestem tym, kim w końcu
chciałem zostać.
Nie chcę być takim, który –
chodzi z rana po chleb,
studiuje neurologię,
który jak zabija, to tylko
w grach wideo.
Jestem Jokerem,
mam lat dwadzieścia cztery.
Jestem zdolny, piszę doktorat.
Kiedyś byłem chłopcem,
grałem w piłkę,
liceum ukończyłem z wyróżnieniem.
Dzisiaj na ulicy
mijam się z człowiekiem, z tym,
którego jutro
zabiję w kinie –
na widowni świata.
Jestem Jokerem – mogłem zostać
lekarzem,
który daje życie,
ale takich jest wielu –
nie liczą się w księgach.
A ja – może stanę się
bogiem?
Jestem Jokerem, wrogiem
(przecież to wiecie!)
też złego – Batmana.
Dzięki mej mocy –
„non omnis moriar”.
Wolsztyn, 22. 07. 2012
49
Adam Żuczkowski
Januszowi Korczakowi
Czy mogę?
Ciasno,
człowiek przy człowieku,
kobieta przy dziecku,
mężczyzna przy kobiecie.
Jak ryby bez wody, bez oddechu,
w bydlęcych wagonach strachu
płynęli na dno,
w dym, w niepamięć.
Z daleka,
mijam ich po drodze,
kobietę z dzieckiem,
mężczyznę z kobietą,
człowieka, którego wczoraj bolały
zęby, dzieci, może brak chleba.
Idą w nowy dzień,
kulą głowy, niepewnie drepczą.
Tylu ich trzeba ocalić.
Czy potrafię się zbliżyć, dotknąć,
krwią serdeczną
zapisać LISTĘ?
50
Zofia Mąkosa
Jeszcze wszystko
będzie dobrze
I
Szwabka! Szwabka! Truda, uciekała do domu, goniona przez gromadkę krzyczących dzieci. Przyczaiły
się za rogiem domu przy Grünberger Straße. Widziały ją idącą w kierunku Alter Markt. Nie musiały długo
czekać, aż będzie wracała. Poczuła lekki ból w łydce, ale przestraszona nawet nie spojrzała, co się stało.
Biegła, by czym prędzej znaleźć się na Niederdorf. Tam zwykle mali prześladowcy się nie zapuszczali.
A z dręczenia jej zrobili sobie zabawę. Nie miało dla nich znaczenia, że nazywała się Gawron. Liczyło się
to, że dziwnie mówiła po polsku, ojciec zginął na froncie po jego niewłaściwej stronie i była tu, kiedy
zjawili się oni – prawdziwi Polacy.
Po chwili zorientowała się, że już jej nie gonią. Obejrzała się i zobaczyła, jak zawracają przed przejazdem
kolejowym. Dalej nie chciało im się biec, przecież jutro znowu ją dopadną. Zwolniła i szła już normalnie.
Zobaczyła, że z łydki sączy się krew. – Znowu któreś rzuciło kamieniem – pomyślała. Po zakurzonej buzi
spłynęło kilka łez. Noga nie bolała tak mocno, ale dziewczyna czuła się zmęczona. Codziennie to samo.
Matce nic nie mówiła, by jej nie martwić.
Z daleka usłyszała dobiegający od strony ich gospodarstwa znajomy głos. To pan Franek! Ucieszyła
się. Nie było go prawie pół roku, a teraz wrócił! Nareszcie pomoże im w polu. We dwie z matką nie dają
już rady. Jeszcze nie uporały się z sianokosami, a wkrótce żniwa. Nie miały pieniędzy, by zapłacić za
pomoc, a same kosić nie umiały. Kiedy ojciec zginął, przydzielono im robotnika z Polski – pana Franka
Kubasa. Obie z matką, robotnikiem i czasem z koleżankami z BDM, wykonywały wszystkie prace polowe.
We żniwa pan Franek zaprzęgał konie do snopowiązałki, a one ustawiały snopki i potem pomagały
w zwożeniu plonów do stodoły. Teraz miały tylko kosę, bo kilka miesięcy temu rosyjscy żołnierze kazali
gospodarzom z Kargowej oddać wszystkie co wartościowsze sprzęty rolnicze. Najpierw zgromadzili je
w starej synagodze, a potem gdzieś wywieźli. To samo stało się z ostatnim koniem i dwiema krowami.
Kiedy otworzyła dużą drewnianą furtę i weszła na podwórze, zobaczyła stojącą na schodach ganku
matkę, a trochę niżej pana Franka. Na ławeczce pod orzechem, otoczona tobołkami siedziała kobieta
z dwoma kilkuletnimi chłopcami. Dziewczyna zatrzymała się zaskoczona. Nagle matka, jakby śmiertelnie
zmęczona, siadła na schodkach i się rozpłakała.
– Panie Franciszku, co ja panu zrobiłam? – mówiła przez łzy. – Był pan u nas dwa lata i złego słowa
nie usłyszał. Jadł pan to, co my. Pracowałyśmy tak samo ciężko, jak pan. A teraz chce nas pan wygonić
z naszego domu? Za co?
51
– Miodu tu u was nie miałem! Prawda, że niektórzy mieli gorzej. Ale ja się o wywózkę na roboty nie
prosiłem. Jak przyszli Ruscy, mówili, że wszystkich was wygonią za Odrę. To przed wyjazdem do domu
załatwiłem sobie z takim jednym w urzędzie, że to gospodarstwo będzie moje! W końcu trochę potu tu
wylałem. Miało pójść w obce ręce?
– Jak to w obce ręce? Przecież ja tu jestem i moja córka też! Ten dom wybudował mój teść. Odmawiał
sobie wszystkiego. Harował jak wół! Zdrowie tu zmarnował, żebyśmy coś mieli. A pan teraz mówi, że to
pana?
– Was miało tu nie być! Obiecali mi!
– Ale jesteśmy! I nigdzie nie pójdziemy! Nie wyjechałam w styczniu. Mam papiery na polskie
pochodzenie! Mówię po polsku!
– Też mi polski! – ironicznie odezwała się siedząca dotąd cicho kobieta.
– Ja nie miałam wyboru, do której szkoły chodzić. Tu była tylko niemiecka. Moi rodzice tak samo. Ale
w domu mówiliśmy po polsku, tak jak potrafiliśmy. Do pani męża w wojnę też mówiłam po polsku.
A może nie?
Franciszek zakłopotany szukał kolejnych argumentów. Wreszcie stwierdził:
– Przegraliście wojnę, to nie macie nic do powiedzenia! Trzeba było nie zaczynać!
– Ja zaczęłam wojnę? Albo ona? – wskazała na córkę. – Miała dziesięć lat. Kto ją albo mnie pytał?
A może mój mąż? – mówiła wycierając fartuchem ciągle płynące łzy. – Kazali mu się stawić do wojska.
Wysłali na front. Jak przyjechał na urlop, mówił, że już nie wytrzyma, że nie wyobrażał sobie nawet, jak
straszna jest wojna. Budził się z krzykiem każdej nocy, śnili mu się zabici koledzy. Albo że sam gdzieś kona
z rozdartym brzuchem. Kiedy wracał na front, płakał jak dziecko. I za dwa miesiące dostałam list,
że zginął. Pan myśli, że ja chciałam tej wojny? Chciałam, żeby Ruscy splądrowali mój dom? Chciałam
tygodniami ukrywać Trudę, żeby jej nie zgwałcili? Naprawdę pan tak myśli?
Żona Franciszka poruszyła się niespokojnie. I ona wycierała zaczerwienione oczy. Chłopcy chyba do
końca nie rozumieli, o co chodzi, ale siedzieli smutni i znużeni upałem.
– Franek, daj spokój. Znajdziemy sobie coś. Tyle tu pustych domów.– rzekła niepewnie.
– Wie pani – zwróciła się do zapłakanej wdowy – my nie jesteśmy żadni źli ludzie. W naszych stronach
bieda aż piszczy. W domu u Franka było pięciu braci. Dwóch zginęło na wojnie. Niemcy ich jeszcze we
wrześniu pod Kutnem zabili. Trzeciego Sowieci wzięli do niewoli i nie wiadomo, czy go kto kiedy zobaczy.
Żadnych listów przez pięć lat nie było. Jak Franek stąd wrócił – ciągnęła – dogadali się z ostatnim bratem,
że co mają we dwóch na tych piaskach ojcowskich siedzieć. Zabrał mnie i chłopców, i przyjechaliśmy
z całym dobytkiem – powiedziała, wskazując na toboły.
Franek milczał. Siedział obok swojej rodziny przygarbiony i zamyślony. Marzenie o własnym dużym
gospodarstwie z murowanymi budynkami znowu się oddalało. Tu znał już każdy kąt. Wiedział, że dobra
pszeniczna ziemia pod Dąbrówką i piasek pod Karszynem. Wiedział, które łąki nad kanałem można kosić
w maju, a na które podmokłe trudno wejść i w czerwcu. Jadąc pociągiem, planował, co gdzie posieje
jeszcze jesienią. Gdzie urządzą z Jadźką sypialnię, a gdzie będą spali chłopcy. Teraz wszystko diabli wzięli!
– Mamo – przerwał ciszę jeden z chłopców – jestem głodny.
Gawronowa podniosła głowę, wytarła oczy i zawołała do córki:
– Truda, przynieś zsiadłego mleka i nakrój chleba! Nic więcej nie mamy – usprawiedliwiła się przed
żoną Franciszka. – Zostawili nam jedną krowę i tylko ona nas żywi. Czasem Truda dostanie chleb
w piekarni.
Nie skończyli jeszcze posiłku, kiedy z ulicy usłyszeli głośny płacz. Zaskoczeni spojrzeli na gospodynię.
Ta chwilę nasłuchiwała, potem wstała i podeszła do furty. Wyszła na ulicę. Doleciały ich strzępy rozmowy
po niemiecku i zawodzenie kobiet. Wreszcie wdowa wróciła zapłakana.
52
– Wypędzają ich!
– Kto? Nas też? – Truda zerwała się na równe nogi.
– Mam nadzieję, że nie. Przed chwilą przyszli polscy żołnierze i powiedzieli, że mają się zaraz zbierać
i pójdą do Züllichau.
– Tak bez uprzedzenia! Po prostu mają się zebrać i iść...? Gabi też? – dotarło do niej, że rozkaz dotyczy też jej przyjaciółki. Ruszyła biegiem na ulicę, żeby ostatni raz uściskać towarzyszkę lat dziecinnych.
Wstał też Franciszek.
– Ruszaj się, Jadźka! Henio! Bronek! Idziemy.
– Dokąd?
– Co się głupio pytasz. Nie słyszysz? Niemcy gospodarki zostawiają. Zaraz coś zajmiemy. Nawet wiem,
gdzie pójdziemy.
– Jak to tak? – zdziwiła się kobieta. – Przecież oni tu jeszcze są. Lamentują. Zaczekaj trochę.
– Tak, ja się będę cackał, a zaraz ktoś inny zgarnie, co najlepsze. Idziemy.
II
Margaret Gawron rzadko opuszczała tego lata swe obejście. Oczywiście szły z Trudą na pole, czy to
swoje, czy kogoś innego, na odrobek. Jednak zawsze się bała, że jak wróci, zastanie w domu obcą rodzinę.
W lipcu do pierwszych osadników z poznańskiego i lubelskiego dołączyli inni – ze Wschodu. Jedni
i drudzy szukali pustych domów, a czasem, kiedy jakiś zajęli, szukali czegoś lepszego. Sprawy w mieście
załatwiała Truda. Matka nie miała pojęcia, że dzieci jej dokuczają. Dopiero, kiedy jedna z dawnych
mieszkanek Kargowej przyszła kupić masło i śmietanę, Margaret dowiedziała się, że kilku chłopców stale
przezywa córkę, a nawet obrzuca piaskiem i kamykami. Kobieta tłumaczyła się, że nie zna chłopców, bo
inaczej porozmawiałaby z ich rodzicami.
Wieczorem po kolacji siadły z Trudą na schodkach ganku. Panowała błoga cisza. Tylko momentami
z kąpieliska nad rzeką dobiegały śmiechy i krzyki.
– Córeczko, dlaczego nic mi nie mówiłaś, że dzieci z miasta cię przezywają?
– Ja nic sobie z tego nie robię, mamo.
– Myślę, że nie mówisz prawdy. Kiedy pani Nowak mi o tym powiedziała, uświadomiłam sobie, że
jesteś ciągle smutna. Czy w zeszłym tygodniu, jak miałaś skaleczony policzek i mówiłaś, że zadrapałaś się
gałązką, to naprawdę było od kamienia?
– Tak. Ale to nic takiego. Pójdą niedługo do szkoły, to będą mieli inne zajęcia.
– Jednak powinnaś była mi powiedzieć. Może bym temu jakoś zaradziła. Czy jeszcze coś cię dręczy?
– Margaret objęła córkę ramieniem i przytuliła. Może to ten czuły gest, a może coś się w duszy dziewczyny przelało, że zaczęła płakać. A początku cichutko, a potem coraz mocniej. Szlochając, wyrzucała
z siebie cały schowany głęboko ból.
– Mamo, wyjedźmy tam, gdzie wszyscy. Nikt bliski tu nie został. Nie ma Gabi. Lato. Wszyscy się kąpią,
a ja nie mam z kim pójść nad rzekę. A z kim pójdę do szkoły? Co mnie tam czeka? Śmieją się ze mnie.
Nazywają Szwabką, Niemrą, Hitlerówą. Przedrzeźniają, jak staram się mówić po polsku.
Kiedy utulona w ramionach matki dziewczyna wreszcie przestała płakać, matka obróciła jej twarz ku
sobie, spojrzała w mokre od łez oczy i powiedziała z mocą:
– Nigdzie nie wyjedziemy. To prawdziwe szczęście, że nikt nas nie wypędził. Mamy swój dom i nigdzie
nie będziemy się tułać. Poznamy nowych ludzi, przyzwyczaimy się do nich, będziesz miała przyjaciółki.
Już nie będzie tak jak dawniej, ale musimy przetrwać. Z czasem będzie lepiej, normalniej. Wytrzymaj dziecko!
Przytuliła mocno córkę i jeszcze jej szepnęła:
– Ten zły czas minie. Jeszcze wszystko będzie dobrze.
Zofia Mąkosa
53
III
Było dość wcześnie, ale sierpniowe słońce już mocno przygrzewało. Truda niosła świeżo udojone
mleko dla gospodyń w mieście. Ledwie zaczęła codzienną wędrówkę brzegiem bruku, kiedy usłyszała
swe imię. Obróciła głowę w stronę zagrody Kubasów. Nad bramą wystawały jasne główki Henia i Bronka.
– Truda, idziesz na rynek? Weź nas z sobą – poprosił starszy.
– Nie mogę, śpieszę się – odburknęła.
– Truda, nie bądź taka. Jak nas weźmiesz, to ci coś pokażę – próbował ją przekonać Bronek.
– Ciekawe co. Chyba szczerbę po zębach.
– Nie. Szczerbę już widziałaś. Mamy małe kotki! – zawołał Henio.
– Głupi! Wygadałeś się i teraz nas nie weźmie!
– Małe kotki? Gdzie? – zainteresowała się Truda.
– Pokażemy, ale musisz nas zabrać do miasta – targował się Bronek.
– Dobrze, tylko zapytajcie mamę.
Chłopcy zeskoczyli z bramy i pobiegli szukać matki. Po chwili wyszła pani Jadwiga, a przed nią biegli
radośni Henio i Bronek.
– To mogą iść ze mną?
– Mogą, mogą. Jak są z tobą, to przynajmniej wiem, że niczego nie psocą. Trudka, powiedz mamie,
że Heniowi już nic nie jest. Te zioła, które kazała parzyć na bolący brzuch, pomogły.
– Henio miał sraczkę! – zawołał Bronek w akcie zemsty za zdradzenie tajemnicy o kotkach.
– Dobrze, powtórzę mamie, że jej sposoby pomogły. To idziecie, czy nie? – zwróciła się do chłopców.
I niemal natychmiast poczuła chłopięce dłonie w swych rękach.
– Idziemy!
Nie szło się jej zbyt wygodnie. Ręce dzieci ograniczały ruchy. W dodatku w jednej z nich musiała też trzymać
pięciolitrową kankę na mleko. Jednak droga minęła szybko. Chłopcy bez przerwy o coś pytali. Starała się odpowiadać, wyjaśniać. Przecież to było jej miasto. Zaszli do trzech domów i kanka była pusta. Kiedy wyszli z Bahnhofstraße na rynek, dzieci aż przystanęły. Cały jeden bok rynku był spalony. Stały tylko poczerniałe ruiny.
– To od bomb? – zapytał Bronek.
– Nie. Pijani żołnierze podpalili domy.
– Kogoś zabili?
– Tak, wielu ludzi – odpowiedziała i poczuła jak do oczu napływają jej łzy.
– Cemu płaces? – zaseplenił przez szparę w zębach Bronek.
– Bo niektórych znałam.
Chłopcy przycichli. Wrócili na Bahnhofstraße i skierowali się do domu. Nie zauważyli nawet, jak
zastąpiła im drogę kilkuosobowa grupka dziewięcio-, dziesięciolatków. Byli to stali dręczyciele Trudy.
– Kim jesteście? – zapytał najwyższy.
– Bronek.
– Henio.
– Czemu chodzicie ze Szwabką?
– Jaką Szwabką? To Trudka. Nie znamy żadnej Szwabki.
– Wasza Trudka to Szwabka. Macie się z nią nie kolegować, bo dostaniecie.
– Za co? – przestraszył się Henio.
– Trudka się z nami bawi. Przychodzi, jak mama ją prosi i się nami opiekuje. Zabrała nas na kąpielisko!
– tłumaczył Bronek.
– I pokazała nam, gdzie są takie wielkie raki! – zawołał Henio, wykonując rękoma gest, jakby te raki
miały rozmiary homarów.
54
Mali prześladowcy umilkli zaskoczeni. Chwilę stali, wreszcie jeden z nich zapytał:
– Nam też pokażesz?
Truda przez chwilę spoglądała z góry na wpatrzone w nią z wyczekiwaniem oczy. Potem odrzekła
z namysłem:
– Może...
– Pokaz im – wyseplenił prosząco Bronek.
– No dobrze. Przyjdźcie wieczorem.
IV
W stodole u Kubasów odbywało się młócenie zboża. Pracowało kilka osób. Gawronowa z córką też
pomagały. Potem maszyna miała iść na jeden dzień do nich, więc mogły liczyć na pomoc sąsiadów. Truda
stała na młockarni i wsuwała w szeroki otwór rozcięte snopy. Ludzie wesoło się przekrzykiwali. Wreszcie
Franciszek zarządził krótką przerwę. Kubasowa przyniosła kompot z jabłek, a dla dorosłych jeszcze coś
w butelce, do tego chleb obłożony paskami słoniny. Dzieci szybko zjadły, popiły kompotem i pomknęły do
kotków, które spały z matką w kącie stodoły. Truda i chłopcy siedli na słomie wokół kociego gniazda.
Każdy wziął na ręce swojego ulubieńca. Truda tuliła zwierzątko, wciągając w nozdrza zapach słomy. Tego
najmniejszego kotka miała obiecanego. Zabierze go do domu, jak będzie trochę większy. Już nie mogła
się doczekać.
Nagle w słomie coś zaszeleściło. Kotka czujnie podniosła głowę.
– Myszy! Myszy zjedzą małe kotki! – zaczął płakać Henio.
– Zgłupiałeś? Myszy nie jedzą kotów. Jest odwrotnie. Zresztą na myszy poradzi Trudka.
Henio i Truda niepewnie popatrzyli na Bronka.
– No nie rozumiecie? Trudka na myszy! Od Trudki wszystkie myszy pozdychają!
Absurdalny żart Bronka tak ich rozśmieszył, że wszyscy troje przewrócili się na słomę. Tarzali się, popychali, wstawali i znów przewracali. I co chwilę któreś z nich, krztusząc się ze śmiechu, wołało: „Trudka na
myszy!”
Słysząc tę beztroską zabawę, Jadwiga Kubasowa wyciągnęła do Gawronowej szklankę z wódką.
– Pani Małgosiu. Za nasze dzieci. Niech się zdrowo chowają.
V
W pierwszych dniach września Truda przygotowała bukiet astrów i wybrała się na cmentarz.
Zaledwie zrobiła kilka kroków, kiedy dobiegło ją tradycyjne:
– Truda, gdzie idziesz?
– Na cmentarz.
– Kto ci umarł?
– Babcia, dziadek, ojciec. Kiedyś.
– Możemy iść z tobą?
– Powiedźcie mamie.
Po chwili cała trójka maszerowała w kierunku cmentarza. Henio niósł kwiaty, Bronek grabie, a Truda
nic nie niosła. Bronek opowiadał o pierwszych dniach w szkole i o tym, że mu rośnie ząb, i że niedługo są
imieniny mamy, i pytał, czy mama Trudy pozwoli urwać dla niej kwiaty.
Na cmentarzu, w pobliżu grobowca Dimków zauważyła świeże kopczyki. Na tabliczkach zawieszonych na krzyżach przeczytała nieznane sobie nazwiska. – Przyjechali i zaraz umarli. Bez sensu –
pomyślała. Była przygnębiona. Kilka dni temu mieli przeprawę z szabrownikami. Próbowali włamać się
do spichlerza. Mama narobiła krzyku. Przybiegli sąsiedzi i przegonili złodziei. Ale nocą ktoś im wybił
Zofia Mąkosa
55
wszystkie szyby od strony ulicy. Wczoraj rano zobaczyła wielką swastykę narysowaną kredą na drewnianej bramie. Dobrze, że chociaż w szkole było lepiej niż myślała. W klasie złożonej z osób w różnym wieku
i z różnych stron było kilka koleżanek znanych jeszcze z niemieckiej szkoły. Na przerwach trzymały się
razem. Musiały bardzo uważać, żeby zrozumieć, co mówią do nich nauczyciele. Wychowawczyni
zapisała je na dodatkowe zajęcia dla dzieci autochtonów.
Kiedy wracali z cmentarza, chłopcy poprosili, żeby pójść dalszą drogą i zajść na dworzec. Widok
nadjeżdżającego pociągu niezmiennie ich fascynował. Bronek pobiegł przodem, żeby zapytać zawiadowcy,
kiedy nadjedzie pociąg. Po chwili wrócił, wołając z daleka:
– Zaraz! Zaraz będzie!
Na bocznicy kolejowej Truda dostrzegła siedzącą na walizce kobietę w czarnej sukni. Wymizerowana
twarz była smutna i zmęczona. Obok bawiło się dwoje dzieci – około trzyletni chłopczyk i trochę starsza
dziewczynka. Nagle zauważyła, że od strony miasta biegną jeszcze dwie dziewczynki. Starsza,
wyglądająca na dwanaście lat ściskała pod pachą bochenek chleba. Uciekały od dobrze znanej Trudzie
gromady chłopaków. Tym razem niosło się za nimi wyzwisko: Ruskie! Ruskie! Zawszone Ruskie!
Dziewczynki dopadły do kobiety w czarnej sukni. Ta wstała, otwierając ramiona, jakby chciała osłonić
swe dzieci przed całym złem tego świata. Po twarzy spływały jej łzy.
– Proszę pani...
Kobieta zwróciła zaczerwienione oczy w stronę Trudy.
– Proszę pani. Niech pani nie płacze. Ten zły czas minie. Jeszcze wszystko będzie dobrze.
(opowiadanie zajęło III miejsce w XIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza
Paukszty „Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów” w Kargowej)
56
Witold Stankiewicz
Kurz
Te słowa rzucam ci pod stopy,
żeby zaległy kurzem na chodniku,
by pozwalały ślady myśli tropić,
uwagę, choć na chwilkę, zbrudzić, przykuć.
Te słowa kładę wprost przed oczy,
chcąc darmo dać ci to, co czuję.
Jeżeli zechcesz kiedyś tędy kroczyć,
wiedz: obnażeń siebie nie żałuję.
Możesz z tym zrobić, co tylko zechcesz;
niczego, nigdy nie będę ci bronił.
Depcząc po brukach, w moim piekle,
w końcu się potkniesz, schylisz do nich.
Zrozumiesz wtedy, że są też i twoje,
ot, choćby przez to, że już kroków echa,
odbite w ulic studniach niepokojem,
prowadzą zawsze od, przez, do człowieka.
Jak nie ma złych, tak nie ma też i dobrych
dróg; na wszystkich kurz-przechodzień siada.
Uważnie przyjrzyj się tym cząstkom drobnym;
każda z nich o mnie, tobie coś tam opowiada.
57
Witold Stankiewicz
Cząsteczka
Skrywam się w szeptach wiosennego wiatru,
nasycam w rozpaleniu, brzęku letnich łąk,
w jesiennym deszczu myję z kurzu traktów,
na szczytach białych zdzieram egoizm z rąk,
w głębinach jezior topię smutki bezpowrotnie,
a z głuszy leśnej biorę łaskę przebaczenia,
w stogach gwieździstych nocy zasypiam samotnie,
aby o brzaskach poczuć radość przebudzenia,
jednością z tym wszystkim jestem, by przemijać,
płynę przez czas, jak trawy suchej ździebełeczko,
przestrzeń wokoło jest równie moja, co niczyja,
czuję się częścią świata, maleńką cząsteczką.
58
Marta Kornalska
Atrybuty
Pogoda miała najwyraźniej głęboko w poważaniu to, co działo się w kalendarzu. Na zewnątrz wciąż
panowało lato. Było nieprzyzwoicie ładnie i ciepło jak na połowę października. Zbliżające się Święto
Zmarłych miało upłynąć, jak zapowiadały wyrocznie z programów meteorologicznych, w bardzo przyjemniej atmosferze.
T. nieco zagubiony w życiu, przygnieciony odpowiedzialnością pójścia do pracy i zarobienia na siebie
własnych pieniędzy, wynajęcia mieszkania, a może nawet, o zgrozo, znalezienia sobie potencjalnej
przyszłej żony, matki jego dzieci, postanowił odłożyć na chwilę swoje zobowiązania wobec „prawdziwego”
życia i wykorzystać słoneczne dni. Wybrał się w niedzielę, tuż po śniadaniu, na spacer do pobliskiego lasu.
Chciał tam znaleźć dla siebie trochę spokoju, miejsce do kontemplacji i poukładania chaosu w swojej
głowie. Wziął ze sobą jabłko, sok z ciemnych owoców, książkę (zamierzał oddać się przyjemności czytania w jakimś ustronnym miejscu, gdzie nie będzie musiał spotykać i patrzeć na ludzi), dowód osobisty
(w razie gdyby przydarzył mu się jakiś niefortunny wypadek i trzeba było zidentyfikować jego zwłoki)
oraz chusteczki higieniczne i aparat fotograficzny. Stary Zenith zaopatrzony wewnątrz w czarno-białą kliszę.
Ruszył spacerowym krokiem, uzbrojony w krótki złamany kij, którym chciał się w razie czego obronić
przed pijakami, zboczeńcami lub natrętnymi psami. W lesie nigdy tego nie brakowało. Na szczęście znał
go jak własną kieszeń (tak naprawdę T. nie miał zielonego pojęcia co kryło się w jego kieszeni, ale był
głęboko przekonany o tym, iż ani las, ani jego kieszeń nie są dla niego żadną tajemnicą).
T. wzdychał co jakiś czas. Jego miękkie i wrażliwe serce nie potrafiło sobie dać rady z nadmiarem okrucieństwa wymierzonym wobec jego osoby przez otaczający go świat. Maszerując pośród drzew skupił się
na swoim cierpieniu. Porzucając poszukiwania pomysłów na owocną przyszłość.
Po drodze minął grupę starszych panów, którzy nie szczędzili przykrych słów na swoje żony, kilku
rowerzystów, podejrzanego grubszego jegomościa, który siedział niecierpliwie na ławce i przyglądał się
torom kolejowym, które biegły wzdłuż lasu, a także młodą parę, którą obfotografowywało dwóch
mężczyzn. Kobieta miała na sobie prostą, białą suknię, a mężczyzna zdecydowanie za duży, szary frak.
Panowie z wycelowanymi w nich obiektywami aparatów, niczym lufy broni palnej, nawoływali by ci okazywali sobie miłość, jakby od tego zależało ich życie, a oni sztywno się obejmowali, całowali i uśmiechali.
Była niedziela, już po weselu, może mieli kaca, albo byli już tak zmęczeni własnym szczęściem, że trudno
było im wykrzesać prawdziwe uczucia, które zaciągnęły ich przed ołtarz. O ile były prawdziwe.
59
Trzy błyszczące pary szyn kolejowych ciągnęły się na wschód, ciasno przytulone do skraju lasu, jednak
jedna z nich odbijała w pewnym momencie w głąb. Zarośnięta i zapomniana prowadziła w nieznane
pośród krzewów i drzew. Swego czasu, gdy T. nie wiedział dokąd prowadzą, miały w sobie niewiarygodne
pokłady magii i tajemniczości. Jednak wraz z nabytą przez T. wiedzą odnośnie okolic, magia wyparowała.
T. przeszedł na drugą stronę, przezornie spoglądając to w prawo, to w lewo. Co prawda był dzień wolny,
a Huta Aluminium rzadko z nich korzystała, a jeśli nawet, to pociągi te poruszały się w ślimaczym tempie
obwieszczając co rusz donośnym trąbieniem o swojej obecności, ale ostrożności nigdy za wiele. Nie
chciał, aby jednak jego dowód osobisty na coś się przydał podczas tej wyprawy. Po drugiej stronie, po
ścieżce dreptała odwrócona do niego plecami, ubrana na biało, starsza pani. T. zatrzymał się i zrobił jej
zdjęcie.
Za torami drzewa były przerzedzone, a w oddali znalazł dla siebie swój azyl spokoju. Powalony konar
drzewa leżący zaledwie parę metrów od torów. Rozsiadł się tam zadowolony i wyjął lekturę.
Posiedział tam może raptem kilka minut, gdy jego spokój został zakłócony. Starsza pani w bieli, którą
widział wcześniej przedzierała się przez nierówne podłoże lasu, depcząc suche liście ułożone w brązowy
dywan i robiąc przy tym sporo hałasu. Zdawała się czegoś szukać. T. nie mógł się skupić. Czytał te same
zdania, starając się ignorować staruszkę, skupiając całą swoją uwagę na pożółkłych kartkach. Na próżno.
Staruszka zbliżała się do niego, a gdy stanęła tak blisko, że nie mógł jej dłużej lekceważyć, podniósł
wzrok znad książki i spojrzał na nią.
– Zgubiłam torebkę – powiedziała.
Osobliwe było zobaczenie jej eleganckiej, w białym kostiumie, z wielkimi perłami na szyi, starannie
ułożonymi białymi włosami i umalowanymi na jaskrawy róż ustami pośród drzew, pożółkłych liści,
babiego lata, pajęczych pułapek i żołędzi lecących co chwilę z drzew lub rzucanych przez wiewiórki.
Pasowała bardziej na salony niż w głuszę. Opierała się o imponujący kij, który był niewiele niższy od niej.
Był lepszy niż jego własny skromny patyczek.
– Ale pani ma torebkę. – Śmiał zauważyć widząc szarą gustowną torbę, którą staruszka trzymała
w lewej ręce.
– Och nie! Miałam jeszcze jedną. – Zaczęła wyjaśniać. – Przewróciłam się, poszłam dalej i nagle się
zorientowałam, że jej nie mam. Musi tu gdzieś leżeć. Płócienna taka, jasna.
T. zamknął książkę, licząc się z tym, że w najbliższym czasie raczej jej już nie otworzy. Rozejrzał się
dookoła – staruszka pewnie miała marny wzrok i chyba problemy z pamięcią (zaczęła się powtarzać:
„Biała torba. Przewróciłam się, gdzieś niedaleko.”) – mając nadzieję, że jasny materiał rzuci mu się w oczy.
Drzewa rosły tam rzadko, ale podłoże było tak wyboiste że T. wcale nie dziwiło, że staruszka się
przewróciła. Sam miał problemy z chodzeniem, gdy zaproponował, że pomoże w poszukiwaniach.
– Nie było tam nic ważnego, ale chyba miałam tam dowód. Pani tak lubi sobie posiedzieć w lesie?
– zapytała staruszka.
T. wiedział, że ma androgeniczną urodę. Często mylono go z kobietą.
– Pan – powiedział głośno i wyraźnie, żeby nie było wątpliwości co do jego płci. – Pamięta pani
dokładanie gdzie upadła?
– Ach, przepraszam. Ta dzisiejsza moda – rzekła próbując usprawiedliwić swoją pomyłkę. – Tu upadłam. Tu.
Powtarzała jednak co chwilę gdzie upadła i gdyby T. chciał jej wierzyć na słowo to praktycznie
czołgałaby się po lesie, bo według niej upadała wszędzie. Przeczesali dokładnie okolicę, a także zarośnięty
kawałek wzdłuż torów, gdy staruszka oświadczyła, że z pewnością to było gdzieś koło torów, ale torba
się nie znalazła.
Kobieta była coraz bardziej zmęczona. Nie przeszkadzało jej to jednak w opowiadaniu jak to właśnie
szła z cmentarza okrężną drogą, jak się przewróciła, że ma tam dowód, że mieszka koło wiaduktu i że to
60
było gdzieś tutaj. Na pewno gdzieś tutaj. W końcu, gdy się pogodziła z utratą torby powiedziała, że idzie
do domu. T. oznajmił, że przeszuka teren jeszcze raz.
– Tak?
– Jak ją znajdę to ją pani odniosę. Mieszkam niedaleko.
– Wie pan gdzie mieszkam. – Powiedziała to tak jakby byli starymi dobrymi znajomymi, albo co
najmniej sąsiadami.
– Właściwie to nie.
Wytłumaczyła mu, że mieszka w wieżowcu przy targowisku, siódemce, w środkowej klatce.
T. wiedział gdzie to jest. Podała mu nawet swoje nazwisko: Naczas.
– To idę. Dziękuję.
– Do widzenia.
Starsza pani w bieli zniknęła pośród drzew i trawy zmierzając do swojego wieżowca przy targowicy,
podczas gdy T. jeszcze przez jakiś czas chodził w kółko. Srebrne nici pajęczyn oplotły jego spodnie. Do
butów wpadły mu kamyki i grudy suchego szarego piachu. Dostał kilka razy żołędziem w głowę.
Zaledwie po kilkudziesięciu minutach od rozstania ze staruszką znalazł torbę. Leżała, owszem niedaleko torów, ale tam gdzie staruszka stanowczo zaprzeczała jakoby tamtędy przechodziła. T. sprawdził
czy w torbie nie ma dowodu osobistego starszej pani. Znalazł tam tępy, pordzewiały sierp, kilka
wypalonych wkładów do zniczy, kalendarz z czarną okładką, ale żadnego dowodu. Na pierwszej stronie
kalendarza brakowało danych. Tam gdzie powinny być adres, imię, nazwisko lub chociaż numer telefonu
były tylko puste pola. W zamian na stronach kalendarza roiło się od personaliów różnych ludzi ze starannie zapisanymi i podkreślanymi godzinami, zapewne spotkań.
T. ruszył natychmiast w stronę, w którą podążyła starsza pani w bieli, w nadziei, że jeszcze zdąży ją dogonić.
Poruszała się wolno i ostrożnie w swoich białych czółenkach, gdy przeczesywali las więc przypuszczał, że
nie zaszła daleko. Ruszył szybko rozglądając się intensywnie, wypatrując niskiej postaci w bieli. Po drodze
pytał się mijanych ludzi czy jej nie widzieli. Nikt jednak nie spotkał staruszki w bieli z różowymi ustami. Było to
dziwne. Obawiał się że ją wyprzedził, albo że podążyła własnymi drogami, których nie mógł odnaleźć.
Wyszedł z lasu. Myślał, że to mu ułatwi znaleźć kobietę, ale się mylił. Nigdzie w zasięgu wzroku jej nie
widział. Przeszedł na drugą stronę torów. Ruszył wałem w stronę targowiska i pierwszego wieżowca,
wciąż kurczowo trzymając torbę.
Gdy dotarł do celu, stanął przed domofonem środkowej klatki i zadzwonił do pani Naczas. Nikt jednak
się nie odzywał. Postanowił więc zaczekać na ławce. Wyjął książkę, ale nie mógł się skoncentrować na
słowach, wciąż unosząc głowę znad kartek i szukając wzrokiem wśród przechodniów pani Naczas.
Zaczął obawiać się, że staruszce coś się stało. Zasłabła albo upadła i umarła w lesie? Może pobłądziła?
Czekał czterdzieści pięć minut. Głodny, z pełnym pęcherzem postanowił wrócić do domu, ewentualnie
odwiedzić staruszkę kiedy indziej.
Następnego dnia nie zastał pani Naczas. Także następnego i również następnego dnia nie było nikogo, kto
by się do niego odezwał, gdy praktycznie wciskał mały srebrny przycisk w ścianę. Nie rozumiał swojego
uporu. Przejrzał jeszcze raz dokładnie znalezione rzeczy. Zwłaszcza kalendarz wertował w nieskończoność w poszukiwaniu jakiś wskazówek. Zaczął szukać ludzi zapisanych w kalendarzu. Odnalazł ich dużą
część w książce telefonicznej. Kiedy zadzwonił do pierwszych pięciu osób jakich numery udało mu się
znaleźć, ci albo nie odbierali, albo odbierali ludzie, którzy informowali go, że osoby te już nie żyją.
W następnych przypadkach było podobnie.
– Przykro mi, ale mój ojciec nie żyje – powiedziała kobieta po drugiej stronie słuchawki. T. intensywnie
przypatrywał się zapisanemu nazwisku w kalendarzu pod wielką trójką i nazwą miesiąca. Obok zmarłego
wpisana była też godzina.
Marta Kornalska
61
– Niech zgadnę – powiedział T. zanim się ugryzł w język. – Zmarł trzy miesiące temu o jedenastej zero
sześć.
– Skąd pan wie? – rzekła kobieta z przerażeniem. – Co to ma znaczyć? Czego pan chce?
– Czy pani zna panią Naczas?
– Nie. Ta pani ma coś wspólnego z moim ojcem?
– Pani ojciec jej nie znał?
– Nie sądzę. Niech mi pan wytłu…
T. odłożył słuchawkę.
Pani Naczas figurowała w książce telefonicznej. T. próbował się do niej dodzwonić kilkakrotnie. Bez
skutecznie.
Pogodził się z tym, że staruszka w bieli nie odzyska swojej torby. Długo myślał, czy ma ją zatrzymać,
czy może dostać się jakoś do budynku i zostawić tobołek przed drzwiami lub u sąsiadów? Podjął ostatnią
próbę. Wszedł do wieżowca za kobietą w czarnym dresie, która wyprowadzała psa. Wsiadł do windy
i pojechała na trzecie piętro. Obliczył, że tam powinno się znajdować mieszkanie pani Naczas, ale pomylił
się. Było poziom wyżej. Wszedł po schodach na górę.
Niemalże się z nią minął. Właśnie otwierała windę. Miała na sobie ten sam kostium, gdy spotkał ją
w lesie. Miała tak samo ułożone włosy. Ten sam odcień różu na ustach.
– Właśnie pani szukałem – rzekł T. – Znalazłem pani torbę.
Uniósł do góry płócienną torebkę.
– Och, moje atrybuty – westchnęła z ulgi staruszka. Było jednak w tej uldze pewne rozczarowanie,
którego T. nie starał się nawet zrozumieć.
Pani Naczas chwyciła swoją torbę i zajrzała do środka.
– Nie ma tam dowodu. Sprawdzałem – poinformował ją.
– Dziękuję panu bardzo – rzekła.
T. pokręcił głową i rzekł z uprzejmością, że nie ma za co. Staruszka powiedziała, że co prawda właśnie
wychodziła, ale i tak musi się wrócić, żeby zanieść torbę, więc zaproponowała mu kawę. T. przyjął jej
zaproszenie.
Mieszkanie starszej pani w bieli było ciasne, trochę zagracone, ale eleganckie, zadbane i gustowne,
zupełnie jak sama pani Naczas. Udekorowane było w jasnych kolorach z przewagą bieli i ecru.
Starsza pani posadziła T. w saloniku na wygodnym fotelu i podała kawę. T. wcale nie chciało się pić
kawy. Właściwie to nie pijał kawy w ogóle.
– Często chodzi pan do lasu? – zapytała staruszka.
Rozmowa, która się potoczyła, była wymuszona i nie bardzo się kleiła. Choć T. zauważył, że staruszka ma większą jasność umysłu, niż gdy błądziła po lesie. Ciągnął tę niezgrabną konwersację ponieważ
nurtowało go pewne pytanie, które w końcu odważył się zadać pani Naczas.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego w tym pani kalendarzu jest zapisanych pełno martwych ludzi?
– Ponieważ to ja ich pozbawiłam życia.
Odpowiedź wcale nie wstrząsnęła T. jak się tego spodziewał.
– Chociaż uważam – mówiła dalej pani Naczas – że jestem już na to za stara, skoro gubię swoje atrybuty.
Uśmiechnęła się delikatnie.
– Myślę, że przydałaby mi się emerytura. – powiedziała rozmarzonym głosem. – Szczerze, sądziłam
że będę mogła sobie odpuścić, nie mając czym pracować, ale nagle pan się pojawił z torbą.
– Kim pani jest? – zapytał T. choć odpowiedź już zdążyła ukształtować się w jego głowie w postaci
sześciu mrocznych liter.
62
Starsza pani w bieli wytłumaczyła, że zajmuje się śmiercią. Od dobrych pięćdziesięciu sześciu lat.
Pierwszym uśmierconym był jej mąż – skurczybyk wszechczasów. Odbieranie życia było niezwykle zajmującym zajęciem, na pełen etat. A także nocki. Pani Naczas była bardzo efektywna. Jej piwnica była
wypełniona kalendarzami, notatnikami, teczkami, zeszytami z jej osiągnięciami. Dwukrotnie zdobyła
nagrodę za najskuteczniejszą śmierć, a raz otrzymała wyróżnienie za niezwykle wirtuozyjny zgon. Takich
jak ona było wielu. Z reguły samotnicy, zamknięci w sobie i małomówni ludzie. Czasami spotykali się na
zjazdach. Przebierali się za kostuchy, trupy, szkielety lub bogów i popisywali swoimi sukcesami.
Opowiadali o swoich uśmierconych, wręczali sobie nawzajem dyplomy, ściskali dłonie w dowód uznania,
poklepywali się po plecach, gdy czyjaś śmierć ich dotknęła. Oczywiście ich ulubionym świętem było
Wszystkich Świętych.
Ludzie muszą umierać, a ktoś musi nad tym czuwać.
– Nadawałbyś się do tej roboty.
– Tak pani sądzi? – zdziwił się T.
– Nie wydajesz się zbyt zainteresowany życiem.
– Zakładam, że nie jest to takie proste.
– Owszem jest. Przecież to nie przypadek, że akurat ty mogłeś odnaleźć moje atrybuty.
Spojrzeli oboje na zawieszoną w przedsionku torbę. Niewinną, jasną, ekologiczną torbę skrywającą
śmiercionośne narzędzia.
T. opuścił mieszkanie pani Naczas w godzinę po tym jak do niego wszedł. W ręku trzymał torbę, którą
tak usilnie próbował oddać. Jej zawartość była niewiarygodnie lekka. Przerażająco lekka. Czekając na
windę, która wolno zjeżdżała z dziesiątego piętra, wyjął czarny kalendarz i pod dzisiejszą datą zapisał
panią Naczas. Jej dokładny adres, godzinę; znał nawet numer telefonu. W jego domu, w ciemni, suszyło
się jej zdjęcie, które zdążył zrobić w lesie. Gdy drzwi windy zasuwały się, odgradzając go od dotychczasowego nudnego życia, pomyślał, że powinien sprawić sobie psa. Albo od razu trzy. Zdecydowanie też
powinien zaopatrzyć się w osełkę.
63
Marek Czuku
Wiosna
Dwie skrzeczące sroki spadają nagle
z dachu i nurkują w kosmicznym eterze
naszego podwórka, by energicznie
wachlując skrzydłami płynnie
wznieść się ku kwintesencji
nieba. Podziwiam ich sroczość,
której nigdy tak naprawdę
nie poznam, podobnie jak psiości
mojego ulubionego yorka – Roja
ani istoty jałowych w sumie sporów
o uniwersalia i kolejne koncepcje
natury. Koń, jaki jest, każdy widzi.
Przez osiedle przejeżdża czarny
terenowy opel. Obok gołębie
pracowicie skubią resztki chleba
pozostawione przez kogoś
przy betonowym przejściu.
Czy zwierzę to człowiek,
któremu się nie powiodło?
Czy potrafimy się dojrzeć
i porozumieć? I skąd to nasze
poczucie wyższości, niezbyt
przekonująco uzasadniona
antropocentryczna buta?
64
Marek Czuku
W samo serce
Jemy pierwsze w tym roku truskawki,
cieknie nam po palcach. Złota kula śle
gorące strzały w samo haftowane serce
przenicowanej na wylot firanki. Wiem,
jutro unieważnisz wczorajszą rozmowę,
pojedziesz do miasta i nie zobaczysz tej
wyrafinowanej konfrontacji świecących
żuków na trawie. To targowisko próżności,
słyszysz? Mokro.
65
Marek Czuku
Cień dębu
pola grunwaldzkie tętnią życiem
choć minęło już sześćset lat
koniki polne dają koncert
aż trawa kłania się na wietrze
aby szybko powrócić na swoje miejsce
rozkładasz koc i kusisz los
może przyniesie to co dawno temu
skryło się w malinowym chruśniaku
odeszło w cień tego wiekowego
dębu przy którym przechadzały się
białogłowy i walczył z krzyżakami
władysław jagiełło tymczasem
deszcz pisze na skale za lasem
to nie ma sensu żeby
to nie miało sensu
66
Marek Czuku
Upał
w tle pulsuje wielkie może
plankton ludzi bez imion
przepływa na wskroś przez
szklane drzwi hotelu europol
cyrkuluje nagrzane powietrze
jakby w przewidywaniu promieni
przyszłorocznego słońca
pominięto niestandardowych
tych którym się nie powiodło
na ulicy kobieta ciągnie
rozklekotany wózek wypełniony
szaro-beżowymi kartonami
obok ty podążasz do swego
wirtualnego sztetl tego muzeum
bez murów przecież stale idę
za tobą a ty zacierasz ślady
67
Zbigniew Masternak
Mój prawdziwy ojciec
Na biurku w pokoju matki zawsze stało jego
zdjęcie. Nie chciała nigdy powiedzieć, kto to jest.
Myślałem, że to jakiś wujek albo inny krewny.
Kiedy pytałem, o co z tym zdjęciem chodzi,
machała zniecierpliwiona ręką i powtarzała:
„Kiedyś zrozumiesz”. Mój ojciec patrzył na tę
fotografię z nienawiścią – w końcu zaczął pić.
Kłócili się o to często. Ale matka nie zgodziła się
zdjąć fotki ze swego biurka.
Kiedy tylko zacząłem dobrze chodzić, matka
wypędzała mnie na boisko, żebym grał w piłkę.
Wolałem czytać książki, ale ona się uparła. Graj
w nogę, no czemu siedzisz w domu? Na boisko, ale
to już! Więc grałem. Moje pierwsze treningi odbywały się na błotnistym boisku za naszą starą
stodołą. Schodzili się inni mali gracze z sąsiedztwa
i graliśmy całymi popołudniami. Z czasem już nie
trzeba mnie było na boisko ciągnąć, sam szedłem.
Tylko ojciec się wściekał, gdy widział mnie z piłką
przy nodze. Gonił mnie wtedy do roboty w polu
albo w oborze.
Wiele żonglowaliśmy, urządzaliśmy slalom z piłką
między pachołkami, ćwiczyliśmy przyjęcie piłki
nogami, klatką piersiową i głową. Od początku
najbardziej imponował mi Diego Maradona.
Potrafił strzelić gola z niczego. Niestety, nie przypominałem go stylem gry. Nie byłem nazbyt szybki,
nie miałem bajecznego dryblingu ani atomowego
68
uderzenia. Zwykle kręciłem się gdzieś w okolicy
pola karnego i czyhałem na okazję do zdobycia
bramki. Zazwyczaj coś wpadało. Moje bramki to
były zwykłe „szmaty”. Niektórzy twierdzili, że nie
powinno się ich w ogóle uznawać. Bo co to za gol,
jak piłka ledwie co wtoczy się za linię bramkową?
Matkę szczególnie cieszyło moje upodobanie do
gry podczas deszczu. Jak tylko była brzydka pogoda, sędzia zastanawiał się, czy dopuścić do meczu,
wtedy wiedziałem, że będę groźny dla obrony
i bramkarza przeciwników.
Z boiska za stodołą trafiłem do ligi regionalnej,
a stamtąd, pod koniec liceum – do Korony Kielce,
która gra obecnie w Ekstraklasie i walczy o Mistrzostwo Polski. To już było prawdziwe granie.
Niestety, w wieku 19 lat doznałem poważnej kontuzji lewego kolana, która sprawiała, że odechciało mi się profesjonalnego futbolu. Zwłaszcza, że
klub nie chciał sfinansować mojego leczenia.
Próbowałem wrócić na boisko parokrotnie, ale
nigdy nie dałem sobie prawdziwej szansy.
Do gry wróciłem w wieku 30 lat. Pracowałem
nad scenariuszem filmu „Transfer” – o korupcji
w polskim futbolu i zacząłem grać, żeby sobie
przypomnieć zapach szatni. To był klub z lubelskiej
klasy A – KS Drzewce, spod Nałęczowa. Początkowo kiepsko mi szło, bo przerwa była zbyt długa.
Ale wiosnę 2009 miałem udaną i za 5 piłek marki
UMBRO trafiłem do klubu MKS Puławiak Puławy.
W okresie przygotowawczym zrobiłem błyskawiczne postępy – w meczu z KS Zaborze, wygranym 12:5, zdobyłem 5 goli! Niestety, moja rosnąca
dyspozycja strzelecka wzbudziła zazdrość kolegów z drużyny. Przed pierwszym meczem w oficjalnym sezonie poszarpałem się z jednym z nich.
Ptaku myślał, że jak pisarz, to w mordę nie da.
Miał po czterdziestce, a ciągle nie mógł dorosnąć.
Żona prowadzi kwiaciarnię, interes idzie dobrze,
bo żona ma talent do układania wiązanek i bukietów. Dzięki temu Ptaku może grać w piłkę, pić
piwo z kolegami. Kiedy przyszedłem do klubu,
trafił go szlag. Chciał mnie ośmieszyć, sprowadzić
do zera. On zaczął, ja skończyłem. Powiedziałem
w szatni: „Jeszcze raz coś do mnie powiesz, skomentujesz, kopnę cię w łeb, aż się potoczy po
boisku.” Zdębiał. Trener Bojek posadził mnie na
ławce rezerwowych. Wszedłem na ostatni kwadrans. I od razu zdobyłem gola na 3:1, potwierdzając nasze zwycięstwo. Pokazałem Ptakowi międzynarodowy znak przyjaźni. Koledzy z drużyny
wołali na mnie „Redaktor”, bo innych piszących nie
znają. Podczas meczu nie było dla mnie taryfy
ulgowej – krzyczeli: „Zap...dalaj, Redaktor!” Jeszcze
gorzej traktowali mnie kibice – gdy coś zawaliłem,
robiło się wulgarnie. Ktoś może zapytać, po co mi
ta piłka? Użeranie się z Kropą (układacz asfaltu)
czy Gzymsem (budowlanka)? Otóż jak zostanę
zbluzgany przez kibiców lub kolegów, to czuję jakbym wrócił tam, gdzie kiedyś zaczynałem. I mało
brakło, gdzie mogłem skończyć. Ostatecznie we
wszystkich 29 meczach, w jakich wystąpiłem,
zdobyłem 21 goli i pomogłem w awansie drużyny
do wyższej ligi.
Niespodziewanie, w czerwcu 2011 roku z Puławiaka trafiłem do BKS Roztocze Krasnobród.
Miałem spotkanie autorskie w tutejszym domu
kultury i dowiedziałem się przypadkiem, że powstaje klub piłki błotnej. Okazało się, że to dość
popularny sport, głównie w Skandynawii, ale też
w Brazylii i Chinach. Byłem ciekaw, jak się w to gra.
Jak zachowuje się piłka podczas gry, czy pomagają
umiejętności z normalnej nawierzchni.
Gramy pierwszy mecz, z Arsenalem Lublin, i co?
Nie mogłem się odnaleźć, tak jak chciałbym – nogi
grzęzły w błocie, nie dało się właściwie ustawić
stopy, wyjść w tempo na pozycję. Parę okazji, które
na zwykłej murawie wykorzystałbym z zamkniętymi oczami, tutaj zmarnowałem. Byłem kompletnie
zagubiony. Wszędzie błoto i woda. Z czym mi się
to kojarzyło? I wtedy nagle przypomniał mi się
mecz Niemcy-Polska z 1974 roku. Mecz na wodzie!
Wszystko zaczęło się od ulewy, przez co boisko
stało się jedną wielką kałużą. Błotem. Kałuże wody
uniemożliwiały Polakom szybką grę, która była do
tej pory ich najmocniejszą stroną. Atakowaliśmy,
a Niemców przed stratą bramki ratował jedynie
Sepp Maier. Jednak to Biało-Czerwoni przegrali,
a jedynego gola niespełna kwadrans przed
końcem zdobył Gerd Müller. Potwór błotny.
I nagle wszystko stało się dla mnie jasne! Ta
fotografia na biurku mojej matki przedstawiała
Gerda Müllera! Matka jako młoda dziewczyna
wyjeżdżała do pracy w Niemczech. Niedługo po
jednym z takich powrotów wyszła za mojego ojca
i się urodziłem. Tak, w tym przebłysku wszystko
stało się dla mnie jasne! To Gerd Müller jest moim
ojcem! Mistrz w graniu na wodzie, na błocie!
Jestem jego nieodrodnym synem! Więc to jest ta
rodzinna tajemnica, która doprowadziła mojego
ojca do pijaństwa. To dlatego matka kazała mi
grać w piłkę, a ojciec – zabraniał! Gerd Müller,
podobny do mnie wzrostem i sylwetką, i stylem
gry. Mój prawdziwy niemiecki ojciec, mistrz gry na
błocie.
Nagle lepiej zacząłem uderzać z przewrotki,
ustawiać się do piłek wyrzucanych przez bramkarza, dogrywanych przez kolegów. I zdobywałem
gola za golem. Zostałem najlepszym strzelcem
drużyny, niedługo później wywalczyłem z Roztoczem Mistrzostwo Polski i koronę Króla Strzelców.
A fotografia Gerda Müllera stoi teraz na moim
biurku.
Zbigniew Masternak
69
ZBLI¯ENIA
Dorota Poślednia
Eksperyment
na pamięci zbiorowej
Słowa wykorzystane przeze mnie w tytule
zostały użyte przez Rafała Żytyńca, który zastanawiał się nad fenomenem literatury Ziem
Zachodnich i Północnych1. Wspomniany przez
niego eksperyment miał na celu zbudowanie,
stworzenie zupełnie na nowo pamięci zbiorowej
i tożsamości Polaków zamieszkałych na Ziemiach
Odzyskanych i właśnie teksty pisarzy, poetów, na
różne sposoby, z wykorzystaniem rozmaitych
mechanizmów miały temu najlepiej służyć. Antologia utworów wybranych i zamieszczonych przez
Eugeniusza Pauksztę w tomie Odzyskane gniazda.
Proza i poezja o Ziemi Lubuskiej z 1963 roku jest
przykładem – jak sam twórca publikacji zaznacza
we wstępie – „przeglądu pisarstwa związanego
z Ziemią Lubuską, z jej Wczoraj i jej Dziś”2. To
wydawnictwo, tak jak wiele mu podobnych, miało
pomóc w przezwyciężeniu trudności adaptacyjnych
1 Zob. R. Żytyniec, Literackie zawłaszczanie polskiego Zachodu, „Tygiel Kultury” 2005, nr 7-9
2 E. Paukszta, Wstęp, [w:] Odzyskane gniazda. Proza i poezja Ziemi Lubuskiej, Poznań 1963 s. 17
70
i integracyjnych przybywających, czy też „powracających” ze Wschodu, a tym samym w zdobyciu
działaniom polityków przychylności ludzi.
Jednak wydaje się, że przy realizacji celów propagandowych, jednocześnie odpowiadano na rzeczywiste potrzeby napływającej na Ziemie Zachodnie ludności, a powstające publikacje przynosiły
„pokrzepienie serc”. Serc, które pękały z żalu za
opuszczanym domem, które waliły ze strachu
przed nieznanym i które ściskała niepewność
o jutro. Serc, które czekały na pocieszenie. Bardzo
trafnie i sugestywnie przyszłych lokatorów Ziemi
Lubuskiej opisuje Bogusław Bakuła: „Wozami,
pieszo, wojskowymi eszelonami szli za frontem na
jeszcze ciepłe pogorzeliska, w pamięci mając
rodzinny dom, pole, rzekę, las. Z niechęcią, pod
przymusem, a nawet pod groźbą śmierci. Szli przekonani, że idą na tymczasowe, wciąż z nadzieją
powrotu do starych siedzib. Ludzie, którzy nie
chcieli lub nie mogli zostać u siebie, których wygoniono z ojcowizny na Zachód [...], których różnymi
metodami nacisku zmuszono do opuszczenia ich
»małych ojczyzn« […]”3. Przeżywany przez przesiedleńców wykorzenionych z domowej ojczyzny
dramat stał się również dramatem ich tożsamości.
Nietrudno zrozumieć, że dosłownie tracili oni
grunt pod nogami. Człowiek przecież przez całe
życie szuka między innymi w otoczeniu, historii,
w społeczności stałych elementów, które go
określają oraz tworzą. I te właśnie punkty zaczepienia zostały im nagle, w jednej chwili zabrane.
Stracili niemal wszystko, co budowało ich „ja”. Socjologowie taką sytuację – utratę „subiektywnego
poczucia ciągłości istnienia i spójnej pamięci”4 –
nazywają „pęknięciem” tożsamości5.
Szczególnie rozległe pęknięcie pojawia się
w świadomości osób znajdujących się jeszcze pod
wpływem kultury ojczystej, która ich ukształtowała i z którą nadal pozostają w kontakcie, a już
ulegają silnej presji odmiennej kultury nowego
miejsca. Taki proces dotknął właśnie wędrujących
z kresów na kresy: z dnia na dzień zmieniał się
krajobraz, zmieniali się ludzie, inne były nawet
domy – nie drewniane, a murowane, obce, niby
dane, ale nienależące do przybyszy. Nie mieli oni
czasu, by na te zmiany się przygotować, desperacko więc próbowali zachować choć część tego,
co było oswojone. Dlatego w rzeczywistości
zachodnich kresów instynktownie próbowano
odnajdywać bądź odtwarzać wartości opuszczonych Kresów Wschodnich. Za pomocą takiego
„tymczasowego pomostu” rozpoczynało się bardzo
powolne wrastanie, związane z odrestaurowywaniem
własnego ładu społecznego i kulturowego. „Nowi
ludzie przynosili swoje porządki, przynosili także
swoje uprzedzenia, a nawet swoją nienawiść”6.
Dobrym, choć z pewnością przejaskrawionym
przykładem mogą tu być rodziny Karguli i Pawlaków, bohaterów kultowego dziś filmu Sami swoi.
W ich przypadku to konflikt okazywał się czymś
znanym, czego z chęcią się chwytali, by w nowym
świecie odnaleźć stabilizację.
Elżbieta Konończuk zauważa, że „warunkiem
odbudowywania tożsamości jest pamięć”7, gdyż
„właśnie dzięki pamięci człowiek doświadcza dziejowości oraz jedności i ciągłości swojego bytu.
Pamięć indywidualna pomaga mu trwać w poczuciu
własnej tożsamości, pamięć zbiorowa zaś pozwala
mu rozpoznać swoje miejsce w dziejach ludzkości”8.
Co jednak w sytuacji, gdy pamięć sprawia ból,
wywołuje tęsknotę i budzi chęć ucieczki z nowego
„domu”? Odpowiedź wydaje się prosta – należy
stworzyć nowe wspomnienia. Twórcy literatury lat
50. i 60., odpowiadając na zachęty i apele ówczes-
3 B. Bakuła, Z Kresów na Kresy. Migracje społeczeństwa polskiego w literaturze krajowej po 1945 r., [w:] Utracona ojczyzna, przymusowe deportacje i przesiedlenia jako wspólne doświadczenie, red. H. Orłowski, A. Sakson, Poznań 1997, s. 225.
4 E. Erikson, [za:] Z. Mach, Niechciane miasta. Migracja i tożsamość społeczna, Kraków 1998, s. 30.
5 Por. P. Sztompka, Socjologia – analiza społeczeństwa, Warszawa 2007, s. 171.
6 B. Bakuła, op. cit, s. 227.
7 E. Konończuk, Literatura i pamięć, [w:] Literatura i pamięć na pograniczu kultur, Białystok 2000, s. 15.
8 Ibidem, s. 16.
ZBLIŻENIA
71
nych decydentów, w swoich powieściach, opowiadaniach, wierszach tworzyli mity, które miały
budować tożsamość regionu. Czy udało się ją
stworzyć? – to do dziś budzi wątpliwości. Wydaje
się jednak, że odrobinę mimochodem, niejako przy
okazji utwory podobne do tych, zamieszczonych
w Odzyskanych gniazdach, pomagały zrekonstruować, posklejać tożsamość tę najbardziej osobistą,
jednostkową, której brak był najdotkliwiej odczuwany.
Literackie obrazy przynosiły wzorce i sposoby
radzenia sobie z sytuacją. Gdyż choć – jak w wierszu Jesienny reportaż znad Odry pisał Tadeusz
Kubiak (OG, 302)9 – „Niełatwo żyć w miasteczku
ruin”, to „i tu można w przyszłość wierzyć”. Ludzi
pogrążonych w marazmie i zagubionych w tymczasowości, która zabierała chęć do działania,
zarażano entuzjazmem, z jakim do odbudowy
miast, wsi i miasteczek przystępowali osadnicy –
bohaterowie wierszy, powieści, opowiadań i relacji
pamiętnikarskich. Zwycięski trud – tak zatytułowano ostatnią część omawianej antologii, a w niej
zamieszczono historie o zafascynowanych nową
ojczyzną pionierach, np. Pierwszy siew, Głogów
i Ewa czy Zielona Góra – Miasto Nowe.
Tego typu twórczość miała utwierdzać czytelników, że wracają na Ziemie Odzyskane i – co
więcej – wracają z butnością, animuszem. Nie ma
tu śladu po strachu i wątpliwościach, które
w rzeczywistości trapiły przybyszy. Jest za to
pewność siebie i siła oraz „naturalna kolej rzeczy”,
a za przykład niech posłuży tu fragment wiersza –
apelu Macieja Kononowicza zatytułowanego
Wracamy (OG, 277):
To wracamy – zrozumcie: wracamy, by zostać!
Tu rośniemy – zrozumcie: rośniemy z korzeni!
[...]
Powracamy jak woda, powietrze i ogień,
Powracamy jak zieleń, śnieg, słońce i deszcze –
Tu się dłonie zaryły w ziemicę jak szpony,
Tu ramiona się zwarły jak żelazne kleszcze.
Nie pytamy nikogo, czy wolno, czy można,
Powracamy na swoje – jesteśmy bez winy –
[...]
Słowa „nie pytamy nikogo, czy wolno, czy
można” pokazują, jak wykorzystywano wówczas
tradycję historyczną i odwołania do sprawiedliwości dziejowej. Wracamy, bo już tu przecież
byliśmy, bo te tereny – zamieszkałe wieki temu
przez naszych przodków – nam się należą. Powrót
Polaków na Ziemie Odzyskane traktowany był jako
zadośćuczynienie za krzywdy doznane ze strony
Niemców (nie chodziło tu tylko o czas II wojny
światowej, ale również o cierpienia dużo
wcześniejsze). I taka argumentacja – jak zauważa
Halina Tumolska – trafiała wówczas do umęczonych wojną i okupacją ludzi, którym nietrudno
było się z nią identyfikować10.
W budowaniu tożsamości zarówno jednostki,
jak i grupy ważną rolę odgrywa właśnie pamięć. To
ona – nawet najwątlejsza – daje poczucie własnej,
wypracowywanej przez całe życie spójności.
Dlatego też bardzo szybko zaczęto „oswajanie
przeszłości”, historii, które odbywało się również
za pomocą adaptowania do nowych potrzeb duchowego dziedzictwa regionu. Literaci przystąpili
do spolszczania niemieckich legend i podań oraz
tworzenia nowych baśni związanych z tradycją
regionu. W Odzyskanych gniazdach przywołano
je w pierwszej części, zatytułowanej Rosła w nas
siła, a ich bohaterami są przeważnie Piastowie:
Mieszko I, Dąbrówka, Bolesław Chrobry.
Gdy mówiono o historii Ziem Zachodnich,
wyjaśniano również kiedy, w jaki sposób i dlaczego
zostaliśmy ich pozbawieni. I tu pojawia się kolejny
z wielu elementów, który wykorzystywano do
konstytuowania nowej tożsamości. Ludzi z różnych
9 Wszystkie utwory oznaczone skrótem OG pochodzą z omawianego tomu Odzyskane gniazda. Proza i poezja Ziemi Lubuskiej,
Poznań 1963. Liczby po skrócie oznaczają numery stron.
10 H. Tumolska, Mitologia Kresów Zachodnich w pamiętnikarstwie i beletrystyce polskiej (1945-2000): szkice do dziejów kultury
pogranicza, Toruń 2007, s. 27.
72
stron, obcych sobie nic bardziej nie zjedna i scali niż
wspólny wróg. Psychologowie i socjologowie nieraz
mówią o budowaniu „ja” jednostki lub „my” grupy
w odniesieniu do „oni”, „inni”, „obcy”. I jakby na
potwierdzenie tych teorii w każdej części omawianej antologii znajdziemy teksty, których
intencją jest zbudowanie tożsamość przybyszów
na bazie niechęci wobec Niemców, podsycania
odwiecznej nienawiści. Do takiego myślenia nie trzeba było nikogo namawiać. Nie dość, że większość
przesiedleńców żyła z piętnem doświadczeń
z czasów dopiero co zakończonej wojny, to jeszcze
dodawano do tego kolejne, historyczne tym
razem, powody nienawiści, przywołując choćby
bohaterskie walki Bolesława Chrobrego z Niemcami, dawne legendy opisujące ich bezwzględność
i okrucieństwo, np. Zakładnicy głogowscy, opowieści o czasach późniejszych, okresach niewoli,
zaboru i germanizacji terenów dzisiejszej Ziemi
Lubuskiej.
Przykłady można by mnożyć, gdyż w stosunkowo niewielkiej publikacji zamieszczono kilkadziesiąt tekstów, które miały sprawić, żeby przybysze ze Wschodu odzyskali własną tożsamość.
Tak powstawała mitologia odzyskanych gniazd –
Ziem Odzyskanych. Norman Davies unika posługiwania się terminem „ziemie odzyskane”, uznaje
bowiem, że Polacy ich nie odzyskali, lecz dostali
w prezencie11. I z pewnością ma rację, należałoby
jednak dodać, iż był to prezent bardzo niewygodny,
który największe zamieszanie wywołał w tożsamości obdarowanych. Przez długie lata nie mieli
oni pewności, czy prezent ów nie zostanie im odebrany i czy może być traktowany jako ich
własność, a tym samym czy mogą w odniesieniu
do Ziemi Lubuskiej określać siebie.
11 Polskie mity – europejskie stereotypy, z N. Davisem rozmawiali R. Januszewski i J. Strękowski, „Odra” 2000, nr 6.
73
Barbara Konarska
„Małe ojczyzny”
w twórczości słuchaczy ZUTW
W 2003 roku powstał w Zielonogórskim
Uniwersytecie Trzeciego Wieku klub literacki
„Oksymoron”, który grupuje słuchaczy zainteresowanych szeroko pojętą kulturą literacką, w tym
również osoby piszące. Tworzą oni lirykę osobistą
oraz prozę o charakterze wspomnieniowym.
Niektórzy uprawiają różne gatunki dziennikarskie,
publikując artykuły w „Inspiracjach” – piśmie
ZUTW.
Z lektury wspomnień słuchaczy wyłania się
ciekawy obraz tego, jak zachowało się w ich
pamięci pierwsze zetknięcie z Zieloną Górą czy
innymi miejscowościami regionu. Poznajemy, jak
przybysze budowali swoją nową tożsamość jako
mieszkańcy Zielonej Góry i regionu Środkowego
Nadodrza. Drugie ze źródeł wiedzy to rozmowy
z zasłużonymi dla Zielonej Góry osobami, przeprowadzone przez redakcję „Inspiracji”. Początki
tworzenia się tożsamości Lubuszan określił profesor Marian Eckert, który przyjechał do Zielonej
Góry do pracy jako wykładowca w organizującej
się Wyższej Szkole Inżynierskiej w połowie lat
sześćdziesiątych: (...) Tymczasem z różnych stron
Polski przyjeżdżali do Zielonej Góry poeci, malarze,
muzycy, dziennikarze. Mówili: „tylko na rok, może
trzy lata”. I zostawali na stałe. Zakładali rodziny,
1
74
„Inspiracje” nr 33, marzec 2009 r.
a dzieci, które wówczas przychodziły na świat, to
w dużej mierze dziś już słuchacze ZUTW. Ich rodziców uwiodła atmosfera pionierstwa i szansa robienia czegoś ważnego, twórczego. Przestali
mówić o Ziemiach Odzyskanych, nowym instytucjom nadawali określenia „lubuskie” (Lubuskie
Towarzystwo Kultury, Lubuskie Towarzystwo
Naukowe). To już były „małe ojczyzny”.1
Jak to wyglądało w latach czterdziestych? Skąd
pochodzili przesiedleńcy? Ograniczony ilościowo
materiał, jakim są spisane wspomnienia słuchaczy
ZUTW, odzwierciedla fakt dużego zróżnicowania
miejsc pochodzenia osadników. Określane jednym
słowem – Kresy – miejscowości dzisiejszej Litwy,
Białorusi i Ukrainy to przecież obszar ogromny,
zróżnicowany w wielu aspektach, budujący inne
obrazy wspomnień. Dodać do niego należy osadnictwo stanowiące konsekwencję wojny, takie jak
zrujnowane miasta, śmierć bliskich, nadzieja na
szanse urządzenia sobie życia na Ziemiach
Zachodnich. Przybywali więc ludzie ze wszystkich
regionów Polski, tworząc mozaikę kulturową.
Przymusowi przesiedleńcy mieli poczucie
krzywdy, odczuwali głęboki żal z powodu utraty
kraju lat dziecinnych i przez całe życie nie mogli się
pogodzić z faktem, że musieli opuścić miejsce
urodzenia, które było przecież Polską, ale na mocy
układów z Jałty i Poczdamu Polską być przestało
i wyjechać tam, gdzie niedawno nie było Polski,
ale – na mocy tych samych układów – Polska
powstała. Czytamy w refleksyjnym tekście
Ojczyzna – ziemia rodzinna Jadwigi Lidki Engel:
Urodziłam się w Polsce, tak opiewa moja metryka
urodzenia. Potem na długie lata wpisano do
mojego dowodu osobistego miejsce urodzenia
Z.S.R.R. Teraz ktoś może powiedzieć, że przecież
urodziłam się na Ukrainie. Po wojnie przesiedlono
mnie wraz z rodzicami na tak zwane wówczas
„ziemie poniemieckie” dzisiejszą Ziemię Lubuską.2
Większość parających się piórem słuchaczy
ZUTW chciała uzewnętrznić emocje związane
z faktem przymusowej migracji i pamięcią miejsc
utraconych w nadziei, że zapis pozwoli uporać się
z przeszłością. Przymusowa migracja była doświadczeniem traumatycznym, więc wspomnienia
i wiersze – mimo upływu kilkudziesięciu lat – zanurzone są metaforycznie w krajobrazie dzieciństwa.
Dla Bronisławy Raszkiewicz ten krajobraz to kraina
wciąż bólem ćmiąca,jak zatytułowała jeden z wierszy.
W innym, zatytułowanym nazwą litewskiej rzeki –
„Żejmiana” – pisze: Przez moje żyły płynie / Żejmiana / Słyszę jej szum / Wyrywa ze mnie fragmenty wspomnień / Kawałki spróchniałego
drzewa / Rodzinną wieś / Przywołuje minione
zdarzenia / I wciąż płynie przez moje żyły.3
Niektórzy przesiedleńcy, przywiezieni tu przez
rodziców jako małe dzieci, zakorzeniali się z łatwością, ale równocześnie, poznając tradycję rodzinną,
niepostrzeżenie uwewnętrzniali rodzinne miejscowości przodków, ich wspomnienia i budowali
jakby podwójną tożsamość. Wiele osób po latach
postanowiło pojechać na dawne Kresy i naocznie
poznać ojczystą krainę rodziców. Jadwiga Korcz-Dziadosz była zdumiona, gdyż przed wyjazdem
na pytanie: – kim jest – odpowiadała, że zielonogórzanką. Po powrocie z Sambora odpowiada: –
2
3
4
5
„Jestem samborską zielonogórzanką lub – zielonogórską samborzanką”. W książce Życie z sensem
przedstawiła dzieje rodziny, pozwalając czytelnikom poznać pionierskie lata ludzi, którzy osiedli
w naszym mieście. Na podstawie opowieści swojej
matki, Heleny, zrekonstruowała m.in. pierwsze dni
całej rodziny w Zielonej Górze:
Pociąg przesiedleńców odstawiono na dworcu
w Zielonej Górze na boczny tor. (...) Helena (...)
ruszyła na rekonesans po miasteczku, które robiło
niezłe wrażenie. Nie było śladu zniszczeń wojennych, były porządne, brukowane jezdnie i gładkie
chodniki, rzucała się w oczy obfita zieleń; ulice
obsadzone były lipami, a wiele domów otoczonych było pięknymi ogrodami.4
Napływający zewsząd ludzie stawali przed nie
lada wyzwaniami. Zofia Tumielewicz wspomina np.:
Po dwóch tygodniach jazdy pociągiem towarowym byliśmy wreszcie u celu podróży – dalej już
pociąg nie jechał, bo właśnie tam rzeka graniczna
Nysa oddzielała dwa państwa. Wysiedliśmy na
starej stacji w Gubinie, czekało nas Nieznane.
Trzeba było się zameldować w PUR-ze, a następnie
szukać jakiegoś schronienia dla rodziny. Ulice
miasta zawalone były starymi meblami i rupieciami,
w powietrzu unosiło się pierze z rozdartych kołder
i poduszek, w zaułkach chyłkiem przemykali
Niemcy…
Mama zrozpaczona usiadła na ulicy, bezradnie tuląc do siebie dzieci i tłumoki, stanowiące cały
dobytek rodziny, z wyrzutem powiedziała do ojca:
– Gdzieś ty nas przywiózł? Przecież tu już koniec świata?! Co my tu robić będziemy, jak żyć?! 5
Niektórzy osadnicy znaleźli się na terenach
etnicznie polskich. Ojciec urodzonej na Syberii
Haliny Maszner wracając z oddziałem wojska polskiego z Berlina, zatrzymał się w Podmoklach
Wielkich. Rodzina pochodziła z Babimojszczyzny
i – zdaniem autorki były to Dwa odrębne światy –
rdzennych mieszkańców Podmokli i tych, którzy
„Inspiracje” nr 30, listopad-grudzień 2008 r.
„Inspiracje” nr 28, czerwiec 2008 r.
Jadwiga Korcz-Dziadosz, Życie z sensem, Zielona Góra 2002, wyd. Muzeum Ziemi Lubuskiej
Przyjazd w nieznane, „Inspiracje” nr 15, listopad 2006 r.
ZBLIŻENIA
75
znaleźli się tu przygnani wiatrem historii z Białostocczyzny.6 A w innym tekście: Zapracować
trzeba było nie tylko na strawę, także na łyżkę i na
życzliwość miejscowych, zagospodarowanych
sąsiadów. A czasy były ciężkie, więc i nieufność
większa.7
Określenie trudności adaptacyjnych mianem
„dwa odrębne światy” dla sytuacji, kiedy wieś posiadała wiekową polską tradycję, pozwala sobie
pełniej wyobrazić szok kulturowy związany z widomą tradycją niemiecką w innych miejscowościach.
Dodać trzeba, że – jak napisała Jadwiga Korcz-Dziadosz we wspomnianej książce – Stale dominującym uczuciem było poczucie tymczasowości,
czego nie zmieniło nawet oficjalne zameldowanie
i stały adres (…). Bez ustanku wśród mieszkańców
krążyły wieści o rychłych zmianach granic i koniecznej przeprowadzce. W wielu domach stały,
nierozpakowywane, kufry z cenniejszym dobytkiem.
Lata płynęły, oczekiwany powrót stawał się
coraz mniej prawdopodobny, szukano więc sposobu na to, by poczuć się u siebie, zakorzenić się.
Dla przesiedlonych w dzieciństwie uwrażliwienie
na mowę miejsca dokonywało się niejako automatycznie. Inni – starsi – musieli włożyć więcej
wysiłku, by to miasto czy region nazwać swoją małą
ojczyzną. Był to długotrwały, nigdy niezakończony
proces przezwyciężania nostalgii i poznawania
nowego miejsca, wraz z jego historią, bez której
być „u siebie” nie sposób.
Swoistą formą oswajania obcości było wykreowanie czasu ab urbe condita przez Romualdę
Dobrzyńską jako baśniowej opowieści dla prawnucząt. Miasto powstało w niej z zachwytu dla
urody porośniętych lasem, zielonych pagórków.8
Sławomira Bydałek również stworzyła baśniową
opowieść dla wnuków o chłopcu – mieszkańcu
okolic Jeziora Wojnowskiego sprzed kilku tysięcy
6
7
8
9
10
76
lat. Ubrała ją jednak w rzetelną wiedzę o zmianach
klimatycznych, geologicznych i przyrodniczych
oraz początkach osadnictwa na tych terenach.9
Duże znaczenie w procesie zakorzeniania się
miały domy dzieciństwa. Agata Halina Więcek
w wierszu Moja ulica wspomina szczęśliwe dzieciństwo, spędzone na ulicy Srebrna Góra: Domy
miały duszę,/mieszkańcy/serca wypełnione
miłością;/dłoń pomocną podali,/życzliwym
słowem/obdarzyli.10 Są w jej wierszu sąsiadki –
Białorusinka z talerzem zupy dla dziecka, Ukrainka
ze świąteczną kutią, a także wzajemne, drobne
usługi sąsiedzkie. Autorka dotknęła fenomenu
wielokulturowości – w tym poniemieckim mieście
tworzył on klimat otwarcia na inność. Był bardzo
atrakcyjny dla wielu przybyszów. Podobne doświadczenie dzieciństwa znajdujemy u Barbary
Dzięcielewskiej:
Domu we Lwowie prawie nie pamiętam. (...)
Uświadomiłam sobie, że dla mnie DOM w Zielonej
Górze, do którego było wejście z jednej strony od
ulicy Zielonej, a z drugiej od ulicy Sowińskiego, był
tym domem, który kochałam. Autorka – malarka –
opis domu i jego otoczenia nasyca barwnymi
szczegółami, podkreśla elementy atrakcyjne dla
dziecka, potem młodej dziewczyny, którą się stawała. Pojawia się znów motyw wieloetniczności
(w pobliżu stawały tabory cygańskie) i wielokulturowości. (...) Wieczorem siadywaliśmy całymi
rodzinami w altanie, obrośniętej dzikim winem
i śpiewaliśmy. Młodzi – (...) modne wówczas
piosenki, rodzice (...) – lwowskie, a rozmawiali,
w swoich, dla wszystkich zrozumiałych dialektach:
góralskim, poznańskim i lwowskim. (...) Przenieśli
tutaj z okolic, z których przybyli własne zwyczaje
rodzinne, kulturowe, tradycje. Mimo znaczących
różnic nie było żadnych kłótni, waśni. Drzwi od
mieszkań były latem otwarte. Dodaje refleksję:
A dom, który stał się od 1945 roku moim DOMEM,
Halina Maszner, Zenia i Bernard Gattnerowie, „Inspiracje” nr 23, grudzień 2007 r.
Ludzie radośni są zawsze piękni, „Inspiracje” nr 36, marzec-kwiecień 2010 r.
Bajki dla prawnucząt, „Inspiracje” nr 37, maj-październik 2010 r.
Nad Wojnowskim jeziorem, „Inspiracje” nr 39, kwiecień-wrzesień 2011 r.
„Inspiracje” nr 34, październik-listopad 2009 r.
zapewne przed tą datą był rodzinnym domem
jakiegoś młodego Niemca i jego bliskich.11
Zamieszkanie w poniemieckim domu rodziło
takie myśli. Kiedy – po latach – Zieloną Górę zaczęli
odwiedzać dawni mieszkańcy, „jakiś młody
Niemiec” stawał się konkretnym człowiekiem,
którego przywiodła tu nostalgia podobna do tej,
jaka istniała w sercach Kresowiaków. Zbigniew
Rajche napisał o tym przejmujący wiersz
Prawo do ojczyzny
„W mojej ojczyźnie do której nie wrócę”
– napisał Czesław Miłosz
Bo ojczyzna ponoć jest w myśli.
Nawet nie w mowie
i nie w całowanych przez tłumy kamieniach.
Ja też noszę w sobie obraz tamtej ziemi,
którego nie mogę przekazać synowi.
Bez wiz i zaproszeń
zjawiam się tam nocami.
Odwiedzam znajome, rodzinne kąty
Przemierzam jasne p o l s k i e ulice
Prostuję wspomnienia skoślawione czasem.
I wracam…
Jestem potem smutny. Jestem potem zły.
Któregoś dnia ucałowałem
zapłakaną twarz Niemki
która (nie we śnie!)
odwiedziła dom swego dzieciństwa.
Teraz mój dom.
Synteza dwóch strużek łez może zrodzić uczucie.
Jakie?! Do kogo?!12
Tworzenie wspólnej pamięci społecznej
wymagało odczytania kodów kulturowych miasta
i ich „obłaskawienia”. Można było zacząć choćby
od cmentarzy, pod warunkiem, że nie zostały zlikwidowane. Zbigniew Rajche w napisanym przed
kilku laty tekście „Zapomniana nekropolia” przy-
wołał fragmenty ze swojego pamiętnika, z roku
1962, w którym opisywał cmentarz poniemiecki:
Bogate grobowce i skromne mogiły z drewnianymi krzyżami stoją, jak równe sobie, we mgle,
niczym nieme pomniki dawnej świetności
mieszkańców tego miasta, wciąż bardziej jeszcze
niemieckiego, niż polskiego. (...)
Dalej pisze:
Cztery lata później, bo w 1966 roku, cmentarz
został zlikwidowany. Nagrobki gdzieś wywieziono,
groby zrównano z ziemią i to, co z niego zostało,
nazwano Parkiem Tysiąclecia. Dlaczego w ten
sposób i dlaczego kosztem niemieckiej historii?
Nigdy nie podobało mi się takie właśnie zacieranie
śladów po ludziach żyjących przed nami. (...)
Dość często przesiaduję w tym „parku” i myślę
o ludziach, którzy tu zostali na zawsze. Ich przecież nie wywieziono razem z ich nagrobkami.
Zostały szczątki Leopoldyny Leszczyńskiej –
dyrektorki zielonogórskiej szkoły tańca i dobrych
obyczajów, a przedtem primabaleriny wielu scen
europejskich, inżyniera Georga Beuchelta, twórcy
dzisiejszego Zastalu, wielu wybitnych lekarzy, burmistrzów, rajców i innych ludzi zasłużonych dla
miasta. Są tu, pod zieloną murawą.Tylko od czasu
do czasu, podczas jakichś prac ziemnych, ramię
koparki wywleka na światło dzienne fragmenty
szkieletów, czaszki i deski trumien. Taki już los zlikwidowanych cmentarzy.
Zupełnie tak samo zrównano z ziemią groby
mego dziadka i ciotek w dalekim Stanisławowie,
kiedy podobnie jak tu, w Zielonej Górze, stary
cmentarz zamieniono na park.13
To tekst z 2009 roku, kiedy już zaprzestano
bezmyślnego niszczenia śladów dawnego życia
i historii miasta. Piszę – bezmyślnego, choć przecież było ono dokładnie przemyślane; propaganda
antyniemiecka, która tak długo uniemożliwiała pojednanie naszych narodów, stworzyła warunki dla
takiego działania. Tak było na pewno w sprawie
zlikwidowanego cmentarza. Z innych powodów
11 DOM, który miał duszę „Inspiracje” nr 40, październik-grudzień 2011 r.
12 „Inspiracje” nr 30, listopad-grudzień 2008 r.
13 „Inspiracje” nr 34 , październik-listopad 2009 r.
ZBLIŻENIA
77
przestały istnieć ulice Srebrna Góra z wiersza
A. H. Więcek czy Zielona z tekstu B. Dzięcielewskiej.
Zbigniew Rajche jako fotograf przez lata realizuje
swój prywatny projekt, którego mottem uczynił
słowa K. I. Gałczyńskiego: „Ocalić od zapomnienia”. Napisał: Fotografuję więc ulice, które mają
się wkrótce zmienić, domy, przed którymi stoją już
ludzie z kilofami. Dzięki chwytaniu tych chwil „za
pięć dwunasta”, mam dużo wprost unikalnych
zdjęć domów i ulic, których już nie ma.14
Jadwiga Korcz-Dziadosz w artykule Świadek
historii15 pisała, że jako nastolatka martwiła się:
żyję w niehistorycznych czasach, a na dodatek
w mojej Zielonej Górze nie ma zabytków! Po latach
przyszła refleksja: Musiało upłynąć wiele wody
w rzece, abym zrozumiała, że każdy miniony
dzień i zdarzenia, które były naszym udziałem
stają się historią, a urok zabytków Zielonej Góry
czy historie ludzi, którzy tu niegdyś żyli i pozostawili swoje ślady – warte są naszej pamięci.
Wiele miejscowości regionu okazało się atrakcyjnych krajoznawczo z racji posiadanych zabytków
architektury i ciekawej historii, znaczonej obco
brzmiącymi nazwiskami. Coraz częściej pojawiało
się poczucie bliskości postaci, związanych z poszczególnymi miejscowościami. Hermina von
Reuss z Zaboru i żagańska księżna Dino – Dorota
Talleyrand–Perigord stały się bohaterkami wiersza
Zbigniewa Rajche Białe damy; ich duchy sytuuje
we współczesnym kontekście. Dorota błądzi
w ruinach pałacu w Zatoniu (...): Kiedyś były tu
buduary, alkowy i bawialnie./Duch księżnej
Doroty nie może znaleźć/swojej sypialni./Przecież
tu była!/A gdzie są schody?/Szło się po nich do
salonu,/gdzie księżna przyjmowała króla
Wilhelma/i zdążającego na daleką Ukrainę
Balzaka. Hermina, szukając biblioteki, nie może
zrozumieć gwaru dziecięcej swawoli (w pałacu
14
15
16
17
18
19
78
mieści się obecnie sanatorium, przyp. B. K.).
Wędrówkę duchów puentuje autor: Dwie białe
damy nieświadome czasu i przestrzeni/ zagubione wśród żywych istot,/których języka nawet
nie znają.16
Justyna Lemke, która do Zielonej Góry przyjechała ponad czterdzieści lat temu, przez wiele lat
nie odczuwała potrzeby poznania historii miasta
i regionu. Pierwszym impulsem była lektura książki
Jerzego Piotra Majchrzaka Na tropach dawnej
Zielonej Góry, a następnym – wyprawy z klubem
turystycznym ZUTW Ciekawymi świata. Po kilku
latach powstał tekst pod znamiennym tytułem:
Przyjaciele z moich wypraw po Ziemi Lubuskiej.
Pojawiły się w nim nazwiska osób, związanych
w przeszłości z regionem: kupca Fryderyka Bogumiła Förstera i przedsiębiorcy Jerzego Beuchelta
z Zielonej Góry, żagańskiej księżnej Doroty, Marii
Aleksandry von Reuss, twórczyni sanatorium
w Trzebiechowie, Wilhelminy Herzlieb, muzy Goethego czy Hermana von Pückler, twórcy wspaniałego
Parku Mużakowskiego. Swój tekst tak podsumowała: Przyjaciele z przeszłości i teraźniejszości umocnili moją więź z regionem.17
Przesiedleńcy po latach tak pisali o powodach,
dla których poczuli się zakorzenieni, związani
emocjonalnie z miastem i regionem:
(...) moim rodzinnym miastem jest Lwów, ale
ukochanym – Zielona Góra. Tutaj byłam młoda,
rozśpiewana, tutaj był mój DOM z DUSZĄ, są
groby moich Dziadków i Rodziców, tutaj jestem
szczęśliwa 18;
(...) w Zielonej Górze urodziłam moje dzieci –
córkę i syna. Tu też urodziły się moje wnuki.
Zapaliło się dla mnie „zielone światło”. Stanęłam
twardo na zielonogórskiej ziemi 19;
Miasto nierodzinne, a tak swojskie jak rodzinne./Zielona Góra – Jelenia numer osiemnaście.
Zbigniew Rajche, Moje pasje fotograficzne, „Inspiracje” nr 24, styczeń 2008 r.
„Inspiracje” nr 36, marzec-kwiecień 2010 r.
„Inspiracje” nr 14, październik 2006 r.
„Inspiracje” nr 37, maj-październik 2010r.
Barbara Dzięcielewska, Dom, który miał duszę, „Inspiracje” nr 40
Anna Blacha Pierwsza i druga miłość z rozsądku, „Inspiracje” nr 33, marzec 2009 r.
/To tam mój syn, urodzony „Pod bramką”,/Po raz
pierwszy powiedział słowo: M a m a (...).20
W swoim wystąpieniu oparłam się głównie na
tekstach starszych słuchaczy – z grupy siedemdziesięcio- do ponad osiemdziesięcioletnich. Wielu młodszych przyjmowało Zieloną Górę i cały region jako
oczywistą „małą ojczyznę”. Ich twórcza aktywność
to wiele pięknych tekstów o ukochaniu miasta i innych
zakątków Ziemi Lubuskiej, gdzie zamieszkali, gdzie
przeżyli lata młodości, dojrzałości i które są
miejscem ich pogodnej jesieni życia. Na potrzeby dzisiejszej konferencji wybrałam jednak inne wątki.
Wrócę raz jeszcze do artykułu Jadwigi Lidki
Engel Ojczyzna – ziemia rodzinna:
Przed kilkoma laty pojechałam z wycieczką na
Kresy Wschodnie. Włóczyłam się po ulicach pięknego Lwowa, na których mój ojciec jako lwowskie orlątko walczył w jego obronie. Błądziłam po
alejkach urokliwego Parku Stryjskiego, po których
kiedyś spacerowałam, trzymając się ręki mojego
cudownego dziadka. Wreszcie udałam się do
mego rodzinnego domu odległego o 40 km od
Lwowa położonego nad rzeką. Gdy tak stałam na
wysokim brzegu i patrzyłam na spieniony nurt
Bugu poczułam, że ciągle tkwię korzeniami w tej
czarnej nadbużańskiej ziemi.
Teraz myślę, że my wszyscy, którzy przybyliśmy na Ziemię Lubuską, jesteśmy jak drzewa.
Korony tych drzew, a więc konary, gałęzie, liście
i owoce są tu i teraz, ale korzenie, którymi są
wspomnienia i czasem tęsknota za odległym
dzieciństwem tkwią gdzieś tam daleko. I niezależnie od tego, jaką nazwę na mapie świata mają
wszystkie te ziemie – te obecne i te opuszczone –
w naszych sercach zawsze będzie to nasz kraj
rodzinny, nasza ojczyzna, „Polska właśnie”.21
Niech słowa tej autorki będą podsumowaniem
mych dywagacji.
20 Zbigniew Rajche Miasto nierodzinne, „Inspiracje” nr 29, październik 2008 r.
21 „Inspiracje” nr 30
79
PREZENTACJE
Maryna Mazur
Ur. 5.04.1982, Pińczów. Wydział Artystyczny Uniwersytetu Zielonogórskiego; 2005 dyplom w pracowni
wklęsłodruku prof. Tadeusza Jackowskiego. Akademia Sztuk Pięknych (obecnie UA) Poznań; 2010 dyplom
z wyróżnieniem w pracowni wklęsłodruku prof. Piotra Szurka. Obecnie asystentka w Pracowni Druku
Wypukłego i Wklęsłego w Instytucie Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Zielonogórskim w Zielonej
Górze oraz laborantka w III Pracowni Grafiki (Druk Wklęsły) na Wydziale Grafiki i Komunikacji Wizualnej
Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu.
Wystawy indywidualne: 2007 – Two roommates, Knoxville, USA; 2009 – Texicana, galeria Naprzeciw,
Poznań; 2009 – Szczękościół, Galeria Na Polskiej, Poznań; 2010 – Wszystko jest w porządku, a także na
odwrót, Stara Rzeźnia, Poznań; 2010 – Alles ist in Ordnung und gleichzeitig umgekehrt, Galerie Pokusa,
Wiesbaden, Niemcy; 2010 – Po tworzeniu, Ulubione Studio, Olsztyn; 2012 – Outside (w ramach Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie), Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida
w Zielonej Górze.
Wystawy zbiorowe: 2006 – Zielona Grafika, (w ramach Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie), Zielona Góra; 2007 – V Biennale Grafiki Studenckiej, Poznań; 2008 – Partycypacja, Poznań; 2008
– Blam Click Spam, galeria Aula, Poznań; 2008 – SITO&OFFSET, Wrocław; 2008 – wystawa Katedry
Grafiki ASP w Poznaniu, Cluj-Napocca, Rumunia; 2009 – VI Biennale Grafiki Studenckiej, Poznań; 2009 –
wystawy zw. z Figurama 2009; 2010 – wystawa Pracowni Wklęsłodruku ASP Poznań, Slippery Rock
University, USA; 2010 – Najlepszy Dyplom ASP 2010, Gdańsk, 2011 – VII Biennale Grafiki Studenckiej,
Poznań; 2012 – Wystawa prac Studentów i Pedagogów ISW UZ w ASP Gdańsk; 2012 – Wystawa prac
Studentów i Pedagogów ISW UZ w ASP Kraków; 2012 – Moonwalk, Galeria Śródka, Poznań; 2012 –
8. Triennale Grafiki Polskiej Katowice 2012, BWA, Katowice.
80
Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008
Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008
Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008
Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008
Z cyklu „Wszystko jest w porządku, a także
na odwrót”, akwaforta, akwatinta, 2010
Maryna Mazur / Andrzej Bobrowski, Outside, Galeria Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. C. Norwida w Zielonej Górze,
wystawa towarzysząca Międzynarodowemu Triennale Grafiki, Kraków 2012
Motel, olej, płótno, 110x80, 2007
Leszek Kania
Wszystko jest w porządku,
a także na odwrót
Pierwsze, zmysłowe wrażenia jakich dostarczają
prace Maryny Mazur dotyczą walorów czysto
plastycznych realizowanych przez nią obrazów
i grafik. Ich wizualna strona sprowadza się
najczęściej do intrygujących, geometrycznych
kształtów o zróżnicowanych barwach, atakujących wzrok oglądającego. Już po chwili jednak
estetyczny aspekt zaczyna ustępować warstwie
znaczeniowej, stanowiącej istotę tych przedstawień. Źródłem inspiracji i tematem wiodącym dzieł
artystki jest współczesna architektura sakralna.
Jakże inna od tej sprzed wieków, kiedy budowniczym świątyń przyświecało dążenie do uzyskania
niemalże absolutnego piękna formy. Dawne budowle nadal silnie działają na ludzką wyobraźnię.
Zawierają w swojej bryle tajemnicę, metafizykę
i przede wszystkim sacrum…
Obecnie w architekturze kościelnej równolegle
występują dwa nurty. Eklektyzm, będący przypadkową zbitką stylów historycznych łączonych bez
ładu i składu oraz groteskowy neomodernizm,
wynikający z architektonicznych fantazji i mód.
Dzisiejszym kościołom brakuje głównie wyważonych proporcji, harmonijnych układów kompozycyjnych, odpowiedniej dekoracji oraz kolorystyki.
Dominują skomplikowane podziały, dziwaczne
załamania i obłości. Cechą charakterystyczną jest
gigantomania, przeładowanie niestwarzające
warunków do kontemplacji i modlitwy. Jak Polska
długa i szeroka spotykamy zaskakujące konstrukcje
pełniące dziś funkcję Domów Bożych. Budzą one
najrozmaitsze skojarzenia i pozbawione są głębokiej symboliki, tak charakterystycznej dla zabytkowych obiektów. Przypominają monumentalne
origami, centra handlowe. Kojarzą się ze schronami
przeciwatomowymi, skoczniami narciarskimi lub
pojazdami kosmicznymi.
Maryna Mazur w graficznym cyklu przekornie
zatytułowanym „Wszystko jest w porządku, a także
na odwrót” wnikliwie analizuje bryły świątyń.
Prześwietla i filtruje ich zewnętrzny wygląd, syntetyzując kształty zaczerpnięte z rzeczywistości.
Czyni to bardzo sugestywnie, korzystając z klasycznych technik druku wklęsłego. Umiejętnie
łączy akwafortę z akwatintą, tworząc efektowne,
kolorowe plansze. Grafiki te prowokują do refleksji. Zwracają uwagę na dysonans pomiędzy
przeżyciem duchowym a udziwnioną formą
współczesnych kościołów. To ważny, niebanalny
głos młodego twórcy.
Wstęp do katalogu wystawy Maryna Mazur / Andrzej Bobrowski, Outside (19-30.10.2012) w Galerii Wojewódzkiej i Miejskiej
Biblioteki Publicznej im. C. Norwida w Zielonej Górze, wystawa towarzysząca Międzynarodowemu Triennale Grafiki, Kraków 2012.
PREZENTACJE
81
VARIA
Dariusz Pawlicki
O pewnym początku
Początkiem była kserokopia eseju O zegarze
słonecznym. Została opatrzona odręcznie napisanym nazwiskiem: William Hazlitt. Otrzymałem ją
kilka lat temu od sympatycznego kierowcy
jeżdżącego wielkimi ciężarówkami po amerykańskich i kanadyjskich autostradach.
Zawodowi kierowcy, chyba nie tylko mi, nie
kojarzą się z miłośnikami książek. A jeśli już, to
z sensacyjnymi. Ale wiedziałem, że wspomniany
kierowca preferuje pozycje filozoficzne, eseistyczne,
także klasyczne powieści europejskie i amerykańskie.
Kserokopię eseju Hazlitta, po powrocie do
domu odłożyłem na półkę, obiecując sobie jego
lekturę w niedalekiej, ale nie dającej się bliżej
określić, przyszłości. Mijały tygodnie. Aż w końcu
sięgnąłem po zachwalany tekst. W trakcie jego
82
lektury przyszła mi na myśl następująca wypowiedź Williama Jamesa:
„Zawsze żywiłem opinię, że jednym z pierwszych
obowiązków dobrego czytelnika jest zwoływanie
innych czytelników, by mogli się cieszyć znajomością
z każdym mało znanym pisarzem doskonałej
klasy, którego udało mu się odkryć w trakcie swych
poszukiwań”. Tak więc w myśl owego poglądu,
kierowca spełnił ten obowiązek.
Gdy doszło do kolejnego spotkania, już na
samym wstępie poinformowałem ofiarodawcę, że
z przyjemnością przeczytałem O zegarze słonecznym. On zaś nie krył zadowolenia, że jesteśmy
tego samego zdania. Podkreśliliśmy przy tym piękno i trafność sentencji łacińskiej, cytowanej przez
autora, a wyrytej na pewnym zegarze słonecznym
(jej treść będzie jeszcze przytoczona). Na koniec
wyraziłem chęć przeczytania innych tekstów
Williama Hazlitta. Niestety, mój rozmówca nie dysponował takowymi.
***
Kilka miesięcy później, w ofercie jednego
z antykwariatów natknąłem się na Eseje wybrane
Williama1 Hazlitta opublikowane, w tłumaczeniu
Henryka Krzeczkowskiego, przez PIW w 1957 r.
(tylko wtedy wydano w Polsce Coś, co wyszło
spod pióra tego autora). Minął jeszcze tydzień i na
moim biurku pojawiła się niewielkich rozmiarów,
starannie zapakowana paczka.
Ucieszyłem się, gdy na światło dzienne wydobyłem wspomnianą książkę. Moje uczucie zadowolenia powiększył jeszcze fakt, że była ona
w dobrym stanie. A nie zdarza się to często
tomom, które mają już 53 lata. Wprawdzie pachniała trochę tak, jak pachną książki, do których
stosunkowo rzadko dociera świeże powietrze, ale
taki zapach, to często rzecz przejściowa. Owa woń
wskazywała, że przez dłuższy czas Eseje wybrane
nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Lecz to
były sprawy nieistotne wobec faktu, że stałem się
posiadaczem wyboru Hazlittowych esejów. One
zaś lepiej trafić nie mogły!
***
Od kilku lat prowadzę na własny użytek Księgę
cytatów. Owe wyimki umieszczam w niej ze
względu na trafność bądź odkrywczość sformułowań. Do tej pory zamieściłem w niej fragmenty
z tekstów 224 autorów. A są nimi prozaicy, poeci,
artyści, filozofowie, politycy, także uczeni. Mniej
więcej połowa z nich jest reprezentowana przez
jeden lub dwa cytaty. Do rekordzistów należą m.in.
Josif Brodski, Witold Gombrowicz, Johann W. von
Goethe, Gustaw Herling-Grudziński, Ernst Jünger,
Thomas Merton, Blaise Pascal, Andrzej Strumiłło,
Józef Tischner i właśnie William Hazlitt. Z tym, że
obecność tego ostatniego w owym gronie, tym
bardziej warta jest podkreślenia, że cytaty pochodzą
tylko z jednej książki2, owych Esejów wybranych.
W przypadku zaś pozostałych autorów największej
liczby cytatów, napisanych przez nich dzieł przeczytałem znacznie więcej (nie tylko dlatego, że tak
wiele mieli do powiedzenia, ale że po prostu więcej
ich książek jest dostępnych w języku polskich). Na
urywki zaczerpnięte z ich dzieł, napotykałem
również podczas lektury książek innych autorów.
A William Hazlitt, mimo, że najzupełniej na to
zasługuje (będzie o tym jeszcze mowa), mało jest
znany poza krajami anglosaskimi.
William Hazlitt, Autoportret (fragment, mal. ok. 1802 r.)
A oto Hazlittowskie myśli, jakie trafiły do
wspomnianej Księgi cytatów:
„(...) wyszukany smak polega na lubieniu, nie
zaś na nielubieniu; a odrzucenie tego, co jest złe,
tylko wtedy można uważać za cnotę, jeśli łączy się
z tym stawianie rzeczy bardziej doskonałych i przywiązanie do nich”.
„Ci, którzy poprzestają na byle czym, wiedzą
niewiele, ci zaś, którym wszystko się podoba, w ogóle
nic nie rozumieją”.
„Nie mogę pojąć namiętności, z jaką większość
ludzi czyta nowe książki. Gdyby ludzkość przeczy-
1 Na okładce Esejów wybranych, jak i w Posłowiu, imię autora podane jest w formie „Wiliam”.
2 Do rekordzistów należy też Alberto Savinio. W jego przypadku również przeczytałem tylko jedną publikację – Wyjście z labiryntu.
Szkice rozproszone z lat 1943-1952.
VARIA
83
tała to wszystko, co się już uprzednio ukazało,
mógłbym zrozumieć brak ochoty do powtórnego
czytania tego samego”.
„Książka nie przeczytana jest dla mnie pod
każdym względem książką nową, niezależnie od
tego, czy wydrukowana została wczoraj, czy też
przed trzystu laty”.
„Jedzenie, ciepło, sen i książka – oto wszystko,
co mi obecnie jest potrzebne – ultima thule 3 moich
błądzących pragnień”.
„Po to, by skłonić innych do myślenia na nasz
sposób, należy przedtem przejść przez ich sposób
myślenia; po to, aby przewodzić, trzeba umieć iść
za kimś”.
„Duszą rozmowy jest sympatia”.
„Dobrze, że nie ma człowieka bez wad, bo taki
człowiek nie miałby też przyjaciół”.
***
Po przerwaniu w 1795 r. studiów w college’u
unitariańskim (podjął je ze względu na swego
ojca) powrócił do domu rodzinnego w Wem, hrabstwo Shropshire. William Hazlitt senior wiadomość,
iż ukochany syn nie pójdzie w jego ślady, że nie
będzie pastorem, przyjął z ciężkim sercem. Faktem
jest jednak, że jego stosunek do Williama juniora
nie uległ zmianie. Pobyt w domu rodzinnym
przyszły autor m. in. O zegarze słonecznym wykorzystał na pogłębienie znajomości klasycznej greki
i łaciny, lektury dotyczące nauki, historii, teologii,
jak też na pisanie, malowanie tudzież spacery po
i wokół Wem. Ten czas wykorzystał również na
podjęcie decyzji co do wyboru zawodu. Czego
efektem było rozpoczęcie studiów malarskim. Na
ten wybór, obok zainteresowań, jak też posiadanych umiejętności, niewątpliwy wpływ miało
też to, że jego starszy brat John, cieszył się już
w tym czasie, w Londynie pewną sławą jako artysta.
I właśnie tam William rozpoczął studia (także pod
okiem brata), potem w Paryżu. Po powrocie do
ojczyzny zyskuje uznanie jako malarz portrecista.
Malarstwo nie przynosi mu jednak satysfakcji
artystycznej (finansową, po części, tak). Dlaczego?
3 ostatnia granica (łac.)
84
Otóż William Hazlitt stosunkowo szybko nabrał
przekonania, że w żadnym razie nie może mówić
o posiadaniu malarskiego talentu, a co najwyżej –
o osiągnięciu biegłości. A w tym, co robił chciał być
doskonały. Lecz nie chodziło o doskonałość dla niej
samej. Rzecz polegała bowiem na perfekcji w wyrażaniu siebie. Porzuciwszy zajęcie malarza portrecisty (nigdy jednak nie zrezygnował całkowicie
z malowania), poświęca się pisaniu. I stosunkowo
szybko odczuł z tego powodu satysfakcję. Chociażby dlatego, że bardzo dobrego zdania o jego
umiejętnościach pisarskich, chociażby klarowności
stylu, było wielu jemu współczesnych. Podobnie
było z przedstawicielami następnych pokoleń. To
dlatego William Hazlitt uważany jest za jednego
z mistrzów angielszczyzny. Tak jak uchodzi za jednego z mistrzów eseju w literaturze światowej, nie
tylko w literaturach tworzonych w języku angielskim. Na temat Hazlittowskiej eseistyki w posłowiu
do Esejów wybranych, Henryk Krzyczkowski napisał:
„Wybór tej formy wypowiedzi pisarskiej nie był
przypadkiem. Podyktował ją nie tylko jego temperament pisarski, chociaż niewątpliwie zadecydował o jego pisarskich sukcesach, ale i potrzeba
chwili. Esej bowiem jest próbą najpełniejszej
wypowiedzi wolnego artysty usiłującego ujarzmić
współczesność”. Ujarzmić współczesność...
***
Przypominając w tym szkicu postać Williama
Hazlitta, pomijam jego działalność jako sprawozdawcy parlamentarnego, potem krytyka
teatralnego dziennika „Morning Chronicle”. Nie
czytałem tekstów dokumentujących tę jego
działalność, zresztą nie jest to moim marzeniem.
Ta tematyka może zainteresować, jak sądzę historyka parlamentaryzmu tudzież teatru brytyjskiego
(nie jestem ani jednym, ani drugim). Natomiast
czym innym są eseje Hazlittowskie – one przyciągają moją uwagę. Oczywiście, nie wszystkie w tym
samym stopniu. Bo bardzo rzadko powracam do
zawartych w Esejach wybranych tekstów poświęconych dwóm pisarzom Lordowi Byronowi i sir
Walterowi Scottowi oraz filozofowi Jeremy’emu
Benthamowi. Zaś o wiele bardziej jestem zinteresowany takimi esejami jak: Myśli o smaku, O czytaniu nowych książek, Pożegnaniu eseju, a zwłaszcza, tak, tak, O zegarze słonecznym. Zwłaszcza,
gdyż to za sprawą tego tekstu wręczonego mi
w opisanych na wstępie okolicznościach (wspomnę
w tym miejscu, iż nie wierzę w przypadek),
dowiedziałem się o kimś takim, jak William Hazlitt.
Do tego treść tego eseju szczególnie mnie ujęła.
A gdyby było inaczej, do niego ograniczyłby się
mój kontakt z twórczością niespełnionego malarza, ale spełnionego eseisty.
Nie budzi mojego entuzjazmu podziw (choć
wyrażany z zastrzeżeniami) Williama Hazlitta dla
rewolucji francuskiej (uważam ją bowiem, pisząc
w skrócie, za Wielkie Mordowanie). Lecz budzi go
jego zaangażowanie dla spraw, w które wierzył np.
w demokratyzację życia w Wielkiej Brytanii. Jak też
to, że nie był oportunistą; że cechowała go odwaga
w prezentowaniu poglądów, także wtedy, gdy nie były
one akceptowane przez zdecydowaną większość
jego rodaków. Jednak moje uznanie dla Hazlitta budzi
przede wszystkim to, że w przedmiotach codziennych,
takich jak np. czasomierze, dostrzegał ich drugie, a niekiedy, i trzecie dno. Że ich obecność w otoczeniu człowieka, nie sprowadzał tylko do funkcji im przypisanych czyli użytkowych. O zegarze słonecznym jest
tego koronnym przykładem. A rozpoczyna się ten esej
łacińską sentencją/frazą zauważoną przez autora
na pewnym zegarze słonecznym we Włoszech:
„Horas non numero nisi serenas”, co po polsku
znaczy: „Odmierzam tylko godziny pogodne”.
Czyż myśl ta nie jest piękna, trafna i głęboka?
85
Izabela Taraszczuk
Witraż na świat
Wystawa Elżbiety Altevogt w kożuchowskim Zamku
Pod koniec maja 2012 roku w zamku w Kożuchowie została otwarta ekspozycja witraży pt.
Cztery żywioły w mieście... Karkonosze i Dolny
Śląsk (w tym część regionu na południe od Zielonej
Góry) od stuleci słyną z produkcji przepięknej
porcelany oraz wyrobów szklanych. Województwo
lubuskie nie stanowi tutaj wyjątku. Artystka
Elżbieta Altevogt zdaje się kontynuować tę tradycję – od trzech lat realizuje swoją wielką pasję,
tworząc witraże i szklane ozdoby. Ekonomistka
i germanistka z zawodu, przyszła na świat w Zielonej Górze, jej miastem rodzinnym jest jednak
Kożuchów. Malowniczo położona miejscowość,
która pamięta średniowieczne czasy Konrada I Głogowskiego, epokę dynastii Kalckreuthów oraz
niemiecko-polsko-żydowskiego filozofa Salomona
Maimona.
Altevogt przyznaje się do fascynacji twórczością
Józefa Mehoffera (artysta zaprojektował m.in.
witraże Katedry św. Mikołaja w szwajcarskim
Fryburgu) i Marca Chagalla. Sama maluje pastelami,
tworzy motywy kwiatów, roślin i zwierząt, dekoruje
szklane naczynia i lustra, rysuje portrety. Uwielbia
technikę aux trois crayons, połączenie sangwiny
(czerwonobrunatnego barwnika mineralnego, wł.
sanguigna), białej kredy i węgla. Jako witrażystka
Altevogt eksperymentuje w technice klasycznej
oraz Tiffany‘ego. Ta druga umożliwia wytwarzanie
86
Otwarcie wystawy. Od prawej stoją: dyrektor Kożuchowskiego
Ośrodka Kultury „Zamek“ Bogusław Flis, Elżbieta Altevogt, burmistrz Kożuchowa Andrzej Ogrodnik
Elżbieta Altevogt pośród swoich dzieł w kożuchowskim Zamku.
„Kożuchów. Żywioł wody“ (Kościół pw. Oczyszczenia NMP
oraz most nad fosą).
Muszla na bijou wykonana techniką Tiffany’ego (lub mydelniczka).
Butelki zdobione techniką witrażową. Zastosowano tu okrągłe
elementy szklane zwane kaboszonami. Spodnia część kamieni
jest płaska, natomiast wierzchnia – wypukła.
przedmiotów trójwymiarowych, takich jak lampy
oraz inne przedmioty użytkowe.
Pomysł na wystawę Cztery żywioły artystka
zaczerpnęła – jak sama przyznaje – z Kosmosu.
Z metafizycznie postrzeganego porządku rzeczy,
emocji, dzięki którym chłonie świat. Cztery żywioły:
woda, powietrze, ziemia i ogień zostały odzwierciedlone w pięciu organicznie i architektonicznie
zaprojektowanych pracach; cała czwórka w perfekcyjny sposób koresponduje z plastycznie
ukazanymi wizytówkami Kożuchowa: kościołem
farnym, wieżą ciśnień, portalem pałacu Kalckreuthów, miejskimi murami oraz... betonowymi wiatrakami, które stały się kontrowersyjną cząstką
miejskiego pejzażu (Wzgórz Dalkowskich i Gór
Kocich). W ekspozycji pojawia się również niezwykły akcent ze Wschodu – czerwony, moskiewski
Kreml, ponieważ – wedle koncepcji czterech
żywiołów – płomienie symbolizują właśnie tę
część świata. Poszczególne barwne szklane części
tworzą kontrasty albo układają się miękko we
wspólnej gamie kolorystycznej. Masywne budynki
z cegieł unoszą się wbrew prawu grawitacji w egzosferze i zaczynają, wprawione w ruch przez pozytywne wibracje, tańczyć nad powierzchnią Ziemi.
Dynamika i harmonia, subtelność i afirmacja życia
– wszystko to zdaje się przemawiać do widza.
Wszystkie witraże kożuchowskiej artystki wykonane są techniką Tiffany’ego. Wymaga ona precyzji i delikatności, cierpliwości oraz specyficznego
instrumentarium, w skład którego wchodzą
między innymi noże do cięcia szkła, szczypce do
jego obłamywania, szlifierki, chwytaki do szkła,
lutownice. Po przycięciu i umyciu wszystkich szklanych części poszczególne kawałki owijane są
miedzianą taśmą i następuje proces ich łączenia:
za pomocą lutownicy części spajane są w całość
stopem cyny z dodatkiem ołowiu.
Wystawa witraży była elementem obchodzonych
przez miasto Dni Ziemi Kożuchowskiej. W wernisażu udział wzięli również przedstawiciele miasta
partnerskiego Schwepnitz (powiat Budziszyn,
Saksonia) zaproszeni na święto Kożuchowa.
Ekspozycję zrealizowano dzięki uprzejmości dyrektora Kożuchowskiego Ośrodka Kultury i Sportu
VARIA
87
„Zamek“, pana Bogusława Flisa. Wystawa była
czynna do 26 czerwca 2012 roku w sali nr 14.
Elżbieta Altevogt jest absolwentką Liceum Ekonomicznego w Zielonej Górze i filologii germańskiej
na Uniwersytecie Zielonogórskim. W 2009 r.
ukończyła kurs wykonywania witraży w technice
Tiffany’ego w Poznaniu, a w 2011 r. – kurs zawodowy tworzenia i naprawy witraży w technice
Tiffany’ego i klasycznej (w ołowiu) w Łodzi. Jej
prace prezentowane były w 2010 r. na Wystawie
Zbiorowej Artystów Niezależnych w Węgierskiej
Górce (południe kraju). Artystka jest członkinią
Stowarzyszenia Miłośników Witraży „Ars Vitrea
Polonia“ z siedzibą w Krakowie.
Elżbieta Altevogt w swoim atelier.
88
Wernisaż uświetnił występ nonetu saksofonowego pod
kierunkiem Mirosława Jędrzejewskiego (Szkoła Muzyczna
w Nowej Soli). W tle „Żywioł ziemi“ (portal pałacu Kalckreuthów
w Parku Poniatowskiego w dawnym Podbrzeziu Dolnym/Nieder-Siegersdorf).
Halina Bohuta-Stąpel
„Zielony Kot”
puszcza perskie oko
czyli wycinek z historii kabaretów zielonogórskich
(fragment eseju „Zielonogórski siostrzeniec podkasanej Muzy”)
Pięćdziesięciotysięczny Kraków przełomu XIX
i XX wieku miał swój słynny kabaret literacki „Zielony Balonik” i „Jamę Michalikową”, a w powojennej
Zielonejgórze (tak pisano wówczas nazwę naszego
miasta) narodził się literacki kabaret o tajemniczej
nazwie „Zielony Kot”, zaś zielonogórska bohema
odwiedzała tłumnie knajpkę „Polonia” przy ulicy
Kopernika, popularnie zwaną „u Michalaka” (dla
odróżnienia od tej drugiej „Polonii” mieszczącej się
w Ratuszu, zwanej „u Zybury”). Właśnie w zielonogórskiej „Jamie Michalakowej” w niedzielne popołudnia organizowane były imprezy artystyczne,
zwane „Podwieczorkami przy mikrofonie”. I choć
ów mikrofon był metalową atrapą z urwanym
kablem, to imprezy „u Michalaka” cieszyły się
ogromnym powodzeniem, sala zawsze wypełniona po brzegi, a program realizowany był spontanicznie przez amatorów ze wszystkich działających w tym czasie zespołów teatralnych. Były to
m.in. zespół dramatyczny Domu Społecznego
Kultury i Sztuki, zespół dramatyczny ZZK, Teatrzyk
Amatorski „Reduta” działający przy „Polskiej
Wełnie”, stały Teatr Młodzieżowy przy Domu
Społecznym Kultury i Sztuki, Studium Baletowe
Anny Bekker a także wspomniany na wstępie
kabaret „Zielony Kot”. Było tego sporo jak na
miejscowość, która dopiero w roku 1947 osiągnęła
liczbę ok. 27 tysięcy mieszkańców. Twórcze
poczynania cyganerii artystycznej tworzącej „Podwieczorki” koordynował Jan Wacław Oźmiński, na
co dzień kasjer starostwa, a słowo wiązane, łączące
w jedną całość poszczególne numery wygłaszał
Mieczysław Turski, przedwojenny felietonista popularnego krakowskiego pisma „IKC”,także pracownik starostwa. Programy miały układ koncertowy – prezentowano śpiew, muzykę, recytacje.
A gdzież nam tam do Montmartre...
A może jednak?...
Życie artystyczne kwitło. Nie tylko w „Polonii”,
także w hotelu „Pod Białym Orłem” odbywały się
w co drugą sobotę „wieczorki artystyczne” oferujące
programy lekkie i ukierunkowane na wesołą rozrywkę,
a w kawiarni „Centralnej” położonej przy alei Generalissimusa Stalina (dzisiejsza Aleja Niepodległości)
koncertowali regularnie dwaj muzycy – skrzypek Paweł
Stróżek i pianista prof. Lepieszo. Gościnną salę kawiarni „Warszawianka” przy Placu Lenina (dzisiejszy Plac Pocztowy) wieczorami brali we władanie
młodzi ludzie tworzący „Teatrzyk Poezji”, wywodzący
się z kręgów znajomych i współpracowników Piotra
Kłucińskiego i Ireny Ertner (współautorzy pierwszej
lubuskiej sztuki teatralnej pt. Prawdziwe oblicze).
Kulturalne oblicze miasta kształtowały fale
emigrantów przybywających tu z różnych stron
VARIA
89
kraju, tworząc wielobarwny konglomerat kulturowy. Wśród morza zgliszcz i ruin w jakie zamienione były miasta i miasteczka nie tylko Polski centralnej, ale i te położone na naszych dzisiejszych
zachodnich rubieżach, nie tknięta zniszczeniami
wojennymi Zielona Góra jawiła się przybywającym
doń emigrantom niemalże skrawkiem Paryża!
W roku 1947 istniało w mieście 21 zakładów przemysłowych, 310 placówek handlowych, 233 zakłady
rzemieślnicze (dane te podaję zgodnie z informacjami zawartymi w jednodniówce reklamującej
Winobranie roku 1947). Funkcjonowały prywatne
piekarnie i cukiernie, elektrownia, istniał gmach
teatru, jako jeden z pierwszych punktów usługowych uruchomiono zakład poligraficzny, a także
kino i muzeum. Zielonogórski dziennikarz Henryk
Ankiewicz (Andabata) przybywszy po raz pierwszy
do naszego miasta zachwycił się zielenią okalającą
wille usytuowane wzdłuż Alei Generalissimusa
Stalina (dzisiejsza Aleja Niepodległości) i zapamiętał na długie lata smak lodów orzechowych, kupionych u ulicznego sprzedawcy, które zajadał
smakowicie, rozglądając się ciekawie wokoło, idąc
wzdłuż słonecznej alei, podziwiając urodę tętniącego życiem miasta. Na wystawach sklepowych
pyszniły się wędliny ułożone w stosy i wianki, a bułki
i chleb kusiły rumieńcem chrupiącej skórki.
Czyżby powojenna idylla?
Ów obraz obfitości malowany jest we wspomnieniach tylko niektórych pionierów. Inni wspominają z goryczą, że ówczesne witryny sklepowe
ozdobione były atrapami pieczywa, wędlin itp.,
które uchodzący z miasta gruenbergczycy zostawiali wraz z całym dobytkiem w opuszczanych
pospiesznie domach i sklepach. Służyły one im
kiedyś, w latach kryzysu lat trzydziestych i czasu
wojny, do dekorowania wystaw sklepowych, gdy
wnętrza punktów handlowych świeciły pustkami.
We wspomnieniach pionierskich natknąć się
można też na informacje, że mało kogo wówczas
było stać na kupno delikatesów – większość osób
żywiła się w przyzakładowych stołówkach, serwujących cienkie zupki, stanowiące niekiedy
90
jedyny konkretny posiłek w ciągu całego dnia.
Upływający czas, jak to zwykle bywa, zatarł część
faktów, a inne podkoloryzował – taki to już z niego
żartowniś. Zapewne stąd bierze się rozbieżność
w przekazie historycznym o tamtych czasach .
Uczeni, tramwajarze, kabareciarze
Mój znakomity wykładowca elektrotechniki
na Politechnice Wrocławskiej, rodowity lwowianin
dr Adolf Łuczycki, wspomniał kiedyś w jednej
z częstych dygresji, którymi z lubością okraszał
swoje wykłady, że pierwszymi pionierami zrujnowanego Wrocławia byli lwowscy tramwajarze
oraz nauczyciele akademiccy. Bo we Wrocławiu
istniały, choć mocno zniszczone, linie tramwajowe
i infrastruktura wrocławskich uczelni. A w przedwojennym Gruenbergu, mieście liczącym około
trzydziestu tysięcy mieszkańców, nie istniał transport szynowy, nie było też uczelni wyższej, lecz
nad powojenną Zieloną Górą unosił się, w moim
głębokim przekonaniu, metafizyczny duch Ottona
Juliusa Bierbauma (1865-1910), rodowitego gruenbergczyka, który jako pierwszy człowiek pióra
walczył na łamach czasopism literackich o nadanie
należytej rangi liryce, piosence i skeczom kabaretowym. Mniemam, że owa metafizyczna magia
miasta, w którym przyszedł na świat pierwszy literacki teoretyk kabaretu (a zarazem utalentowany
praktyk – jego teksty kabaretowe grane były
z ogromnym powodzeniem na najważniejszych
scenach niemieckich teatrzyków rewiowych przełomu XIX i XX wieku) ściągała tutaj tuż po wojnie
grono pozytywnie zakręconych ludzi, którzy
wzbogacili swoimi talentami kulturalną historię
winnego grodu. Głęboko wierzę, że jest w atmosferze Zielonej Góry jakaś magia, która sprzyja
wylęganiu się u nas wyjątkowo dużej ilości formacji kabaretowych – znany polski konferansjer Piotr
Bałtorczyk słusznie nadał naszemu miastu miano
stolicy Zagłębia Kabaretowego. Dzisiejsze, jakże
szeroko rozbudowane zielonogórskie „kabareciarstwo”, mające swój początek w pierwszych latach
powojennych, osiągnęło w już latach osiemdziesiątych XX wieku taki rozmach, że dziś możemy
śmiało pretendować do miana najbardziej „ukabaretowionego” zakątka Polski. Ech, gdybyż tak
Bierbaum mógł przewidzieć, że jego rodzinne
miasto zasłynie kiedyś dzięki gatunkowi literackiemu, który z takim znawstwem propagował!
Jak i gdzie powstał pierwszy kabaret?
Rys historyczny obrazujący powstanie owego
pierwszego zielonogórskiego kabaretu o zagadkowej nazwie „Zielony Kot” byłby niepełny, gdybym
nie cofnęła się myślami do Francji końcówki XIX
wieku, gdyż właśnie tam, w Paryżu, na malowniczych przedmieściach Montmarte, narodził się ten
nowy gatunek sztuki. To właśnie tam Rudolphe
Salis wpadł na pomysł, aby w swojej winiarni
wykorzystać potencjał twórczy odwiedzającej ją
bohemy artystycznej – malarzy, poetów, muzyków
– i stworzył pierwszy kabaret o tajemniczo brzmiącej nazwie „Czarny Kot” („Cat Noir”), którego pierwotne logo – pozwolę sobie posłużyć się określeniem funkcjonującym w języku współczesnym –
stanowił wizerunek czarnego kota, będącego
symbolem sztuki, który dławi zarżniętą gęś, symbolizującą wiecznie niezadowolonego, zgnuśniałego burżuja, będącego uosobieniem kołtuństwa.
Kabaret narodził się w czasach, gdy najbardziej
powszechną formą widowiska rozrywkowego
była operetka, święcąca triumfy na scenach i scenkach wszystkich większych miast europejskich.
Nieskomplikowana, pikantna, rozśpiewana podkasana muza, jak zwano już wówczas operetkę,
Widokówka z Zielonej Góry z roku 1949. Po prawej stronie – zielonogórska „Jama Michalakowa” czyli restauracja i hotel „Polonia”,
w której zielonogórska powojenna bohema spotykała się na tzw. „Podwieczorkach przy mikrofonie”
VARIA
91
miała się całkiem dobrze, jednocząc pod jednym
dachem rozbawiona publikę, wywodzącą się ze
skrajnie różnych środowisk społecznych. I choć
część środowiska literackiego pastwiła się nad
miałkością librett operetkowych, banalną tematyką i schematyzmem postaci jej bohaterów, to
jurna cioteczka operetka, beztrosko wymachując
zgrabnymi nogami roztańczonych girls, przetaczała się triumfalnie przez europejskie sceny. Ale to
właśnie ona, operetka, jak litościwa surogatka,
powiła wielce udane pacholę, któremu nadano
wdzięczne imię kabaret. Był on odpowiedzią na
duchowe zapotrzebowanie tej części publiczności,
która oprócz przynoszącego ulgę „uchachania”
chciałaby poprzez spektakl rozrywkowy doznać
głębszych odczuć, poznać smak łzy wyciśniętej nie
tylko śmiechem „do rozpuku”, ale także tej uronionej pod wpływem wzruszenia.
Niemowlęctwo kabaretu
Pierwsze spektakle kabaretowe miały charakter spontaniczny – poeci recytowali swoje wiersze,
pieśniarze prezentowali teksty literackie okraszone
muzyką, pojawił się także skecz – kilkuminutowa
scenka dramatyczno-satyryczna, a całości widowiska dopełniała wystawa dzieł plastycznych,
tworzących swoistą scenografię. Pieśni kabaretowe, powstające w latach dwudziestych XX w.
zmieniły radykalnie obowiązującą dotychczas
formę – wzbogaciły się o nowatorski element jakim był wcześniej nie stosowany refren. „Piosenka
to sposób z refrenkiem/ na inną nieładną piosenkę” pisał Jeremi Przybora, niezrównany mistrz
tego gatunku literackiego. Refren podchwytywany
był spontanicznie przez publiczność, która aktywnie uczestnicząc w spektaklu współtworzyła go
wraz z kabareciarzami. I o to właśnie chodziło,
kabaret był, jak byśmy dziś powiedzieli, interaktywną formą rozrywki, a spontaniczny udział publiczności czynił każdy z kabaretowych spektakli
widowiskiem jedynym w swoim rodzaju i niepowtarzalnym.
Zastanawiałam się nieraz, na ile owe pierwsze
spektakle były spontaniczne, a na ile wpływ na ich
92
przebieg miał gospodarz wieczoru, jak to bywało
w znanych mi z autopsji „szansonadach” – formach
artystycznej aktywności wrocławskich żaków w latach siedemdziesiątych XX w. Byłam wówczas studentką Instytutu Cybernetyki Technicznej Politechniki Wrocławskiej i choć studia moje były
bardzo absorbujące, to jednak aktywnie uczestniczyłam w życiu kulturalnym nie tylko mojej uczelni,
ale także szerzej pojętego środowiska akademickiego Wrocławia. „Szansonadę” poznałam od
zaplecza, bowiem wchodziłam często w skład
grupy organizacyjnej, kreującej imprezy tego
gatunku.
Co szansonadzie do piosenki?
Z reguły ilość uczestników „szansonady” wynosiła przynajmniej sto osób, a impreza miała
charakter biesiady połączonej z twórczą prezentacją wszelkich form poczynań artystycznych –
recytacji, śpiewu, muzyki, malarstwa. W winiarni
Salisa uczestnicy wieczorów kabaretowych zasiadali przy stolikach nad pucharami z winem, a u nas
owym trunkiem, którym raczyli się uczestnicy
spektaklu, był słynny w tamtych czasach wrocławski full – piwo (ponoć) dobrej jakości, jak na
gusta tamtych czasów. A więc u nas piwo zamiast
wina, no i brak stolików – uczestnicy usadowieni
byli audytoryjnie wokół centralnego miejsca sali,
stanowiącego coś w rodzaju sceny, aczkolwiek bez
podwyższenia.
Z punktu widzenia uczestników (a przybywali
tłumnie, wyposażeni w gitary, tamburiny, perkusyjne „przeszkadzajki”, obładowani malarskimi
„dziełami sztuki”), całość spektaklu miała charakter spontaniczny. Ale aby imprezie nadać właściwe
tempo, organizatorzy rozstawieni wśród uczestników, mieli za zadanie „wskakiwać” z prezentacją
swojego numeru na wypadek, gdyby w programie
pojawiła się jakaś luka. Z reguły tylko pierwsza
prezentacja wykonywana była przez podstawionego organizatora, bo potem uczestnicy spontanicznie i chętnie włączali się do spektaklu.
Moderator, oprócz krótkiego komentowania
poszczególnych wystąpień, dyscyplinował kolejkę
uczestników – prezentacja jednego numeru miała
przydział czasu od pięciu do ośmiu minut, maruderzy bywali wyklaskiwani, a nudne występy przerywano przeciągłym chóralnym okrzykiem dezaprobaty. (W kabarecie Salisa zdarzało się, że
gadułę lub nudziarza wyrzucano z hukiem za
drzwi lokalu; my aż tak radykalni nie byliśmy).
Formułę naszych studenckich „szansonad”
zaczerpnęliśmy z historii pierwszych kabaretów –
spontaniczna, dyskretnie sterowana prezentacja
numerów niezwiązanych ze sobą tematycznie,
obowiązywała we wspomnianym „Czarnym Kocie”,
w krakowskim „Zielonym Baloniku”, a także w warszawskim kabarecie „Pod Pikadorem”, który powstał
w pierwszej dekadzie XX wieku (jego rdzeń stanowili młodzi literaci grupy poetyckiej „Skamander”,
wśród których liderami byli poeci tej miary co
Tuwim, Słonimski, Lechoń.)
Kabareciarze znów atakują skeczem improwizowanym informację, że tematem październikowej
improwizacji będzie m.in. „(...) kierowca autobusu,
który wpajał swoim pasażerom zasadę: „rzygamysprzątamy”... No cóż, czy to znak czasu, czy to
publiczność nakreśla taki kierunek prezentacji
dowcipu? Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że
nie. Miałam okazję przekonać się naocznie, że
dzisiejszy widz ma apetyt na kabaret literacki
i potrafi go odbierać – pod warunkiem, że taki
spektakl zostanie mu zaprezentowany! Dlatego
cieszy mnie wiadomość, że szczeciński „Czarny Kot
Rudy”, kabaret o wyrazistym profilu literackim, ma
zawsze komplet widzów na swoich spektaklach
i że nie słabnie popularność krakowskiej „Piwnicy
pod Baranami”, (choć miałam okazję słyszeć z ust
samego Leszka Długosza, że ta dzisiejsza „Piwnica”
różni się, niestety, od tej z epoki mistrza Skrzyneckiego.)
Co nowego w kabarecie?
A jak kiedyś bywało w Zielonej Górze?
Z czasem twórcy kabaretowi wypracowali formułę spektaklu, w którym kluczową rolę odgrywała wyraziście zarysowana postać konferansjera,
a poszczególne numery prezentowane były zgodnie z dokładnie przemyślanym scenariuszem.
W krakowskiej „Piwnicy pod Baranami” funkcjonującej do dziś, choć założono ją ponad pół
wieku temu, konferansjerka w wykonaniu Piotra
Skrzyneckiego nadawała rytm i klimat spektaklom,
a sam Skrzynecki zaistniał w pamięci bywalców
tego krakowskiego przybytku wysmakowanej
rozrywki jako czarodziej słowa, uwielbiany na
równi z występującym w okresie przedwojennym
w warszawskich kabaretach Fryderykiem Jarosym.
Kabaret ewoluował, ale przez długie lata był,
niezależnie od zachodzących w nim zmian sztuką,
która twardo stała na s c e n i e. Większości
dzisiejszych formacji kabaretowych, zwłaszcza tych,
których spektakle telewizja transmituje z przeznaczeniem dla szerokiego grona odbiorców,
zmierza w kierunku e s t r a d y poprzez prezentowanie dowcipu, powiedzmy sobie – „lekkostrawnego”. W „Gazecie lubuskiej” z dnia 26 września tego roku na stronie 9 czytam w artykule
Przedwojenny Gruenberg liczył sobie około 30
tysięcy mieszkańców, gdy z początkiem lat trzydziestych oddano tu do użytku gmach teatru
(dokładnie dnia 1 kwietnia 1931 roku odbyło się
inauguracyjne przedstawienie). Budynek stanął
przy reprezentacyjnej Bahnhoffstrasse (późniejsza
Aleja Stalina, dzisiejsza Aleja Niepodległości), lecz
w mieście nie istniał wówczas zawodowy zespół
teatralny. Imprezę inauguracyjną uświetnił koncert
orkiestry miejskiej, ale Don Carlosa zaprezentowała trupa teatralna Schlesische Landstheater.
Potem w gmachu tym organizowano wszelkie
miejskie uroczystości okolicznościowe, prezentowały się także na teatralnej scenie zespoły amatorskie kolejarzy i włókniarzy, Dobrze, że plany
architektoniczne budynku (projektantem był Oskar
Kaufmann, którego dziełem jest berlińska Volksbuehne) nie wpadły w ręce słynnego kasiarza
Szpicbródki – teatr przylegał jedną ścianą do sali
Miejskiej Kasy Oszczędnościowej! (Dzisiaj w pomieszczeniach bankowych mieści się restauracja)
Do przedwojennej Zielonej Góry, jeszcze zanim
zbudowano teatr, zapraszane były zawodowe
VARIA
93
zespoły teatralne (najczęściej z Głogowa i Szczecina), a występy odbywały się w sali koncertowej
w nieistniejącym już dziś budynku, który stał
w okolicach dzisiejszej ulicy Dąbrówki. W mieście
funkcjonowały towarzystwa śpiewacze (m.in.
liczące około 70 osób robotnicze stowarzyszenie
śpiewacze – Arbeitsgesangverein oraz wspomniana już orkiestra miejska). Nie natknęłam się w zebranych przeze mnie materiałach historycznych na
jakąkolwiek wzmiankę o istnieniu w mieście kabaretu. Sądziłam, że nasze miasto przed wojną
było zbyt małe, aby kabaret mógł funkcjonować,
ale poczynania w tej branży Polaków, przybyłych
tu po wojnie, przeczą tej tezie. A zatem czas ruszyć
tropem zielonogórskiego kabareciarstwa. Zanim
powstał w Zielonej Górze rodzimy miejski kabaret,
zielonogórska powojenna publiczność obejrzała
komedię Baron-Rekrut Józefa Czaporowskiego
wyreżyserowaną przez Cezarego Julskiego. (Wymienione przeze mnie już wcześniej zielonogórskie
grupy artystyczne wywodziły się z ruchu amatorskiego, a ten spektakl wystawiono siłami profesjonalnie prowadzonego zespołu aktorskiego
Teatru Miejskiego). Było to 3 września 1945 r. A już
29 września tegoż roku ten sam zespół wystawił
rewię Burza i pogoda. Pierwsza część tego widowiska miała formę koncertu i kończyła się
jednoaktówką autorstwa C. Julskiego, natomiast
druga była składanką czternastu numerów, połączonych konferansjerką w wykonaniu W. Chomiaka .W żadnym z dostępnych mi materiałów nie
spotkałam się z informacją, czy owa rewia była
wystawiona tylko jeden raz, czy może miała kontynuacje albo wznowienia i czy jej teksty wiązały
się z aktualna tematyką miejską, czy też była to
klasyka gatunku, spięta konferansjerką. A zatem
odnotować należy, że C. Julski wyreżyserował program rewiowy, ale nie dysponuję dostatecznie
mocnymi argumentami, aby tę właśnie rewię
uznać za pierwszy rodzimy zielonogórski spektakl
kabaretowy W listopadzie i grudniu 1945 zespół
aktorski pod kierownictwem C. Julskiego wystawił
z ogromnym powodzeniem jeszcze kilka innych
spektakli, bardzo gorąco przyjętych przez publiczność, ale niestety, w marcu 1946 roku C. Julski
94
przeprowadził się do Poznania, a na stanowisku
kierownika teatru powstał wakat. Nasz teatr już
wtedy dysponował rozległą sceną, działającą kurtyną, miał sprawną instalację elektryczną, a dobytku teatralnego strzegł pieczołowicie woźny –
Władysław Ławniczak, toteż wkrótce, jako że
natura nie znosi pustki, obiekt ten całkowicie przejęli zdolni, pełni zapału amatorzy wywodzący się
z różnych środowisk społecznych, których określiłam na wstępie artykułu mianem „zielonogórskiej
bohemy”.
Mniemam, że pierwszym polskim tekściarzem
pierwszego zielonogórskiego kabaretu literackiego
został lwowski literat – satyryk z zamiłowania,
z zawodu prawnik – Henryk Greb. A oto jak doszło
do powstania kabaretu. Otóż pewnego niedzielnego
popołudnia roku 1946 roku Henryk Greb szedł
sobie peryferyjną ulicą Jelenią w towarzystwie
pracującego w starostwie Wiesława Mueldnera-Nieckowskiego, a z naprzeciwka szli dwaj znajomi
Nieckowskiego – wspomniani już wcześniej
Mieczysław Turski i Wacław Oźmiński. Greb miał
problem – sąsiad podarował mu szafę, do przeniesienia której potrzebował koleżeńskiego wsparcia kilku chętnych, silnych mężczyzn. Poproszeni
o przysługę Oźmiński, Turski i Nieckowski spisali
się przy przenosinach mebla tak dobrze, że uradowana żona Henryka Greba uraczyła ich zielonogórskim winem, przy którym rozwiązały się im
języki. Greb przytoczył kilka fraszek swojego
autorstwa – lekkich, zabawnych, dowcipnych, po
czym rozmowa zeszła na tematy związane z lokalną kulturą. I wówczas to, podczas przyjacielskiej
pogawędki przy winie, Nieckowski rzuca pomysł
stworzenia kabaretu literackiego. Myśl ta zostaje
ochoczo podjęta przez współbiesiadników. Ustalono, że satyryk Greb weźmie się za przygotowanie tekstów dialogów i monologów, napisze
słowa piosenek oraz zajmie się konferansjerką.
Wkrótce do zespołu nowo powstałego kabaretu
dołączają dwie panie – obdarzona lirycznym
sopranem Halina Nowacka oraz pełna temperamentu i scenicznej werwy Iwona Zagórska. Jako
partner Nowackiej przystępuje do zespołu tenor
W. Chomiak (w roku 1949 wyjechał do Poznania),
a za wesołków robią Turski z Oźmińskim. Dzięki
talentowi Wiesława Nieckowskiego – pomysłodawcy, reżysera, inspicjenta i kierownika technicznego całego tego przedsięwzięcia – wykonano
dekoracje wraz z oświetleniem, a scena finałowa
spektaklu, podczas której Zagórska wjeżdża na
grzbiecie zielonego kota nadnaturalnej wielkości,
kręcącego ogonem i mrugającego ślepiami, wywołała taką burzę oklasków, że numer ten
musiano kilkakrotnie bisować! A więc – sukces,
sukces, sukces! Skecze i piosenki były mocno osadzone w realiach zielonogórskich, występ kabaretu stał się miejską sensacją i stanowił niekończący
się temat rozmów „zielonogórców”, którzy zaskoczeni byli bardzo wysokim poziomem literackim
spektaklu. Także podczas obchodów Dni Winobrania 1947 roku w niedzielę 28 września o godz.
20.00 zespół kabaretu „Zielony Kot” na scenie
Teatru Miejskiego zaprezentował swój program
w ramach „Wieczoru humoru i piosenki”. Szperając w materiałach dotyczących „Zielonego Kota”
docieram do syna Wiesława Mueldnera-Nieckowskiego – pana Piotra Mueldnera, który co prawda
mieszkał w tamtym czasie w Zielonej Górze, ale
opuścił ją w 1949 roku jako kilkuletni berbeć, więc
żadnego ze spektakli „Zielonego Kota” ze zrozumiałych względów nie mógł oglądać... (W roku
1949 rodzina Nieckowskich wyjeżdża do Warszawy, gdzie Wiesław zasłynął jako twórca kilku
stołecznych pomników i wszechstronnie utalentowany rzeźbiarz oraz mistrz sztuki medalierskiej).
Okazało się, że pan Piotr, choć sam nie widział
żadnego ze spektakli, to jednak sporo wie o poczynaniach kabaretowych swojego taty. Czytam
w przysłanym do mnie e-mailu: „Kabaret (...) miał
trzy programy, dał kilkanaście przedstawień, które
odbywały się w Teatrze zielonogórskim, sala
zawsze była wypełniona po brzegi.” I dalej: „Muzykę komponował i aranżował Lech Miklaszewski
(1910-1992), znany pedagog muzyczny, kompozytor, pisał głównie dla dzieci; w Zielonej Górze zatrzymał się na krótko, może na dwa miesiące; przyjechał z Siedlec, potem pojechał do Warszawy”.
I tu pewne zaskoczenie – z innych materiałów
dokumentujących tamte czasy wynika, że muzyka
do spektakli kabaretu „Zielony Kot” była autorstwa wymienionego przeze mnie już wcześniej
profesora Lepieszo... Wierzę, że opisując szerzej
poczynania zielonogórskich kabareciarzy wyjaśnię
kiedyś tę rozbieżność .
Pan Piotr potwierdza autorstwo tekstów
„Zielonego Kota” jako dzieło Henryka Greba –
kabareciarza, który na co dzień pracował jako
zielonogórski sędzia (przed okupacją sowiecką był
on asystentem na Wydziale Prawa Uniwersytetu
Jana Kazimierza we Lwowie). Przytacza mi także
słowa kołysanki, którą w dzieciństwie słyszał z ust
swojej Mamy, a której autorem jest także Henryk
Greb. Pozwolę sobie ją zacytować, przepisując
fragment e-maila otrzymanego od pana Piotra:
„Dobranoc maleńka / dobranoc już czas /
zmruż powieki i główkę swą złóż //Dobra wróżka
sprzed lat /przyjdzie nocą na świat / czarodziejską
opowie ci baśń/” .
Dobranoc „Zielony Kocie”, czas kończyć mój
artykuł, zbliża się północ – pora aktywności wszelkich kotów, niezależnie od ich maści, wieku i płci.
A ludzie z reguły szykują się o tej porze na spóźniony odpoczynek, nie zdając sobie sprawy, jak wiele
tracą, przesypiając najbardziej tajemniczą część
doby! Dobranoc „Zielony Kocie”, miło było mi Cię
dziś literacko pogłaskać – jesteś tego wart, skoro
pamięć o tobie wciąż trwa, choć od chwili twoich
narodzin minęło ponad sześćdziesiąt lat! A może
zielonogórskie środowiska artystyczne powinny
skrzyknąć się i reaktywować postać „Zielonego
Kota”, aby z czasem stał się gadżetem promującym nasze miasto? Moja córka przysłała mi
z Paryża kartkę pocztową z grafiką będącą wariacjami na temat czarnego kota z winiarni Salisa;
a na dzisiejszym Montmartre można kupować
różne gadżety odnoszące się do historii kabaretu –
repliki plakatów, kartki pocztowe, kubeczki itp.
Więc może by tak i u nas?
A skąd wzięła się nazwa pierwszego zielonogórskiego kabaretu, dlaczego właśnie „Zielony
Kot”? M. Turski twierdzi, że z przypadku – kabareciarze idąc na jedną z pierwszych prób ujrzeli na
klatce schodowej dorodnego kocura o ogromnych,
zielonych oczach i to właśnie jego fosforyzujące
VARIA
95
spojrzenie nasunęło pomysł nadania kabaretowi
takiej nazwy. Jeszcze raz zerkam w tekst listu pana
Piotra Mueldnera i czytam z ogromną przyjemnością: „(...) Z Zieloną Górą emocjonalnie związany
jestem bardzo silnie. Fakt, że tam w początkach
życia mieszkałem (...) ma dla mnie ogromne
znaczenie. W niektórych moich utworach można
znaleźć zielonogórskie echa. Czasami wstępuję do
tego miasta i do domu, w którym się urodziłem,
żeby nie zapomnieć.”
No pewnie, bo Zielona Góra to doprawdy
magiczne miejsce .
Bibliografia:
1. Mieczysław Turski, Takie to były czasy, LTK 1973.
2. Henryk Ankiewicz, Przechadzki zielonogórskie, LTN 1992.
3. Izolda Kiec, Wyprzedaż kabaretu w ręce błazna i arlekina
czyli o kabarecie, Wydawnictwo Poznańskie 2001.
4. Dorota Fox, Kabarety i rewie międzywojennej Warszawy,
Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2007.
5. Julian Tuwim, Cyganka oraz inne satyry, Iskry 2006.
6. Uśmiech na małym ekranie, układ i wybór Witold Filar
WAiF 1971.
7. Julian Mikołajczak, Kpinki i docinki, Wydawnictwo
Poznańskie 1989.
8. Księga cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX
wieku ułożona przez P. Hertza i W.Kopalińskiego, PIW 1975.
9. Andabata, Listy z Palmiarni, ZWP 1983.
96
10. Ryszard Marek Groński, Kabaret Hemara, PTWK 1988.
11. Helena Karwowska, Warszawski kabaret artystyczno-literacki „Momus”, PWN Warszawa 1982.
12. Michael Fleischer, Zarys teorii kabaretu.
13. Antologia dramatu lubuskiego (wybór tekstów i komentarz A. Buck), Pro Libris 2011.
14. Ludwik Sempoliński, Wielcy artyści małych scen, Czytelnik
Warszawa 1977.
15. Julian Tuwim, Piórem i piórkiem, Czytelnik 1957.
16. Hieronim Szczegóła, Zielona Góra – rozwój miasta w Polsce Ludowej, Wydawnictwo Poznańskie 1984.
17. J.P.Majchrzak, Na tropach dawnej Zielonej Góry, Dom
Wydawniczy GEST, Zielona Góra 1993.
18. Kazimierz Krukowski, Mała antologia kabaretu, Wydawnictwo Radia i TV, Warszawa 1982.
19. Boy, Słówka, Wydawnictwo Literackie, 1953.
20. XX lecie Lubuskiego Teatru im. L. Kruczkowskiego w Zielonej Górze, Zielonogórskie Zakłady Graficzne 1971.
21. Korespondencja (e-maile wrzesień/październik 2012) z Piotrem Mueldnerem.
22. „Monographie deutscher Staedte, Band XXIX Gruenberg
in Schl.” Deutsche Komunal -Verlag GmbH Berlin 1928.
23. „Jednodniówka – Informator” PTK w Zielonej Górze
wydana z okazji „Dni Winobrania” 1947 r.
24. „Gruenberger Wochenblatt” (komplet czasopism z roku
1846).
25. Halina Bohuta-Stąpel, Co wyrosło w Zielonej Górze na
pniu „piwnego drzewa”?, Towarzystwo SpołecznoKulturalne Mniejszości Niemieckiej w Zielonej Górze 2010.
26. Praca zbiorowa pod redakcją Hieronima Szczegóły „Znani
Zielonogórzanie XIX i XX wieku” – cz. 2.
27. „Gazeta Lubuska” z dnia 26 września 2012 r.
Ewa Mielczarek
Kargowa
w trzynastu odsłonach
Już trzynastokrotnie miejscowość Kargowa ogłaszała potyczki literackie autorów z całego kraju pod
wspólnym tytułem Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów. Tegoroczny Ogólnopolski Konkurs
Literacki im. Eugeniusza Paukszty ogłoszony i organizowany przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Kargowej, a także Zarząd Oddziału Związku Literatów Polskich w Zielonej Górze, Wojewódzką i Miejską
Bibliotekę Publiczną im. C. Norwida w Zielonej Górze, Stowarzyszenie Gmin Rzeczpospolitej Polskiej
Region Kozła oraz Wielkopolskie Towarzystwo Kulturalne w Poznaniu adresowany był do profesjonalistów i twórców nieprofesjonalnych (młodzieży i osób dorosłych), którzy zechcieli zaprezentować swoje
umiejętności prozatorskie w postaci niewielkich form literackich opisujących polską rzeczywistość
inspirowaną twórczością Eugeniusza Paukszty. 13 września br. został ogłoszony poniższy werdykt Jury
Konkursowego z wyłonieniem zwycięzców.
Laureaci XIII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. E. Paukszty w otoczeniu przedstawicieli władz Kargowej, rodziny Pauksztów
oraz członkow Jury
VARIA
97
dla Edwarda Derylaka z Żagania,
godło: Piękny dzień, za pracę: Tam już nikt nie mieszka
II miejsce:
dla Czesława Sobkowiaka z Zawady,
godło: Liść, za pracę: Człowiek z Kargowej
III miejsce:
dla Zofii Mąkosy z Siedlca,
godło DEBIUT, za pracę: Jeszcze wszystko będzie dobrze
I wyróżnienie: dla Stanisława Zasady z Poznania,
godło INO, za pracę: Dovrat przyjeżdża do Tiktin
II wyróżnienie: dla Kazimierza Wawrzynowicza z Wolsztyna,
godło KIPER, za pracę: Kraina winnic i boskiego napoju na pograniczu kultur i regionów
I miejsce:
Po raz pierwszy w tym roku została także ogłoszona edycja Polsko-Niemieckiego Konkursu Literackiego im. Eugeniusza Paukszty Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów. Wraz z GBP w Kargowej
zainicjowała ją niemiecka biblioteka w Schulzendorf. Zasady Konkursu korespondują z Ogólnopolskim
Konkursem Literackim im. E. Paukszty, a jego celem jest pozyskanie niewielkich form prozatorskich,
opisujących polską i niemiecką rzeczywistość. Idea Konkursu zakłada, że prace zgłaszane do konkursu
powinny przybliżać życie codzienne i problemy społeczne sąsiedniego kraju. Powinny ponadto przyczyniać
się do poszerzania wiedzy Polaków i Niemców o sobie nawzajem, a także pomagać zrozumieć politykę,
zjawiska gospodarcze, osiągnięcia nauki i kultury obu państw. Tematy prac mogą dotyczyć wszystkich
aspektów relacji polsko-niemieckich, a także wspólnej polsko-niemieckiej historii, zarówno tej dawnej jak
i najnowszej. Konkurs adresowano do młodzieży i do osób dorosłych z województwa lubuskiego i z landu
niemieckiego Brandenburgia.
W Polsko-Niemieckim Konkursie im. Eugeniusza Paukszty uhonorowano równorzędnymi nagrodami
poniższe prace i ich autorów:
Nie był to sen (Es war kein Traum) Edwarda Derylaka z Żagania (godło JOGA);
Moje uporczywe ale nieuniknione dorastanie (Mein hartnäckiges, aber unvermeidliches
Heranwachsen) Hanny Piechowiak z Nowej Soli (godło Przekonana);
Drugie życie niemieckich śmieci (Zwietes Leben des deutschen Mülls) Bolesława Wierzbickiego
z Lubska (godło SMAK GŁODU);
Ludzka serdeczność pokonuje granice (Menschliche Herzlichkeit überschreitet Zeit und Grenzen)
Jana Mielżyńskiego z Sulechowa (godło r. 46)
Geschlossene Kreise (Zamknięte koło) Cornelii Gronau;
Strolchi (Ja kocur Hultaj) Irene Robus;
98
Meine Heimat und ihre Kultur – Mein Leben in Schulzendorf und Umgebung (Moja ojczyzna i jej kultura – moje życie w Schulzendorf i okolicy) Renate Kroll;
Kargowa und Schulzendorf – eine gemeinsame Geschichte? Spurensuche (Polscy i niemieccy seniorzy
poszukują wspólnych korzeni) dr Heide Burmeistera.
Polsko-Niemiecki Konkurs Literacki im. Eugeniusza Paukszty został zrealizowany dzięki współpracy
z partnerską gminą Schulzendorf. Był współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju
Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Współpracy Transgranicznej Polska (Województwo
Lubuskie) – Brandenburgia 2007-2013, „Pokonywać granice poprzez wspólne inwestowanie
w przyszłość”. Fundusz Małych Projektów i Projekty Sieciowe Euroregionu „Sprewa – Nysa – Bóbr” oraz
budżetu państwa.
Finał obu konkursów poprzedzony został tradycyjnym, 13 z kolei (sic!) wyjazdem delegacji złożonej
z gospodarzy, organizatorów i zaproszonych gości do Leśniczówki Pracy Twórczej i Izby Pamięci im.
Eugeniusza Paukszty nad jeziorem Liny. Ten coroczny zwyczaj uhonorowania pamięci pisarza, w miejscu,
niegdyś mu bliskim i ważnym dla jego pisarstwa grupuje osoby rozmiłowane w twórczości Paukszty,
a także przedstawicieli włodarzy Kargowej, którym losy tego historycznego obiektu leżą na sercu.
Delegacja przy Leśniczówce Pracy Twórczej nad jeziorem Liny
VARIA
99
Uroczystość ogłoszenia wyników obu konkursów oraz wręczenia nagród laureatom odbyła się
28 września 2012 r. w sali Gminnego Ośrodka Kultury im. Wilhelma Blanke w Kargowej. Ceremonię
prowadziła pani Małgorzata Kwiecień, dyrektor kargowskiej biblioteki przy wydatnym wsparciu pana
Sebastiana Ciemnoczołowskiego, burmistrza Kargowej. W trakcie uroczystości z wykładem „Tacy sami
pod obu stronach Odry” wystąpił znany prozaik, dziennikarz i regionalista – Alfred Siatecki. Uroczystość
uświetnił występ wokalno-muzyczny Małgorzaty i Daniela Grupa, a także wystawy malarskie (Poezja
kolorem malowana autorstwa Mariusza Sobieszka, Kompozycje w przestrzeni Ludwika Błażejewskiego)
i fotograficzne (współpraca Kargowej z partnerską gminą Schulzendorf).
Impreza odbyła się pod patronatem honorowym: Elżbiety Polak – Marszałek Województwa
Lubuskiego oraz Marcina Jabłońskiego – Wojewody Lubuskiego. Patronat medialny nad imprezą objęły:
„Gazeta Lubuska”, „Dzień Wolsztyński”, Telewizja Odra.
100
RECENZJE I OMÓWIENIA
A to sztuka właśnie…
Antologia dramatu lubuskiego, teksty wybrał, posłowiem i notami biograficznymi opatrzył
Andrzej Buck, Pro Libris, Zielona Góra 2011, 242 s.
Napisać wiersz, dramat, opowiadanie, książkę
pełne artyzmu czyli: krasy, piękna, cudowności,
efektowności, estetyczności – to pragnienie każdego twórcy. Jest ono ogniem rozpalającym wyobraźnię, wewnętrznym imperatywem krzyczącym gdzieś tam w trzewiach mózgu..., dalej, dalej,
dalej. Pamiętam, gdy przed laty po debiucie poetyckim w Krakowie rozmawialiśmy z redaktorem
Mamoniem z „Tygodnika Powszechnego” o sztuce
i poezji, usłyszałem od niego ważne słowa:
zawsze dbaj o artyzm w tym, co tworzysz,
piszesz. Tak się składa, że na mojej twórczej
drodze spotykałem i nadal spotykam ludzi, którzy
nieustannie przypominają mi o tym principium
twórcy. Ksiądz Jan Twardowski w swoim warszawskim mieszkanku z zamalowanym i popisanym przez
dzieci piecem kaflowym mówił: Widzisz najlepszym poetą jest ten, który nie udaje poety a najlepszym krytykiem jest ten, który nie pokazuje
siebie jako uczonego krytyka. Mówił też, że trzeba dzielić się swymi przeżyciami jak chlebem na
śniadanie.
Tak się składa, że wziąłem do ręki Antologię
dramatu lubuskiego wydaną przez Pro Libris, do
której teksty wybrał, posłowiem i notami biograficznymi opatrzył dr Andrzej Buck. Pojęcia dramat
lubuski używa on w tej antologii jako klucza kategoryzacyjnego. Pisze Rozumiany – ów dramat –
RECENZJE I OMÓWIENIA
101
jest przeze mnie jako tekst dramaturgiczny
napisany przez autora urodzonego w województwie lubuskim; zamieszkującego na jego terenie;
pracującego w instytucjach lubuskich. Również
jako tekst powstały na zamówienie instytucji kultury (najczęściej teatru), która ma swoją siedzibę
na Ziemi Lubuskiej 1. Ze wszech miar godna
pochwały jest inicjatywa dr. Bucka i wydawnictwa,
bo co tu dużo pisać – scripta manet… Powstało już
wiele antologii poezji, które niestety poprzez dobór
utworów niektórych poetów lubuskich nie są
transparentne dla ich twórczości. Radio Zachód
dobrze i solidnie promuje twórczość poetycką i prozatorską. Z przyjemnością słucham chociażby
ostatnio czytanej na antenie przez Janusza Młyńskiego powieści Alfreda Siateckiego, ale o naszych
dramaturgach rodzimych cicho wszędzie, głucho
wszędzie... No chyba, że sporadycznie jak onegdaj,
ma miejsce premiera podszyta skandalikiem
rodem krużewnickim – jak w przypadku dramatu
Pokropek Ireneusza Kozioła, albo też mieniący się
jakąś omnipotencją osobnik w filakterii na prawo
i lewo wydaje krytyczne osądy i recenzje typu:
aproksymacja ambiwalentych imwariantów obliguje nieakceptowalność... O tempora, o mores!!!
Twórczy trud dramaturga polega m.in. na balansowaniu między sacrum i profanum. Dzielenia
włosa istnienia na drobne elementy, obnażaniu
kołtunerii, hipokryzji, braniu pod mikroskop
umysłu wycinków egzystencji po to, by uwrażliwić,
unaocznić, pokazać, skłonić zabieganych ludzi do
refleksji nad leżącym u podstaw naszej cywilizacji
pytaniem filozofów greckich – „Dia Te”? (Dlaczego?). Jednym słowem dramaturg podobnie jak
każdy myślę twórca, to człowiek odważnie stający
naprzeciw słowa i sensu. Dostrzegam to wyraźnie
zarówno u Czesława Markiewicza, Iwony Kusiak,
Ireneusza Kozioła, Mariusza Puchalskiego
i Wojciecha Śmigielskiego, których twórczość
stanowi meritum wydanej książki. Pamiętam, jak
przed laty jako kilkunastolatek gościłem u Anny
Świrszczyńskiej mieszkającej w Krakowie, w Domu
1
102
Literatów przy ul. Siewnej. Dla mnie, chłopaka
z prowincji, była to nie lada przygoda intelektualna. Jej córka Ludmiła na wstępie uświadomiła mi:
Nie daj się zamęczyć dyskusjami mojej mamie. No,
nie dałem się i wracając w nasze strony lubuskie
rozmyślałem w pociągu nad niezwykłą pasją i dociekliwością umysłu tej niezwykłej poetki, która
rozmawiała ze mną jak równy z równym, zachęcając do przygody intelektualnej. Wiele razy obserwowałem ją w jej mieszkaniu jakby nieobecną
(akurat pisała nową książkę). Pokój w którym pracowała zarzucony był stertami zmiętych kartek –
nikt nie miał prawa ich tknąć, bo mogą się przydać.
Jej mąż Jasiu Adamski – przyjaciel mojej rodziny
(wspólne korzenie ze Wschodu) nie raz mówił:
przypatrz się prawdziwemu artyście. Nie mieszkali
razem (teraz to rozumiem – ogromne indywidualności), ale darzyli się głęboką przyjaźnią. Zresztą
Jaś Adamski, wybitny aktor teatru J. Słowackiego,
postać barwna i lubiana w Krakowie postanowił
poprowadzić mnie przez ten salon geniuszu –
znalazłem się bowiem na niedzielnym obiedzie u
Kantorów. Pan Tadeusz był i jak by Go nie było w
czasie obiadu i rozmowy. Pracował nad nową
sztuką, w Jego oczach widać było ogromny żar
poszukiwania, niepokoju, a nawet cierpienia. Na
pożegnanie Jasiu Adamski (niech Mu ziemia lekką
będzie) powiedział: no jedź do tych swoich
Krużewnik na Zachodzie i... działaj!
Nie znam osobiście wszystkich wymienionych
w antologii dramaturgów. Znany mi jest Irek
Kozioł, z którym rozmawiałem wiele razy w trakcie
pisania przez niego Pokropka oraz Czesław Markiewicz (o ile da się poznać) i Wojtek Śmigielski. To
ludzie, którzy noszą w sobie tę pasję twórczą,
którą widziałem u Świrszczyńskiej oraz Kantorowski żar, niepokój i cierpienie. Wiem, że Czesław
powiedziałby zaraz, że cierpieć za miliony warto,
tylko te miliony w jakiej walucie? (ma naturalne
poczucie humoru). Zamieszczone w Antologii Dramatu Lubuskiego teksty: I. Kozioła – Pokropek
i Spuścizna I. Kusiak – Czekaj i Zapach żużla,
Antologia Dramatu Lubuskiego, opr. A. Buck, Zielona Góra 2011, s. 221.
Cz. Markiewicza O Wandzie, co chciała Niemca,
M. Puchalskiego – Chamlet, czyli co się dzieje
w państwie duńskim... W. Śmigielskiego Obudzone
miasto były wystawione w lubuskich teatrach,
a zatem współtworzą klimaty intelektualne naszego województwa – takowe muszą przecież gdzieś
istnieć. I owszem istnieją, choćby w Żarach, gdzie
od wielu lat działa przy Żarskim Domu Kultury
amatorski teatr „Drewniana Kurtyna” założony i prowadzony przez miłośnika i pasjonata teatru dyrektora Romana Krzywotulskiego. Rozmiłowana
w teatrze młodzież „odfruwa” ze swojego teatralnego gniazda w kraj, by tworzyć nowe ogniska
sztuki i kultury, co w pauperyzującym się i pauperyzowanym społeczeństwie jest wręcz bezcenne. O tej amatorskiej scenie w Żarach ukazała
się książka również autorstwa dr. Andrzeja Bucka.
Istotne jest to, że w specyficznie „technicznej” kulturze, tj. uwarunkowanej uprzemysłowieniem
i utechnicznieniem nie gasną ogniska wolnego
ducha. Dramat Lubuski jest tego spontanicznym
przykładem. Dzieło sztuki, które nie jest prowokacją, wywołuje nudę. Kultura niespontaniczna
wzmaga alienację: nie widząc w dziełach kultury
współczesnej odbicia swoich problemów, człowiek
staje się coraz bardziej niezrozumiały dla siebie
samego, pogłębia się w nim wrażenie życia nie
swoim życiem w nieprawdziwym świecie. Ten
prawdziwy świat jest, pulsuje, trwa w dramatach
Ireneusza Kozioła, Czesława Markiewicza i pozostałych dramaturgów. To sprawy życiowe, o których
mówi się w domach, na ulicy, w sklepach, urzędach na Ziemi Lubuskiej. Oczywiście wiadomym
jest, że współczesna kultura jest kulturą typowo
horyzontalną, zdemokratyzowaną i egalitarną.
Upowszechnienie kultury jako proces sterowany
i jako proces spontaniczny, uwarunkowany rozwojem społecznym i rozkwitem środków masowego
przekazu, doprowadziło do powstania kultury
masowej. Kultura ta, będąc uniwersalną, jest
również znamiennie spłaszczona, rozciągnięta
wszerz. Autorzy dramatów zapraszają poprzez
swoją twórczość każdego z nas zarówno do kultury oglądania jak też do kultury uczestniczenia.
Dramaturgom lubuskim wypada życzyć wciąż
udanych i pełnych artyzmu utworów. Sławy i trafności Gombrowicza, popularności i konta bankowego Mrożka (swoją drogą ci najwięksi byli lub są
zawsze poza granicą Rzeczpospolitej... Dziwne?).
Pióro (czy raczej klawiatura) w górę! Głowa też!
Zygmunt Kowalczuk
***
Antologia dramatu lubuskiego stanowi pierwszą tego typu publikację na lubuskim rynku wydawniczym prezentującą stan lubuskiej dramaturgii. Jest to wybór sztuk teatralnych, autorów:
Ireneusza Kozioła, Iwony Kusiak, Czesława Markiewicza, Mariusza Puchalskiego, Wojciecha
Śmigielskiego. Każda sztuka została uzupełniona
autorską notą bio-bibliograficzną, która prezentuje lubuskie środowisko osób piszących sztuki
teatralne, zarówno tych bardzo młodych, jak i tych
z długoletnim stażem pisarskim. Całość opatrzona
została Posłowiem dra Andrzeja Bucka (autora
książek m.in.: „Lubuski Teatr 1971-2003”, „Teatr
Drewniana Kurtyna”) wprowadzającym w specyfikę gorzowskiego i zielonogórskiego środowiska
teatralnego. Publikacja obrazuje dokonania autorów w tym, uważanym za najtrudniejszy, rodzaju
pisarstwa. Antologia dramatu lubuskiego zapełniła na rynku wydawniczym lukę na tego typu publikacje, w sposób przekrojowy, a zarazem pełny
prezentujące stan lubuskiej dramaturgii z ostatnich
kilku lat.
Publikacja posiada następujące parametry:
objętość 242 s., wymiary 165 mm x 235 mm,
okładka 4-kolorowa, środek 1 kolor, oprawa miękka
szyta i klejona, nakład: 200 egz.
Publikacja Antologii upowszechnia dorobek
teatralny regionalnych twórców dramatycznych
oraz przybliża czytelnikom aspekty tematyczne
poruszane w sztukach teatralnych, w tym: nawią-
RECENZJE I OMÓWIENIA
103
zujące do historii regionu: sportowe (Edward
Jancarz) i społecznościowe (tzw. Spór o Dom
Katolicki 1960). Odbiorcy mogą zapoznać się
z wyborem sztuk teatralnych, dokonanych przez
redaktora, liczących się dramaturgów z województwa lubuskiego. Całość uzupełniają Varia –
rozdział zawierający anegdotyczny opis niektórych
premier zamieszczonych tekstów.
W Posłowiu zamieszczonym w Antologii
redaktor pisze:
Tymczasem prześledźmy jeszcze inne zagadnienie: czy w biografiach lubuskich pisarzy często
pojawiał się gatunek pisarski jakim jest dramat.
Otóż już w 1945 roku powstała sztuka teatralna w czterech odsłonach zatytułowana Prawdziwe oblicze autorstwa Piotra Kłucińskiego i Janiny
Ertner. Jej premierę opisał w książce wspomnieniowej Mieczysław Turski Takie to były czasy. Rzecz
się dzieje w 1944 roku w Warszawie i w 1945 na
Ziemiach Zachodnich.
Z kolei 18 lutego 1961 roku w Lubuskim Teatrze
Marek Okopiński wystawił sztukę Ireny Kubickiej i
Alicji Zatrybówny zatytułowaną Ocalenie. Autorki
to dziennikarki pracujące w prasie zielonogórskiej
(Kubicka przez wiele lat w dwutygodniku społeczno-kulturalnym „Nadodrze”, Zatrybówna to
publicystka „Gazety Zielonogórskiej” i „Gazety Lubuskiej”). Warto dodać, że przy realizacji scenicznej tekstu pracował Stanisław Hebanowski, jako
dramaturg, a w spektaklu grali m.in. H. Machalica, H. Winiarska czy H. Lubicz.
Pan Kepler raczy umierać to tytuł monodramu
wydanego przez Oficynę Pro Libris w 1997 roku
autorstwa Jana Kurowickiego. Tekst jest literackim
portretem wybitnego astronoma.
104
W roku 1998 ukazała się nakładem Oficyny
Wydawniczej AND antologia dramatów Artura
Belinga i Marka Zgaińskiego pt. Dramatki (cztery
sztuki) zawierająca następujące teksty: Zastępstwo,
Zdechł kanarek, Miłość na telefon, Peep show
czyli zastępstwo drugie.
Nadmieńmy, że tekst autorów Zdechł kanarek
wystawił za dyrekcji Piotra Bogusława Jędrzejczaka w Lubuskim Teatrze Krzysztof Prus. Później
na afiszu teatru pojawił się jeszcze inny tekst
z antologii pt. Miłość na telefon w reżyserii autorów. Dramaty autorów Belinga i Zgaińskiego wyraźnie nawiązują do poetyki utworów Bogusława
Schafera.
W przywołanej wcześniej Antologii zamieszczono teksty, które zostały wystawione w lubuskich teatrach w ostatnich latach, a ich autorzy
związani są, bądź byli w przeszłości, z regionem,
który określamy terminem Ziemia Lubuska czy
województwo lubuskie.
Antologia stanowi wybór utworów dramatycznych pozwalający sięgnąć jedynie po dzieła
najwartościowsze. Dramaty powstałe w ciągu
ostatnich kilkunastu lat układają się w obraz historii
regionu, pokazują też, jakim wyzwaniom musieli
sprostać ich autorzy, piszący często na zamówienie dyrektorów teatrów. Tytuły zawarte w publikacji mają za sobą nie tylko próbę sceny, ale i znaczące premiery. Antologia jest cennym źródłem
wiedzy o dramacie lubuskim, kompendium wiedzy
dla środowisk akademickich i artystycznych
w województwie.
Książkę wydano nakładem zielonogórskiej oficyny Pro Libris.
Powściągliwość klasycznego epigramatu
Krystyna Caban, Sześćdziesiąt pchnięć, Wydawnictwo: TSP, Kraków 2011, 55 s.
Epigramat to nie taki prosty gatunek, jak mogłoby się na pozór wydawać. Po pierwsze, szuka
krótkiego wyrazu, w którym zawarłaby się istota
przeżycia. Po drugie, chce otworzyć przed czytelnikiem niewidzialne drzwi oddzielające go od świata,
w którym nie ma miejsca na przeciągi ze słów. I jak
w takim przejściu zmieścić niepohamowaną wenę?
Dla płodnego twórcy dobieranie treści przez dziurkę
od klucza może być niezwykle trudnym zadaniem.
Trzeba przyznać, że Krystyna Caban potraktowała epigramaty bardzo odważnie. Nie dość, że
sięgnęła po klasykę tego gatunku, to jeszcze zamknęła w nim to, co zdaje się nie mieścić w żadnych
rygorach? – emocje i uczucia. Pisarka nie po raz
pierwszy pisze o miłości. Zapisała już kilka tomików wierszy, publikowała wiersze na łamach prasy
i w antologiach. Sześćdziesiąt pchnięć to piąty tomik jej dorobku. W tym miejscu dodać należy: nie
do końca kompletny.
Tomik nie przyciąga ani okładką, ani edycją. Białe,
grube litery na czarnym tle i zdjęcie przedstawiające spotkanie dwojga mężczyzn w stajni,
sprawiają wrażenie dobranych przypadkowo.
Gdzie tu uczucie? Gdzie emocje? Odpowiedź zamknięta jest w surowości projektu. Caban nie sili się
na rozczulające opisy ani cukierkowe porównania.
Jej pióro jest celne, ale nie zaostrzone. W tym kontekście okładka dodaje potrzebnych mu krzywizn.
Punkt wyjścia stanowi krótka notka na początku tomiku: Nie potrafię jedynie unieść ciężaru
kartki. Brzmi to nieco patetycznie, ale trafnie
anonsuje zawarte w książce refleksje. Krystyna Caban
napisała w sumie 60 epigramatów, układając je
w jedną, scaloną historię. Każdy ma tytuł w formie
numeru zapisanego systemem rzymskim. Co dziesiąty autorka opisała słownie. I właśnie te pełne
numery są kolejnymi tematycznymi cezurami.
Pierwsze zostały poświęcone nawrotom wspomnień po rozstaniu, następne próbom pogodzenia
się z otaczającym światem, pretensjom do kochanka, przygotowaniu do powitania, ponownemu
zbliżeniu i odrzuceniu.
Dziesiąte pchnięcia gorzowska pisarka spisała
z niemal angielską estymą. Jest szczegół, ale nie ma
ekshibicjonizmu. Jest dotyk, ale nie ma nachalności.
I wreszcie jest miłość, ale nie ma spełnienia. Tomik
otwiera czterowersowy, mocny w wyrazie tekst:
„Żegnaj / powiedział wycieraczce / zostawiając
klucz / i rozłożony tapczan”. W podobny sposób
autorka wypowiada się w pozostałych epigramatach.
Caban nie jest prymuską w realizowaniu toposu miłości. Opowiadając o historii każdego z nas,
tej bliższej czy dalszej, tej niespełnionej i niechcianej, daje do zrozumienia, że wszystkie rozstania są
takie same. Przeminęło. Szybciej czy wolniej. Było
wielkie uczucie i po chwili zniknęło gdzieś podczas
podróży, co obrazuje taka np. metafora: „zamiast
ciebie / zabierze mnie ostatni autobus”. Problem
w tym, że bez dalszego rozwinięcia.
Sześćdziesięcioletnia już autorka nie wymusza
dojrzałych przemyśleń. Skrzętnie zapisuje stany
umysłu, z aptekarską dokładnością waży buzujące
emocje. Jest precyzyjna, ale i tajemnicza. Pchnięcie
XXXVIII stanowi tego najlepszy dowód: „noc nie
rozkazuje / noc nie prosi / bo wie że chwila / nie
ma stałego pobytu / błądzi po ustach / a potem
zamyka / drzwi bez klamki”. Cykl interesująco
podsumowuje kolejne etapy pogodzenia się z rozstaniem, walki kobiety-mulety z mężczyzną-matadorem. Przegrana w życiu nie oznacza jednak
przegranej na polu poetyckim, ze starcia formy
z piętrzącymi się emocjami autorka niejednokrotnie
wychodzi zwycięsko i w ostatecznym rozrachunku
można darować jej „czyjeś smutne oczy”, długie
analizowanie dnia po dniu, zimny policzek i dłoń,
której nie ma w czyją dłoń schować.
Agata Źrałko
RECENZJE I OMÓWIENIA
105
Na drodze od aluzji do iluzji
Czesław Markiewicz, 80. urodziny Marilyn Monroe, Chełm 2011, 40 s.
Czy można uciec przed systemem? Cenzura
minęła wiele lat temu, a sztuce nie są już potrzebne
maski lub kreacje. Jednak „nagość” literatury bywa
opacznie rozumiana. Czesław Markiewicz postrzegany jest jako dobrowolny outsider. Działa w środowisku artystycznym, ale nie jest entuzjastą literackiego kiczu, który kwitnie wszędzie tam, gdzie
w systemie zabraknie wyobraźni. Obawia się tego
mechanizmu tak jak geometra w Kafkowskim
Zamku. I robi dokładnie to, czego dzisiejszy system
nie rozumie.
80. urodziny Marilyn Monroe to bardzo dobry
pod względem artystycznym i estetycznym tomik.
Został wydany jako główna nagroda V Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Wacława Iwaniuka. W uzasadnieniu napisano: „Osią wiążącą
utwory nadesłane w zestawie [...] są kobiety. [...]
Poeta obnaża prawdę o ich skomplikowanej
i niejednorodnej naturze, marzeniach i oczekiwaniach,
relacjach z mężczyznami, stosunkiem do samych
siebie” et cetera. Wiele tekstów Markiewicza rzeczywiście ma charakter okołokobiecy. Odbiorca,
który „wchodzi” do tych wierszy frontowymi
drzwiami, tak myśleć musi. Tymczasem otwierają
się one na liczne sposoby, ukazując przy tym różne
sensy. Byłabym ostrożna w tak szczegółowym
ustalaniu miejsca axis. To raczej pułapka. Przebiegunowanie dokonuje się z każdym kolejnym
odczytaniem. Kobiety wydają się mniej ważne, odwracają jednak skutecznie uwagę odbiorcy.
Powiązanie utworów dokonuje się w warstwie
głębszej. Nie zamierzam jednak mnożyć truizmów,
przesuwać mechanicznie osi z kobiet na samotność czy poezję. To jest jak oglądanie grafik
Mauritsa Cornelisa Eschera. Precyzja tych słów załamuje się tam, gdzie się nie spodziewamy i nagle
zaskakuje nielogicznością.
Markiewicz wie, co chce przekazać (a czego
nie) w poezji i – co istotne – wie, jak to osiągnąć.
Wypracował swoją formę przekazu. W najnowszym
106
tomiku można odnaleźć genialne metafory (choćby
w wierszach: Żywa eschatologia, Kolej transeuropejska [Na zachód od Edenu], Pieta. Kobieta przychodzi niepowtarzalnie), rozbudowane do granic
strony wersy, które nie pozwalają uchwycić jednym
spojrzeniem całości. Wymagają, aby czytanie było
procesem, a nie aktem natychmiastowego ogarnięcia.
Bohaterem przedstawianych wierszy jest
często mężczyzna w średnim wieku. To on jedzie
pociągiem, o niego ocierają się młode ciała licealistek, on doświadcza trudnego wspomnienia
matki. Kobiety w tej „drodze od aluzji do iluzji”
(Anachroniczna miłość do śmiertelnie pryncypialnej polonistki, 80.UMM, s. 34) bywają snami lub
figmentem wyobraźni (choć nie jest regułą fantazmatyczność tych postaci):
(...)
kiedy dopadła mnie na przejściu sycąca
sentencjonalność
rozwartych ust pięknej jak język polski dziewczyny
której nie widziałem. Na oczy;
(Na końcu języka [Frazeologizmy: opus trzynaste], 80.UMM, s. 7)
(...)
więc jesteś. rozrzucona po obrzeżach. nienamacalna
w środku. przy ogryzku (...)
(Wiosna. Lato. Jesień. Zima.Albo: nie-po-kole-i, 80.UMM, s. 11)
codziennie nie wracasz. obwąchuję bezwstydnie
twoją
wyrachowaną nieobecność. odwracam się
za siebie. i nic
jakby nigdy ciebie nie było (…)
(Pierwsza – jak miłość. Ostatnia – jak samotność, 80.UMM, s. 10)
Istnieje w tych wierszach granica epistemologiczna, którą wyznacza płeć. Przestrzeń mężczyzny
jest zazwyczaj słabo dostępna. Odbiorca poznaje
jedynie myśli kobiety:
(…)
W międzyczasie jego jedyna dotychczasowa
kobieta odbywa
rytuał codziennego odkurzania.
Nic nie mówi.
Patrzy z nienawiścią na mężczyznę.
Żeby cię szlag trafił
myśli.
miejsce w tomiku wskazują na wartość szczególną.
(...) Nie wiem czy biały smak, który zamyka mi usta,
którego się nawet nie domyślam, to gips
dentystyczny
albo ciągle to samo wapno, w którym ugrzęźliśmy
już
(I już. Po godzinach, 80.UMM, s. 35)
W wierszach Markiewicza można zauważyć
wyraźny antagonizm na linii matka – inne kobiety:
wtedy. Strach przy zakolach tej samej rzeki. Cienie
za rogiem
najwyższego gmachu (...)
(Desiderata postromantyczna, 80.UMM, s. 38)
(…)
– jakby ktoś nieobecny zagryzł na śmierć
poduszkę. Moją ostatnią
przytulaną bezkarnie, bez jej wiedzy, rzecz
na świecie. Mimo to, jednak
żyję. Chociaż martwa matka o tym jeszcze nie wie
albo domyśla się
najgorszego. Że w oknie pojawi się jutro, albo
na zawsze, jakaś inna,
obrzydliwie obca, niewyobrażalnie bliska,
wyczerpująca mnie kobieta.
(Pieta. Kobieta przychodzi niepowtarzalnie, 80.UMM, s. 36)
Co uwidacznia się w szerszej perspektywie? Co
wynika z tych wierszy? Czy ojciec to ojciec, a matka
to matka? Czy kobieta rozchylająca uda jest tylko
kobietą? Trudno stwierdzić, ale wymienione postacie są pojemniejsze pod względem znaczenia,
ewokują skojarzenia z „fałszywą hierarchią” lat
siedemdziesiątych, skontaminowanymi wartościami przejętymi bezwiednie w strukturach wierszy,
o których pisze Andrzej K. Waśkiewicz2.
Ostatni tekst zatytułowany Desiderata postromantyczna jest tajemniczym mianownikiem
wszystkich pozostałych. Zapis kursywą oraz jego
Długotrwałe doświadczenie przeszłości, niezrozumienia, chaosu przekształciło się w swoisty
zespół stresu pourazowego. Wiadomo, nie u wszystkich z tego pokolenia, do którego należeli m.in.
Czesław Sobkowiak, Mieczysław Warszawski
i Eugeniusz Kurzawa. Polifoniczność ich głosów
jest przecież znamienna. I choć warunki diametralnie się zmieniły, podmiot liryczny Markiewicza
powierzchniowo milczy. W jednym z wierszy czytamy: „wybrałem opcję niemowy, z funkcją
niedzielnego szeptu w porze sumy” (Sprawozdanie z dwudziestego pierwszego piekła, 80.UMM,
s. 19). Zasłania swoją chroniczną niezgodę rocznicą niedoszłych urodzin Marilyn, niesprawiedliwym
przemijaniem piękna, dialektyką matki i kochanki.
Do czego służy ten rodzaj milczenia? Być może jest
to właśnie poszukiwanie wyjścia z systemu. Być
może to tylko nietrafione, wydumane (i kobiece)
diagnozy.
Mężczyzna wzdycha.
Nikt się nie dowie o czym marzy.
(I już. Po godzinach, 80.UMM, s. 35)
Mirosława Szott
2 A. K. Waśkiewicz, Ósma dekada. O świadomości „nowych roczników”, Wrocław 1982.
RECENZJE I OMÓWIENIA
107
Przemyślana konstrukcja
Beata Patrycja Klary, Deklaracje. Geny. Anty-geny. Memy, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2012, 50 s.
Beata Patrycja Klary należy do twórców,
których utwory na długo zapisują się w pamięci
czytelników. Nie inaczej jest w przypadku jej najnowszego tomiku poezji, który ukazał się w tym
roku w Sopocie jako siedemdziesiąty ósmy tom
serii wydawniczej Biblioteka „Toposu”.
Intrygujący jest już sam tytuł książki, a brzmi
on: De-klaracje. Geny. Anty-geny. Memy. Pięćdziesięciostronicowa publikacja została podzielona na
trzy części i zawiera w sumie trzydzieści utworów.
Jak to u Beaty Klary bywa, nie ma w tym tomie
miejsca na przypadkowość, wszystko, łącznie
z numeracją wierszy, wygląda na przemyślaną
konstrukcję. Podobnie jak w poprzednim tomiku
(Zabawa w chowanego) autorka zastosowała
dłuższą frazę, co spowodowało, że książka ma
układ poziomy. Dzięki temu zabiegowi wiersze
Beaty Patrycji Klary czyta się po trosze jak prozę.
Książkę otwiera motto, posiada je też każda
z trzech części, a nawet niektóre z utworów.
Część pierwsza została opatrzona tytułem Geny.
Początek i koniec. Wiersze w niej zawarte nie
należą do łatwych w odbiorze, autorka umieściła
w nich wiele terminów medycznych, sprawnie
łącząc je jednak z właściwą treścią utworów.
A tematyka owej treści ukazuje się czytelnikowi
dopiero po przeczytaniu całości. Poetka kreuje
jakąś postać, choć nie do końca wiadomo, kim
owa postać właściwie jest. Zarysowane tu i ówdzie
cechy nie dają w rezultacie obrazu całości, nie
możemy więc odpowiedzieć na pytanie, czy
chodzi o dziecko, czy dorosłego, można określić
jedynie jego płeć, na którą wskazuje już pierwszy
wers wiersza otwierającego tom: Noworodek płci
męskiej urodzony cięciem cesarskim ze wskazaniem.3
Podczas czytania tych utworów nie opuszczało mnie
uczucie niepokoju i wrażenie, że w opowiadanej
historii nie wszystko jest w porządku. Beata
Patrycja Klary posiada niebywałą umiejętność: za
pomocą chłodnych, obiektywnych opisów potrafi
wzbudzić u czytelnika bardzo silne emocje. Za przykład niech posłuży fragment wiersza V, zawartego
w części pierwszej: Czasem bawią się w plemiona.
Gra wtedy pastuszka. Nie jest to łatwe./Przykurcze
w stawach łokciowych i kolanowych. Ograniczenia.4
Mimo, że wersy są długie, czytając je nie miałam
wrażenia, by były „przegadane”. Każde słowo znalazło się dokładnie w miejscu, w jakim miało się
znaleźć. Z całej pierwszej części wyłania się obraz
– co prawda niedokończony – istoty nieszczęśliwej, upośledzonej, ograniczonej. Tego nieprzyjemnego odczucia nie łagodzą nawet takie fragmenty,
w których mowa o tym, że opisywany chłopiec
uwielbia się śmiać czy też bajek słucha chętnie.
Druga część to z kolei opowiadanie o... lalkach.
Specyficznych co prawda, bo już tytuł wskazuje,
że chodzi o lalki reborn. Pierwsza fraza wiersza
otwierającego ten fragment książki jest analogiczna
do tej z części pierwszej: Lalka płci żeńskiej, wykonana ręcznie z delikatnego materiału.5 Z dziesięciu
wierszy tego miejsca książki wyłania się nieco
makabryczny obraz. Podmiot liryczny opisuje proces tworzenia rebornów i powody ich zamawiania.
I oto dowiadujemy się, że takie lalki są zamawiane
albo przez kobiety, które nie mają czasu na dzieci,
albo przez babcie tęskniące za wnukami, albo
wreszcie przez kobiety, które z różnych względów
straciły własne dzieci. Tym, co mnie uderzyło
w tych tekstach, było z jednej strony podkreślanie
sztuczności rebornów, a z drugiej opisy traktowania ich jak gdyby były żywymi dziećmi: zmienianie
pieluch, wychodzenie na spacer etc.
3 B. P. Klary, De-klaracje. Geny. Anty-geny. Memy., Sopot 2012, s. 7.
4 Ibidem, s. 11.
5 Ibidem, s. 17.
108
Część trzecia i ostatnia nosi tytuł Memy.
Otwarcie. Wiersze w niej zawarte stanowią całość
we własnym obrębie, jednak nie do końca przypominają te z początku książki. Czyta się je
poniekąd jak wspomnienia, zawierają też opisy
stanów emocjonalnych, jednak nie podane
wprost. Niektóre wiersze są pisane w pierwszej
osobie, bywa, że z perspektywy mężczyzny. Kilka
tekstów nawiązuje do śmierci, jednak z wyraźnym
zastrzeżeniem, że Jest tyle końców świata, ile
drobnych śmierci, / a każda ciemność to
zapowiedź światła. Zdawać by się mogło, że to
dość optymistyczne założenie, jednak kiedy
czytałam te wiersze, do optymizmu było mi
daleko. Jest w nich coś takiego, co nie pozwala na
czytanie ich dla relaksu, a jednocześnie każe
skończyć lekturę dopiero na ostatnim wersie.
Jestem ciekawa kolejnych poetyckich książek
Beaty Patrycji Klary. Eksperyment z długą frazą wychodzi tej poetce wyśmienicie i sprawia, że do jej
wierszy chce się wracać. Jeśli dodać do tego świetny
poetycki warsztat autorki, jej erudycję i trafność w doborze słów, pozostaje się tylko spodziewać, że każdy
kolejny tomik będzie lepszy od poprzedniego. I jestem
niemal pewna, że w następnej książce Klary znajdziemy koncepty równie oryginalne, co dotychczas.
Kinga Mazur
Poetka prowadzi wywiady
Beata Patrycja Klary, Rozmowy z piórami, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012, 172 s.
Na dowód, że jest nie tylko poetką, ale i prozaikiem, Beata Patrycja Klary stworzyła ciekawą
książkę pt. Rozmowy z piórami. Publikacja ukazała
się w tym roku w Toruniu, nakładem wydawnictwa
Adam Marszałek. Fotografie wewnątrz niej są
autorstwa poetki.
Ponadstustronicowa publikacja to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez autorkę z poetami,
których Beata Klary zna osobiście. Dwanaście osób
– Karol Samsel, Jerzy Suchanek, Kazimierz Furman,
Joanna Mueller, Leszek Żuliński, Bianka Rolando,
Joanna Lech, Mirka Szychowiak, Janusz Koniusz,
Wojciech Boros, Izabela Fietkiewicz-Paszek i Genowefa Jakubowska-Fijałkowska – zgodziło się na
rozmowy o życiu, twórczości czy postrzeganiu
świata.
Sama autorka w mini wstępie do książki zaznaczyła, że pomysł jej stworzenia narodził się
podczas jednego z jej spotkań autorskich. Jedna
z obecnych tam osób zapytała wówczas Beatę
Klary, jakie nazwiska poetyckiego świata wypada
znać, kogo czyta poetka. Kiedy padło kilka
nazwisk, kobieta pomyślała, że skoro ona sama
uważa tych ludzi za wartościowych poetów i w dodatku zna ich osobiście, to może przybliżyć ich
twórczość szerszemu gronu odbiorców. Ta właśnie
myśl była przyczyną do przeprowadzenia cyklu
wywiadów, które ostatecznie złożyły się na
Rozmowy z piórami.
Beata Klary pytała swoich rozmówców o sens
pisania, o ich pierwsze wiersze, o miejsce poezji we
współczesnym świecie. Odpowiadali szczerze, bez
pozowania i udawania kogoś, kim nie są. Śmiało
wyrażali swoje poglądy, niejednokrotnie nie dbając
o to, czy spotkają się one z akceptacją, czy nie. Taki
tok prowadzenia rozmów sprawił, że poznajemy
te osoby nie tylko jako poetów, ale także zwykłych
ludzi, takich, których można spotkać na co dzień
na ulicy. Mimo, że niektóre ich odpowiedzi były
nieco długie, książka nie jest nudna, przeciwnie,
czyta się ją z przyjemnością. Autorka poruszała
takie kwestie, jak przeszłość, wspomnienia, anegdoty. Dzięki temu przeprowadzone wywiady
zyskały lekkość, nie odchodząc od konwencji.
RECENZJE I OMÓWIENIA
109
Jak już wspomniałam wcześniej, jednym z rozmówców Beaty Klary był Kazimierz Furman. Wywiad
z nim jest o tyle wartościowy, że autorka przeprowadziła go na kilkanaście dni przed śmiercią poety.
Być może jest to ostatnia z rozmów, jakie zostały zarejestrowane. Furman był jednak tak wartościową
postacią, że należy dziękować autorce Rozmów z piórami, że zdążyła taki wywiad z nim przeprowadzić.
Ta publikacja to kolejny dowód na to, jak duży
potencjał literacki posiada Beata Patrycja Klary. Za
cokolwiek się nie zabierze, wychodzi jej to
znakomicie. I poezja, i proza przez nią uprawiana
jest na najwyższym poziomie. Choćby dlatego
Rozmowy z piórami warto przeczytać.
Kinga Mazur
Nie tylko dla miłośników fantastyki
Fantazje zielonogórskie. Antologia opowiadań fantastycznych, Zielonogórski Klub Fantastyki
„Ad Astra”, Zielona Góra 20011, 178 s.
Ogłoszony w marcu zeszłego roku konkurs
literacki pod nazwą „Fantazje zielonogórskie”
zaowocował wydaną pół roku później antologią
opowiadań fantastycznych pod tym samym
tytułem. Organizator konkursu – Zielonogórski
Klub Fantastyki „Ad Astra” zastrzegł, by nadsyłane
utwory były inspirowane przeszłością, teraźniejszością lub przyszłością Zielonej Góry i usytuowane
w szeroko rozumianej konwencji fantastycznej.
Konkurs miał charakter ogólnopolski i nadesłano
na niego ponad czterdzieści prac z całego kraju.
Jury, w składzie którego zasiadali dr hab. Bogdan
Trocha, literaturoznawca i filozof, Krzysztof
Koziołek – regionalista i pisarz, oraz dziennikarz
Maciej Dobrowolski, wyłoniło jedenaście tekstów,
które weszły w skład antologii. Znalazło się
również miejsce dla utworu, który został doceniony poza konkursem ze względu na ciekawą
formę.
Zamieszczone w Fantazjach zielonogórskich
opowiadania zaskakują oryginalnością oraz niebywale sprawnym warsztatem literackim autorów.
Wyobraźnia piszących zdaje się być niczym
nieograniczona, zabierają nas oni w światy,
których istnienia nigdy byśmy się nie domyślili.
Całą antologię czyta się niemalże jednym tchem,
każde kolejne opowiadanie przenosi nas w inną
110
czasoprzestrzeń, nie opuszczając jednak murów
Zielonej Góry. Autorzy finałowych prac to Monika
Glibowska, Magdalena Herbert, Małgorzata
Kobylak, Czesław Markiewicz, Igor Myszkiewicz,
Robert Narkun, Michał Organiściak, Konrad Rataj,
Alfred Siatecki, Sławek Stawarczyk i Andrzej
Janion. Zwyciężyło opowiadanie Małgorzaty
Kobylak, jako jedyne w zbiorze nie posiadające
tytułu, a ów utwór doceniony ze względu na
walory formy to Baśń o starym winie – fragment
dramatu o powstaniu miasta Zielonej Góry
autorstwa Andrzeja Janiona.
Jurorzy na pewno stanęli przed niebywale
trudnym zadaniem, kiedy spośród wszystkich
nadesłanych tekstów mieli wyłowić owe jedenaście
perełek, które ostatecznie znalazły się w antologii.
Każdy z utworów jest inny, każdy jednak zaskakuje i przyciąga uwagę. Autorzy wykazali się wspaniałą fantazją, umieszczając w swoich opowiadaniach wojowników, wiedźmy czy elfy, na co dzień
egzystujące obok mieszkańców Zielonej Góry. Nie
zapomnieli nawet o poczciwym Bachusie, którego
zwykle możemy podziwiać na miejskim deptaku.
Czytając Fantazje zielonogórskie ma się wrażenie,
że te historie mogły się zdarzyć naprawdę, tak sugestywne są niektóre opisy. Opowiadania zyskują
dodatkowy urok dzięki usytuowaniu akcji wśród
tak dobrze znanych zielonogórzanom elementów
infrastruktury. Pojawiają się nazwy ulic, placów
i charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu
składniki, które niczym puzzle układają się w całość
w głowie czytającego. Takie wrażenie miałam na
przykład podczas lektury opowiadania autorstwa
Konrada Rataja pt. Nie jestem stąd: „(...) Rozpędziliśmy się dość szybko, w końcu jechaliśmy po
torach, które nie istnieją. Lokomotywa pędziła
pustymi ulicami, minęła bibliotekę, fabrykę alkoholi, skręciła przed budynkami uniwersytetu i po
chwili jazdy byliśmy już przy amfiteatrze.”6 Chyba
każdy, kto choć trochę zna Zieloną Górę, bez problemu odtworzy w głowie przebieg trasy owej
pędzącej lokomotywy. Niektórzy autorzy, którzy
umieścili akcję swoich utworów w przyszłości,
pokusili się nawet o wzbogacenie miasta o elementy, których w rzeczywistości tu nie ma – regulamin konkursu wszak i to dopuszczał. Tak było na
przykład w opowiadaniu, którego autorka – Małgorzata Kobylak – otrzymała nagrodę Grand Prix.
Ponury zielonogórski areszt śledczy na potrzeby
utworu stał się „trzypiętrowym jasnym budynkiem
ze szkła i stali”7, w którym mieści się miejskie więzienie. Pisarka ponadto wyposażyła swoich bohaterów w takie cuda techniki, jak na przykład osobisty zegarek bioniczny czy interkom umożliwiający
konwersację z holograficznym odpowiednikiem
żywej osoby. Takie i inne niuanse sprawiają, że
antologię Fantazje zielonogórskie czyta się z prawdziwą przyjemnością.
We wstępie do książki można przeczytać, że
pomysł na powstanie podobnej publikacji pojawiał
się w Zielonogórskim Klubie Fantastyki już od kilku
lat. Prezes „Ad Astra”, Waldemar Gruszczyński,
przyznał jednak, że taka idea ciągle wydawała się
nieosiągalna. Zabrakło chętnych do jej realizacji,
jednak członkowie klubu w końcu postanowili zorganizować wszystko na własną rękę. I całe szczęście!
Dzięki współpracy Igora Myszkiewicza (ilustracje),
Mamerta Janiona (skład), Anny Cejmer-Kamińskiej
(korekta), Macieja Dobrowolskiego (redakcja)
i jeszcze kilku innych osób powstała naprawdę
wartościowa publikacja. Nie trzeba być wielbicielem
fantastyki, by przeczytać ją z satysfakcją i przyjemnością. I warto mieć ją na swojej półce, choćby
dlatego, że antologia Fantazje zielonogórskie to
kolejna cegiełka w budowaniu naszej regionalnej,
jakże wartościowej literatury. Książka jest dedykowana pamięci Jerzego Sulisławskiego, nieżyjącego
już członka Zielonogórskiego Klubu Fantastyki, który
na pewno byłby dumny z inicjatywy swoich klubowych kolegów. Oni sami zapowiadają, że będą
kolejne edycje konkursu na opowiadania fantastyczne, a co za tym idzie, powstaną następne
antologie. Oby były tak udane, jak pierwsza z nich!
Kinga Mazur
Nieprzewidywalna historia
Krzysztof Koziołek, Premier musi zginąć, Manufaktura Tekstów, Nowa Sól 2011, 224 s.
Cudze chwalicie, swego nie znacie. To pierwsze
słowa, jakie przychodzą na myśl po zapoznaniu się
z twórczością Krzysztofa Koziołka. Urodzony
w 1978 roku zielonogórzanin ma na swym koncie
już kilka dobrze ocenionych tytułów, jednak na
arenie ogólnopolskiej wciąż jest mało znany.
6 Fantazje Zielonogórskie: antologia opowiadań fantastycznych, red. Maciej Dobrowolski, Zielona Góra 2011, s. 112.
7 Ibidem, s. 37.
RECENZJE I OMÓWIENIA
111
Zadebiutował w 2007 roku powieścią sensacyjną
Droga bez powrotu, w 2009 roku wydał kryminał
Święta tajemnica, zaś rok później ukazał się Miecz
zdrady, za który autor zgłoszony został do
Paszportu Polityki 2010 oraz nominowany do
Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Rok 2011
okazał się wyjątkowo udany dla Krzysztofa
Koziołka. Otrzymał Lubuską Nagrodę Literacką dla
najbardziej obiecującego lubuskiego pisarza oraz
wydał dwie kolejne książki: Trzy dni sokoła i thriller
Premier musi zginąć. Ta ostatnia pozycja ma szansę
wprowadzić pisarza do kanonu polskiej literatury
sensacyjnej.
Powieść Premier musi zginąć przyciąga uwagę
już samą okładką. Czerwony napis stylizowany na
plamy krwi na czarnym tle zwiastuje dramatyczne
wydarzenia. Zamieszczone pod tytułem trzy zdania: „Wielka polityka. Wielki biznes. Wielki dramat
zwykłego człowieka” skrótowo, ale trafnie oddają
treść książki. Premier musi zginąć to historia Tomasza Miki, prowadzącego zwyczajne, momentami
nudne życie. W jednej chwili traci on wszystko:
ukochaną rodzinę, reputację, bezpieczeństwo. By
dowieść swej niewinności i ukarać morderców
żony i córki, sam wkracza na drogę przestępstwa.
Jak to zwykle bywa w utworach z gatunku literatury sensacyjnej – zagubionemu bohaterowi
towarzyszy gotowy na wszystko przyjaciel oraz
wyjątkowo spostrzegawcza i odważna policjantka.
Razem próbują wyjaśnić sekret kilku zabójstw,
tajemniczych zatruć wody w zachodniej Polsce
i zagadkowych awarii technicznych na terenie
całego kraju. Im bardziej zagłębiają się w sprawę,
tym mocniej przeraża ich odkrywana prawda.
Okazuje się, że za sznurki wszystkich akcji
pociągają wysoko postawione jednostki w państwie. Jaką rolę pełni w tym tytułowy premier i czy
rzeczywiście musi on zginąć? Czym jest niebezpieczna organizacja Gniew Boży? Tego nie
zdradzę, by nie psuć przyjemności z lektury.
Głównym atutem książki jest wciągająca
fabuła. Wydawać by się mogło, że w XXI wieku nie
da się wymyślić niczego nowego w literaturze sensacyjnej, że wszystko zostało już napisane.
Krzysztof Koziołek przeczy temu stwierdzeniu,
112
tworzy bowiem historię nieprzewidywalną, z zaskakującymi zwrotami akcji, a przede wszystkim
oryginalną fabułą. Strzałem w dziesiątkę okazał się
układ kompozycyjny dzieła. Dwadzieścia trzy
rozdziały, poprzedzone intrygującym prologiem
i zakończone wyjaśniającym większość wątków
epilogiem, podzielono dodatkowo na krótkie podrozdziały, ukazujące przebieg akcji z punktu widzenia różnych osób. Dzięki temu zabiegowi historia nabiera dynamizmu i większej dramaturgii. Już
od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony
w wir zdarzeń. Trup ściele się gęsto i nikt w świecie
powieści nie jest bezpieczny, każdy może zginąć.
To duży atut książki, którą raz otworzywszy,
zamknie się dopiero po przeczytaniu ostatniej
strony.
Krzysztof Koziołek postawił w swym utworze
głównie na wartką akcję, przez co unika szczegółowych i nużących opisów, oferując w zamian
dobrze i z humorem rozpisane dialogi. Ma to jednak
także swój minus – autor nie zagłębia się w psychikę bohaterów, w wyniku czego odnosi się momentami wrażenie, że mamy do czynienia z pustymi w środku ludźmi czy wręcz robotami. Nie
przekonuje mnie do końca to, jak szybko po stracie rodziny doszedł do siebie Tomasz Mika ani to,
jak w przeciągu zaledwie kilku dni stał się podobny
do wyszkolonego komandosa. W ekstremalnych
sytuacjach człowiek się zmienia i stać go na wiele,
ale przemiana głównego bohatera nie jest wiarygodna. Można to wytłumaczyć chyba tylko tym,
że pisarzowi nie starczyło czasu na ukazanie
dopracowanych portretów psychologicznych, bo
akcja gnała do przodu z zawrotną prędkością.
Kolejny zarzut, poniekąd podobny do pierwszego,
to stereotypowe przedstawienie bohaterów:
niezbyt inteligentni policjanci, wśród których trafia
się tylko jedna osoba potrafiąca rozwiązać sprawę,
skontrastowani ze zwykłymi ludźmi, jak Tomasz
Mika i jego przyjaciel, Marek Biel, którzy przypominają trochę za bardzo Sherlocka Holmesa i jego
wiernego towarzysza Doktora Watsona z opowiadań Arthura Conana Doyle’a. Dialogi między
nimi są chwilami banalne, a szczegółowe wyjaśnianie każdego elementu układanki odbiera
przyjemność samodzielnego dochodzenia do
prawdy.
Mimo tych uchybień zdecydowanie mogę
polecić książkę Premier musi zginąć. Napisana
lekkim, ale jednocześnie dopracowanym językiem
historia, ujmuje swoją oryginalnością i dbałością
o szczegóły fabularne. Krzysztof Koziołek często
porównywany jest do skandynawskich mistrzów
pióra: Stiega Larssona i Henninga Mankella. Moim
zdaniem niepotrzebnie, bo polski pisarz stworzył
swój własny styl i pozostaje tylko czekać aż doceni
go większa rzesza czytelników. Zachwycamy się
utworami Harlana Cobena, Henninga Mankella
czy Tess Gerritsen, a nie zauważamy, że na naszym
podwórku, tak po cichutku i bez większego
rozgłosu, wyrósł talent czystej wody.
Natalia Bratko
Co dolega światu? O najnowszych wierszach Marii Borcz
Maria Borcz, Z kałuży miasta, White Plum, Toruń 2012, 56 s.
Maria Borcz (1943), jest gorzowską poetką,
autorką pięciu tomów poetyckich. Dla porządku
przypomnę według chronologii tytuły wydanych
przez nią zbiorów wierszy: Tęczowa zabawa
(2007), Najeżona oczywistość (2009), Gałązka
jaśminu (2010), Bidul (2011) i – omawiany w niniejszym eseju – Z kałuży miasta (2012), wydawnictwo White Plum z Torunia.
W biogramie literatki czytamy, że źródła
inspiracji poetyckiej doszukuje się w uczuciach
ludzkich i Biblii. Publikuje w pismach oraz na blogach konfesyjnych takich jak: „Wstań”, „Tygodnik
Salwatorski” czy „apostoł. pl”.
Tom poetycki Z kałuży miasta został podzielony na dwie części: Tytułowe Z kałuży miasta
i Z głębi kryształu. Już pierwsza lektura książki
pozwala stwierdzić, że podział jest zamierzony.
Pierwsza część – dodajmy większa bo licząca trzydzieści sześć wierszy – ukazuje zdecydowanie
ciemne oblicze świata, człowieka i człowieczeństwa w ogóle. Jego początek to septyma
o bandycie – siedem osobnych wierszy pod wspólnym tytułem „bandyta”. Owych siedmiu bandytów
przywodzi na myśl siedem grzechów głównych,
których współczesnych mutacji nietrudno się w septymie doszukać. Stendhal mówi o powieści jako
o zwierciadle przechadzającym się po gościńcu.
Czytając wiersze Marii Borcz z pierwszej części
tomu Z kałuży miasta osobiście możemy spojrzeć na
jej utwory jak w zwierciadło przechadzające się po
smutnym polskim gościńcu codzienności.
„Chorzy nie pasują do tego wizerunku
Brudzą narzekają roznoszą bakterie
takich należy spławiać”
(szpitale są sterylne s. 13)
„ulice z betonu
Domy z betonu
Sumienia z betonu”
(beton s.14)
Autorka podejmuje próbę uświadomienia czytelnikowi, że urządzenie społeczne w jakim przychodzi
nam egzystować jest poddawane permanentnej
manipulacji, a w tym sui generis teatrze lalek
wszyscy jesteśmy w mniejszym bądź większym
stopniu zaangażowani jako aktorzy – a raczej jako
lalki sterowane z zewnątrz.
„opakowany w program
Powiązany trokami
Przynależności
RECENZJE I OMÓWIENIA
113
/…/
gdy umiera cucimy
serduszkową magią”
/…/
w posiedzeniu bierze udział
plątanina sznurków
do pociągania”
(wypływa z milczenia s. 35)
(wybraniec s. 19)
W konfrontacji ze stereotypem z ogólnym
przekonaniem – choćby było ono niedorzeczne –
jednostka nie ma szans. Szanse mają jedynie ci, którzy
poddają się myśli ogółu i nie posuwają się do autonomicznej refleksji nad zastaną rzeczywistością. Może
to nieco ryzykowna teza jednak Borcz podtrzymuje
ją i usiłuje dowieść, że tak jest w rzeczywistości.
Nie narzuca czytelnikowi własnego sądu – na to
ma zbyt wiele mądrości, delikatności i życiowego
doświadczenia. Czytelnik sam niejednokrotnie zbrukany przeróżnymi odmianami kałuż różnych miast
sam odpowie na ile teza postawiona przez poetkę
z Gorzowa jest adekwatna do rzeczywistości.
„w powietrzu iskrzy
emocje w porywach
języki patroszą ofiarę
wciskają w glebę
biedactwo
jest łatwą zdobyczą
odłączyło się od stada”
(nagonka s. 22)
Wydaje się, że diagnoza destrukcji etycznej,
rozpadu więzi, promocji egocentryzmu dokonana
w tych wierszach ma niestety oparcie w faktach.
Diagnoza ta nie rokuje dobrze dla kondycji humanitarnej. Odpoznane w poetyckiej formie bolączki
człowieka jako człowieczeństwa i miasta, które
tutaj możemy odczytywać jako świat egzystencji
niosą groźbę destrukcji najwyższego dobra
człowieka – miłości. Miłości grozi anihilacja, a na
jej miejscu pojawi się li tylko „serduszkowa magia”
„dziś nie na topie
modyfikujemy
na publiczny użytek
114
Po lekturze pierwszej części książki pozostajemy raczej w minorowych nastrojach. Dowiedzieliśmy się o ciemnej stronie ludzkiej kondycji. Mogłoby się wydawać, że człowiek sam sobie nie jest
w stanie przynieść ratunku z powodu nieprzekraczalnych barier wynikających z ludzkiej natury.
W tym właśnie momencie wkraczamy w drugą
część książki Marii Borcz. Z głębi kryształu.
Zawiera on mniejszą ilość wierszy – szesnaście,
jednak ich klimat wprowadza krok po kroku w świat,
który jednak nie jest pozbawiony nadziei. Zanim
odpowiemy na kwestię o remedium na odmiany
zła ukazane w pierwszej części woluminu, należy
przypomnieć o źródłach inspiracji mentalnej
i twórczej. Sama poetka mówi, że w jej wędrówkach mentalnych oraz twórczych bardzo ważna
jest Biblia.
Oto w pierwszym wierszu drugiej części zbioru
czytamy znamienne zdanie: „usłyszysz pozorne
milczenie Boga” (refleksja s. 42) . Sugestia została
przedstawiona. W kolejnych odsłonach remedium
na zło tego świata autorka będzie konsekwentnie
kroczyć tą właśnie drogą mentalną. W utworach
pojawiają się wreszcie jasne przeniknięte nadzieją
obrazy. Zauważamy konsekwentną kreację.
Klasyczna dychotomia, może nieco gnostyczna,
ale także rzec się chce janowa. Zło – dobro, śmierć
– życie, czerń – biel, kałuża – kryształ.
„niebo lazurowym płaszczem
okrywa nurt
słońce rozsiewa
srebrzyste confetti”
(podróż s. 43)
Pojawiają się „refleksy zachodzącego słońca”
(refleksy s. 44), a narratorka tych wierszy zachęca
do tego aby „zanurzyć się w oceanie wiary” (pragniemy s. 45). A staje się to możliwe dzięki podejmowaniu osobistych decyzji.
„teraz powtarzam
za Cyceronem i Seneką
Deum sequere”
(Deum sequere s. 50)
Wiersze składające się na drugą część tomu
Z kałuży miasta są zdecydowanie jaśniejsze
w barwie emocjonalnej jak i w wymowie. Nie są
tak chirurgiczne, tak chłodne jak poprzednie.
Wszak ich funkcja też jest inna. Jak wspomniałem
we wcześniejszej części eseju układ i konstytucja
dzieła zostały dokładnie obmyślane. Tutaj czytelnik ma doświadczyć ciepła tego świata, a może
ma się dowiedzieć, że ten świat nie musi być tylko
„łez padołem”. Dowiadujemy się też, w którą
stronę się zwrócić aby tak właśnie się stało. Taka
jest wizja poetki, taka jest jej orientacja i przekonanie. Wspominałem już, że wizja to cokolwiek
gnostyczna, jednak dzisiaj gdy tak wielu twórców
różnych dziedzin sztuki nie ma żadnej wizji
nadzieją napawa fakt, że w inkryminowanym
tomie wierszy jest ocena rzeczywistości i propozycja
remedium. Taka rola poety. Zderzyć się z rzeczywistością i mieć na tyle odwagi żeby ją zdefi-
niować. Czy Borcz celnie definiuje rzeczywistość?
To akurat nie jest kwestia pierwszorzędna. Czy
Maria Borcz podaje właściwe remedium? to
sprawa całkowicie subiektywna. Czy książka Marii
Borcz Z kałuży miasta zasługuje na lekturę?
Zdecydowanie tak. Spotykamy się z nietuzinkową
poetką, która nie obawia się nazywać rzeczy po
imieniu. Czytamy poetkę, która ma odwagę powiedzieć światu co mu dolega, ale ma też odwagę powiedzieć jak wyobraża sobie sanację. To wartość.
Nie można też przeoczyć najlepszych wierszy,
które pojawiły się w Z głębi kryształu. Szczególnie
dwa ostatnie wiersze pomieszczone w tomiku
wyróżniają się poziomem artystycznym, świadcząc
o kunszcie Marii Borcz. „Uczta” to mądry wiersz,
osadzony w historii i literaturze, wiersz który nadaje się do cytowania, uroczy ze względu na ciekawe
frazy. Drugi (w książce ostatni), W dolinie
Cedronu, poetycki i historyczny artefakt oparty na
kanwie starożytnej rzeczywistości. Przemyślana
konstrukcja, usytuowanie akcji osób i doznań sprawia, że te wiersze szczególnie warto przeczytać.
Marek Grewling
Niepozorne, a ważne dzieło
Ludwik Lipnicki, Zachód słońca, Sonar Literacki, ZLP Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2011.
W pracowni czuć hipnotyzującą woń oleju na
płótnie. Mały promień słońca wpada do pokoju,
by zatrzymać się na obrazie ukazującym mistyczną
walkę dnia i nocy, i rozpocząć swój taniec z kolorami strachu, nadziei, miłości. Prosta fabuła, uniwersalne prawdy, złożona ludzka psychika i widmo
śmierci, które zmienia wszystko – oto, czego
dostarcza czytelnikowi Ludwik Lipnicki w swej
najnowszej powieści, Zachód słońca.
Treść nie jest dobrą reklamą, jesteśmy społeczeństwem wzrokowców. Banalny tytuł i żółta
okładka ze sztalugą przedstawiającą zachód
słońca, na której siada nienaturalny i jakby doklejony motyl. Obraz przypomina przykładową
tapetę ze standardowego folderu Windowsa. Kto
sięgnie po książkę, której autor snuje opowieść,
jakich wiele: o miłości, cierpieniu, nadziei? A jednak ta
opowieść wciąga czytelnika już od pierwszych
stron ? – może dlatego, że proste historie mogą się
przydarzyć zawsze, każdemu i wszędzie.
Ludwik Lipnicki, biolog i naukowiec, jest pisarzem znanym na Ziemi Lubuskiej, laureatem Lubuskiego Wawrzynu Literackiego (2007), autorem
wierszy i powieści, z których najnowsza rozgrywa
RECENZJE I OMÓWIENIA
115
się w scenerii Borów Tucholskich, nad pięknym
jeziorem. Jest to, jak wyjaśnia w jednym z wywiadów,
opowieść o wierze, miłość i nadziei – tych realnych,
przyziemnych, aż po metafizyczne. [...] O wierze
w sens podejmowania walki, nawet wtedy, gdy
cały świat wali się w gruzy. O nadziei, której tracić
nie wolno, gdy mrok już wszystko ogarniać zaczyna.
[...] O miłości i jej różnych obliczach, [...] obliczach
przyjaźni, której wartość objawia się w najtrudniejszych chwilach. Jest to książka o tym, że sztuka
może być ucieczką, terapią, formą walki, a dla
Pawła pieśnią dusz i zarazem jej... krzykiem.
Paweł, główny bohater książki niespodziewanie dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory.
Operacja i leczenie prawdopodobnie przyniosą
zamierzony efekt, ale... I właśnie to zawieszenie
burzy spokój artysty. Wspierany przez bliskich
postanawia uporządkować swoje życie i zrealizować odwieczne marzenie:
Już wiele razy nie dawała mu spokoju myśl,
żeby utrwalić na płótnie chociażby namiastkę
tego cudu natury. […] tę nawałnice myśli i skojarzeń z tęsknotą, walką, rodzeniem się i zamieraniem nadziei... [...] Wiktor powiedział mu
wtedy: – Mało komu udało się dotychczas dobrze
namalować zachód słońca. Jako rasowy malarz
wie, że nie będzie to łatwe. Jednak choroba dodaje
mu odwagi do spełnienia fantazji – namalowania
„prawdziwego” zachodu słońca, niezapomnianego spektaklu wśród jezior, lasów i żurawiej
pieśni. Dni malowania czternastu płócien przeplatają wspomnienia o dzieciństwie i malarskiej karierze bohatera, zabiegi i szpitalne rozmowy.
A między tym wszystkim jest Ona. Wspomnienia
o Zuzannie, ich toksycznej miłości, żarliwym romansie stają się wątkiem spajającym akcję utworu.
Zachód słońca składa się z pięciu rozdziałów
o znaczących, wręcz symbolicznych tytułach –
Mapa drogowa, Droga, Droga krzyżowa, Powrót,
116
Podróż nadziei. Wszystkie je łączy motyw podróży
– w przestrzeni i w czasie. Bohater nieustannie wędruje po Polsce i Europie, po miastach i miasteczkach
Polski, po szpitalnych korytarz i lasach ukochanych
Borów. Odbywa także podróże sentymentalne,
podróże wspomnień do osób i miejsc, które czyniły
go niegdyś szczęśliwym lub wręcz przeciwnie,
pozostawiały w duszy bolący cierń. Posiłkując się
zakorzenioną w kulturze metaforyką ludzkiego
życia przedstawia Lipnicki człowieka podsumowującego i porządkującego swoje życie.
Kompozycja książki, w pierwszej chwili wydawałoby się niespójna, okazuje się zaskakująco
konsekwentna. Przechodząc sprawnie od jednego
do kolejnego wątku autor eksponuje ważne dla
bohatera wydarzenia, wiąże je znacząco z tytułami rozdziałów. Pytania, urwane zdania, niespodziewanie kończone podrozdziały wymuszają
szczególny rodzaj lektury. Można powiedzieć, że
specjalista od porostów okazuje się również specjalistą od ludzkiego życia. Niezwykle wymowna
staje się scena szpitalnej rozmowy Pawła z ks.
Markiem. Czym jest śmierć, po co żyjemy, co po
nas pozostanie – oto kilka pytań, z jakimi od
wieków zmaga się filozofia, a na które odpowiedzi
poszukuje Lipnicki. I oto rzecz nieoczekiwana. Duchowny właśnie śmierć nazywa wielką sprawiedliwością. I nie jest ważne to, że umieramy, bo cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych, ale życie po
ich odejściu toczy się dalej, jak gdyby nic się nie
stało. Ludzie pozostawiają po sobie atrakcyjne
spadki, ale tak naprawdę najważniejsze jest co
pozostaje z nas w innych ludziach, którzy będą
kontynuować nasze dzieło tworzenia i rozsiewania dobra. Po to warto żyć.
I może żeby sobie o tym przypomnieć, warto
sięgnąć po Zachod słońca Lipnickiego.
Dominika Mrozowska
Własnym głosem
Władysław Łazuka, Którego spotkałem, Wydawnictwo Książkowe IBiS, Warszawa 2010, 56 s.;
Słowa wśród wydm, Atelier RED FROG, Deszczno 2011, 64 s.
Czytam różne wiersze różnych poetów. Jest ich
zresztą coraz więcej. Dzisiaj prawie wszyscy
potrafią szybko pisać i wydawać tomiki. Bez większego wysiłku, o męce pracy nad słowem nie
wspominając. Niekonieczne mają jednak coś od
siebie, z głębi własnego ja, do powiedzenia.
Jednak na szczęście trochę przynajmniej wrażliwy
czytelnik potrafi dość szybko odróżnić słowo
autentyczne od słowa wyuczonego. Taką mam
nadzieję. To jest tak jak w każdym zresztą
zawodzie. Są wyrobnicy i ci, co mają w swoim
kierunku dar lub powołanie. Kiepski murarz,
owszem, mur wymuruje, ale np. krzywe i nierówne
będą fugi, co nie zdarzy się prawdziwemu
fachowcowi. Można odnieść wrażenie, że wyuczenie, po jakichś warsztatach, szkołach,
ćwiczeniach, coraz częściej dominuje poczynania
literackie. No niestety. Kombinowanie i w tej
materii nabrało niemal charakteru zaraźliwej mody.
Ale to się źle czyta. Duże nagromadzenie słów,
obrazów, sloganów udających wiedzę i mądrość,
raczej przeszkadza ujawnić się poetyckiemu ja.
Tłamsi je. Władysław Łazuka nie należy do tego
typu sztukmistrzów, którzy z premedytacją chcą
się popisać umiejętnościami i odnieść chwilowy
sukces. Zdaje się, że jego działanie twórcze ma
dalece szerszą perspektywę. Postawił w swoim
poetyckim rzemiośle na wierność sobie. Na
mówienie własnym głosem – nie żadnymi modami, epatacjami, obsesjami i eksploracją patologii
wszelkiej maści, które choć w pierwszym momencie
zaciekawiają, to szybko okazuje się, że zioną pustką.
Łazuka żadnej pustki zasypywać czymkolwiek nie
musi. Nie musi być „uczestnikiem / w żadnych
poetyckich warsztatach”, bo „Wszystkiego nie
sposób wziąć na rozum”. Jest to dobra samoświadomość. U niego jest na pewno źródłem
natchnienia. W jego świecie poezję uprawia się
przez doświadczenie. Najpierw ono, a dopiero
potem wiersz, słowo, obraz. Nigdy doświadczenie
nie jest wyłączane, nigdy nie zastępuje go spekulacja. W końcu wie, że podążanie na tej ścieżce
„którą wybrałem” czegoś od poety, od niego,
wymaga, bowiem „wędrówka to długa / i osobliwa”.
Nie tylko decyduje o niej bieżąca obserwacja, ale
całość wewnętrznego namysłu – można rzec –
obecność i dostrzeganie wewnętrznego i zewnętrznego istnienia, makro i mikrokosmosu, który
otacza podmiot. To, czego nie zawsze można
dopatrzyć się u innych poetów, u Łazuki jest stale
obecne. Czyli: jest podmiot i percepowany świat.
Jednak przywoływany nie technicznie, rejestracyjnie tylko, a głównie wedle logiki lirycznego spojrzenia i wzruszenia. I z taką – powiedziałbym –
strukturą poezji mamy od samego początku
w każdym kolejnym tomiku do czynienia. Ona jest
klarowna i widoczna z tego powodu. Ona decyduje
o kierunkach poetyckich wędrówek. Ze swej istoty
jest więc stabilna, co w jakiejś mierze skutkuje
pewnym konserwatyzmem zachowań, bo poeta
bardzo pilnuje, złe to może słowo, dba Władysław
Łazuka, by poza te granice zanadto nie wykraczać.
Skutkuje to jednak za każdym też bardzo sprawdzalną dawką wzruszenia, które przecież, niezależnie od podejmowanych wyborów i innowacji,
jest celem każdego poety. Jak pisze: „Wiatr we
włosach / w ramionach / w kieszeniach / ale jest
/ i błysk słońca”. Swój efekt poetycki uzyskuje
Łazuka przez drążenie głębi. Oczywiście zwolennik rysunków poetyckich umocowanych w pryncypiach czy imponderabiliach egzystencjalnych,
w społecznych realiach, ujmujących ciężar podmiotowego ja i doświadczenia, gdzie etyka i moralność funkcjonują bardziej pierwszoplanowo,
zwolennik tonacji wyraziście akcentującej wartości
i sens istnienia tu dla siebie zanadto dużo nie znajdzie. Bo to jest poezja nastawiona na wrażliwe
spojrzenie, wrażliwą refleksję, ściszony dialog
RECENZJE I OMÓWIENIA
117
i obserwację przyrody, i konfesyjne łączenie tejże
z ludzkim wnętrzem, własnym lub drugiego
człowieka. A więc jej horyzont jest ściśle ustalony
reakcjami na szczegół. Nie znaczy to, bym negatywnie wartościował taką poetykę, albo namawiał
Łazukę do jej zmiany. Raczej zachęcam do kontynuacji tej drogi, gdyż jest ona autentyczna i nie
tak znowu często podejmowana. A więc ma swoją
szansę. Oczywiście przydałoby się jej wzmocnienie
przez znaczeniową kondensację. Obraz powinien
być nie tylko wrażeniowy. Zresztą constans poetyckiego modelu Łazuki wbrew pozorom nie jest
niezmienny. Ani obecnie, ani na przestrzeni lat.
Wyraźnie widać jak od ukazywania korzeni,
rodowodu wiejskiego, problemów z awansem
społecznym, trudu odnalezienia się w nowych
realiach kulturowych, doszło do wykształcenia się
bardziej uniwersalnej postawy, w której kontemplacja i medytacja natury, istnienia i życia jako
takiego, jest decydująca. Dobrze, że poeta stara się
wzbogać ją w refleksję. Oby jak najwięcej. Poezja
dostrzeżona jest w rzeczach codziennych, drobnych,
zwyczajnych czy nawet banalnych. Tu można podziwiać umiejętność posługiwania się bardzo
oszczędnie językiem poetyckim, wyczuciem
znaczeń. Swoiste „kilka słów” udowadnia właśnie
osiągniętą dojrzałość poetycką. Efekty w ostatnio
wydawanych zbiorkach są zauważalne. Tak jak
w tych chociażby, które są przedmiotem mojej
lektury oraz niniejszej recenzji: Słowa wśród wydm
i Którego spotkałem. Poeta mieszka w Choszcznie. Społecznie niekoniecznie może tam czuć się
dobrze. Takich jak on prowincja nie zawsze pozytywnie postrzega, a zaledwie toleruje. Natomiast
poprzez bliskość jezior i lasów, i cichy, małomiasteczkowy klimat, chyba dobrze mu służy.
Czesław Sobkowiak
Szlakami życia
Barbara Konarska, Osty w fioletach, Organon, Zielona Góra 2012, 68 s.
Serce bije mocniej... To emocje. Nie sposób innymi słowami określić wierszy Barbary Konarskiej,
zebranych w tomiku „Osty w fioletach”. Słuchaczka
Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku
i autorka dwóch poetyckich książek (Ocalone ćmy,
czyli moje wędrowanie oraz Malowanki jesiennej)
tym razem zabiera nas w wędrówkę ścieżkami
życia.
Utwory Konarskiej emanują refleksyjnością,
wynikającą z upływu czasu. Świadomość przemijania, która od pewnego czasu stała się przewodnikiem w życiu poetki, nakazuje rozpamiętywać czar wspomnień i zwracać się w stronę kresu
egzystencji. Ważny jest tutaj wątek transcendencji.
W jednym z wierszy autorka wyznaje brutalną
prawdę naszych czasów: „człowiek uczynił boga
118
na swój obraz i podobieństwo”, dostosował go do
swoich potrzeb i celów. Poetka buntuje się przeciw
takiemu bogu, w wierszu Zabijane człowieczeństwo
znajdziemy poruszające wyznanie: „Nie umiem Ci
się pokłonić, Panie wszechświata, nie umiem
uwierzyć w miłość, żyjąc na ziemi”.
Dążenie do wygód i pogoń za lepszym życiem
zaowocowały obojętnością na zło, nikt nie myśli
o toczących się wojnach, terrorystach i na pozór
odległych tragediach. Autorka w all inclusive mówi
bez ogródek:
„kusi cię egzotyka z reklamowej papki
niezwykłość z kroplą luksusu
przygoda z odrobiną stresu
kontakt z Innym bez zobowiązań”,
Kwintesencję nieczułości ujmuje w słowach:
„schodzisz do basenu
czeka drink z parasolką
wybrałeś pakiet all inclusive”.
Konarska ma dar widzenia wielu odcieni rzeczywistości i z pasją podchodzi do życia, także do zdobywania szczytów. Wiersz Tatrzańskie impresje przenosi
nas w najwyższe polskie góry, gdzie poetka odnajduje
ciszę, skupia uwagę, obserwuje rozszerzonymi źrenicami piękno natury i czerpie radość z poczucia bliskości
gór. W wierszu turystka i góral maluje piękne pejzaże:
„ona z Popradem podąża
szlakiem urody krajobrazu
z wieruchowym graniem stopy tańczą
wędrując”.
Góry posiadają rozliczną symbolikę, uświadamiają kruchość i małość człowieka wobec potęgi
natury. Właśnie w kontakcie z nimi można silnie
doświadczyć istoty przemijania: jesteśmy bezpieczni tylko na krótką chwilę życia. Ta świadomość kłuje niczym tytułowe osty.
Marta Soczek
Rozprawa ze sobą i światem
Henryk Urbanek, Iskierki, Drzewo Laurowe, Zielona Góra 2011, 153 s.
„Nikt nie wydaje się bardziej obcy niż ktoś,
kogo się kiedyś kochało”
Erich Maria Remarque, Łuk Triumfalny
Życie jest nieprzewidywalne, przynosi wiele
niespodzianek i obfituje w nieoczekiwane sploty
wydarzeń. Jednego dnia wszystko układa się
w logiczną całość, by następnego rozsypać na
kawałki. Takie chwile skłaniają do refleksji nad
sobą, nad motywami własnego postępowania. Nierzadko zatrzymujemy się, niczym obudzeni z głębokiego snu, pytając: kim jestem, co osiągnąłem,
czego dokonałem, co tak naprawdę jest dla mnie
najważniejsze?
Odpowiedzi na te pytania próbuje udzielić
Henryk Urbanek – laureat ogólnopolskiego „Konkursu na Dobrą Powieść” w kategorii „pamiętnik-wspomnienie” organizowanego przez Wydawnictwo „Drzewo Laurowe” w powieści pod znamiennym tytułem Iskierki. Bohaterem swej książki autor
uczynił 65-letniego emeryta, który podejmuje
trudną rozprawę ze sobą i światem. Skłoniło go do
tego najboleśniejsze wydarzenie, jakie może
spotkać rodzica – samobójcza śmierć dziecka. Już
w tym miejscu trzeba zwrócić uwagę na fabułę,
która jest największym atutem powieści. To, co
spotkało bohatera, jest dla niego przede wszystkim niezrozumiałe i okrutne. Odczuwa bezradność, z którą nie potrafi sobie poradzić. Ma
świadomość, że tak naprawdę nie znał swojego
syna, teraz chce wejść w jego świat i zrozumieć
jedną podstawową rzecz – dlaczego?
Aby ostatecznie móc się rozprawić z przeszłością, bohater musi najpierw poznać samego
siebie, osądzić swoje życie, dlatego podejmuje
próbę autoanalizy, zaczyna prowadzić dziennik,
który staje się zapisem jego doświadczeń. Dzięki
dziennikowi może spojrzeć na siebie z dystansem
i zrobić rachunek sumienia. Te zapiski, tworzone
na podstawie dzienników syna, pokazują Michała
jako osobę ponadprzeciętnie wrażliwą, zbuntowaną przeciwko światu i jako niespełnionego pisarza. Dzięki analizie notatek między synem i ojcem
rodzi się osobliwa więź poza czasem. Spełniając
marzenie syna o byciu pisarzem w swoim dzienniku ojciec umieszcza część jego twórczości. Daje
RECENZJE I OMÓWIENIA
119
nam ona szeroko zakrojony obraz potencjału
Michała i namiastkę jego talentu. Na uwagę
zasługuje tu opowiadanie Szara wstęga szosy,
traktujące o wspólnej drodze kierowcy i jego ukochanego psa, uśmierconego przez bezmyślnych
autostopowiczów. Ta historia jest przykładem, jak
łatwo można w życiu stracić to, co ważne.
Opowieści Urbanka nie da się przeczytać jednym tchem, każde zdanie skłania do refleksji,
między innymi tej, że opowiedziana historia może
zdarzyć się wszędzie i spotkać każdego – dzięki
„Iskierkom” łatwiej się z nią zmierzyć.
Marta Soczek
Cyganie i Polacy: o kilka kroków bliżej
Edward Dębicki, Ptak umarłych, Wyd. Bellona, Warszawa 2004, 232 s.
Edward Dębicki, Wczorajszy ogień. Ptak umarłych II, Wyd. Stowarzyszenie Twórców i Przyjaciół
Kultury Cygańskiej im. Papuszy w Gorzowie Wlkp, 2012, 200 s.
Właśnie ukazał się drugi tom wspomnień
Edwarda Dębickiego Wczorajszy ogień, który jest
kontynuacją wydanej kilka lat temu pierwszej
części pt. Ptak umarłych. Zamieszkały w Gorzowie
Wielkopolskim Edward Dębicki to wielka artystyczna osobowość: muzyk estradowy, kompozytor, poeta i popularyzator cygańskiego folkloru.
Jest także założycielem cygańskich zespołów
Khan i Terno, a także inicjatorem i organizatorem
Międzynarodowych Spotkań Zespołów Cygańskich „Romane Dyvesa” odbywających się od
kilkunastu lat w Gorzowie. Wiosną 2012 roku
został odznaczony Złotym Medalem Zasłużony
Kulturze Gloria Artis.
Edward Dębicki mówi o sobie, że nie przeszkadza mu określenie „Cygan”. I rzeczywiście, w obu
tomach wspomnień nie pojawia się słowo „Rom”,
uznawane dzisiaj za bardziej stosowne, bo
pozbawione negatywnych skojarzeń. Autor, urodzony na wschodnich kresach w cygańskim taborze, jako kilkuletnie dziecko zaznał grozy II wojny
światowej. Była ona szczególnie okrutna dla
Romów, narodu w Europie szczególnie narażonego na prześladowania i eksterminację. Każdy
dzień wojny przynosił skupionym w taborach
Cyganom niepewność jutra. Nie wiadomo było,
czy przypadkowo napotkani ludzie będą tymi,
120
którzy bezinteresownie pomogą czy zadenuncjują.
Dębicki wiele razy wspomina jednak w swojej książce
Polaków, którzy ratowali jego rodzinę i tabor przed
najgorszym.
Edward Dębicki próbuje odtworzyć dawną
rzeczywistość własnymi słowami tak, jak ją zapamiętał. Oba tomy wspomnień, napisane pięknym,
baśniowym językiem, są podzielone na przystępne,
krótkie rozdziały-epizody, którym nie brak refleksji
i epickiej głębi. Każdy z nich ma swoją dramaturgię, przenikającą się z subtelną, nostalgiczną
nutą. Te drobne, rozproszone okruchy składają się
w jedną całość, tworząc barwny obraz minionego
świata, pozostający już tylko we wspomnieniach
tych, którzy dawniej do niego należeli.
Autorowi znakomicie udało się nakreślić
portrety ludzi, wśród których dorastał i których
spotykał na swojej drodze. To godne podziwu, że
wystarcza zaledwie kilka słów, by nadać każdej
postaci niepowtarzalny rys indywidualizmu. W reminiscencjach autora to są ludzie z krwi i kości:
przeżywają radości i dramaty, stoją przed życiowymi
dylematami, które każdy z nich rozwiązuje zgodnie z własną życiową filozofią. Dzięki temu Ptak
umarłych i Wczorajszy ogień wykraczają daleko
poza lakoniczną i powierzchowną relację tego, co
pozostało w pamięci. Książki nabierają wymiaru
uniwersalnego, inspirując czytelnika do ponadczasowych rozważań na temat losu i kondycji człowieka.
Edward Dębicki przybliża nam wiele szczegółów związanych z codziennym życiem cygańskiej
społeczności w wędrownym taborze. Tym, co
najbardziej zadziwia nas, współczesnych – jest
ścisły kontakt człowieka z naturą. W przypadku
Cyganów był to oczywisty warunek przeżycia. Na
wiele chorób znajdowano lekarstwa w lesie.
Narzędzia robiono „z niczego”, ze skrawków, odpadków, resztek – nawet łyżwy lub żarna do mielenia mąki. To wiedza i umiejętności dzisiaj ginące,
a może nawet już skazane na zapomnienie. Tutaj,
we wspomnieniach, zostają choć w części ocalone. Być może skojarzenia z cygańskim taborem
brzmią romantycznie, ale nie można zapominać,
że jest to przede wszystkim świadectwo twardej
szkoły życia, którą przeszedł autor – codziennością wojennych lat była bieda, głód i prześladowania. I śmierć, wiele razy widziana przez niego na
własne oczy. Taki był jeszcze siedemdziesiąt lat
temu świat cygańskiego dziecka.
Pierwszy tom wspomnień, Ptak umarłych
kończy się na roku 1945, gdy ustają działania
wojenne. Rodzice Edwarda Dębickiego, tak jak
wiele innych ocalałych rodzin ze szczepu Cyganów
nizinnych Polska Roma zamieszkałych na kresach,
po zakończeniu wojny i ustaleniu granicy na Bugu
zdecydowała się przyjechać na stałe do Polski.
Czuli się z nią silnie związani. Druga książka,
Wczorajszy ogień, rozpoczyna się od opowieści
autora o próbach ponownej integracji cygańskiej
społeczności. Romowie byli po wojnie w rozsypce,
wielu z nich zmarło lub zaginęło. Wszyscy poszukiwali jakichkolwiek wieści o swoich członkach
rodziny. Gdy ludzie szczęśliwie się odnajdywali, na
nowo tworzyły się kilkurodzinne tabory. Wracała
nadzieja na powrót do dawnego wędrownego
życia.
Tymczasem w 1963 roku wszedł w Polsce
w życie dekret osiedlenia, zakazujący Cyganom
poruszania się po kraju taborami. Edward Dębicki
podkreśla, że to było dla nich szczególnie bolesne:
oni chcieli tylko żyć po swojemu, utrzymywać się –
tak jak od pokoleń - z wędrownego muzykowania,
handlu i wróżbiarstwa. Autor wiele miejsca poświęca w swojej książce realiom powojennej Polski
i trudnościom Cyganów ze znalezieniem w niej swojego miejsca. Romowie musieli walczyć o wszystko:
gdy jeszcze wędrowali – o mieszkania na zimę
i przydział opału, gdy się osiedlili – o to, by pozostawiono ich w spokoju, pozwolono być sobą i nie
zaczepiano bez powodu. W książce znajdują się
liczne opisy zmagań z kurczowo trzymającymi się
przepisów przedstawicielami „władzy ludowej”.
W relacji autora niemal wszystkie mają ten sam
fascynujący schemat: skrajną nieufność i nieustępliwość funkcjonariuszy stojących na straży porządku Cyganie wiele razy potrafili przezwyciężyć
swoją muzyką. Gdy tylko zaczynali grać – trafiali
prosto do serca, które stawało się bardziej życzliwe
i przyjazne.
Nie da się przemilczeć, że Romowie do dzisiaj
są traktowani (tak w Polsce, jak i w Europie) podejrzliwie i nie bez uprzedzeń. Wzbudzają negatywne
emocje, bo nie boją się wyraźnie zaznaczać swojej
odrębności, a w swojej inności są bardzo hermetyczni. Wiąże ich ściśle przestrzegany obyczajowy
kodeks romanipen. Ściśle pilnują tajemnicy swojego cygańskiego języka, nie ujawniając z niego
zbyt wiele gadziom, czyli nie-Cyganom. Zapewne
dlatego w obu książkach znajdujemy stosunkowo
niewiele cytatów w rodzimym języku autora. Nie
brak w nich za to prób zdefiniowania cygańskiej
tożsamości oraz barwnych i fascynujących opisów
romskiej kultury. Kultury starej i bogatej, która pomimo przeciwności zdołała przetrwać w Europie
setki lat, a której – trzeba to powiedzieć jasno –
mieszkańcy Ziemi Lubuskiej prawie nie znają,
mimo że Cyganie są obecni w naszym regionie.
Edward Dębicki wraz z rodzicami i rodzeństwem
najpierw zamieszkał w Słubicach (gdzie otrzymał
swój pierwszy w życiu akordeon), a później osiadł
na stałe w Gorzowie Wielkopolskim. Tam też
rozpoczął naukę w Szkole Muzycznej. Nie mogło
być innej decyzji: autor wyrastał pośród muzyki,
chłonąc cygański folklor, który jest mu bliski przez
całe życie. Ta decyzja była także wyjątkowa
z innego względu: Edward Dębicki i jego rodzice
byli jednymi z pierwszych z kręgu romskiej
RECENZJE I OMÓWIENIA
121
społeczności, którzy rozumieli, że edukacja w polskiej szkole nie tylko nie odbiera im tożsamości, ale
jest też drogą do wzbogacenia ich świata i łatwiejszego odnalezienia w nim swojego miejsca.
Najlepszym przykładem jest życiowa droga autora
i jego rodziny. Jego siostra Genowefa jako pierwsza
kobieta – Cyganka ukończyła liceum.
Początki edukacji autora były jednak bardzo
trudne, o czym świadczy opis pierwszego dnia
w gorzowskiej szkole muzycznej. Zamiast lekcji
muzyki – autor odebrał, niestety, klasyczną lekcję
dyskryminacji i wykluczenia, dzisiaj już – miejmy
nadzieję – absolutnie nie do pomyślenia. Młody
uczeń posłuchał jednak mądrej rady ojca: „skup się
na muzyce i udowodnij im, że jesteś wartościowym człowiekiem”. Utalentowany i pracowity
Edward Dębicki ukończył z wyróżnieniem pięcioletnią szkołę muzyczną w trzy lata. We Wczorajszym ogniu znajdziemy wiele epizodów z życia
dojrzałego już artysty, koncertującego na estradach w Polsce i za granicą. Można powiedzieć, że
autor na swój sposób obszedł nakaz osiedlenia: nic
się nie zmieniło, wędrowne życie z muzyką jest
jego chlebem powszednim, tak samo jak w latach
jego dzieciństwa i wchodzenia w dorosłość.
We wspomnieniach autora pojawiają się też dwie
znane postacie: spowinowacona z Edwardem
Dębickim poetka cygańska Bronisława Wajs-Papusza (która wędrowała w tym samym taborze co
autor i również osiedliła się w Gorzowie Wielkopolskim) oraz Jerzy Ficowski, słynny poeta i badacz
romskiej kultury, który pod koniec lat 40. XX wieku
nawet wędrował z cygańskim taborem. Wybitne
dokonania Papuszy i Ficowskiego, który był nie
tylko tłumaczem jej wierszy, ale i „tłumaczem”
cygańskiej kultury w ogóle, dzisiaj nie budzą już
wątpliwości i z biegiem czasu doceniane są coraz
bardziej. Jednak autor przypomina, że z początku
ich działalność wzbudzała wątpliwości wśród
Cyganów. Pisanie poezji przez Papuszę wydatnie
kłóciło się z tradycyjną rolą cygańskiej kobiety.
Natomiast kontakty Romów z Jerzym Ficowskim
wzbudzało wśród nich żywą dyskusję: na ile
można nie-Cyganowi pozwolić poznawać ich kulturę i język? Nie wszyscy byli w tej kwestii jedno-
122
myślni. Ten sam dylemat pojawił się, gdy reżyser
Władysław Ślesicki postanowił nakręcić film pt.
„Zanim opadną liście” o ostatnich wędrujących
cygańskich taborach.
Ptak umarłych i Wczorajszy ogień to ważne
książki nie tylko dla naszego regionu, ale i dla całej
polskiej kultury. Są pionierskim głosem romskiej
społeczności zamieszkałej w naszym kraju nie
tylko dlatego, że pozwalają Polakom spojrzeć na
Cyganów i ich kulturę w całkiem nowym świetle,
bez uprzedzeń i niechęci. Osobowość Edwarda
Dębickiego i jego życiowy dorobek może być także
dla samych Romów podpowiedzią, że nie muszą
obawiać się bliższych spotkań z polską społecznością, że im bardziej będą otwarci, tym mniej
będą narażeni na nietolerancję i wykluczenie
społeczne. Chęć lepszego wzajemnego poznania
się i współpracy przyniesie korzyści obu społecznościom, nie narażając żadnej z nich na utratę
tożsamości i pamięci o swoich korzeniach. Warto
zwrócić uwagę, że autor, którego żoną jest Polka,
pełni także funkcję prezesa Stowarzyszenia
Twórców i Przyjaciół Kultury Cygańskiej im. Papuszy.
Jego misją jest promowanie Gorzowa i Polski
w świecie – bo, jak podkreśla Edward Dębicki
w ostatnim zdaniu swoich wspomnień, przecież
jesteśmy Cyganami polskimi.
Obie książki można odczytać jako zaproszenie
do dialogu i dalszych wzajemnych spotkań.
Promocja romskiej kultury przez rodzimego jej
przedstawiciela i w tak wspaniałej formie wydatnie przyczynia się do obalania krzywdzących
stereotypów po obu stronach. Ptak umarłych
i Wczorajszy ogień wnoszą do międzykulturowego dialogu wiele pozytywnych aspektów, tak
bardzo potrzebnych. A nade wszystko sprawiają,
że i Cyganie, i Polacy mogą wyjść sobie naprzeciw
i znaleźć się wobec siebie o kilka kroków bliżej.
Wspomnienia Edwarda Dębickiego kończą się
wzruszającym akcentem. Autor oddaje głos swojemu synowi Manuelowi, zamieszczając napisaną
przez niego baśń Zagubiony ptak. W ten sposób
dokonuje się na kartach książki symboliczna
pokoleniowa zmiana, a wspomnienia z przeszłości
– wybiegają w przyszłość. Z zamieszczonego
w książkach bogatego materiału zdjęciowego
(obejmującego wszystkie etapy życia autora)
wynika, że Manuel również gra na akordeonie. Być
może będzie w przyszłości kontynuował zapoczątkowane przez swojego ojca dzieło promocji
romskiej kultury, przyczyniając się do budowania
przyjaznego sąsiedztwa między Romami i Polakami. Jak doskonale wiemy, w tej kwestii po obu
stronach jest do nadrobienia wiele zaległości.
Dwa wiersze zamieszczona na skrzydełkach
książki Wczorajszy ogień przypominają, że Edward
Dębicki jest także poetą. Fragment jednego z nich
brzmi: I nie ogrzejesz sobie rąk/wczorajszym
ogniem. To rzeczywiście prawda, ale przecież
wczorajszy ogień może jeszcze opowiedzieć
wszystkim wspólną historię żyjących obok siebie
Romów i Polaków, którzy – zasłuchani – razem
skupią się wokół wygasłego ogniska. Może tam
jeszcze tlić się żar, którym da się ogrzać serce
i stopić pozostającą w nim nieufność i nienawiść.
Wczorajszy ogień może zmienić na lepsze jutrzejszy dzień.
Joanna Kapica-Curzytek
Debiutancki głos młodości
Emilia Grzelak, W dorosłość, Zielona Góra 2012, 32 s.
Emilia Grzelak zadebiutowała tomikiem W dorosłość 1. Wiersze składające się na tę książkę poetycką dotykają różnorodnej materii z jaką zmaga
się młody, wrażliwy, piszący człowiek. Czytelnik
znajdzie tu teksty poświęcone miłości zarówno
w wymiarze filie, agape i eros, rozważania metafizyczne, liryczne kontemplacje religijne, poetyckie
spostrzeżenia dotyczące otaczającej rzeczywistości,
codzienności. Na tom składają się dwie części –
w pierwszej znajdują się utwory autorki, w drugiej
wiersze napisane przez innych poetów dla poetki.
W otwierającym tomik tekście Godzina do
końca świata, podmiot liryczny zwraca uwagę na
elementy otaczającej go przestrzeni:
Wczorajsza kłótnia
Smutek biedaka
Rozmówki fińskie
jeszcze nie otwarte
1
2
3
4
śniadanie w torbie
I spodnie rozdarte2
Pozornie błahe detale związane z teraz i wczoraj składają się na obraz, który sygnalizuje tytuł
utworu – za godzinę będzie koniec świata. Poetka
dostrzega codzienną egzystencję, która pozostaje
zwyczajna nawet w obliczu apokalipsy. Jednak
w końcowych wersach podmiot nie zapomina
o Bogu: „Trzeba by walczyć/ na poziomie Boga”3.
Niedopowiedziane o co? Pozwala domyślać się, że
o godną postawę w obliczu końca (początku).
Problem wiary czy bardziej zmagania się z wiarą
jest bardzo silnie obecny w poezji Grzelak. Ksiądz
z wiersza (***zawisł między górami) stoi w obliczu
kryzysu religijności, metaforycznie „zawisł między
górami”4. W poetyckiej wizji „Pan z wolna kroczy”,
a tym samym pojawia się nadzieja na rozwiązanie
kryzysu, jednak końcowe wersy jedynie sygna-
E. Grzelak, W dorosłość, Zielona Góra 2012.
Ibidem, s. 5.
Ibidem.
Ibidem, s. 7.
RECENZJE I OMÓWIENIA
123
lizują nadzieję: „Ksiądz czeka zachodu/ Lepszego
słońca wschodu”5.
Pojawia się w tomiku przyznanie do zwątpień,
do braku siły, jak w wierszu (*** Biegnę do przodu). Podmiot liryczny wyznaje „Boję się żyć/ Bo nie
umiem żyć”6. Porównania do żółwia, ślimaka
świadczą o zmaganiu się z egzystencją, z tym co
na co dzień ona stawia przed jednostką.
Kompatybilny z tym utworem wydaje się wiersz
(*** Słowo). Słowo „uderzyło mnie w twarz”7
mówi podmiot liryczny. Moc słowa jest ogromna.
Potrafi być również bolesna. Słowa układają się
w myśli, które „bolą”, a przez to „Radość moja/ –
tak jakby się/ starzeje”8.
Problematyka miłości koncentruje się w różnych
obszarach. Powyżej zostało już zaznaczone, że
Grzelak dotyka w swojej poezji różnych jej odmian.
Zmysłowość pojawia się w Erotyku z przymrużeniem oka, w którym podmiot liryczny zwraca się
do ukochanego/ukochanej: „Patrzysz głęboko
w oczy/ Dotykasz oddechem mojej skóry”9.
Opisana sytuacja intymna kończy się wersem
„Krzyk niemy w pokoju”. Antyteza oddaje emocje
nagromadzone między mówiącym podmiotem
a adresatem. Autorka często sięga do operowania
elementami świata przyrody. Tak i w tym wierszu
„Motyl spija nektar”, „Ciała splotły się bluszczem”10.
Z kolei w Zagrywce erotycznej przy śniadaniu
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
124
Ibidem.
Ibidem, s. 6
Ibidem, s. 9.
Ibidem.
Ibidem, s. 14.
Ibidem.
Ibidem.
Ibidem, s. 16.
Ibidem, s. 20.
Ibidem.
„Ptak trzepocąc skrzydłami” „Przerwał melodię
naszych myśli”11. Nawiązania do flory i fauny nie
mają funkcji ornamentacyjnej. Świadczą o głęboko
humanistycznym nastawieniu poetki do świata,
widzącej jedność człowieka ze światem natury.
Miłość w sensie agape widoczna jest w wierszu (*** Babciusiu). Podmiot liryczny zwraca się
do babci przywołując przeszłość: „Zawsze trzymałaś za/ rękę” i teraźniejszość: „A dziś…/ Jesteś
w zapachu/ tlącego się znicza”12. Początkowo
spieszczenie skierowane do adresata utworu
ukazuje przywiązanie nadawcy. Pojawiające się
przekonanie podmiotu o obecności ukochanej
babci w zapachu znicza sugeruje odejście, a tym
samym ból po stracie.
Ostatni utwór Dorosłość, kontrapunktowy dla
tytułu tomiku, personifikuje ten etap życia.
Chociaż podmiot szuka jej „w zapachu/ tlącego się
papierosa”13, to ona „Siedzi w tym autobusie/
wymachując krótkimi/ nóżkami”14.
Wiersze zebrane w tomiku W dorosłość
świadczą o dojrzałości emocjonalnej i bogactwie
doświadczeń autorki. Nie roszczą intertekstualnych
pretensji, wypływają z materii życia, dlatego są tak
szczere, dosadne w prawdzie egzystencjalnej.
Z takimi utworami warto wkraczać w dorosłość.
Jakub Rawski
KSIĄŻKI NADESŁANE
Tadeusz Brzeziński, Wiersze na deszczowe dni, Dekorgraf, Żagań 2012.
Grzegorz Chwalibóg, Tato! Zrób sobie >Z lotu ptaka<, Poligraf, Brzezia Łąka 2012.
Zbigniew Czarnuch, Nad Wartą i wśród lasów: o dawnych i współczesnych mieszkańcach witnickich
wsi, Miejski Dom Kultury w Witnicy, Witnica 2012.
Franciszek Starowieyski i jego życiowe pasje: katalog wystawy, pod red. Krystyny Bakalarz, Muzeum
Miejskie w Nowej Soli, Nowa Sól 2012.
Jerzy Hajduga, Powieki wieków, Nowa Pracownia, Poznań 2012.
Historia Zielonej Góry. T. 2. Dzieje miasta w XIX i XX wieku, pod red. Wojciecha Strzyżewskiego, Oficyna
Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011.
Jak niedźwiedź Wojtek został polskim żołnierzem, aut. rys. Anna Kret, Dekorgraf, Żagań 2012.
Elżbieta Kołodziejska, Przy herbacie: rozmowy z Edwardem Hajdukiem, Oficyna Wydawnicza
Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011.
Zygmunt Kowalczuk, Latarnia słowa, Inicjatywa Wydawnicza „Politikon”, Zielona Góra 2012.
Krzysztof Kowalczyk, Poezje nienazwane, [bw.], Zielona Góra 2012.
Stefan Kozak, Sokołowscy, korzenie, pokolenia, Dekorgraf, Żagań 2012.
Kropelka: Turniej Jednego Wiersza, oprac. Jolanta Pytel, Organon, Zielona Góra 2012.
Ludwik Lipnicki, Duch Czarnej Wody: anegdoty nie tylko o lichenologach, Sonar, Gorzów Wlkp. 2012.
Lubuskie legendy o Letnicy, oprac. Jolanta Pytel, Organon, Zielona Góra 2012.
Krystyna Nawrocka, Stojąc w oknie, Organon, Zielona Góra 2012.
Bronisława Raszkiewicz, Woda i ogień, Organon, Zielona Góra 2012.
Andrzej Toczewski, Historia Ziemi Lubuskiej: krótki zarys dawnych dziejów, Wyd. 2, Muzeum Ziemi
Lubuskiej, Zielona Góra 2012.
Wincenty Zdzitowiecki, Pisanie światłem, WiMBP im. Herberta, Gorzów Wlkp. 2012.
125
AUTORZY NUMERU
Halina Bohuta-Stąpel
Publicystka, poetka, prozatorka. Uczestniczka i laureatka konkursów literackich, autorka 5 tomików poetyckich.
Publikuje w pismach: „Obrzeża”, „Pegaz Lubuski”, „Pro Libris”, „Gazeta Lubuska”, „Grűnberger Wochenblatt”
oraz na portalu internetowym pkpzin. Członkini Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, laureatka Nagrody
Kulturalnej Wójta Gminy Świdnica (2009). Wraz z Aleksandrą Sztukowską-Matusiak prowadzi Literacki
Kabaret Dojrzałych Dam.
Natalia Bratko
Ur. w 1989 r. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Zainteresowania: literatura rosyjska
i fantasy oraz sport. Fanka twórczości Wiecha Wiecheckiego.
Andrzej Buck
Literaturoznawca, teatrolog, edytor, dziennikarz, bibliotekoznawca, autor książek i artykułów naukowych
oraz prac dokumentacyjnych dotyczących teatru, autor adaptacji teatralnych i scenariuszy, twórca przeglądów,
spotkań i festiwali teatralnych, redaktor czasopism, nauczyciel akademicki, doktor nauk humanistycznych. Dyrektor
WiMBP im. C. Norwida w Zielonej Górze, prezes Lubuskiego Stowarzyszenia Miłośników Działań Kulturalnych.
Marek Czuku
Ur. w 1960 r. Poeta, krytyk literacki, publicysta, z wykształcenia fizyk i polonista. Autor dziesięciu zbiorów wierszy,
ostatnio: Forever (2010), Facet z szybą (2012). Publikował m.in. w „Twórczości”, „Nowych Książkach”, „Odrze”,
„Więzi”, „Toposie”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Akcencie”, „Frazie”, „Pograniczach”, „Frondzie”, „Arcanach”.
Swoją twórczość prezentował także za granicą (Szwecja, Irlandia, USA, Serbia, Austria, Francja, Belgia, Litwa.
Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz do Academia Europaea Sarbieviana. Tegoroczny stypendysta
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Marek Grewling
Ur. się w 1963 r. w Gorzowie Wlkp. Z zawodu nauczyciel historii; absolwent teologii biblijnej. Autor 6 książek
poetyckich, inicjator wydania antologii, autor aforyzmów, wierszy, esejów, recenzji i artykułów publicystycznych;
zastępca redaktora naczelnego „Pegaza Lubuskiego”. Od roku 2003 jest członkiem Związku Literatów Polskich.
Przemysław Grzesiński
Absolwent filologii polskiej i filozofii. Pracuje w Dziale Literackim Lubuskiego Teatru. Autor kilku publikacji, twórca
komediodramatu Po prostu Leon po prostu (premiera 2011 r. w Lubuskim Teatrze). Autor sztuk: Studnia, To jest
wojna, Według Michała, Żużel forever.
Leszek Kania
Kurator wystaw, krytyk sztuki, zastępca dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej.
126
Joanna Kapica-Curzytek
Filolog angielski i glottodydaktyk, adiunkt w Instytucie Neofilologii na Uniwersytecie Zielonogórskim. Autorka
recenzji książek („Twój Styl” i „Twoja Muza”), recenzji teatralnych i wywiadów (wortal teatralny www.e-teatr.pl).
Współautorka i tłumaczka reportażu radiowego, który otrzymał Nagrodę Specjalną Studia Reportażu i Dokumentu
Polskiego Radia w krajowym konkursie reportażu radiowego „Polska i Świat 2000”. Obecnie jest stałą recenzentką
magazynu kultury popularnej www.esensja.pl . Oprócz literatury jej pasją są języki obce i muzyka klasyczna.
Barbara Konarska
Słuchaczka Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, gdzie prowadzi klub literacki Oksymoron i redaguje
czasopismo „Inspiracje”. Poetka, jest autorką dwóch tomików poezji: Ocalone ćmy czyli moje wędrowanie
i Malowanka jesienna. Brała udział w regionalnych i ogólnopolskich konkursach literackich, zdobywając nagrody
i wyróżnienia. Należy do Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów.
Marta Kornalska
Ur. w 1986 r. w Koninie. Absolwentka Zespołu Szkół Plastycznych w Kole. Obecnie związana z Uniwersytetem
Zielonogórskim na Wydziale Artystycznym. Graficzka, malarka, hobbystycznie pisze.
Zygmunt Kowalczuk
Ur. w 1963 r. w Lubsku. Poeta, eseista, historyk . Absolwent Zielonogórsko-Gorzowskiego Wyższego Seminarium
Duchownego w Gościkowie-Paradyżu i wydziału filozoficzno-teologicznego KUL. Doktoryzował się w Instytucie
Historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Do 2004 r. był duchownym, obecnie jest pracownikiem naukowym
Uniwersytetu Zielonogórskiego. Debiutował w 1987 r. Laureat Lubuskiego Wawrzynu Literackiego (2000). Członek
ZLP od 2007 r. Mieszka w Bieczu koło Lubska. Wydał zbiory wierszy: Niebo szyte ziemią, Dwa nieba, Po tamtej
stronie księżyca, „Ponad skrzydłami aniołów”, „Na klifie”, „Tobie błogosławiony Janie Pawle II Ojcze Święty”
(wspólnie z M. Wypych), szkice historyczne „Kardynał Mieczysław Halka Ledóchowski - prymas czasów niewoli”,
„Zarys historii Kościołów chrześcijańskich - nie tylko dla studentów”, „Obrazy i symbole w historii chrześcijaństwa”,
opowieści religijne dla dzieci „W poszukiwaniu szczęścia”.
Eugeniusz Kurzawa
Poeta, dziennikarz. Prezes Lubuskiego Oddziału ZLP. Pracuje w „Gazecie Lubuskiej”. Mieszka w Wilkanowie
pod Zieloną Górą.
Władysław Łazuka
Ur. w 1946 r. Poeta, prozaik, laureat nagród i wyróżnień literackich. Często publikuje w prasie, a także na antenie PR.
Autor zbiorów wierszy. Mieszka w Choszcznie
Czesław Markiewicz
Ur. w 1954 r. w Zielonej Górze; poeta, prozaik, krytyk literacki, eseista, dziennikarz „Radia Zachód” w Zielonej Górze.
Zbigniew Masternak
Ur. w 1978 r. Prozaik, autor scenariuszy filmowych, dramaturg. Studiował prawo na UMCS w Lublinie, następnie
filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. W 2009 r. ukończył Scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Filmu
i Komunikacji Audiowizualnej. Debiutował prozą w 2000 r. na łamach „Twórczości”. Pracuje nad autobiograficznym
cyklem powieściowym pt. Księstwo. Jest także współautorem książki Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna,
oraz noweli filmowej Jezus na prezydenta! Jego twórczość jest tłumaczona na języki obce (m.in. wietnamski, mongolski,
macedoński, słoweński oraz ukraiński. Laureat Świętokrzyskiej Nagrody Kultury (2011) oraz Dorocznej Nagrody Starosty
Puławskiego w Dziedzinie Kultury (2011). Grywa w filmie. W 2005 r. na podstawie jego opowiadania Stacja Mirsk
powstał film, którego był współproducentem (Grand Prix na IX KRAKFFA). Gra w piłkę błotną w klubie BKS Roztocze
Krasnobród. Jest kapitanem Reprezentacji Polskich Pisarzy w Piłce Nożnej. Pochodzi z Piórkowa, mieszka w Puławach.
AUTORZY NUMERU
127
Kinga Mazur
Urodzona w 1989 roku, studentka 2. kierunków Uniwersytetu Zielonogórskiego. Stały współpracownik
gorzowskiego pisma literackiego „Pegaz Lubuski”; jej wiersze były drukowane w antologii młodych poetów
ziemi sulęcińskiej Smak na wiersz. Autorka tomiku poetyckiego Już wiem.
Zofia Mąkosa
Ur. w 1957 r. w Kargowej. Absolwentka historii na zielonogórskiej WSP. Emerytowana nauczycielka historii,
wiedzy o społeczeństwie i języka polskiego (SP i Gimnazjum w Siedlcu). Współzałożycielka i członek zarządu
Stowarzyszenia Kulturalno-Edukacyjnego Siedlec. Publikowała w lokalnych czasopismach („Gminne Wieści”,
„Głos Wolsztyński”).
Ewa Mielczarek
Ur. w 1961 r. w Gnieźnie. Szefowa Działu Wydawnictw WiMBP im. C. Norwida w Zielonej Górze, redaktor, starszy
kustosz, sekretarz redakcji „Pro Libris”.
Dominika Mrozowska
Ur. w 1989 r. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Amatorka kryminałów i muzyki rock.
W wolnym czasie maluje, gotuje oraz pisze wiersze i opowiadania.
Dariusz Pawlicki
Ur. w 1961 r. Autor esejów, nowel, szkiców, wierszy (wydał kilka zbiorów). Pisze także książki dla dzieci, publikuje
teksty w czasopismach społeczno-kulturalnych i literackich (m.in. „Gazeta Kulturalna, „Rita Baum”, „Twórczość”);
autor 100 haseł w Encyklopedii Wrocławia; prowadzi warsztaty literackie, wygłasza prelekcje poświęcone kulturze.
Mieszka we Wrocławiu, ale w swej twórczości wiele miejsca poświęca Suwalszczyźnie. Należy do ZLP.
Dorota Poślednia
Urodzona w Kostrzynie nad Odrą, absolwentka filologii polskiej i socjologii. Doktorantka na Uniwersytecie
Zielonogórskim, przygotowuje pracę doktorską na temat historii w twórczości Zbigniewa Herberta.
Jakub Rawski
Ur. w 1988 r. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Zielonogórskiego, obecnie doktorant prof. dra hab. Leszka
Libery. Autor książki poetyckiej Pasaże (2010) oraz referatów wygłaszanych na ogólnopolskich i międzynarodowych
konferencjach naukowych (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie,
Uniwersytet Śląski w Katowicach, Uniwersytet Zielonogórski). Trzykrotny stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa
Wyższego. Sekretarz zielonogórskiego oddziału Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza.
Czesław Sobkowiak
Ur. w 1950 r. w Jaromierzu; absolwent polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Poeta, autor 16 tomików
poetyckich; krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich. Mieszka w Zawadzie
koło Zielonej Góry.
Marta Soczek
Ur. w 1989 r. w Szprotawie. Na Uniwersytecie Zielonogórskim studiuje filologię polską ze specjalnością komunikacja
medialna oraz informację naukową i bibliotekoznawstwo, w ramach której w zeszłym roku uzyskała stypendium
rektora. Jej zainteresowania oscylują wokół literatury najnowszej. Wolne chwile poświęca siatkówce i piłce nożnej.
Mirosława Szott
Ur. w 1987 r., doktorantka na Uniwersytecie Zielonogórskim, członkini Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów
w Zielonej Górze.
128
Izabela Taraszczuk
Ur. w 1974 r. w Zielonej Górze. Germanistka i tłumacz, kulturoznawca krajów niemieckojęzycznych, okazjonalnie
również poetka i rysownik. Autorka ponad 30 publikacji poświęconych literaturze, historii regionu i sztuce.
Laureatka wyróżnienia i I miejsca w konkursie literackim W Języku Serca / In der Sprache des Herzens w Opolu
(2007 i 2011).
Renata A. Thiele
Germanistka, dziennikarka, prozaik, znawczyni historii i architektury, przewodniczka po Akwizgranie.
Witold Stankiewicz
Ur. w 1954 r. w Zielonej Górze, absolwent zielonogórskiej WSP (studia pedagogiczne). Poeta, dotychczas
publikujący w internecie (portale poetyckie).
Adam Żuczkowski
Ur. w 1952 r. Poeta, nauczyciel. Debiutował na łamach wydawnictw studenckich Uniwersytetu A. Mickiewicza
w Poznaniu (1974-76). Laureat konkursów poetyckich, organizator spotkań literackich; animator twórczości
poetyckiej w regionie wolsztyńskim. Redaktor pierwszej antologii poetów wolsztyńskich Przebudzenie (1997);
twórca Uniwersytetu Poezji nad Dojcą w Wolsztynie, miejsca spotkań, warsztatów dla adeptów sztuki słowa.
Członek ZLP (Oddział w Zielonej Górze). Wydał drukiem tomiki: Pisane na piasku, Głaz. Wiersze wolsztyńskie
(2000), Kresy minionego teraz (2006), które prezentowane były także na antenie Radia Zachód w „Radiowej
książce poetyckiej”. Mieszka w Wolsztynie, pracuje w Kębłowie.
Agata Źrałko
Ur. w 1989 r. Pochodzi z Torzymia, a od ośmiu lat mieszka w Zielonej Górze. Jest studentką piątego roku filologii
polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Od trzech lat współpracuje z lokalnym oddziałem „Gazety Wyborczej”
w Zielonej Górze. Redaguje teksty do dodatku kulturalnego Co Jest Grane, interesuje się środowiskiem uniwersyteckim oraz tematami zdrowotnymi, społecznymi. Jej domeną jest taniec (jest związana ze Szkołą Tańca
Towarzyskiego Jolanty Bechyne). W wolnych chwilach sama uczy tańca, czyta książki, fotografuje i sprawuje
literacką pieczę nad kilkoma serwisami internetowymi.
AUTORZY NUMERU
129

Podobne dokumenty