PL 3(40) - Home.pl
Transkrypt
PL 3(40) - Home.pl
Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne Pro Libris nr 3(40) – 2012 Prace plastyczne wykorzystane w numerze Maryna Mazur © Copyright by Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida, Zielona Góra 2012 Redaktor naczelny Andrzej Buck Redaktor graficzny Magdalena Gryska Sekretarz redakcji, korekta Ewa Mielczarek Stale współpracuje Małgorzata Mikołajczak Fotografie: Elżbieta Altevogt, Barbara Kornaszewska, Marek Lalko, Czesław Łuniewicz, Marta Puchalska, Mirosława Szott, Izabela Taraszczuk, Bronisław Zakrzewski Wydawca Pro Libris – Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Cypriana Norwida, al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra Skład komputerowy Firma Reklamowa GRAF MEDIA, tel. 68 451 72 78 Druk i oprawa Ligatura Nakład – 350 egz. ISSN 1642-5995 Nr indeksu 370754 Adres redakcji: WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze, al. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra (z dopiskiem Pro Libris); e–mail: [email protected] http://www.prolibris.net.pl 2 Od redakcji To już czterdzieste spotkanie z Państwem... Można powiedzieć, że to w pewnym sensie jubileuszowy numer pisma, które przechodziło wraz z naszymi najwierniejszymi Czytelnikami tak wiele przeobrażeń, i w sensie mentalnym i w sensie organizacyjnym, a przede wszystkim w kontekście tworzenia wspólnych wartości w czarownym świecie literatury. Literatury, tej nam najbliższej – lubuskiej i tej wychodzącej poza ramy terytorialne, bo przecież literatura jest ponad to. Najlepszym przykładem udawadniającym uniwersalność i potęgę literatury bez względu na obszar, w którym się działa jest postać Andrzeja K. Waśkiewicza, niedawno zmarłego poety, krytyka literackiego, autora ponad 30 książek, zbiorów wierszy, prac krytycznych, bibliograficznych i publicystycznych. Człowieka, który wszędzie był wielki i ceniony, zawsze zafrapowany literaturą, będącą sensem Jego życia. Jako redakcja mieliśmy zaszczyt i wielką przyjemność z Nim współpracować. Sprzyjał idei ukazywania się w Zielonej Górze pisma o charakterze literacko-kulturalnym i współdziałał z „Pro Libris” nieomal od początków funkcjonowania pisma. Doradzał, czasem chwalił, ale potrafił również bezpardonowo zrugać i skrytykować jeśli znalazł ku temu powód. Robił to bez złośliwości, a nadrzędne w tym było Jego dążenie do podnoszenia jakości z korzyścią dla autorów, redakcji, a w konsekwencji dla Czytelnika. Ta rola mentora, mistrza wprowadzającego twórcę i odbiorcę w świat literatury towarzyszyła Mu do końca. W numerze znajdą Państwo teksty poświęcone Andrzejowi K. Waśkiewiczowi, oraz inne, których On już nie przeczyta. Wierzymy jednak, że Wielki Nieobecny mentalnie będzie z nami, a Jego wspaniała osobowość, wiedza i doświadczenie towarzyszyć nam będą w twórczej pracy. 3 Spis treści Andrzej Buck, Andrzej K. Waśkiewicz. Krytyk. Szkic do Portretu (cz. I) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 Losy. Waśkiewiczowie i Higersbergerowie. Rozmowę z Andrzejem K. Waśkiewiczem przeprowadził Eugeniusz Kurzawa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Czesław Markiewicz, My wykorzenieni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Przemysław Grzesiński, Blog Julii (Opowiadanie z cyklu „Brama”) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Władysław Łazuka, Wiersze [Dawno, dawniej, dziś; *** W południe lata…, Dla wędrujących, Miejsce] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Renata A. Thiele, Siła piosenki (Die Kraft der Musik) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Adam Żuczkowski, Wiersze [Jestem Jokerem, Czy mogę?] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Zofia Mąkosa, Jeszcze wszystko będzie dobrze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51 Witold Stankiewicz, Wiersze [Kurz, Cząsteczka] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 Marta Kornalska, Atrybuty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59 Marek Czuku, Wiersze [Wiosna, W samo serce, Cień dębu, Upał] . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64 Zbigniew Masternak, Mój prawdziwy ojciec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68 ZBLIŻENIA Dorota Poślednia, Eksperyment na pamięci zbiorowej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 Barbara Konarska, „Małe ojczyzny” w twórczości słuchaczy ZUTW . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 74 PREZENTACJE Martyna Mazur . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80 Leszek Kania, Wszystko jest w porządku, a także na odwrót . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81 VARIA Dariusz Pawlicki, O pewnym początku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 82 Izabela Taraszczuk, Witraż na świat. Wystawa Elżbiety Altevogt w kożuchowskim Zamku . . . . . . . 86 Halina Bohuta-Stąpel, „Zielony Kot” puszcza perskie oko czyli wycinek z historii kabaretów zielonogórskich . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89 Ewa Mielczarek, Kargowa – Paukszta w trzynastu odsłonach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97 RECENZJE I OMÓWIENIA * A to sztuka właśnie… Andrzej Buck, Antologia dramatu lubuskiego (Zygmunt Kowalczuk) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101 * Powściągliwość klasycznego epigramatu Krystyna Caban, Sześćdziesiąt pchnięć (Agata Źrałko) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105 * Na drodze od aluzji do iluzji Czesław Markiewicz, 80. urodziny Marilyn Monroe (Mirosława Szott) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 106 * Przemyślana konstrukcja Beata Patrycja Klary, Deklaracje. Geny. Anty-geny. Memy (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108 4 * Poetka prowadzi wywiady Beata Patrycja Klary, Rozmowy z piórami (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109 * Nie tylko dla miłośników fantastyki Fantazje zielonogórskie. Antologia opowiadań fantastycznych (Kinga Mazur) . . . . . . . . . . . . . . . . 110 * Nieprzewidywalna historia Krzysztof Koziołek, Premier musi zginąć (Natalia Bratko) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 * Co dolega światu? O najnowszych wierszach Marii Borcz Maria Borcz, Z kałuży miasta (Marek Grewling) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 * Niepozorne, a ważne dzieło Ludwik Lipnicki, Zachód słońca (Dominika Mrozowska) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 * Własnym głosem Władysław Łazuka, Którego spotkałem i Słowa wśród wydm (Czesław Sobkowiak) . . . . . . . . . . . 117 * Szlakami życia Barbara Konarska, Osty w fioletach (Marta Soczek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118 * Rozprawa ze sobą i światem Henryk Urbanek, Iskierki (Marta Soczek) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119 * Cyganie i Polacy: o kilka kroków bliżej Edward Dębicki, Ptak umarłych i Wczorajszy ogień (Joanna Kapica-Curzytek) . . . . . . . . . . . . . . . 120 * Debiutancki głos młodości Emilia Grzelak (Jakub Rawski) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 123 KSIĄŻKI NADESŁANE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125 AUTORZY NUMERU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 126 Spis treści 5 Andrzej Buck Andrzej K. Waśkiewicz. Krytyk. Szkic do Portretu (część I) Swego czasu w artykule zamieszczonym w „Studencie” pisałem: Sądzić należy, iż dobrze by się stało aby Waśkiewicz–edytor kiedyś stał się człowiekiem kierującym czasopismem literackim. W jego życiorysie ustawicznie bowiem – gdzieś na jego pobrzeżach – toczy się ustawicznie redaktorska odyseja. Po latach prognoza ta sprawdziła się. Autor „Ósmej dekady” został naczelnym redaktorem miesięcznika literacko-artystycznego „Autograf” – pisma, które od września 1988 roku ukazywało się w Gdańsku. Kredowana okładka, przejrzysty offset, wielobarwna wkładka – oto zewnętrzne cechy periodyku. Dobra eseistyka, recenzje i wyśmienity zespół redakcyjny (m.in. Chwin, Joachimiak, Kotlica, Zawistowski) to cechy wewnętrzne. Całość miała być interdyscyplinarnym pismem artystycznym, dla którego – jak mówił Waśkiewicz 6 w „Życiu Warszawy” – równie ważnym jest wiersz i obraz, książka i płyta, powieść i film. Krytyk i pisarz A.K. Waśkiewicz swoją drogę literacką rozpoczynał w Zielonej Górze, od pracy w WiMBP w 1961 roku. Później prowadził zielonogórski oddział „Gazety Chłopskiej”, a od 1967 roku był publicystą „Nadodrza”. W roku 1979 podjął kontrowersyjną decyzję wyjazdu do Gdańska. Jeszcze szerzej wszedł na orbitę życia literackiego Polski, zaczął pracować jako redaktor w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, pełnić funkcje organizacyjne w ZLP. W sensie merytorycznym jego twórcza biografia zachowała wcześniej wytyczony kierunek, i to zarówno w aspekcie tematycznym i technicznym. Wyjazd z Zielonej Góry nie miał zatem – sądzę – większego znaczenia dla jego pracy literackiej. Bo, to będąc w Zielonej Górze, Waśkiewicz napisał swoje pierwsze książki krytyczne, tj. Rygor i marzenie. Szkice o poetach trzech awangard. (1973), Formy obecności „nieobecnego pokolenia” (1976) i Modele i formuła (1978), wydając je w Wydawnictwie Łódzkim i Ossolineum. Być może straciło na tym wyjeździe środowisko. I jeszcze jedno – krąg działań literacko-artystycznych A.K. Waśkiewicza był zawsze trojaki: literat (autor tomików poezji i prozy), krytyk literacki i edytor. Tak pozostało do dziś. Działania krytyczne Waśkiewicza zgodne były z jego umiejętnościami edytorskimi. Zawsze było tak, że jeśli opisywał literackie działania międzywojennej awangardy to równolegle doprowadził do edycji np. w serii „Generacje” wierszy Yeżego Yankowskiego (Rytm miasta) czy Mili Elin (Wachlarz z białych kwiatów). Zredagował w 1978 roku edycję Szkiców literackich i artystycznych Jana Brzękowskiego, a w rok później w tym wydawnictwie wydał Poematy i utwory teatralne Tadeusza Peipera. To tylko przykłady, świadczące o tym, że edytorskie penetracje Waśkiewicza inspirowały go bądź wynikały z jego myśli teoretycznej. Przykłady te zarysowują pierwszy z kręgów tematycznych, którymi zajmował się autor Domu z płaskim dachem. Oprócz penetracji awangardy Waśkiewicz stał się historykiem literatury i życia literackiego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wybór tych zainteresowań miał z pewnością podłoże sytuacyjne, związany był z uczestnictwem Waśkiewicza w redagowaniu czasopisma „Orientacja” (1965-1971) związanego z grupą poetycką Orientacja, a później Forum Poetów Hybrydy. Właśnie w Orientacji ukazało się kilka ważnych dla krytyka szkiców. W numerze 3., np. w szkicu „Synkretyzm czyli oryginalność” określił rozumienie tendencji formulistycznej w poezji poematów z Hybryd. Pisał: Formulizm. Poezja pojęć. Równie dobrze można by to nazwać próbą poezji i intelektu. Nie bojaźnie awangardowe, metaforyzowane opisywactwo, a próba dania świadectwa swojemu czasowi, próba podjęcia z nim intelektualnego dyskursu (...). Wraz z tendencją formulistyczną pojawił się też problem zaangażowania, rozumiany przez krytyków jako dążenie, a nie opisywanie współczes- ności. Pisał on, że zaangażowanie jest szukaniem jej wyznaczników, zrozumieniem świata, szukaniem formuły współczesności, co w efekcie powoduje, że czytelnik zamiast łatwego wzruszenia otrzymuje syntezę poetyckiej wiedzy o świecie. W dalszych wydaniach „Orientacji”, kiedy staje się ono pismem pokolenia 60, a w składzie jej pojawiają się krytycy literackiej opozycji np. Bohdan Urbankowski, Tomasz Burek czy Stanisław Barańczak, Waśkiewicz post factum porządkuje program grupy, m.in. w szkicach Świadomość pokolenia (nr 6/69) czy Człowiek, poezja poetyki (nr 10/70). Szczególnie Świadomość pokolenia przyniosła po raz pierwszy Waśkiewiczowską próbę usystematyzowania losów debiutantów pokolenia 60. Jego forpoczta – Orientacja przeciwstawiona została innym ugrupowaniom, m.in. wrocławskiej Agorze, Ugrupowaniu 66, poznańskim Próbom czy warszawskiemu Forum Poetów Hybrydy i Konfederacji Nowego Romantyzmu. Tu pojawiła się – bodaj po raz pierwszy – teza o „nieobecnym pokoleniu”, tzn. pokoleniu 60, czy też próba naszkicowania mechanizmu samosterowności pokolenia. Poeci Pokolenia 60 nie chcą korzystać z ZLP-owskich „przedszkoli literackich” tak określano koła młodych. Były to instytucje dla młodych tworzone przez mecenat państwowy, tworzyli – instytucje zastępcze tj. niskonakładowe, nieperiodyczne czasopisma istniejące w obiegu pozaoficjalnym i kolportażu wewnętrznym): zjazdy, spotkania i sympozja. Będąc ruchem samosterownym, wewnętrznie programowanym stało się to pokolenie nieobecne w szerszej świadomości społecznej. Świadomość pokoleniowa formułowana natomiast była na łamach takich wydawnictw jak „Post scriptum”, „Wobec własnego czasu” i almanachów. Tezy te rozwinął potem Waśkiewicz w klasycznym już szkicu zamieszczonym w „Pamiętniku Literackim” pt. Grupy literackie młodych 1960-1970 oraz w książkach Formy obecności <<nieobecnego pokolenia>> i Modele i formuła. Napisał je z dwojakiej perspektywy krytyka towarzyszącego pokoleniu i możliwie obiektywnego badania dziejów literatury. Modele… przyniosły próbę opisu Andrzej Buck 7 pokolenia 60, koncepcję poezji formulistycznej oraz szkice o poezji J. Żernickiego, K. Gąsiorowskiego, Z. Jerzyny, M. Stanclika, J. Koperskiego, i J. Ordona i J. Górzańskiego. W Formach... przedstawił instytucje literackie tego pokolenia, formułując pojęcie instytucji zastępczych. Później, tj. w 1982 roku „Ossolineum” znów wydało zbiór jego szkiców Ósma dekada, tym, razem poświęconych świadomości poetyckiej tzw. nowych roczników. Kiedy w 1986 roku J. Adamski wydawał zbiór Literatura Polski Ludowej, Waśkiewicz opracował tekst Ruch literacki młodych – instytucje i struktura. Wrócę jeszcze na chwilę do konstrukcji wymienionych wcześniej książek krytycznych, gdyż one wyznaczają optykę opisu tematów literackich, którymi zajmuje się krytyk. W przypadku awangardy jest to koncepcja „szkiców rozproszonych”, publikowanych wcześniej na łamach wielu czasopism literackich (tak jest zarówno w przypadku zbioru W kręgu <<Zwrotnicy>>. Wiąże się to niepodzielnie ze zmienną – wówczas – perspektywą badań nad awangardą międzywojenną, z przejściem do badań faktograficzno–syntetycznych w kierunku badań szczegółowych. Awangarda – pisał Waśkiewicz – przeszła z planu bieżącego uczestnictwa w plan obecności historycznej, a więc powstał już dystans wobec zjawiska, choć nadal uczestniczyło ono w bieżących procesach ideotwórczych, co należy rozumieć, że pewne wartości potencjalne tkwiące w programie Kręgu podjęte zostały przez awangardę poetycką lat siedemdziesiątych. Inne jest też – zdaniem krytyka – aktualne odczytywanie grupy w perspektywie synchronicznej (awangardowy system poetyki nie jest już osamotniony , ale sytuuje się w opozycyjnym związku z Almanachem Nowej Sztuki, oraz diachronicznym realizacje Awangardy są nie tylko szczególną konsekwencją niektórych założeń programowych futuryzmu, ale (...) sytuują się wobec tradycji dawniejszej (młodopolskiej) i zupełnie bliskiej ekspresjonizmowi „Zdroju”). Koncepcja badań analitycznych w głąb znaczyła, że Waśkiewicz, dotykał różnych problemów Awangardy, od np. poetyckich juwenaliów T. Peipera, poprzez dramat erotyki u „papieża” awangardy, aż 8 do pytania „jak dziś czytać Peipera”. Pisał też o J. Przybosiu (dodajmy, że w roku 1977 w Krakowie ukazała się broszura „O poezji J. Przybosia): pisze o J. Brzękowskim, J. Kurku, i A. Ważyku. Zawsze kiedy sięga Waśkiewicz po szczegół, często margines, to widać w nim nie tylko pedantycznego historyka literatury, ale i badacza posługującego się swobodnie wiedzą o życiu literackim, krytyka, którego optykę wyznacza teoria pokoleń literackich oraz przyzwyczajenia dokumentalisty i edytora, wreszcie znawcę prasy literackiej okresu. Kiedy więc pisze np. o autorze Poezji integralnej czy Wyobraźni wyzwolonej to sięga po twórczość eseistyczną tego poety i dziennikarza. Gdy Waśkiewicz pisze o Mili Elin (jej wiersze zebrał w 1974 roku w tomie Wachlarz z białych kwiatów), to chce pokazać, że pogłębiając wiedzę o Awangardzie trzeba odkrywać fakty i zjawisko nowe, nie najwartościowsze literacko, lecz istniejące. Mila Elin określona została jako „negatyw Peipera” lub Pawlikowska „Zwrotnicy”, po której zachowało się tylko szesnaście wierszy. Przeciwną metodę badawczą stosuje krytyk w książkach o literaturze i życiu literackim lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tu zmierza do syntezy nie tylko twórczości literackiej, lecz mechanizmów rodzenia się, trwania i upadków literackich pokoleń i grup. Tak twierdzę, mimo że sam autor we wstępie do książki Formy obecności nieobecnego pokolenia pisał: Chcielibyśmy – jednak – zanim pełna rekonstrukcja będzie możliwa – stworzyć faktograficzną bazę. Z perspektywy dziesięciu lat od ich ukazania się śmiało można uznać je za jedyne próby uchwycenia ruchów literackich lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Bibliofilska, niskonakładowa o wysokim poziomie edytorskim książka to ulubiona forma wydawnicza Waśkiewicza. Sądzić należy, że upodobanie to częściowo wyznaczył status jego pokolenia. Zgodnie z orientacją Poetycką Hybrydy i Jerzym Leszinem-Koperskim doprowadził do realizacji wielu bibliofilskich przedsięwzięć wydawniczych. Była to m.in. seria „Generacje”, która kontynuowała doświadczenie edytorskie suplementów poetyckich wydawanych do „Orientacji”. Nowa seria dostarczyła 31 tomików drukowanych na czerpanym lub żeberkowym papierze w bibliofilskim nakładzie od 157 do 275 egzemplarzy, opatrzonych ekslibrisem i wklejkami fotograficznymi. Tomiki te rozpowszechniano na imprezach poetyckich w warszawskim empiku. Waśkiewicz konsultował wersję I i II „Generacji”, zaś pozostałe redagował z J. Leszinem. Artystycznie zredagował tomiki Stanisław Czycza, Yeżego Yankowskiego, Zbigniewa Jerzyny, Mili Elin i Lecha Piwowara. Warto dodać, że oprócz poetów „Orientacji” (tu ukazał się tomik Waśkiewicza Tożsamość – 1973) drukowano poetów: Iwaszkiewicza, Bojarskiego, Czyżewskiego, Grześczaka, Grochowiaka, Hołuja, Bobińskiego i innych. Promocje wydawnicze odzwierciedliły się w kolejnej serii wydawniczej pt. „Pokolenie, które występuje”. Cykl ten wyrósł z mecenatu wydawniczego organizacji studenckiej i pisma „Nowy Medyk”, by od VIII edycji stać się poetycką serią MAW-u. Założeniem serii jest promować debiutantów wyłonionych drogą konkursu literackiego. Ukazuje się sześć tomików rocznie, a wśród autorów (seria ukazuje się od 1975 roku) są przedstawiciele rzadziej „nowej fali”, a częściej „nowej prywatności” m.in. Z Korus, J. K. Adamkiewicz, K. Soliński, W. Zawistowski, M. Benko, S. Sodenhoff, R. Chojnacki i S. S. Wachowiak. W serii tej debiutowali także przy promocyjnej działalności Waśkiewicza poeci zielonogórscy: Cz. Markiewicz (Modlitwa oszukanych), A. Weber (Uciec jak najbliżej), E. Kurzawa (Serial codzienny). Ostatnio wśród wielu inicjatyw edytorskich pojawiła się seria zatytułowana „Antologia Nowej Poezji Polskiej” redagowana przez Waśkiewicza wspólnie z Jerzym Koperskim, gdzie wydano już m.in. tomik E. Stachury, A. Bursy i J. Przybosia. Jako dokumentalista i bibliograf od 1973 roku Waśkiewicz wydawał corocznie w formie antologii tomy Debiutów Poetyckich, gdzie przedstawia wiersze poetów – debiutantów, ich wypowiedzi, dokumentację bibliograficzną książek debiutanckich, wydawnictw seryjnych, czasopism, druków ulotnych oraz noty biograficzne autorów. Trzecim nurtem krytycznym zmagań Waśkiewicza stała się prasa studencka traktowana jako zjawisko kulturowe. Najpierw było zamierzenie edytorskie tj. zredagowanie wraz z gronem współpracowników dwóch tomów pt. Czasopisma studenckie w Polsce (1945-1970) i (1971-1976). Zarejestrowano w I tomie 327 tytułów, a tom II przyniósł ich jeszcze 159. To przedsięwzięcie dalej dało impuls do refleksji teoretycznej. Jej wynikiem są wstępne założenia metodologiczne badań klasyfikacji i funkcji prasy studenckiej, a także przeprowadza typologię wytworów określonych jako czasopisma studenckie na łamach „Zeszytów Prasoznawczych”. Wielu powierzchownych obserwatorów krytycznych zabiegów Waśkiewicza nurt prasoznawczy wysuwało na plan pierwszy, próbując zaszufladkować krytyka i pomniejszyć jego horyzonty kompetencyjne. Tymczasem Waśkiewicz, zajmując się prasą studencką udowodnił, że w grupie tej pomieścić można wiele efemerycznych tytułów ważnych dla dziejów literackiego życia w Polsce powojennej. Waśkiewicz, mieszkając w Zielonej Górze, pracując w „Nadodrzu” również promował lokalną literaturę i reportaż. Najciekawszym efektem tego była almanach młodej poezji Ziemi Lubuskiej Moment wejścia wydany w 1976 roku i zawierający wiersze 23 poetów. W „Roczniku Lubuskim” w 1978 roku nakreślił dzieje lubuskiego środowiska literackiego, w 1970 opracował informator biograficzno-bibliograficzny Lubuskie środowisko literackie. Zredagował też dwa tomy lubuskich reportaży (Zielone krajobrazy – 1979 i Reportaże z „Nadodrza” – 1980). I chociaż mówił, odchodząc do Gdańska, w wywiadzie zamieszczonym w „Faktorze”: nikogo nie kreowałem, co najwyżej w miarę swoich możliwości pomagałem im się ujawnić (...) to nie należy mu wierzyć, bowiem miejsce krytyka towarzyszącego twórczości młodych w Zielonej Górze jest nadal wolne. Osobiście stawiam Waśkiewicza w szeregu krytyków literackich kraju, którzy siłę argumentacji i rzetelność aparatu krytycznego posiadają na miarę Kazimierza Wyki, a przecież był on też autorem kilku tomików poezji. Andrzej Buck 9 Losy. Waśkiewiczowie i Higersbergerowie Z Andrzejem K. Waśkiewiczem rozmawia Eugeniusz Kurzawa Wywiad został przeprowadzony 11 marca 2012 r. z myślą o publikacji w książce poświęconej A. K. Waśkiewiczowi. – Są takie dwa zdjęcia z twego dzieciństwa. Pierwsze nazwałem „Panicz”. Dzieciak w pięknym białym ubranku, „dorosła” biała czapka na głowie. W tle stoi mama. Domyślam się, iż fotkę zrobiono we dworze, w Trzylatkowie. Przy drugiej fotce zastanawiam się nad tytułem... „Walonki”. Stoisz zimą na ulicy w Łodzi, jak wiem. W kurtce z koca, w wysokich butach. Oba zdjęcia dzielą może ze dwa lata. I dwie epoki. – Zdjęcie z Łodzi w 1946 roku wykonał, jak sądzę, fotograf uliczny. To, że kraciaste paletko 10 zostało zrobione z koca, powiedziała mi potem matka. Pamiętam też spodenki uszyte z bryczesów ciotki. I to, że co było do przerobienia to się przerabiało, z dwóch swetrów jeden, z podartych koszul chustki do nosa. Tyle że to było normą, nie odstępstwem od niej. Tak było w większości domów, które znałem. Nic szczególnego... – Wczesne dzieciństwo Andrzejka utrwalił na zdjęciach ojciec, Błażej. Fotografia to było jego hobby? – Tak, obok motoryzacji fotografia była jego drugim hobby. Zresztą dziadek Higersberger też robił zdjęcia, więc i wcześniejszy okres, z czasów dzieciństwa mamy, mogę sobie obejrzeć. Zachowały się po wojnie cztery albumy zdjęć wykonanych przez ojca. Zdaje się, iż po powstaniu niania poszła do ruin naszego warszawskiego mieszkania i oprócz innych rzeczy znalazła te cztery albumy z fotkami. W ten sposób ocalały. – Niektóre, z zupełnie małym brzdącem na pierwszym planie, powstały w domu w mieście. Jak choćby to klasyczne, gdzie leży niemowlak z pisiorkiem na wierzchu. Albo twoja fotka z mamą w wiklinowym, zdaje się, łóżku. Lecz inne zostały zrobione gdzieś w pejzażu wiejskim. Uśmiechnięty blondynek, za nim domy, może stodoły. Albo berbeć siedzący na trawie czy w kojcu. Toczy się wojna, a na fotografiach sielanka? – Te pierwsze zdjęcia rzeczywiście powstały w Warszawie, te drugie w Trzylatkowie, w posiadłości dziadków Higersbergerów, wtedy już nieżyjących; gospodarzył tam najstarszy z rodzeństwa, Jerzy. Rodzice zapewne jeździli do swojej rodziny, prowadzili w miarę „normalne” życie, na ile to było wówczas możliwe. Ze stolicy do Trzylatkowa nie jest daleko. Nie wiem wprawdzie jak się poruszali, może motocyklem ojca, lecz pokonanie tej odległości to chyba nie była wielka trudność komunikacyjna, chociaż oczywiście ówczesna sytuacja nie była łatwa. No, a zdjęcia powstawały, bo przecież mimo okupacji front w tym czasie był dość daleko od Warszawy. Działania wojenne zaś nie rozgrywały się codziennie, choć wiadomo, iż Polacy ginęli w obozach koncentracyjnych, w czasie łapanek ulicznych, na gestapo, na Pawiaku. Ludzie mają tę cechę, że mimo najtrudniejszych warunków starają się żyć normalnie. Moi rodzice mieli w tym czasie jedynaka, starali się, żeby miał w miarę możliwości pogodne dzieciństwo... – Mówiłeś o motocyklowym hobby ojca. – Nie tylko hobby. Z tego co wiem, krótko przed wojną prowadził przedsiębiorstwo zajmujące się sprzedażą motocykli. Chyba marki Junak. Jednak nie zrobił na tym interesu. Natomiast tuż przed wybuchem działań wojennych zawarł umowę z Policją Państwową na sprzedaż ratalną większej partii motocykli. Niestety, wojna zburzyła wszystkie te plany... Ale ojciec był też zapalonym motocyklistą, rajdowcem. Dokumentuje to jeden z albumów ocalałych po powstaniu niemal w całości wypełniony zdjęciami motocykli, fotkami rajdów, spotkań w Polskim Związku Motorowym, którego był działaczem. Piszę o tym w dwóch wspominkach pt. Zawód oraz Dwie fotki (poniekąd historyczne). – Można je znaleźć kilka kartek dalej. Ciekawi mnie, jak poznali się twoi rodzice? – To akurat nie jest tajemnicą. Otóż wcześniej, „przed motocyklami”, ojciec, wspólnie ze swoją ciotką, prowadził zakład elektrotechniczny. A mama przywoziła do Warszawy akumulatory do naładowania. W majątku w Trzylatkowie nie było prądu, korzystano z lamp naftowych oraz z prądu z akumulatorów. Tak się poznali. – Kiedy i gdzie był ślub? – 10 lipca 1938 roku, zdaje się w Lipiu koło Trzylatkowa, bo tam była parafia. – Po ślubie zamieszkali w stolicy. Gdzie to było? Czy kupili dom, czy tylko mieszkanie? Czy ten właśnie budynek, z którego po powstaniu niania wynosiła ocalone przedmioty? – Wydaje mi się, że kupili mieszkanie w kamienicy i raczej nie wiązała się z nim własność gruntowa. Nie było zatem mowy po wojnie czy po transformacji ustrojowej o odzyskiwaniu nieruchomości. Ale tak naprawdę nigdy się tym nie interesowałem. Ów zniszczony dom stał przy ul. Puławskiej, to ostatni adres rodziców. Nie znam numeru, w każdym razie była to nowsza część ulicy. Wcześniejsze warszawskie adresy to ul. Asnyka 6 i ul. Niemcewicza 9. – Mama była bardziej posażna, prawda? – Raczej tak, choć ojciec też wniósł swój wkład, wcześniej prowadził przecież własną działalność gospodarczą. Natomiast mama pochodziła z rodziny właścicieli ziemskich, której historia w Polsce, jak podają źródła historyczne, sięga panowania dynastii saskiej. Higersbergerowie przybyli na teren I Rzeczpospolitej z Saksonii i osiedlili się na Eugeniusz Kurzawa 11 Kujawach i Pomorzu. Choć znam też domową wersję, że ród pochodził z Kurlandii. W historii sztuki znany jest obraz z roku 1790, przypisywany Janowi Chrzcicielowi Lampiemu Młodszemu, portret Ferdynanda Higersbergera z żoną Anną z Masłowskich. Walorem dzieła było rzadkie ujęcie: zbiorowy portret szlachecki. Trzylatków w posiadaniu rodziny był krótko, zaledwie dwa pokolenia. Kupił go pradziadek, ostatnim właścicielem był wuj. – Jest w tej rodzinie Józef, który był ministrem sprawiedliwości w 1921 roku, potem prezesem NIK; jego ojciec, też Józef (1817-1896) był z kolei dyrektorem i wiceprezesem Banku Polskiego. Widać to ciekawa rodzina ze względu na niebanalne losy, ponoć miała też zasługi dla kraju, wspominałeś, że gdzieś w Płockiem jest rondo im. Higersbergerów. Ale czy to gałąź ze strony twojej mamy? – Pokrewieństwo jest dość bliskie, to właściciele majątku Rataje. Ich potomkowie, o tym samym nazwisku, wciąż żyją. Wuj Jerzy, chyba jedyny z rodzeństwa, który się tymi sprawami interesował, sporządził odręcznie drzewo genealogiczne, zachowałem ten wykres. Można poszukać, sprawdzić... Powiem szczerze, jakoś nigdy nie zajmowałem się genealogią i największe zasługi w ratowaniu pamięci o mojej rodzinie ma moja żona, Hanka. Dopiero dzięki jej uporowi stosunkowo niedawno przejechaliśmy kawał drogi z Gdańska do Kożuchowa, żeby zadbać o grób siostry i brata mamy, z podobnym zamysłem potem jechaliśmy do Trzylatkowa, w towarzystwie naszego syna, Marcina. Jeśli idzie o rodzinę ze strony mamy to może zacznijmy od niej samej. Mama urodziła się 25 grudnia 1916 r. w posiadłości Trzylatków w Grójeckiem, zmarła 18 grudnia 1980 r. w Gdańsku; zdaje się, że w powojennych dowodach ujęła sobie parę lat. Dziadek Kazimierz był żonaty z Haliną Skórczewską, córką sławnego lekarza z Krynicy, autora licznych publikacji medycznych; notuje je Estreicher. Natomiast, to ciekawostka, poprzez któregoś z przodków dziadka Kazimierza, który ożenił się z panną Stattlerówną, jestem kuzynem drugiego stopnia pisarza Jana Walca. Dokładniej, nasze 12 babki były siostrami, córkami Bolesława Skórczewskiego i Sabiny z domu Stattler. Stąd zresztą także moje dalekie pokrewieństwo z Wojciechem Stattlerem, malarzem, profesorem Matejki, i innymi Stattlerami, których było wielu. Matką Jana Walca była Róża Nowotna, po mężu Walc. Żeby było zabawne, mógłbym doszukiwać się powinowactw z młodopolskim dramaturgiem Bolesławem Gorczyńskim, malarzem Wierusz-Kowalskim... O tyle nic szczególnego, że gdy rodzina jest względnie zamożna to jej przedstawiciele żenią się z podobnymi, statystyczne prawdopodobieństwo, że z czasem trafi się ktoś względnie sławny, jest dość duże. – Jerzy, Wanda, Janina – twoja mama i Wojciech to dzieci Kazimierza i Haliny Higersbergerów. Losy Wandy i Wojciecha, odnotowywanego często jako znany malarz, złączyły się po wojnie z tobą, mamą i... ziemiami zachodnimi Polski. – Tak, wpierw, w latach 50., ciocia Wanda przyjechała do nas do Starego Zagoru, gdzie wspólnie mieszkaliśmy, a potem przeprowadziła się z nami do Kożuchowa, tam mieszkała, początkowo też z nami, pracowała i zmarła. Ciotka urodziła się w 1909, ale – sądząc tylko po zdjęciach – można by uznać, iż różnica między nią a mamą była raczej niewielka. Również wuj Wojciech dołączył do nas, ale parę lat później i też osiedlił się w Kożuchowie. Oboje są pochowani w jednym grobie na cmentarzu komunalnym w Kożuchowie. O Wojciechu w różnych publikacjach można przeczytać, że był dyrektorem słynnej szkoły Kenara w Zakopanym, ale nie jestem tego pewien. Za moich czasów specjalnie malarstwem się już nie zajmował. – A co z Waśkiewiczami? Też znane są losy rodziny do czasów saskich włącznie? – Tutaj jest akurat odwrotnie. Prawie nic nie znam, poza imionami dziadka i babci. On nosił imię Hipolit, zmarł w 1916 r., a jego żona, Antonina z Banaczkowskich, przeżyła go o 37 lat, czyli zmarła w 1953 r. A już pradziadkowie i wcześniejsi, to dla mnie biała plama. Ponoć, tak mówił rodzinny przekaz, dziadek miał prowadzić handel herbatą z Cesarstwem Rosyjskim. Zrobiłem sobie internetowy wyciąg dotyczący nazwiska Waśkiewicz w 1854 r. w Warszawie. W spisie miasta odnotowano pięciu Waśkiewiczów o imionach Antoni, Franciszka, Jan, Piotr i Wojciech mieszkających pod różnymi adresami, ale nie występujących jako właściciele budynków. Po prostu wynajmowali mieszkania, może tylko pokoiki. Z zawodu byli odpowiednio: Antoni czeladnikiem ostrogarskim, Franciszka kucharką, Jan emerytem, a Piotr grzebieniarzem. Nie mówię, że akurat ci, to są moi przodkowie, lecz pewnie taki mniej więcej był status społeczny i zawodowy moich protoplastów. – Pisywałeś pod pseudonimem Krzysztof Kościesza, a Kościesza to, zdaje się, nazwa herbu. Może Waśkiewiczowie należeli do szlachty? – Szlacheckich rodzin Waśkiewiczów jest kilka, żadna z nich nie pieczętuje się herbem Kościesza, herbem Sas tak, nawet herbem o nazwie tożsamej z nazwiskiem. Herbem Kościesza pieczętują się Waszkiewiczowie. Podejrzewam, że to ojciec postanowił się uherbowić, tyle że bez należytej staranności. Co do mnie to skłonny byłbym przodka widzieć jeśli nie w owym grzebieniarzu to w czeladniku ostrogarskim. – Czy ojciec miał rodzeństwo? – Tak i to dość liczne. Ojciec był najmłodszy z rodzeństwa. II wojnę przeżyło dwóch jego braci, Jan i bezdzietny Antoni oraz trzy siostry, Julia zamężna Guzlowa, Zofia Aniela Trzcińska oraz Anna, po mężu Krzemińska. Wcześniej dwóch braci zginęło w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r., a jedna z sióstr zmarła w młodości. – Powinieneś mieć wielu krewnych. – Paradoksalnie jestem ostatnim Waśkiewiczem z tej gałęzi rodziny. Oczywiście po mnie są moi trzej synowie i są też wnuki. – Skoro ojciec miał tak liczną rodzinę, to dlaczego ty jesteś w niej ostatni? – Proste. Najstarszy brat ojca Jan, słynny „krwiopijca żyrardowski”, opisany w literaturze i reportażach, miał tylko córkę, zresztą dość znaną panią profesor KUL, Hannę Waśkiewicz, wtedy jedną z niewielu specjalistek od filozofii prawa i prawa naturalnego. Antoni zmarł bezpotomnie, podobnie jak Julia. Zofia miała dwóch synów, ale po wyjściu za mąż, to ona była już Zarębska. Zresztą mój Marcin utrzymuje z nimi kontakty. A ta ostatnia córka, Anna urodziła dwie córki. Jedna jest lekarzem w Warszawie, druga mieszka w Czechach. Zatem męskich potomków zabrakło. – Zaciekawił mnie ten „krwiopijca” z Żyrardowa. Powiedz coś o nim. – Mieszkał w Warszawie, a w Żyrardowie, w zakładach włókienniczych pracował. Jedyny w rodzinie po studiach, skończył Politechnikę Warszawską. Został zatrudniony jako dyrektor administracyjny w fabryce, która istniała jeszcze za czasów carskich. Z tamtego okresu zachowało się przy zakładzie wiele instytucji, nazwijmy je tak, społecznych, ważnych dla pracowników, ich rodzin. Bo Żyrardów był miastem przyfabrycznym. W okresie międzywojennym przedsiębiorstwo kupił kapitał francuski. I wówczas... – ...zaczęły się działania oszczędnościowe?! „Zmniejszanie kosztów”? Skąd ja to znam! – Ludzie w mieście byli przyzwyczajeni do „socjalu”, a tu im Francuz zabiera coś, co dostali za cara. Dramat rodzin. I wtedy urzędnik średniego szczebla, niejaki Blechowski, zastrzelił jednego z właścicieli, Francuza. Stryj Jan po prostu zeznawał w sądzie podczas procesu. Utrwalił to w piśmiennictwie Paweł Hulka-Laskowski, mocno związany z Żyrardowem, pisywał potem reportaże Romuald Karaś, powieść Kazimierz Koźniewski i pewnie jeszcze inni. Słowem stryj przeszedł do historii. – Ciekawa postać? Warta utrwalenia? – Czy ja wiem? Pewnie tak. Zachowała się jeszcze taka anegdota o tym, jak przyjmował kobiety do pracy. Otóż wzywał do gabinetu i kazał podciągnąć spódnicę do kolan... – Zbereźnik! – Nie to! W zakładach włókienniczych podczas pracy się stało i biegało od krosna do krosna. Jeśli Eugeniusz Kurzawa 13 pracownica miała grube nogi nie nadawała się do tej roboty. Szybko się męczyła, nogi jej puchły, była mało wydajna – Został jeszcze smutny wątek, śmierć twojego ojca w nieznanych okolicznościach. Wiadomo, że zginął w czasie powstania warszawskiego. – Tak. Mówiąc w uproszczeniu było tak: rodzina wiedziała, że Błażek wyszedł do powstania i nie wrócił. Reszta jest do dziś nieznana. Ojciec był oficerem rezerwy. Prawdopodobnie brał udział w 1938 r. w „zwycięskim” wkroczeniu wojsk polskich na Zaolzie. Po wrześniu 1939 pewnie został zdemobilizowany, ale kto wie, czy nie działał w konspiracji. I z tej racji mógł brać udział w powstaniu. Wiem, że był w AK w stopniu podporucznika, walczył w oddziale golskim, jeśli dobrze nazywam. Miał pseudonim konspiracyjny „Winoszajtis”. Walczył na Politechnice w dniach 19-21 sierpnia 1944 r. Kiedy zginął? Prawdopodobnie właśnie w czasie walk na Politechnice. Gdzie jest grób? Nie wiadomo. Oczywiście, jest symboliczny nagrobek na Powązkach. – Czy wyjeżdżając z naznaczonych wojną, ale w końcu znanych sobie miejsc, mama uciekała od tragicznych chwil po śmierci męża, także po śmierci miasta? Po ucieczce w 1944 r. z drogi do obozu w Pruszkowie, po krótkim epizodzie w Trzylatkowie i Łodzi zdecydowała się wszak na radykalną zmianę otoczenia. – A co miała robić?!... Szansy na mieszkanie w Łodzi nie było. Praca tak, mam nawet kilka zdjęć z klasy, którą uczyła, ale mieszkanie, to było niemożliwe. No i był niesforny rozpuszczony dzieciak, który raczej utrudniał pożycie z rodziną. Ten epizod zresztą opisałem. Na zachodzie jest ziemia, głosiło hasło. Ale także mieszkania, praca. Całkiem więc naturalne, że taką decyzję podjęła. Nie miała innego wyjścia. - Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz to, co się stało? Myślę o waszym wyjeździe na zachód kraju. Piszesz bowiem w wierszach, że w 1944 r. ocalałeś przypadkowo. A jak by mogło się potoczyć twoje życie, gdybyś z mamą jednak wytrwał u ciotki w Łodzi lub gdybyście 14 z czasem wrócili do Warszawy? Spróbuj pogdybać: kim mógłbyś być dzisiaj bez młodości na Ziemi Lubuskiej? – Ocalałem rzeczywiście przypadkowo, wehrmachtowiec eskortujący konwój do Pruszkowa pozwolił matce uciec. Pewnie gdybyśmy doszli do obozu przejściowego to by nas rozdzielono. Jeśli bym nawet przeżył, to pewnie bez matki, w innej rodzinie, niewykluczone, że niemieckiej, bo byłem dość ładny, nieźle odżywiony blondas... A jak by się życie potoczyło w Łodzi? Zupełnie nie wiem. Doświadczenia były by pewnie radykalnie odmienne, więc pewnie byłbym zupełnie innym człowiekiem. – Miałem okazję znać twoją mamę, choć rozmawialiśmy niewiele. Pamiętam jej uczesanie, zawsze pełną papierosów popielniczkę, szlafrok, w którym chodziła po domu. Ale wtedy była już emerytką mieszkającą spokojnie u syna. Natomiast interesuje mnie, jak dawała sobie radę w pierwszych latach na nieznanej, obcej ziemi, na dodatek z małym chłopcem? W końcu pochodziła „z wyższych sfer”, nie nawykła do ciężkiej pracy, fatalnych warunków mieszkaniowych, braku pieniędzy, nie mówiąc już o funkcjonowaniu w ustroju, który jej klasie społecznej akurat przychylny nie był. Ponadto powiedz, jak psychicznie poukładała sobie życie po traumie wojny, utracie męża, no i zmianie rzeczywistości powojennej? – Prawda jest zgrzebna – jak się musi, to się dostosuje. A tu była odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za dziecko. Z czasem zdałem sobie sprawę, że pewnie było tak, iż to mnie podporządkowała wszystko, co robiła. I to przeze mnie kilkakrotnie zaczynała wszystko od nowa. W Lubsku było całkiem przyzwoite mieszkanie i praca, ale nagle zachciało mi się wsi, więc zaczynała od nowa w Starym Zagórze. A potem wieś dziecku się znudziła, to przeniosła się do Kożuchowa i podjęła pracę w nowosolskim wydziale oświaty. Jak było tak było, ale była i praca, i jako takie mieszkanie. Przez jakiś czas pomagała nam rodzina ojca, wpierw brat Antoni, potem Jan. Dało się przeżyć. Czesław Markiewicz My – wykorzenieni Swego czasu, w Gdyni, tej… Gdyni, z najkrótszą „wielkomiejską” historią w rozpoznanym przeze mnie świecie, mieście bez właściwych archetypów, słuchałem czytającego swoje „postmodernistyczne” wiersze Wojciecha Roszkowskiego (urodzonego w Białymstoku, ale utożsamionego i zakochanego z wzajemnością w narwiańskim Tykocinie), kiedy doszczętnie mnie zaskoczył (zmylił?) akcent poety, nieomal „bliźniaczy”, choćby przypuszczalnie, Mickiewiczowi albo Piłsudskiemu. Na to nałożyła się lektura „Ziemca” Kazimierza Brakonieckiego (obsesyjnie infiltrującego „metafizykę miejsc”, uwikłanego w „syndrom wykorzenienia”, obnażającego dwuznaczności pojęcia „wielokulturowość”). Potem zacząłem szybką „podróż” lekturową z zachodu na wschód (i… odwrotnie); a więc „lubuski” Zygmunt Trziszka, którego wczesną twórczość zbyt pochopnie określono jako repatriancką; to dzięki niemu wszyscy urodzeni tutaj, już po 1945 roku, poznawaliśmy „smak i zapach” dawniej wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Dla Zygmunta Trziszki był to zawsze smak „wykorzenienia”; dla tych, innych, nas (nieprzesiedlonych, acz z rodzicielskim piętnem repatriacji) pozostał nie mniej uwierający, ale tylko „posmak”... jakiegoś osobliwego dziejowo przesunięcia mapy. Ten „posmak” doskonale wykoncypował w swojej poezji Krzysztof Fedorowicz, nakładając wszystkie przesiedleńcze resentymenty na współczesną i tamtą, „poniemiecką”, rzeczywistość. No i pojawiła się we mnie, dość pretensjonalna potrzeba odpowiedzi na pytanie: kim jestem i skąd przyszedłem? Łudzę się, że konfrontując to, co „wygnało” choćby Wojciecha Roszkowskiego „do siebie”, do „korzennego” Tykocina (choć jego Tykocin niby z „adopcji”, ale tak czy owak... rdzennej), z tym, co boli „niezakorzenionego” Fedorowicza, pozwoli znaleźć odpowiedź na to anachroniczne w globalnym świecie pytanie. Myślę sobie, że „pokoleniowo rdzenny” Roszkowski przynależy do... plemienia; ściśle określonej, przez czas i miejsce, grupy... niemal etnicznej – tak mi się wydaje; albo przemawia przez mnie zazdrość człowieka, którego całemu dzieciństwu towarzyszyły obce (niemieckie) „odpowiedniki”, w którego całym życiu większość „odkryć materialnych” opatrzona była kwantyfikatorem „poniemieckie”. A tam, na wschodzie, choćby Narew, w całości rozlana po... Polsce (te niespełna czterdzieści białoruskich kilometrów?). I ta rzeka (również) skupia uwagę na kategorii „korzenności”, która to kategoria musi wzbudzić „patriotycznie lokalną” zawiść u każdego stąd, czyli zawsze „skądinąd” – wszak niemal „każdy” z Nadodrza nie ma tutaj grobów dziadów, bo co dopiero ojców, którzy zazwyczaj zabierali do grobu tęsknotę za „pozostawionym 15 gdzieś tam”, bez udziału własnej woli, tożsamym światem. Nie jest więc Narew na szczęście rzeką graniczną ten… jeden kilometr z Białorusią w ogóle się nie liczy, jeśli pomyślimy niemal o całej zachodniej granicy Polski znaczonej niebieską (na mapie) linią Odry. I co z tego – powie ktoś, nieopętany fobią lichawej historiozofii. Bo jakimż symbolem jest Odra? Ta rzeka „podzieliła”... tęsknoty; te wywołane repatriacją i te wywołane tzw. wypędzeniem. A w samej nazwie Narwi, jest coś archetypicznego, ów „nur”, co znaczy w języku praindoeuropejskim „woda” (rzeka). Niby znowu nic, zwyczajna informacja etymologiczna, ale skoro słyszymy coś pradawnego we współcześnie używanej nazwie, to przy odrobinie wiedzy z historii języka, usłyszymy echo „l-sonantów”, choćby tych prastarych wļków albo mļka – smakuje, jak wykopana z tutejszego (nadodrzańskiego wału) czaszka... celtycka; swoją drogą, jaka szkoda, że z tego „zunifikowanego”, jednego języka praindoeuropejskiego wyemancypowało się aż tyle... odnóży. Zresztą, co to za różnica jedno „o” więcej, jedno „i”? Gdyby jednak tylko o „to” chodziło. Bo kiedy się pomyśli, kiedy się przeczyta, kiedy wreszcie zobaczy... choćby kirkut w Tykocinie, wspólnota językowa nie wytłumaczy już różnic kulturowych, albo mówiąc zgoła eufemistycznie „problemów” asymilacji, czy wielokulturowości. A nad Narwią sioła, miasteczka i miasta. Wybieram... pierwsze z brzegu: Kaniuki, Czerewki, Choroszcz, Zajki, Siemień, Chludnie, Gontarze, Dzbenin, Stawinogę. Bo... brzmią! Brzmią – bez jakichkolwiek odpowiedników. Same w sobie. Omszałe. Jakieś pradawne. Plemienne – przecież (jakbym zazdrośnie pragnął). Wywiedzione z języka niejako przedhistorycznego, ale ciągle (to słychać) polskiego/słowiańskiego. Jakby je „wymyślił” (pierwszy z brzegu)... Sapkowski. Nieprzetłumaczalne. Mają swój, jedyny rodzaj. Tożsame do bólu; mojego, onomastycznego. Na Środkowym Nadodrzu (choćby, bo i dalej, nieco na zachód, trochę południe albo na północ też, aż po już wielkopolski Babimost – niegdysiejsze pogranicze) wszystkie miejscowości mają 16 swoje... niemieckie odpowiedniki. Do niedawna „dekretowo” przemilczane. Zielona Góra (Grünberg), Gorzów (Landsberg), Bytom Odrzański (Beuthen an der Oder), Nowa Sól (Neusalz an der Oder), Krosno Odrzańskie (Crossem an der Oder), Słubice (Frankfurt Oder-Dammvorstadt), Cigacice (Tschicherzig). Jak łatwo się zorientować niemal wszystkie, ważniejsze miejscowości, a właściwie ich nazwy, przypisane były rzece: Odrze. Sama nazwa regionu również. Niby z „piastowską” tradycją, ale jednak na wzór… niemiecki. Obcy. Chociaż, jakoś od 1989 roku, próbuje się „odtworzyć”/„stworzyć” quasi ciągłość kulturową... europejską; jakąś nową „wspólnotową” tożsamość. W Zielonej Górze (i gdzie indziej, ale tutaj) pojawiają się tablice upamiętniające „życie i twórczość” miejscowych... Niemców, którzy tutaj ongiś... i tak dalej. Rzeka nie ma (albo „nie chce” mieć z tym nic wspólnego). Dlaczego? Oto w 2004 roku popłynęły Odrą i... Renem statki wycieczkowe z pisarzami (więc „wrażliwcami”) na pokładzie. Projekt opatrzono nazwą „Rzeki graniczne. Odra-Ren (Rijn)”. Popłynęli: Ewa Lipska, Henryk Bereska, Leszek Szaruga, Jerzy Łukosz, Olga Tokarczuk, Urszula Kozioł, Inga Iwasiów (i kilku mniej sztandarowych, miejscowych – lubuskich pisarzy). „Europę” prezentowali w pojedynkę Węgier, Ukrainiec i Holender. Ten ostatni (Hans Maarten van den Brink) przedstawił w miejscowej (zielonogórskiej) bibliotece fragment swojej prozy z Renem (właśnie) jako „podmiotem” narracji. Podobne teksty (z Odrą-symbolem) przedstawili polscy pisarze – z Olgą Tokarczuk przede wszystkim; część dzieciństwa spędziła bowiem w lubuskiej Klenicy, niejako „opodal” nadodrzańskich wałów przeciwpowodziowych. Nie zapamiętałem żadnego „symbolicznego”… poszumu rzecznych fal. Odra polskich pisarzy nie wezbrała więc symbolicznego nurtu. Poza tym, że jest rzeką zaiste… graniczną. Hans Maarten van den Brink, natomiast, bez powoływania się na jakąkolwiek nację, określił i opisał Ren, jako symbol „innowacyjnej” Europy; przeciwstawiając tę „płynną” (baumanowską?) symbolikę polskiej skłonności do… „ukorzeniania” swojej tożsamości. Można było to „przeczytać” jako wysublimowany (urojony?) konflikt między „paradygmatem romantycznym” (z polską lipą Kochanowskiego, dębem Bartkiem, rozdartą bodaj wierzbą Żeromskiego itd.) a ponowoczesną transgresją Europy? Niby, że można „zapuścić korzenie w rzece”; bo „wszystko jest płynne”? Opisałem ten „dyskurs” z holenderskim pisarzem w wierszu pod symptomatycznie złośliwym tytułem „Nie znam waszej mowy” (umieszczając w „zlewisku” symbolicznej rzeki moje/nie moje „rodzinne miasto”): to miasto nigdy nie było moje/ (...) tak już zostało/ (...) kiedy opuszczam je na długość składu/ pociągów do skądinąd/ na chwilę bywa moje/ kiedy wracam przez okamgnienie wydaje się obce/ wtedy jest najbardziej moje/ jak myśl pewnego holenderskiego pisarza/ który nazwał swoje europejskie samopoczucie renem/ (...) skarcił mnie/ (...) za osobliwie barbarzyńskie przywiązanie do miejsca/ nazwał to mentalnością wielkiego drzewa/ prawdę mówiąc wielkie drzewo było moim pomysłem/ holenderski pisarz mówił o skarlałym dębie/ z nienaturalnie wielkimi korzeniami. Teraz, podejrzewam, już bez zbędnej złośliwości, że rzeka może symbolizować tożsamość. Być może. Ale na pewno ukrywa się w tym jakaś… tajemnica. Poza tym, że Odra/Oder symbolizuje z całą pewnością jakąś „dziejową prawidłowość”: oto my tutejsi/nietutejsi budowaliśmy (budujemy?) swoją, jeśli nie tożsamość, to obecność, na czyjejś, już wiecznej nieobecności. „Dawne epoki” – wszak – nie były nam tutaj, nad Odrą, dane. Pisze Wojciech Roszkowski w książce „Tykocin – miasteczko bajeczka”: „Miasteczko bajeczka” – tak nazwała Tykocin Agnieszka Osiecka, zauroczona jego niecodziennym pięknem. Tchnienie dawnych epok jest zaklęte w duszy tego miasta. Czas biegnie tu jakby trochę inaczej, w sobie tylko wiadomy sposób. Kilkaset lat przebogatej historii zawarte jest w każdym kamieniu, wyziera z każdego zakątka. Ta dziwna magia bajkowego miasteczka odbija się echem w głębi serca, serca każdego z nas. Ale tak można (z grubsza) napisać o każdym mieście (Krakowie?), miasteczku (Kazimierzu n/Wisłą?). Wiele miast i miasteczek jest w… rzeczy samej „zarządzanych”, po prawdzie najprawdziwszej, przez owe swoje/swojskie duchy władające. Ale co w tym (szczególnym?) tykocińskim przypadku, znaczy zdanie „serce każdego z nas”? Kim są ci, „każdzi z nas”; skoro nie każdy może być „każdym z nas” – chyba. Tykocin Wojciecha Roszkowskiego ma, tak jak moja/nie moja Zielona Góra, także „obce” odpowiedniki! Ale jakże „uniwersalnie… szlachetne”, bo łacińskie i hebrajskie. Więc jednak bez… groźby szowinistycznych konotacji – któż dziś, jaka nacja „mówi” po łacinie, czy hebrajsku? Tykocien, Tiktin, Tyktin, Tuktin, Tikoczin, Tykoczyn – to też brzmi „po swojemu”. Tchnie... wielokulturowością. Która to „kategoria” jednak konfliktowała repatriantów na tzw. Ziemiach Odzyskanych. I nie chodziło o „źródłowy” antysemityzm. Rowy wykopywali choćby Górale Czadeccy, Łemkowie, Polacy zza Bugu i Polacy z Centralnej Polski. Ale jedyny cmentarz żydowski „zlikwidowano” tutaj (dosłownie!) po 1968 roku. Zresztą tak, jak ogromny cmentarz niemiecki „zamieniono” na Park Tysiąclecia (dziś Mileniumpark) już w 1961 roku. W Tykocinie „bywało” (było?) też niby dwuznacznie, ale jakby bardziej z historiozoficznym uszanowaniem właściwego znaczenia pojęcia „wielokulturowość” – więcej, dziś dawne, najdawniejsze decyzje są źródłem kolorytu miasta. A kirkut tykociński... żywo określa ważką obecność w mieście nacji mojżeszowej; jest istotnym oparem magii Tykocina. Takoż Wojciecha Roszkowskiego po raz pierwszy „usłyszałem” w Gdyni; czytał swoje wiersze. Zdumiał mnie śpiewny język, jaki znałem jeszcze z dzieciństwa, kiedy za płotem mojej poniemieckiej (aczkolwiek rodzinnej) rudery ktoś tam ze wschodu, coś tam wykrzykiwał. Po czasie przybysze z „tamtej” strony Bugu pozbywali się wstydliwego, jak się dało odczuć, „śpiewania”. Wreszcie trudno było rozpoznać, kto, skąd przybył. Opowiadała mi Gabriela Balcerzak (z Muzeum im. Dekerta w Gorzowie-Landsbergu) o swoich studiach w Lublinie. Już pierwszego dnia wszyscy z jej otoczenia bezbłędnie odgadywali skąd przy- Czesław Markiewicz 17 jechała: gdzieś z Ziem Zachodnio-Północnych; jako jedna z nielicznych „operowała” tzw. językiem literackim. Melodia języka Wojciecha Roszkowskiego nie powinna mnie dziwić; dziś „eksponowanie” odrębności (tożsamości?) językowej jest wręcz... trendy. Być może jest to jakieś remedium na globalną (już) unifikację? Jednak „odrębna” melodia (forma) komunikatu poetyckiego Wojciecha Roszkowskiego nie „pauperyzuje” uniwersalnych lęków, jakże dosadnie oddanych choćby w kilku linijkach wiersza tykocińskiego poety: opuściły nas ptaki./ odkąd osuszyli mokradła i wycięli lasy,/ zobaczyliśmy więcej – Jakież to przewrotne i gorzkie; jeśli włożymy pomiędzy te słowa kontekst… wykorzenienia. Cóż takiego ukrywa się pod tym „więcej”? Krzysztof Fedorowicz pyta w wierszu „Miejsce”: Miejsce, którego nie było, bo nie ma/ czy miejsce, którego nie ma choć było?// Czy wierzyć starym mapom, czy własnym zmysłom, czy miejsce ma cechy „transcendentne”? Pozornie można te pytania przyporządkować „opuszczeniu”, „osuszeniu” Wojciecha Roszkowskiego; gdybyśmy na chwilę zapomnieli, że obu poetów różni poczucie „tożsamości”. Roszkowski nie ma żadnych problemów z „miejscem”; w jego „więcej” być może nie ma nawet… transcendencji, bo jest „u siebie”, być może tylko niepogodzony „ze sobą”. Federowicz, i bodaj całe pokolenie urodzonych na „obcym”, ale... jednocześnie „swoim” (innego wyjścia nie ma, bo nikt sobie nie wybiera świadomie miejsca urodzenia) będą poszukiwali w „miejscach” jakiejś tajemnicy, ukrytego sensu w marzeniu o ciągłości – bodaj „plemiennej”. Wczytajmy się na dowód w inny wiersz Fedorowicza „Uwielbienie”: Uwielbienie miejsc niezrozumiałych/ i tyleż trwałych co kształt chmury/ albo tych których nie ma/ i codzienne wędrowanie tam czyli nigdzie/ odwiedzanie miejsc/ tak bardzo zamkniętych w sobie/ i chodzenie drogami/ po których ślad już tylko na mapie/ powtarzanie nieistniejących imion/ skłonność do mowy obcej/ słów zatartych znaków nieczytelnych/ (...) przekonanie o wyjątkowym smaku owoców w zapomnianym sadzie/ i o tym że na 18 mapie naniesiona jest absolutna prawda/ i rozpoznawanie w obcych krajach tych skądś znajomych. To nie są słowa człowieka „zakorzenionego”. To wyznanie „niewiary” w tożsamą realność jakiekolwiek miejsca, poza „znakiem na mapie”; bo przecież „gdzieś” przynależeć musimy. To i „przynależymy”; oto jak wygląda „nietożsama przynależność”: Przy drodze wschód zachód/ kolumny wspierają niebo pnie ciemne wysokie/ pajęczyna gałęzi ziemia usłana gruzem i liśćmi/ w tle zieleń traw przebiśniegi/ czerwień zgniłych owoców glina/ (…) piwnice jak wielkie cmentarzysko/ zmumifikowane liście więdną rozpadają się/ butwieją tylko do pewnego momentu/ na drzewach kandyzowane owoce// w piwnicy rośnie potężny dąb/ jak szabla dzika stalowy klucz potłuczony talerz i kieliszek/ bezpiecznik i wieczko od słoika/ martwa natura jak na płótnie Holendra – identyfikuje… być może już „wykorzenienie” Krzysztof Fedorowicz w wierszu „Gross Kirschbaum”. „Wykorzenienie” obsesyjnie wypełniało twórczość, przywiezionego przez rodziców zza Bugu na Ziemię Lubuską, Zygmunta Trziszki. W jednym ze swoich opowiadań, pomieszczonym w słynnym zbiorze „Świniobicie” skonstruował postać aktywisty partyjnego, który miał za zadanie przekonać krajanów (repatriantów) do nowej ziemi; do nowej tożsamości. Ziomkowie owego aktywisty partyjnego uparcie powtarzali „tam umieraty, gdie rodiła maty”. Więc ów działacz sprowokował bójkę i dał się zabić na wiejskiej potańcówce; krajanie mieli swój pierwszy grób na nowej ziemi; tęsknota za utraconą ziemią pozostała żywa. Po wielu latach ten sam Zygmunt Trziszka, już w... „ekumenicznej tożsamościowo” Warszawie, w tomie opowiadań „Stan skupienia”, charakterystycznie dla „nuworysza” zuniwersalizował kategorię „wykorzenienia”: Wykorzenienie. To słowo pierwszy raz usłyszałem w takich czasach, gdy od usłyszenia samego słowa mrowie chodziło po plecach. Świat wymyślił tęgie lekarstwo na wyrwanie człowieka z ziemi razem z korzeniami... No, ale mówi się, że to było dawno... Tu jest mowa o innym wykorzenieniu. Fakt, że starego dębu nie można przesadzać w inne miejsce. Życie robi wszystko, żeby nas wykorzenić, a korzenie nasze spalić, już z matczynego brzucha jakaś siła wyrzuca nas impetnie, a my pępowiną, niczym tym pierwszym korzeniem żywota trzymamy za matczyne brzucho. Czyjaś ręka przecina ten korzeń naszego żywota, a my przez to jedno tylko jesteśmy zatrwożeni już na całe życie, łapiemy później za matczyną rękę i za spódnicę jak tonący za brzytwę. Tak silnie już nikt nas nie przestraszy jak ta bezwstydna macierz, co nas siłą wyciska ze swego żywota. Późniejsza trwoga to już tylko wieczyste powtarzanie tego wyrzucenia z matczynej pieczary. Ze swoją „obcością miejsca”, „wykorzenieniem” zgoła inaczej „radzi sobie” Kazimierz Brakoniecki. Jego „remedium” bliższe jest „oswojeniu wielokulturowości”, jakie charakteryzowało choćby organizatorów życia publicznego w zamierzchłym Tykocinie w sposobach asymilowania Żydów. Ale to tylko jakby jeden z elementów „pogodzenia się z wykorzenieniem” (i to zewnętrznych); istotniejszy jest wysublimowany wybór „miejsca” już „wiecznej”, niemal transcendentnej „tożsamości”, dokonany przez Brakonieckiego; czytamy w „Ziemcu”: Kiedy nie mieliśmy jeszcze w Olsztynie grobów rodzinnych, chodziliśmy na cmentarz św. Józefa, aby zapalić świeczkę na opuszczonym grobie nieznanego nam repatrianta z Wilna.W pobliżu samotniały żeliwne ogrodzenia zapomnianych niemieckich mogił. W 1965 roku zmarł dziadek Wacław. Mieliśmy swój pierwszy grób. Byliśmy u siebie. Teraz odwiedzam grobowiec rodzinny, w którym spoczywają moi rodzice i dziadkowie, zachodzę na cmentarze polskie i niemieckie (a raczej na te, które zostały). Myślę o jednej Ziemi żywych i umarłych. Pogodzonych. Odzyskanych dobrą pamięcią wspólnoty losu. Jestem Ziemcem, lecz nie w ziemi chcę być pochowany, raczej w słowie, w śniegu, ogniu. Oto moja wolność tragiczna. Oto moja wspólna obecność. Trawestując „przesłanie/testament” Brakonieckiego zdekonstruowałem taką oto formułę: „wspólna obecność w słowie”. Taką „obecność” daje poznawanie rdzennej mentalności ludzi zakorzenionych na obecnym wschodzie Polski, przez „konkretyzowanie” ich twórczości (via choćby... Roszkowski). Po takim „akcie” być może zostaje jakiś... osad; jakiś „model”, „formuła” określania już własnej, innej niż ta, narwiańska, tożsamości – chociaż archetypiczny impuls może pochodzić znad, na przykład, Narwi właśnie. I mimo, że „obce” zazwyczaj to postrzegania, być może właśnie, że obce, to wnikliwsze, bo niepowszednie, jak w każdym już rdzennym przypadku. „Wspólną obecnością” może się na końcu okazać zaobserwowana, odczytana, wreszcie zrozumiana, cudza, acz nie „plemienna”, ale nacjonalnie tożsama „korzenność”. Oglądam zdjęcia zakoli Narwi, rozlewiska, uliczki nadrzecznych miasteczek – zwykła… ikonografia; tożsamości uczę się z języka, z sublimowania rzeczywistości, z zazdrości, budującej „zawiści” owego miejsca, już nie tylko na mapie. Nazywam to „prowincjami mojego imperium, zaimkami świata”. Już nieco inaczej rozszyfrowuję swoje, pierwotne, „platońskie intencje”; kiedy to podejrzewałem, że większość z nas, widzi tylko to, co pokazane, słyszy to, co powiedziane – nie przewartościowując tego, co niedookreślone, co umyka znaczeniom, co czasami zakłóca funkcje języka – a zwyczajnie jawi się jako „potoczność” Oby na przykład Wojciech Roszkowski „oduczył” mnie owej „potoczności”; obym zrozumiał, że moja tożsamość nie musi być „nizana” z wykorzenienia; bo, że niby już poeta Roszkowski, jako „postmodernistyczny sublimant”, ma tożsamość, „miejsce” – z przyrodzenia, za darmo, za dotknięciem „boskiego palca”. Jednak ten „demiurgiczny” skutek trzeba dookreślić, ponazywać, utrwalić; może tylko… zapisać. Choćby dla tych wszystkich innych wykorzenionych. I być może tylko z tego powodu już mogę odbyć... właściwą podróż, wrócić ze wschodu na zachód. Być może do... siebie. Czesław Markiewicz 19 Przemysław Grzesiński Blog Julii Opowiadanie z cyklu „Brama” *** Wchodząc do mnie można zobaczyć stół, dwa krzesła, herbatę na stole, herbatę w szklance, pastylki na stole, obok telefon, za telefonem ścianę przykrytą tapetą, tapetą w kwiaty, żółte kwiaty. Kwiaty kwitną na tapecie, bo oświetla je żarówka, żarówka ma ze 100 vat i jest w żyrandolu z materiału, przezroczystego, sztucznego. Wchodząc do pokoju można zobaczyć łóżko i pościel świeżą, pachnącą, nieobecną i niczyją. Pościel bezczelnie gładką i sufit zdolny podtrzymać wisielca, o ile przysposobi go w hak i wykorzysta krzesło - jedno z dwóch krzeseł – to solidniejsze, młodsze, silniejsze krzesło. Można zobaczy w pokoju podłogę, ale trzeba by najpierw zedrze dywan wychodzony, przetarty i cienki, szczególnie na środku, tam, gdzie się chodzi, po nim się chodzi i wzdłuż i w szerz i nazad. W pokoju można zobaczyć regał i książki, grzbiety książek nierówne, spasione i wychudzone, pożółkłe i treściwe, literowane i z obrazkami, z papierem mat i błysk, można zobaczyć je wszystkie i żadnej, po kolei lub wyciągnąć jedną lub nie wyciągać żadnej. Zapewne też można ujrzeć okno, można ujrzeć okno i podejść i zobaczyć widok za oknem i kamienicę naprzeciwko i sąsiednie okno bez żaluzji lub nie widzieć kamienicy, lecz trzy i pół sekundy lotu, który trwa zanim rozpieprzy się wyskakujący przez okno człowiek. Mówi się, że każda historia ma swój początek, swoje rozwinięcie i swój koniec. Pewnie tak jest, że tak nie jest jednak pewniejsze. Jest 15 kwietnia i ta historia już powinna zostać zamknięta. Każdą historię opowiedzieć trzeba nieskończoną ilość razy w niedokończony sposób. Książki czyta się od lewej do prawej, przynajmniej tutaj, teraz, filmy ogląda od minuty pierwszej do ostatniej. Na końcu książki dowiadujemy się kto zabił, na końcu filmu, że ona z nim nie zostanie. Historię opowiedzieć trzeba nieskończoną ilość razy w niedokończony sposób. Mówi się, że każda historia ma swój początek, ma swoje rozwinięcie i ma swój koniec. Pewnie tak jest, że tak nie jest jednak, jest dużo pewniejsze. *** Na stole obok kwiatów stała ramka z fotografią w srebrnej ramce, która była posrebrzana. Julia była obok. Na stole pod obrusem leżał blat drewnianego stołu z płyty paździerzowej. Stół błyszczał się w bladym świetle lampki nocnej. Był dzień. Julia była obok. 20 Podpierała się dłonią o krawędź. O krawędź stołu. Julia miała trzydzieści dwa lata minus osiem. Osiem lat musiała się cofnąć, by pójść do przodu. Tak jakby mogła wrócić. Jakby mogło to cokolwiek zmienić. To mój monodram, którego nigdy nie napiszę. To moja historia, której nigdy nie rozliczę. To moje życie, które... *** – Mam na imię Julia – powiedziałam. – Ryszard – odpowiedział – ale wszyscy mówią na mnie Ris. – Ja nie jestem wszyscy – pomyślałam – Niech będzie Ris, dlaczego nie? – powiedziałam. Właściwie to napisałam. Rozmawialiśmy na czacie. Pisaliśmy do siebie, czyli obok, na czacie. Napisałam na blogu, że jestem prawie szczęśliwa, że prawie mu wierzę. *** Między sierpniem, letnim deszczem, dojrzewającymi gruszkami w ogrodzie, robieniem dobrze Risowi a pracownią malarską umarłam po raz pierwszy. Nie była to śmierć spektakularna, widowiskowa, choć myślałam, że śmieje się ze mnie cały świat. Śmierć moja była nieintymna. Obdarta ze wszystkiego, co może nieść zwykłe umieranie. Zdechłam, bo zostałam przybita. Jak zdjęcia w mojej pracowni. Jak mój blog do sieci. – Nigdy cię nie kochałem muszę iść. 6 wyrazów bez zająknięcia, 22 litery jak kadry aparatu fotograficznego. Tyle właśnie potrzeba, żeby rozstrzelać kobietę. Roztrzaskać jak szklankę o posadzkę. Tak właśnie męski bóg tworzy kurwę i zatraca kobietę. To co pozostaje w męskim świecie nazywa się spermą i szmatą. Reszty nie ma. Julia umiera. Trochę później. Zatem trochę wcześniej. *** Oddychanie jest procesem ciągłym. Nie zaczyna się wraz z faktem, nie kończy wraz z innym. Trwa. Jak określić, jak zważyć ile wody jest w jeziorze? Skąd pochodzi? Ile w niej deszczu? Ile szczyn? Jaki jest jej poziom? Liczby mnie przerażały. Od zawsze. 22 litery jak kadry aparatu fotograficznego. Wynikanie, jasność przechodzenia, cała ta iluzja, że życie jest klarowne i policzalne. Nie jest. A ja jestem wodą. Kobieta jest wodą, zawsze wodą, wtedy kiedy gasi mężczyznę i wtedy, kiedy widzi świat. Kobieta jest wodą płodową i oceanem. Jestem wodą płodową i oceanem. Świat każe nam się skrystalizować. W sopel. W element stały. I nie stopić. Czyli nie umrzeć. Przeżyć. Powinnam przy tobie być, Julio. *** – Czego się napijesz? – Herbaty – odpowiedziała Julia. – Dlaczego nie zamówisz wina? – spytałam. – Poproszę dwie herbaty – powiedział Łukasz i zaczesał nieco przetłuszczone włosy. – Często... często tu przychodzisz? – Czy ja wiem... – odpowiedziała Julia. – To kto ma wiedzieć, ja? Spytałam. – Raczej nie – głos Julii zdradzał rozdrażnienie. Przemysław Grzesiński 21 – Nie... Nie podoba ci się tutaj? – Jestem przyzwyczajona do innych wnętrz. – A kto cię do cholery do nich przyzwyczajał? Popatrz na niego. Łukasz był nieśmiały, zbyt nieśmiały. Przepadł. A wraz z nim przepadła Julia i Łukasz. Została sama Julia. W kuchni restauracji dał się wyczuć wyraźny swąd palonego mięsa. *** – Ty się tym nie przejmuj. Powinnaś przyjść na moje zajęcia. Aneta zawsze miała dla mnie czas. Zawsze była cierpliwa. Wszystko jej się udawało. Dosłownie wszystko. Tylko do facetów nie miała szczęścia. Inteligentna. Ładna. Wysportowana. Trenowała jogę. Tak wtedy myślałam. Siadałam przy niej na kanapie, oglądałyśmy do późna filmy, jadłyśmy to co przyrządziła. Była wegetarianką. Potrafiła gotować najrozmaitsze rzeczy. Mieszkanie Anety było urządzone zgodnie z zasadami Feng Shui, zawsze idealnie czyste, schludne. Nie wiedziałam dlaczego ktoś taki jak Aneta przyjaźni się z kimś takim jak ja. Wystrzałowa brunetka o idealnej figurze kontra nic ciekawego. Usiadłabym przy niej dzisiaj, ale wtedy trochę inaczej. Zupełnie inaczej. – Możemy porozmawiać? – Oczywiście – odpowiedziała. Ale muszę ci coś pokazać. Była promocja w galerii... – Za osiem lat będziesz instruktorką jogi i trenerem rozwoju osobistego. – Słucham? – To słuchaj. Słysz. I dla odmiany nie przerywaj. Dalej będziesz wsuwać te swoje dziwactwa sushi i ciągle będziesz sama. Skupiona na swoim wewnętrznym świecie harmonii, energii, czakry, srakry i innych kosmicznych rzeczy. Woda w kranie będzie ci mówić o spokoju, a podręczniki indyjskich śmiesznych facecików z krótkimi członkami, żyjącymi w lepiankach będą instruować jak żyć w lepiance w poczuciu wewnętrznego szczęścia zespolonego ze wszechświatem. Zaczną ci się pojawiać pierwsze zmarszczki i przestaniesz już być piewcą naturalnego porządku rzeczy. Nie będziesz mogła mieć dzieci. A wtedy już nie będziesz piewczynią, kowalką swojego losu, marynarką na morzu w kratę, kapitanką feministycznej niezależności, ale majorką bezludnej wyspy. Kupisz sobie kota. Ale go wykastrujesz, oficerko, żeby nie szalał ci po mieszkaniu. I będziesz bardziej nieszczęśliwa ode mnie. Przestaniemy się do siebie odzywać wredna pół lesbo, która udziela innym rad jak zostać kobietą niezależną, uzależniając innych od siebie. Wal się! Ale nikt z tobą nie chce... Zmień swoje życie. Jestem z przyszłości... Macham do ciebie czasie, którego nie cofnę, a ty masz to w czarnej dziurze. *** Dzisiah nie ppisze dzisiaj rzygawm. Pozdraeiam wdzysstkich imprezijącuych przea moniotorem,. *** Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze. Czego chcesz Julio? Żeby ktoś mnie pokochał To mogę być ja. W Małym Księciu tak było. Albo w Kubusiu Puchatku. Zostaniesz moim przyjacielem? I został. Więc zostanę. Będziesz mnie zdradzał? Może kilka razy w życiu. Ale ci o tym nie powiem. 22 Nie jesteś romantyczny. Nie jestem sentymentalny. Umiesz pisać wiersze? Nie. Jaki chcesz? Biały? Kolorowy. Pytałem... Wiem o co pytałeś. Czym się zajmujesz, Julio? Tworzę, projektuję, piszę bloga, robię zdjęcia, wracam w przeszłość. Chciałabym... chciałabym zaznać odrobiny poezji... Takiej, gdzie nie ma żadnej pizdy, żadnego walenia. Poezji. To tak wiele? Tak. Bądź... Jaki? Prawdziwy. Jesteś? Możesz być? *** Za oknem leje deszcz. Po ulicy płynie brunatna struga, która sięga prawie do końca krawężnika. Szaro, buro i ponuro. Kto wymyślił październik? Pewnie ten sam, co wymyślił listopad. Pracuję nad obróbką zdjęć ślubnych. Zlecenie. Na pewno będą szczęśliwi, we wrześniu jest „r”. Pan młody ma 42 lata, panna młoda 20. Ktoś mógłby powiedzieć, że mógłby być jej ojcem. Nie mógłby, jest za brzydki. Od tego jestem ja i photoshop. Zmieniam świat na lepszy, czyli retuszuję, zakrywam i zmieniam. Fałszuję. Jestem fałszerką. Mogłabym nawet być fałszywą, gdyby tylko mogło dać mi to szczęście. *** Noc wciąga mnie w głąb Płynę w dłoniach jak w łodzi Ukryty nagi wyrzucony na wierzch jak na groźny ląd. Twarz przyklejona do szyby jak liść To są kroki do dzwonek to zwykła rozmowa uciekam od ściany do ściany krzyczę szeptem: jestem Tadeusz Różewicz, Ścigany Przemysław Grzesiński 23 *** Julia umarła i urodziła się poczwarą. Chciałabym, żebyś wtedy nie umarła, Julio. Też możesz nią być. Każda z nas może zostać poczwarą. Poradnik z cyklu: Jak zostać poczwarą. Kiedy zostaniesz poczwarą świat się zmienia. Jesteś takim... człowiekiem drugiej kategorii. Dajesz się posunąć na pierwszej lub drugiej randce. Stajesz się dziwkowata, jeśli jesteś już potworem, to bądź chociaż dziwkowata. Niedziwkowata poczwara może od razu wejść do jaskini i zamurować się od środka. Jeśli jeszcze chcesz żyć po przepotworzeniu, bądź łatwa. Nikt nie będzie na ciebie czekał. Nikt nie będzie cię chciał. Jak to zrobić? Uważaj! Wystarczy... iść spać i obudzić się... z OSPĄ! Tak! Rozpieprzy ci twarz zupełnie za darmo i żaden puder nie przykryje twoich blizn! Nie musisz robić absolutnie nic więcej, żeby cię wypieprzyli, nawet nie musisz rozkładać nóg. Ospa i cię nie ma. Możesz już być sama. Popraw sobie zdjęcie w photoshopie na pocieszenie. Dobranoc głupie cipy co miałyście ospę. Wypieprzać do rowu. Nikt nie chce was oglądać. Do rowu za pieprzone rozstępy po porodzie i kilka kilogramów, do rowu cipo, jak śmiałaś, jak śmiałaś się zestarzeć? Zepchnijcie nas wszystkie. Jakieś one będą miały więcej miejsca, żeby tańczyć na parkiecie, ale w końcu złamią sobie tę piękną opaloną nóżkę. Wypierdolą się na tym parkiecie, a wtedy my, z dołu, z rowu wyciągniemy po was ręce. I wciągniemy do nas. Będziemy cię żuły z zawiścią, z żółtą cerą, po ospie, po porodzie, po śmierci, po szczaniu pod siebie. Aż będziesz jedną z nas. Dzisiaj, jutro, będziesz. Witaj, potworze w świecie koszmaru. Wyjścia są tylko dwa. Czy w świat koszmaru wejdziesz sama czy ze swoim ukochanym potomstwem? *** Gorąca herbata, dwie łyżki miodu. Czuję się jakbym przebiegła maraton lub po prostu: okres. Włączam „co może przynieść nowy dzień”, zamykam oczy. Do dupy z tym wszystkim. Julio... Kim jesteś? A kim chcesz, żebym był? Nie wiem, nie mam siły niczego chcieć, okres mam. Julio, piękna jesteś. W dresie jesteś ta piękność zdycha. Może być i w dresie. Ty to dopiero jesteś desperat. Ja tak nie pomyślałam. Tak mi się samo... Lubię twoje poczucie humoru. Jest zgorzkniałe i złośliwe. Nie lubię ładniejszych od siebie. To znaczy, że jesteś szczera. Nie. Fałszuję. Jestem wodą skupioną w sopel lodu. Ogrzeję cię. Nie. Dlaczego? Bo ci nigdy na to nie pozwolę. Dlaczego? Bo ty nie istniejesz. 24 *** – Panie Piotrze, niech pan siada – wskazałam na fotel – Dziękuję pani dyrektor. Bardzo się cieszę, że znalazła pani dla mnie chwilę. Nie ukrywam, że bardzo mi zależy na tej pracy. – Prawdę powiedziawszy nie panu jednemu. Pije pan ze śmietanką? – Słucham? A tak, poproszę – Piotr wyprostował się w krześle. Był zdenerwowany i zestresowany. To dobrze. Ale źle, że było to po panu widać. – Wie pani, to nowa sytuacja dla mnie. – Rozmowa o pracę jest dla pana nową sytuacją? – Może źle się wyraziłem. – Panie Piotrze, zależałoby mi na tym, żeby wyrażał się pan dobrze. – Oczywiście. – Co pan wie o naszej firmie? – Na rynku polskim jest od sześciu lat. Zatrudniacie Państwo kilkunastu grafików, informatyków, programistów. Pani jest dyrektorem od lat trzech... – To pańskie projekty? – Tak. Nie jestem z nich do końca zadowolony, ale... – A nie mógłby pan przynieść takich, z których jest pan zadowolony? Jeśli pan ma do nich uwagi jako autor, to co ja mam powiedzieć? – To znaczy ja chciałem... – To znaczy jak pan chce popisać o swoich rozkminach, to niech pan sobie blog założy. Wydaje mi się, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. – Panie Piotrze? – Tak? – Piotr odwrócił się z nieśmiałą nadzieją. – Proszę powiedzieć sekretarce, żeby mi przypomniała, że o 16.00 mam jechać do mecenasa Śliwińskiego. – Dobrze, proszę pani. – Głowa do góry, wszystko będzie dobrze. *** Wszystko jest kwestią skupienia i temperatury. Jesteśmy z wody... Blog Julii Przemysława Grzesińskiego to kolejne opowiadanie z cyklu zatytułowanego „Brama”, w którego skład wchodzi osiem utworów. Każdy z nich może być odczytany odrębnie jako samodzielny tekst, jednak dopiero lektura całości ukazuje prawdziwe intencje autora. Brama jest bowiem rodzajem obrachunku pokolenia urodzonego w latach osiemdziesiątych z przeszłością i teraźniejszością. Kreowany przez autora bohater to wnuk pokolenia Kolumbów, o których Tadeusz Różewicz mówił jako o „ocalonych”, „prowadzonych na rzeź”, „krzyczących w nocy”. To pokrewieństwo dotyczy nie tylko świadomego wykorzystania motywów i obrazów z pierwszego powojennego tomiku poety Niepokój (otwiera go wiersz Róża), ale jest przede wszystkim podjęciem próby wypowiedzi w imieniu generacji młodych spustoszonych wewnętrznie przez swoje czasy. Okazuje się bowiem, że nie tylko koszmar wojny może stać się przyczyną zachwiania wszelkich wartości, lecz pozornie bezpieczny dla nich czas pokoju. Zdawać by się mogło, że pokolenie, które czas wojennej Apokalipsy zna jedynie z podręczników historii, nie powinno mieć trudności w odróżnianiu prawdy od kłamstwa, miłości od nienawiści – bowiem powtórne oddzielenie światła od ciemności zostało już dokonane, przywrócone. Co zatem się stało, że transmisja spuścizny wartości i dorobku kulturowego została zachwiana? Jaki popełniono błąd, że młode pokolenie nie chce, nie może, czy nie potrafi ich przyjąć? Autor Bramy nie daje odpowiedzi na te pytania. Głos jego bohaterów to głos tych młodych, których oskarża się o sprzeniewierzanie się odwiecznym prawom, o nieznajomość historii i tradycji, młodych nastawionych konsumpcyjnie do świata, wyzutych z wszelkich zasad, nieodczuwających żadnych więzi z minionym, dla nich już archaicznym i niezrozumiałym czasem. I zarazem to głos tych „ocalonych” z pożogi upadku wartości, którzy jednak nie potrafią odnaleźć swojego miejsca wśród rówieśników wyznających z rozbrajającą szczerością: „Mam dwadzieścia cztery lata i … jestem, jaki jestem”. Przemysław Grzesiński 25 Władysław Łazuka Dawno, dawniej, dziś „Nie wiem co to poezja nie wiem, po co i na co wiem, że czasami ludzie czytają wiersze i płaczą” mawiał przed laty poeta przemierzając Warszawę że „Z rzeczy świata tego zostaną dwie. Dwie tylko: poezja i dobroć… i więcej nic” tak pisał w zaułku Paryża Cyprian Kamil Norwid a my tu i teraz liście na wietrze pospiesznych dni słowa wplatamy w wersy nićmi porozumienia jeszcze idziemy, piszemy trzymając się światła ziemi od świtu podążamy drogami do człowieka jeszcze idziemy i śnimy pośród obłoków i ptaków i układamy wiersze kruche ślady po nas jeszcze idziemy i śnimy trzymając się światła ziemi i zostawiamy wiersze kruche ślady po nas 26 Władysław Łazuka *** W południe lata usiadłem przy polnej drodze oparłem się o głaz ciepły był jak człowiek sędziwy w mchach północy tak wiele już widział umiał słuchać milczeć 27 Władysław Łazuka Dla wędrujących Świerszczu graj z dźwięków ułóż baśń by łatwiej było iść i śnić w tym wędrowaniu Za dalą druga dal wlecze się ten szlak wiatr zewsząd zbiera kurz i rzuca prosto w twarz Strumieniu wody daj cieniu w opiece miej w drodze, w drodze do źródeł Słoneczko prowadź nas kierunek dobrze znasz użycz wiary i sił zanim ukryjesz się po niewidzialnej stronie Świerszczu graj gdy spocząć przyjdzie pora i przy ognisku w zmierzchu czekać nim wstanie nowy dzień który odsłoni granie ukaże potęgę gór w słonecznej aureoli ty świerszczu graj wciąż graj pieśń dla wędrujących graj świerszczu graj dla wędrujących 28 Władysław Łazuka Miejsce Jakie piękne to miejsce jest w którym przyszło bywać i żyć przekonasz się gdy uniesie ciebie Wielki Ptak Ile ma odcieni błękitu Ziemia po której idziesz każdego dnia Tylko nie zamykaj za sobą drzwi bo ktoś może przekroczy próg zmęczony, spragniony, zmarznięty by się ogrzać w cieple twych słów Kiedy będziesz wysoko zrozumiesz mimo zmartwień, kłopotów i trosk jakie piękne to miejsce jest Ziemia utkana z błękitu Tylko nie zamykaj za sobą drzwi bo ktoś może przekroczy próg zmęczony, spragniony, zmarznięty by się ogrzać w cieple twych słów Nie zamykaj za sobą drzwi Nie zamykaj Nie… 29 30 Renata A. Thiele Renata A. Thiele Siła piosenki Die Kraft der Musik – No to na trzy do góry. Raz, dwa, trzy! – i cały nasz rząd zadarł głowy do góry. A za nami większa część widzów w naszym sektorze. Na scenie tańczyła i śpiewała jakaś Rosjanka – pewnie gość honorowy – to nas wtedy mniej interesowało. I ona też w ostatniej chwili pohamowała się, by pójść zgodnie z odruchem za naszym przykładem. Ale byłaby heca! Jednak wytrzymała. Dobry trening. Wiadomo: radziecki człowiek. Dziewczyny piszczały z rozbawienia i trzeba było je uspokoić, żeby siły porządkowe nie usunęły nas wszystkich z koncertu. Mieliśmy bilety na końcowy, najważniejszy koncert, Koncert Przyjaźni, i baliśmy się, że mogą nas zapamiętać. Większość z nas była studentami, a to wiadomo element niepewny, a już na pewno nieobliczalny. Po koncercie poszliśmy na piwo do ulubionej „Bieriozki” i wśród śmiechu przeżywaliśmy nasz supergag. Zawsze funkcjonował. Bo na człowieka jako takiego zawsze można liczyć. Jest niezawodny w swoich stadnych odruchach. Krzysiek, który zawsze podawał hasło do akcji, tym razem nie śmiał się razem z nami. Siedział w kącie i patrzył w swój kufel piwa, jak by na jego dnie szukał robaka albo odpowiedzi na dręczący go problem. Nie zagadywałam go, wiedziałam, dlaczego jest taki. Ale nie wszyscy o tym wiedzieli. „Okay, also auf drei: hoch! Eins, zwei, drei!“, und unsere Reihe hob den Kopf und schaute konzentriert in den Himmel. Der größte Teil des Publikums in unserem Sektor folgte unserer Bewegung. Auf der Bühne tanzte und sang eine Russin – wahrscheinlich irgendein Special Guest – doch das interessierte uns damals nicht besonders. Diese beherrschte sich noch in letzter Sekunde, um nicht dem Herdeninstinkt zu folgen und den Kopf zu heben. Das wäre der absolute Hammer gewesen. Sie hielt jedoch der Versuchung stand. Gut trainiert, klar: Sowjetmensch. Unsere Mädchen quiekten vor Freude, und man musste sie beruhigen, damit Ordnungskräfte uns alle aus dem Konzert nicht hinauswarfen. Wir hatten noch Eintrittskarten für das Abschlusskonzert, das Konzert der Freundschaft, und fürchteten, dass die sich unsere Gesichter merken würden. Die meisten von uns waren Studenten, und es war damals auch bei uns bekannt, dass Studenten einen Risikofaktor, ein unberechenbares Element darstellten. Nach dem Konzert gingen wir auf ein Bier ins ‚Bieriozka’ und durchlebten unseren Supergag noch einmal. Er funktionierte immer, denn das Verhalten der Menschen in der Menge ist immer voraussehbar. In seinem Herdeninstinkt ist er zuverlässig. Krzysiek, der immer das Zeichen zu diesem Gag gab, lachte heute nicht mit uns. Er saß ruhig in der – He, Krzysiek, co się tak smucisz? – Romek rzucił w niego pudełkiem zapałek. Krzysiek pochwycił je w locie, ale nie odpowiedział. – Daj mu spokój. Jakbyś nie wiedział, eh! – dodałam. – Aldona? – Mhm – cicho przytaknął i dał mi forsę za swoje piwo. – Krzysiek, no co ty? Zapłacę. Ty przejmiesz kolejkę innym razem. Krzysiek wstał, machnął ręką na pożegnanie i wyszedł. – Elka, no mów. Co jest? – Nie udawaj, że nie wiesz. Aldona brała udział w eliminacjach i ją zdyskwalifikowali. – Jak to? Idioci! Taką laskę? Z takim głosem?! – Mhm. – Bo im za dużo machała łapkami, co? – Tak powiedzieli. – Czy oni są chorzy? – Może? A może nawet na pewno. – Taka laska – Romek pokiwał głową. – I to ma być komisja złożona z fachowców? Palanci! – rozsierdził się na dobre. Aldona była ładną i zgrabną dziewczyną. Jej czarne włosy spływały falami do pasa. Czasem spinała je klamrą, lecz miała ich tyle, że niektóre słabsze plastikowe konstrukcje nie wytrzymywały i pękały po kilku dniach. Wtedy związywała je gumką, toporną gumką wyciętą z opony rowerowej. Ta trzymała długo. Tylko na występy Aldona rozpuszczała włosy, ale wtedy podtrzymywała je aksamitną niebieską opaską, jasnoniebieską jak jej oczy. Wyglądała cudownie. A potem, gdy tak stawała przed mikrofonem, zaczynała czarować – głosem, oczami, mimiką i, niestety, ramionami. A czasem nawet, o zgrozo, ruszała się lekko w biodrach. Głośne oburzenie pań w komisji mieszało się z uśmiechami niektórych panów, którzy potem jednak dołączali pełni skruchy do oburzenia pań. Jak ksiądz, który obejrzał się za ładnym chłopcem, a potem się, przerażony, przeżegnał. Obłudnicy. Zawsze mnie podkręcała taka obłuda. Dziewczyna miała temperament, ale przecież nie robiła nic nieprzyzwoitego. Ona cała żyła swoją muzyką. Ecke und schaute in sein Bierglas, als suchte er auf dem Glasboden nach einem Insekt oder einer Antwort auf eine ihn quälende Frage. Ich sprach ihn nicht an, denn ich wusste, warum er in dieser Stimmung war. Nicht alle wussten das. „Krzysiek, was bist du so traurig?“, fragte Romek ihn und warf eine Streichholzschachtel in seine Richtung. Krzysiek ergriff sie im Flug, antwortete aber nicht. „Lass ihn in Ruhe. Als ob du es nicht wusstest.“, sagte ich. „Aldona?“ „Mhm“, gab er leise zu und reichte mir Geld für sein Bier. „Krzysiek, lass das. Ich bezahle. Du übernimmst nächstes Mal die Rechnung.“ Krzysiek stand auf, winkte zum Abschied leicht mit dem Arm und verließ die Bar. „Elka, sag es schon. Was ist?“ „Tu nicht so, als wüsstest du nichts. Aldona hat an der Vorauswahl teilgenommen und wurde disqualifiziert.“ „Wie? Diese Idioten! So ein Mädchen! Mit einer solchen Stimme! Lass mich raten: weil sie zu viel mit den Armen bewegte, ja?“ „So sagten sie es, oder so ähnlich.“ „Sind die krank?“ „Vielleicht. Vielleicht mit Sicherheit.“ „So ein Mädchen.” Romek schüttelte den Kopf. „Und das soll eine Fachjury gewesen sein? Idioten!” Romek kam richtig in Rage. Aldona war ein hübsches Mädchen und hatte eine schöne Figur. Ihr schwarzes Haar reichte bis zur Taille. Manchmal band sie es mit einer Klammer, doch es war so dick, dass so manche, etwas schwächere Konstruktion seinem Druck nicht standhielt und nach einigen Tagen brach. Dann band sie es mit einem dicken, groben Gummi, abgeschnitten von einem Fahrradreifen. Der hielt lange. Nur bei ihren Auftritten trug Aldona ihr Haar offen und zügelte es mit einer hellblauen Samtschleife. Hellblau wie ihre Augen. Sie sah wunderbar aus. Und dann, wenn sie so vor dem Mikrofon stand, begann sie das Publikum zu verzaubern – mit der Stimme, mit den Augen, mit der Mimik – und leider auch mit den Armbewegungen. Renata A. Thiele 31 – Jasne – Romek przerwał moje rozmyślania. – Oni chcą, żeby wszytkie baby stały przed tym mikrofonem jak kołki, łapki grzecznie w dół i ani ich nie rusz. A jak już, to tylko jedną i to tylko do mikrofonu. A po co? Przecież i tak stoi. Żadnych tam takich emocjonalnych gestów. Fachowcy! – obruszył się. Zawsze się złościł, jak krytykowali Aldonę. Może się w niej podkochiwał. Kto wie. Ale Aldona była super i miała w nas wiernych do samej śmierci fanów płci obojga. – Dobra, ludzie. Muszę do domu. Spróbuję zadzwonić do Aldony. Powiem wam potem, co tam się stało naprawdę. Wróciłam autobusem do domu i od razu wykręciłam numer telefonu do Aldony, ale nikt się nie zgłaszał. Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale w końcu dałam za wygraną. Albo nie było jej w domu, albo... *** – Proszę państwa artystów, prosimy przygotować się do próby. Pani Marysiu, pani rozda program próby, żeby wiedzieli, kto kiedy występuje. Aldona nerwowo przełykała ślinę i spoglądała na swojego guru. Miał na imię Jerzyk, akompaniował jej na fortepianie i uczył wszystkiego, co związane było ze śpiewem profesjonalnym. Miał wieloletnie doświadczenie, ale przede wszystkim genialny słuch i wyczucie, głosu i słowa. – Aldona. Nie denerwuj się, bo znowu zaplączesz się we własne słowa. Pamiętaj, wymawiaj je wyraźnie. To takie ważne. One powiedzą ci, jak dobrać mimikę i gest. Nie jesteś kukłą. – Powtarzał za kulisami. – Aldona Wasiek! – Aldona wzdrygnęła się i popchnięta przez Jerzyka, wyszła szybkim energicznym krokiem na scenę. Podeszła do mikrofonu i ukłoniła się grzecznie. Panie i panowie jurorzy uśmiechnęli się dobrotliwie, lecz Aldona, choć było to środek wiosny, poczuła powiew zimy. Wzruszyła lekko ramieniem i spojrzała w stronę pianisty. Dał sygnał głową. Aldona popłynęła głosem mocnym, dźwięcznym, pewnym – aż do refrenu. Uniosła lekko 32 Und manchmal, o Graus, bewegte sie leicht ihre Hüften. Die laut artikulierte Empörung der Damen in der Jury mischte sich dann immer mit Lächeln einiger Herren, die sich jedoch sofort demutsvoll der Empörung der Damen anschlossen. Wie die Priester, die sich nach hübschen Jungs umdrehen und dann bekreuzigen, erschrocken. Heuchler! Derartige Heuchelei machte mich immer wahnsinnig. Aldona hatte Temperament, dabei machte sie nichts Unanständiges. Sie lebte ihre Musik total. „Klar“, unterbrach Romek meine Gedanken. „Die wollen, dass alle Frauen vor dem Mikro stehen, als schluckten sie einen Stiel, Pfötchen brav runter und nicht bewegen. Und wenn, dann nur um das Mikro anzufassen. Und wozu das denn? Es steht ja. Bloß keine emotionalen Gesten. Spezialisten!” empörte er sich. Er regte sich immer wieder auf, wenn jemand Aldona kritisierte. Vielleicht war er verknallt in sie. Wer wusste das schon. Aldona war einfach super und hatte in uns eine absolut ergebene Fangemeinde, beider Geschlechter. „Gut, Leute. Ich muss nach Hause. Ich rufe Aldona an. Dann sage ich euch, was da wirklich gelaufen ist.“ Ich kehrte mit dem Bus nach Hause zurück und wählte sofort die Telefonnummer von Aldona, aber niemand ging dran. Ich versuchte es noch ein paarmal und gab schließlich auf. Entweder war sie nicht zu Hause oder … *** – Meine verehrten Künstler. Bereiten Sie sich nun auf die erste Probe vor. Frau Marysia, verteilen Sie bitte das Probenprogramm, damit alle wissen, wann sie auftreten.” Aldona schluckte nervös und sah ständig auf ihren Guru. Er hieß Jerzyk, begleitete sie auf dem Klavier und brachte ihr alles bei, was mit dem professionellen Gesang verbunden war. Er hatte eine langjährige Erfahrung, aber vor allem ein absolutes Gehör und Gefühl für Stimme und Wort. „Aldona. Reg dich ab, sonst verhedderst du dich wieder zwischen den Worten. Denk daran, sprich die Wörter genau aus. Das ist so wichtig. Sie werden dir sagen, wie du sie mit deiner Mimik und Gestik unterstreichen sollst“, wiederholte er hinter der Bühne. ramiona, jakby chciała wznieść się na fali melodii. Wszyscy znieruchomieli. „Hej, hej, hej! Kiedy serce ściska, wtedy z nami, z nami tańcz! kogda serdce placzet, dawaj s nami tancewac! Aldonę poniosło w refrenie, skocznym, wesołym, zachęcającym do tańca. Jerzyk otworzył szeroko oczy, spojrzał przerażony na Aldonę, lecz ta szybowała już, skakała, jak nakręcona laleczka. Jury zesztywniało. – Nie no, co to za pajac? Kto ją tu zaprosił? – kręciła nosem jurorka, pani Basia z numerem 4. – Nie mogę na to patrzeć. Wstyd. Skąd ona jest? – numer 7. – Czy ona piła? – numer 1. Aldona śpiewała i śpiewała aż do końca drugiej zwrotki. Przed wykonaniem refrenu powstrzymał ją przenikliwy głos pani Ani, numer 7: – Stop! Stop. Bardzo dziękujemy! Proszę zejść ze sceny! Aldona dopiero teraz spojrzała na jurorów, na Jerzyka i zbladła. Zrozumiała: to koniec. Łzy zakręciły jej się w oczach i szukając po omacku wyjścia, zatoczyła się lekko. – No tak, piła. Mówiłam. Satysfakcja czasem powoduje, że pozornie normalnie wyglądający człowiek nabiera wyglądu wściekłego dzikiego zwierza. Wściekłego lisa. Tak właśnie wyglądała teraz pani Zofia. Jej twarz ściągnięta w paroksyzmie obrzydzenia: małe, przymknięte oczka, zakręcony długi, lekko zaczerwieniony nos. Pod nim usta, wykrzywione w podkowę i wargi jakby wciągnięte pomiędzy niezbyt zdrowe zęby. Gdy je kiedyś kompletnie utraci, będzie mogła spokojnie dorabiać do renty, strasząc dzieci, a kto wie, może nawet osiedlowych pijaczków. Pani Zofia to zasłużona działaczka kultury w powiecie, ale kompletnie pozbawiona talentu śpiewania. I nie potrzeba było do tego fatygować żadnego słonia, który z właściwym sobie wdziękiem nadepnąłby jej na ucho. Pani Zofia miała głos skrzekliwy, nie nadający się do odtwarzania subtelnych dźwięków, a ponadto nie czuła tempa. „Aldona Wasiek!” Aldona zuckte zusammen und geschubst von Jerzyk, betrat sie energisch die Bühne. Sie ging ans Mikrofon und verneigte sich brav. Die Frauen und Herren Juroren lächelten gütig, doch Aldona spürte den kalten Atem des Winters, der von der Jury zu ihr herüberwehte, obwohl es Mitte Frühling war. Sie zuckte die Schulter und schaute zum Klavierspieler, der sie begleitete. Er gab ihr ein Zeichen. Aldonas starke, klangvolle und sichere Stimme flog über die Köpfe – bis zum Refrain. Nun hob sie die Schulter, als wollte sie auf der Melodiewelle zum Flug ansetzen – und alle erstarrten. „Hej, hej, hej! Kiedy serce ściska, wtedy z nami, z nami tańcz! Wenn dein Herz weint, tanz, tanz mit uns!” kogda serdce placzet, dawaj s nami tancewac! Aldona sang, flog mit dem Refrain, fröhlich, rhythmisch, wie zum Tanz einladend. Jerzyk riss die Augen auf, und erschrocken starrte er sie an, doch sie war nicht mehr hier, sie hüpfte leicht wie ein aufgedrehtes Püppchen. Die Jury blieb regungslos sitzen. „Was ist das denn für eine Figur? Wer hat sie eingeladen?“ Frau Basia, Jurorin Nummer 4 rumpfte missbilligend ihre Nase. „Ich kann das nicht mit ansehen. Wie beschämend! Woher kommt sie denn?”, Die Nummer 7. „Hat sie was getrunken?”, die Nummer 1. Aldona sang und sang, bis zum Ende der zweiten Strophe. Bevor sie zum Refrain ansetzte, wurde sie von der schrillen Stimme Frau Anias, Nummer 7, gestoppt: „Stopp! Stopp. Vielen Dank. Verlassen Sie die Bühne.” Erst jetzt sah Aldona auf die Juroren, auf Jerzyk – und wurde blass. Sie verstand: Das war es. Tränen füllten ihre Augen, und sie torkelte unsicher hinter die Bühne: „Na klar, sie hat getrunken. Hab’ ich gesagt.“ Manchmal verändert eine gemeine Genugtuung einen Menschen, so dass er obwohl eigentlich normal, zu einem tollwütigen, wilden Tier mutiert. Zum Beispiel einen Fuchs. So sah gerade Frau Zofia aus. Ihr Gesicht war vor Entsetzen entstellt: kleine, halbgeschlossene Äuglein und gebogene, lange, leicht rötliche Nase. Darunter der Mund, zum Halbkreis gekrümmt und schmale Lippen, zwischen nicht mehr Renata A. Thiele 33 Wszyscy o tym wiedzieli, choć nikt jej nigdy nie słyszał śpiewającej. Chociaż kiedyś... Na imprezach dopiero po wielu piwach wzmacnianych wódką niektórzy odważyli się czasem opowiedzieć anegdotę o tym, jak przyłapano panią Zofię na śpiewaniu, albo raczej na próbie śpiewania. Pewnie była pod wpływem, choć nikt tego nie wiedział na pewno. Towarzystwo zaśmiewało się wtedy do łez, a po imprezie nikt nie miał odwagi spojrzeć pani Zofii w oczy. To musiało być absolutne fiasko i pani Zofia nigdy, ale to nigdy nie wybaczyła panu Józefowi, że ją na tym śpiewie przyłapał. Jej zemsta była wielka i nieustająca. Pani Zofia wylewała swoją żółć zazwyczaj na eliminacjach do Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Tak odbijała sobie własne beztalencie i karała za nie świat. Nie wiadomo, dlaczego była w jury, to znaczy wiadomo, ale nie było w tym elementu racjonalnego. Przed stu laty albo trochę wcześniej pani Zofia złożyła swoje życie w ręce sekretarza miejscowej organizacji jedynie słusznej rządzącej partii i dlatego też nikt nawet nie próbował poddawać w wątpliwość jej pozycji w jury. Od ilu to już lat? Bezpieczniej było tego nie dochodzić, gdyż małżonek wciąż cieszył się dobrym zdrowiem i takimiż układami. Krótko mówiąc, mimo iż jury składało się również z kompetentnych osób, w eliminacjach Aldona przepadła z kretesem. Kto wie, czy nie na zawsze. – Aldona? – Jerzyk próbował mówić spokojnym głosem widząc rozpacz Aldony. – Co cię tak nagle poniosło? Przecież dobrze zaczęłaś. – Ach, to taka wesoła, pełna życia piosenka. Chciałam dać jej trochę mojej radości, energii. Nie wiem, o co tym ludziom chodzi. To przecież nie pogrzeb. – Nie, ale to też nie ten festiwal, a ty masz wygrywać festiwale. Wszystkie. I możesz. Twoim głosem możesz podbić nawet świat. Ale daj sobie trochę dyscypliny. – Łatwo ci mówić, stary wygo. – Tylko nie stary, tylko nie stary. – Stary, ale jary – uśmiechnęła się pojednawczo Aldona. – Ok, to kupuję – Jerzyk zrewanżował się uśmiechem, objął Aldonę ramieniem i pociągnął do wyjścia. 34 ganz gesunde Zähne hineingesaugt. Wenn sie ihre Zähne einmal vollends verliere, könnte sie sich ein gutes Zubrot als Hexe verdienen, indem sie Kinder und vielleicht sogar alte Schnapsdrossel in ihrem Stadtviertel erschreckte. Frau Zofia war in den sogenannten Kreisen als Kulturaktivistin sehr verdient, verfügte aber nicht im Geringsten über Gesangstalent. Und dazu brauchte man keine äußerliche Einwirkung, um sie fürs Leben dermaßen zu bestrafen. Sie hatte eine schrille Stimme, die unfähig war, subtile Klänge zu produzieren, und außerdem hatte sie kein Gefühl für Rhythmus. Alle wussten davon, obwohl niemand sie je singen gehört hatte. Obwohl … Auf vielen Feiern, und das erst nach vielen Gläsern Bier, verstärkt mit Wodka wurde erzählt, wie man Frau Zofia einmal beim Singen, beziehungsweise beim Versuch zu singen erwischte. Sie war sicherlich bereits betrunken, aber niemand wusste das so genau. Die Leute lachten sich die Seele aus dem Leib, aber nach der Party hatte niemand gewagt, Frau Zofia in die Augen zu schauen. Ihr Gesangsversuch musste ein absolutes Fiasko gewesen sein, und sie hatte es nie Herrn Jozef verziehen, dass er sie damals erwischt hatte. Ihre Rache war total. Sie bestrafte dafür die Welt vornehmlich während der Vorauswahl zum Festival des Sowjetischen Liedes. Niemand wusste, warum sie Jurymitglied geworden war, das heißt, es gab keine rationale Erklärung dafür. Aber: Vor ungefähr hundert Jahren hatte Frau Zofia ihr Schicksal in die Hände des Sekretärs der Lokalen Abteilung der einzigen richtigen Partei gelegt. Niemand hatte auch nur versucht, die Richtigkeit der Entscheidung über die Position von Frau Zofia in der Jury in Zweifel zu ziehen. Seit wie vielen Jahren? Auch das wusste niemand mehr. Es war besser, gar nicht danach zu fragen, denn ihr Mann freute sich immer noch über ausgezeichnete Gesundheit und genau so gute Beziehungen. Kurz: obwohl die Jury vorwiegend aus kompetenten Personen bestand, hatte Aldona ihren Auftritt verspielt. Vielleicht für immer. „Aldona?“, Jerzyk versuchte ruhig zu sprechen, als er ihre Verzweiflung sah. „Was hast du dir dabei gedacht? Du hast so gut angefangen.“ – Jak już nas wywalili, to chociaż zwiedzimy tę metropolię, co? – Radom? – Czemu nie. Kawiarnie chyba mają, co? – Ale potem muszę zadzwonić do Krzyśka. Martwi się. Ale co ja mu powiem? – Aldona zwiesiła głowę. – Nie martw się tym teraz. Najpierw lody z bitą śmietaną, a potem zobaczymy, mhm? – pocieszył ją Jerzyk. *** Mikrobus wjechał na parking za siedzibą TPPR–u i Krzysiek ujrzał wysiadającą z niego Aldonę. Odebrała torbę podróżną, którą podał jej Jerzyk, i pozwoliła się objąć na pożegnanie. – Nie martw się, poradzimy sobie. To nie był ostatni raz. – Jerzyk zamachał jeszcze do niej ręką, ale Aldona nie widziała już jego gestu. Odwróciła się i powoli szła w stronę postoju taksówek. – Aldona – Krzysiek podszedł do niej z tyłu. Aldona drgnęła zaskoczona. – Ach, to ty? – No a kto? Dzisiaj robię sam za komitet powitalny. Reszta mafii stuka do egzaminu. W końcu przyjechała nie lada gwiazda – próbował pocieszyć ją Krzysiek widząc, że łzy już zaczęły się kręcić w jej wielkich, jasnoniebieskich oczach. – Ach, przestań. Jaka ze mnie gwiazda. Przecież wiesz, że mnie wyrzucili. – Wyrzucili, bo nie mają pojęcia. – Ale mają władzę. I to się teraz liczy. – Może to się liczy, ale nie każdy myśli tak jak oni. – Krzysiek. Chyba jesteś moim jedynym fanem i dziękuję ci, że mnie pocieszasz. Ale teraz nie mam nastroju. – Nie oczekiwałem, że rzucisz mi się z entuzjazmem na szyję, ale lekki czerwony odcisk na ustach też by mnie zadowolił. Aldona uśmiechnęła się smutno. – Poczekaj – wyjęła z kieszeni szminkę, dwoma ruchami pociągnęła usta i pocałowała Krzyśka w oba policzki. – A to co? Wujaszek twój jestem jakiś czy kto? – obruszył się Krzysiek i przywarł ustami do jej ust. „Aber das ist doch ein so fröhliches und lebensbejahendes Lied. Ich wollte es mit etwas mehr Freude und Energie darbieten. Ich weiß nicht, worum es diesen Menschen geht. Das ist doch keine Beerdigung.“ „Nein, aber das ist auch kein richtiges Festival für deine Darbietungsart. Und du sollst Wettbewerbe gewinnen. Alle. Und du kannst es. Mit deiner Stimme kannst du die ganze Welt erobern, aber sei etwas mehr diszipliniert.“ „Leichter gesagt als getan, du alter Hase.“ „Alt? Was heißt hier alt?“ „Alt, aber oho“, lächelte Aldona versöhnlich. „Okay. Das kann ich dir abkaufen”, entgegnete Jerzyk lächelnd, umarmte Aldona und zog sie leicht zum Ausgang. „Wenn sie uns schon rausgeworfen haben, können wir zumindest diese Metropole besichtigen, mhm?” „Radom?” „Warum nicht? Cafés haben die hier, oder?” „Aber nachher muss ich Krzysiek anrufen. Er macht sich Sorgen. Aber was soll ich ihm sagen?“ Aldona senkte den Kopf. „Denk jetzt nicht daran. Zuerst Eis mit Schlagsahne und dann schauen wir weiter. Mhm?“, tröstete Jerzyk sie. *** Nachdem ein kleiner Bus auf den Parkplatz hinter dem Sitz der Gesellschaft für Polnisch-Sowjetische Freundschaft gefahren war, sah Krzysiek, dass Aldona ausstieg. Sie nahm ihre Tasche entgegen, die Jerzyk ihr reichte, dann ließ sie sich noch von ihm zum Abschied umarmen. „Sorge dich nicht. Wir schaffen das schon. Das war nicht das letzte Mal.“ Jerzyk winkte ihr zu, doch sie sah diese Geste nicht mehr. Sie drehte sich um und ging langsam zum Taxistand. „Aldona!” Krzysiek kam von hinten an sie heran. Aldona zuckte zusammen. „Ach, du bist es?” „Und wer sonst? Heute mache ich alleine für das ganze Empfangskomitee. Alle anderen lernen für die Prüfung. Aber letztendlich ist ein großer Star gekom- Renata A. Thiele 35 Nie broniła się. Przysunęła się mocno do niego, jakby szukała w nim siły i energii. – Uh! No, ehm. Ok, na razie wystarczy – pozornie obojętnie, choć oko błysnęło mu nieznacznie, Krzysiek uchwycił torbę Aldony i oboje ruszyli powoli do domu. Wieczór był ciepły, szkoda byłoby nim się nie cieszyć. – Co robisz w sobotę? Znowu śpiewasz w „Bieriozce”? – Mhm. Gdzieś muszę. A tu jest najlepiej. Lubię ich. Zyta jest ok, płacą dobrze i punktualnie. Może muszę po prostu przestać marzyć o wielkim występie, odkryciu, karierze i tak dalej. – Przestań opowiadać takie głupoty. Zobaczysz, w końcu ktoś cię odkryje. – Jasne. Uwaga uwaga, ma osiemdziesiąt lat i wciąż śpiewa! – Aldona wrzaskliwym głosem naśladowała cyrkowego naganiacza. – Bla, bla, bla! Ja tam w ciebie wierzę i nie opowiadaj mi tu żadnych głupstw. – Dokończył i na potwierdzenie objął ją mocno. *** – Halo? Cześć Elka. To co? Idziemy do „Bieriozki”, co? Musimy teraz trochę wesprzeć Aldonę na duchu. Jest załamana – tłumaczył Krzysiek przez telefon. – Hm, mogę sobie wyobrazić. – Nie, nie możesz i dlatego właśnie idziemy. Teraz będzie się dużo działo. – Na którą? – Na dziewiątą. Ja ją odbiorę z domu już o ósmej, ale wy dojdźcie potem. To jasne, że dużo zrobiłabym dla Aldony. Była moją przyjaciółką od lat. I mimo, że przyjaźnie między dziewczynami kończą się wobec spojrzenia mężczyzny, a najpóźniej w jego łóżku, nasza przetrwała niejednego. To był chyba największy cud w moim dotychczasowym życiu. Zadzwoniłam do ludzi z paczki. Mimo egzaminów nawet nie próbowali się wymigać. Wszyscy stali murem za Aldoną i jej piosenkarską karierą. Wiedzieliśmy, że na imprezach towarzyszących festiwalowi kręci się dużo różnych ludzi z branży. Może więc...? 36 men”, versuchte Krzysiek sie zu trösten, als er sah, dass sich ihre großen, hellblauen Augen mit Tränen füllten. „Hör auf. Ich bin kein Star. Du weißt doch, dass sie mich rausgeschmissen haben.” „Sie haben dich rausgeschmissen, weil sie keine Ahnung haben.“ „Aber sie haben die Macht. Und das zählt jetzt.” „Vielleicht zählt das auch, aber nicht alle denken so wie sie.“ „Krzysiek. Du bist wohl der einzige Fan von mir, und ich danke dir, dass du mich tröstest, aber ich bin wirklich nicht in Stimmung.” „Ich habe zwar nicht erwartet, dass du dich mir enthusiastisch um den Hals wirfst, aber ein kleiner roter Abdruck auf meinem Mund, täte jetzt gut.” Aldona lächelte traurig. „Warte.” Sie holte einen Lippenstift aus der Tasche, zog die Lippen nach und küsste Krzysiek auf beide Wangen.“ „Was ist das? Bin ich dein liebes Onkelchen, oder was?“, empörte sich Krzysiek und küsste sie auf den Mund. Sie wehrte sich nicht. Sie drückte sich an ihn, als suchte sie bei ihm Kraft und Energie. „Uh! Okay, das reicht jetzt”, scheinbar gleichgültig, obwohl seine Auge kurz aufleuchteten, ergriff Krzysiek Aldonas Tasche, und beide gingen langsam los. Der Abend war warm, es wäre schade gewesen, ihn nicht zu genießen. „Was machst du am Samstag? Singst du wieder in ‚Bieriozka’?“ „Klar. Irgendwo muss ich singen. Und hier ist es am schönsten. Ich mag sie. Zyta ist ok, sie bezahlen auch gut und pünktlich. Vielleicht sollte ich aufhören, von einer Entdeckung, einer großen Karriere und so weiter zu träumen.“ „Erzähl keinen Unsinn. Du wirst noch sehen. Jemand entdeckt dich irgendwann.“ „Ja, klar. Achtung! Sie ist achtzig und singt immer noch!“ Aldona ahmte mit gellender Stimme einen Zirkusclown nach. „Bla, bla, bla! Und ich glaube an dich, erzähl keinen Unsinn”, beendete er und zur Bestätigung umarmte er sie stark. *** „Bieriozka” była pełna. Ledwo dobiliśmy do Krzyśka, który zarezerwował dla nas stolik w pobliżu sceny. Jego wdziękowi pani Zyta nie była w stanie się oprzeć. Nigdy. Mieliśmy świetne miejsca, a i pani Zyta tak promieniała szczęściem, że już zaczynałam martwić się o Aldonę. Pani Zyta należała już prawie do inwentarza „Bieriozki”. Przyjechała po wojnie sama do Zielonej Góry i ciężko pracowała w Polskiej Wełnie. Potem zrobiła kurs pracownika kultury i dostała w końcu pracę w „Bieriozce”. Odpowiedzialna była za program kulturalny, ale ponieważ nie nauczono jej na kursie delegowania zadań, więc większość wykonywała sama. Do utraty tchu i mimo szpecących jej, niegdyś szczupłe, łydki niebieskich siatek żylaków. Pani Zyta miała wielkie serce, szczególnie dla młodych ambitnych dziewczyn. Pamiętała swoje początki, i choć nikt nie znał jej marzeń, gdyż chroniła je konsekwentnie przez lata, czasem wydaje mi się, że sama chciała zostać piosenkarką. Ale nie starczyło jej odwagi. Właśnie jej. – Cicho, cicho! – głośny szept przywoływał publiczność do porządku. – Aldona śpiewa! Aldona wyszła na scenę, niepewnym krokiem, jakby smutna – to jeszcze bóle poeliminacyjne. Spojrzała na salę i dała znać muzykom. Gdy rozbrzmiały pierwsze takty, Aldona uśmiechnęła się lekko. A potem wszystko było już jak zawsze – sala pulsowała muzyką i głosem Aldony, mocnym, pełnym życia. Jak gdyby nic się nie stało. Jakby zapomniała porażkę na eliminacjach. Nie, jakby to wcale nie była porażka. Aldona porwała publiczność ze sobą w wibrujący świat muzyki i rytmu. Parkiet drżał pod nogami tańczących. Gdy zamilkły ostatnie takty, burza oklasków nie pozwoliła Aldonie oddychać. Jak zahipnotyzowana stała przy mikrofonie i patrzyła na publiczność. Jej oczy połyskiwały łzami szczęścia, jakby do końca nie wierzyła, że zachwyt publiczności należy się właśnie jej. Krzysiek podszedł do niej, gdy schodziła ze sceny, objął ją i czule pocałował w słone od potu czoło. *** „Hallo, Elka. Und? Lass uns ins ‚Bieriozka’ gehen. Wir müssen jetzt Aldona ein wenig unterstützen. Sie ist nach der Geschichte in Radom völlig fertig“, erklärte mir Krzysiek am Telefon. „Ja, das kann ich mir gut vorstellen.” „Das kannst du nicht, und deswegen sollen wir jetzt hin. Du weißt, dass es jetzt überall viel los ist.” „Um wie viel Uhr?” „Um neun. Ich hole sie schon um acht zu Hause ab, und ihr kommt nach.” Ja klar, ich würde viel für Aldona machen. Sie war seit Jahren meine beste Freundin. Und obwohl die meisten Freundschaften unter Frauen enden, sobald ein gut aussehender Mann einen tiefen Blick auf sie wirft, spätestens aber in seinem Bett, überlebte unsere Freundschaft nicht nur einen. Das war wohl das größte Wunder in meinem bisherigen Leben. Ich rief unsere Leute an. Trotz anstehender Prüfungen versuchten sie nicht einmal zu protestieren. Alle standen hinter Aldona und ihrer musikalischen Karriere. Wir wussten auch, dass auf den das Festival begleitenden Veranstaltungen viele Leute aus der Musikbranche unterwegs waren. Vielleicht war das eine Möglichkeit? ‚Bieriozka’ war voll. Wir hatten große Mühe, uns zu Krzysiek durchzukämpfen, der einen Tisch in der Nähe der Bühne reserviert hatte. Frau Zyta erlag jedes Mal seinem Charme. Immer. Wir hatten also die besten Plätze und Frau Zyta strahlte dermaßen vor Glück, dass ich mich schon fragte, ob ich mir keine Sorgen um Aldona machen sollte. Frau Zyta gehörte in ‚Bieriozka’ sozusagen zum Inventar. Nach dem zweiten Weltkrieg war sie allein nach Zielona Góra gekommen und hatte hart in der Tuchfabrik „Polska Wełna“ gearbeitet. Dann hatte sie eine Ausbildung in Kulturorganisation gemacht und schließlich eine Anstellung bei ‚Bieriozka’ bekommen. Sie war zuständig für das Kulturprogramm im Klub, aber da die Ausbildung den Aspekt Delegieren nicht vorgesehen hatte, realisierte sie alle Aufgaben selbst, bis zur Selbstaufgabe und trotz der hässlichen, ihre früher noch schönen, schlanken Waden entstellenden blauen Krampfadernetze. Frau Zyta hatte ein großes Herz, vor allem für junge Renata A. Thiele 37 – Byłaś najlepsza. Jesteś najlepsza – szeptał. – Przepraszam, przepraszam! Proszę mnie przepuścić – usłyszałam głos jakiegoś faceta, który przebijał się przez tłum gości w stronę Aldony. Dotarł do niej i widziałam, że się przedstawił, wskazał ramieniem w tył sali – pewnie pokazywał jej kogoś, kogo ja nie mogłam zlokalizować – i powiedział jej coś, na co roześmiała się. Było w tym śmiechu niedowierzanie. Obserwowałam reakcję Krzyśka. Był sprężony, traktował obcego jak intruza, który zakłóca im bycie we dwoje wśród tłumu ludzi. Aldona kiwnęła głową przytakując, Krzysiek rozwarł szeroko oczy, chyba chciał zaprotestować, ale ona położyła mu rękę na policzku i pod wpływem jej dotyku Krzysiek zdawał się uspokoić. Z jego twarzy znikło napięcie. Aldona spojrzała w moją stronę i lekko kiwnęła głową. Podeszłam i we troje przeszliśmy za kulisy do garderoby, albo czegoś w tym rodzaju. „Bieriozka” była kuźnią gwiazd, które później miał poznać świat. Niewielu zdawało sobie wtedy z tego sprawę, a szkoda. Na Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej patrzono conajmniej z rezerwą, zastanawiając się gdzie SB-cja pochowała ukryte mikrofony lub którzy z tych zachwyconych i zawzięcie klaszczących w publiczności to ich agenci. Bo byli tam, to pewne. – Słuchajcie! – mówiła z podnieceniem Aldona. – Ten facet to jakiś z centrali, z Warszawy. Powiedział, żebym jutro przyszła do „Estrady”. Jakiś Rusek właśnie widział mój występ i chce mnie poznać. – No fajnie. I znalazł sobie przy okazji Polkę do wy... – Krzysiek! – Aldona ofuknęła go. – A co? Znasz go? Wiesz czego chce? – upierał się przy swoim oburzeniu Krzysiek. – Skoro mnie słyszał jak śpiewałam, to chyba mu o śpiew chodzi. Co o tym sądzisz? – Aldona zwróciła się do mnie. – Mhm. Dziwne, że teraz nie chce cię zobaczyć. Sądzę, że pójdę do niego z tobą. Krzysiek jest trochę nieobliczalny i jak widać zazdrosny do bólu. Ale sama też bym na twoim miejscu nie poszła. O której? 38 ehrgeizige Sängerinnen. Sie erinnerte sich noch gut an ihre Anfänge, und obwohl niemand ihre heimlichsten Träume kannte, die sie konsequent in all den Jahren schützte, hegte ich den Verdacht, dass sie selbst Sängerin werden wollte. Doch dafür reichte ihr wohl nicht der Mut. Gerade ihr. „Tschsch!“ Lautes Flüstern ermahnte das Publikum zur Stille. „Aldona singt!“ Aldona betrat die Bühne, unsicher, irgendwie traurig – das waren noch die Nachwehen von Radom. Sie blickte über den Raum und gab den Musikern ein Zeichen. Als die ersten Töne erklangen, lächelte Aldona leicht auf. Und dann lief alles wie immer – der Saal pulsierte im Rhythmus der Musik und Aldonas Stimme, kräftig und voller Leben. Als wäre nichts passiert. Als hätte sie ihre Niederlage in Radom vergessen. Nein, als ob das gar keine Niederlage gewesen wäre. Aldona riss das Publikum in die vibrierende Welt der Musik mit. Der Fußboden zitterte unter den Füßen der Tanzenden. Als die letzten Takte verklungen waren, brachte ein solches Klatschgewitter aus, dass Aldona der Atem stockte. Wie hypnotisiert stand sie am Mikrofon und sah ins Publikum. In ihren Augen blinzelten Freudetränen, als glaubte sie nicht ganz, dass die Begeisterung der Zuschauer wirklich ihr galt. Krzysiek ging auf sie zu, als sie von der Bühne herunterkam, umarmte sie und küsste sie liebevoll auf die vom Schweiß salzige Stirn. „Du warst die Beste. Du bist die Beste”, flüsterte er. „Entschuldigung! Lassen Sie mich durch!“, hörte ich eine Stimme, ein Mann bahnte sich einen Weg durch die Menge und steuerte auf Aldona zu. Er erreichte sie, und ich sah, dass er sich vorstellte und zeigte dann mit dem Arm auf jemanden hinten im Saal, den ich nicht lokalisieren konnte – und dann sagte er etwas zu Aldona, was sie zum Lachen brachte. Ihr Lachen klang ungläubig. Ich sah auf Krzysiek. Er war angespannt und betrachtete den Fremden als Eindringling, der ihre Intimität inmitten der Menschenmenge störte. Aldona nickte, und Krzysiek riss die Augen auf, als wollte er protestieren, doch Aldona legte ihm die Hand auf die Wange, was ihn zu beruhigen schien. Die Spannung wich von seinem Gesicht. Aldona sah – O szóstej wieczorem. A może on nie chce rozgłosu? Tyle tu ludzi! – broniła go Aldona. – No właśnie – skwitowałam sceptycznie i odwróciłam się do Krzyśka. – Dobra. My tam wejdziemy razem, a ty będziesz przed „Estradą” grzecznie czekał na hasło ode mnie. Jasne? – Jasne – zamruczał Krzysiek, bohatersko tłumiąc narastający gniew. *** Odebrałam Aldonę i razem poszłyśmy do „Estrady”. – Oh, Elka! Mam stracha. Ten facet mówił, że mu się spodobałam. Czego on ode mnie może chcieć? – Nie jestem Bogiem. Pierwszym Sekretarzem partii też nie, więc trzeba jednak poczekać do rozmowy. Mam tam wejść z tobą? Może się nazwę twoim impresario, co? W końcu jesteś artystką – podniosłam pytająco brew i spojrzałam na Aldonę. Aldona roześmiała się. – Impresario? Dlaczego nie? Ale wiesz, najpierw chcę z nim porozmawiać sama. Oczywiście nie wpuszczono nas do budynku przy ulicy Wrocławskiej, gdyż nie miałyśmy ani wejściówki, ani identyfikatora. Aldona zapomniała, jak nazywał się ten facet, który rozmawiał z nią wczoraj i stałyśmy tak przed drzwiami jak dwa psiaki zaglądające do sklepu mięsnego. Stojący na straży sław świata muzyki naszego najlepszego przyjaciela na wschodnich rubieżach kraju, a także rodzimych wielkości pan w mundurku, ani myślał wplątywać się w konwersację z podfruwajkami – jak nas pełen pogardy nazwał. – A to pani już jest? – usłyszałyśmy to najpiękniejsze na świecie, przynajmniej w tym momencie, zdanie. – Proszę wejść. – Ale... – zaczęłam. – A pani to kto? – facet spojrzał na mnie odpychająco. – Jestem... jestem jej impresario. Beze mnie ona tam nie wejdzie. Facet uśmiechnął się lekceważąco, dodał jednak: – No dobrze. Proszę za mną. in meine Richtung und nickte leicht mit dem Kopf. Ich kam auf sie zu, und zusammen gingen wir hinter die Bühne. ‚Bieriozka’ war damals die Schmiede für die Stars, die später die Musikwelt kennenlernen sollte. Nicht allen war das bewusst – bedauerlicherweise. Die Gesellschaft für Polnisch-Sowjetische Freundschaft beäugten wir stets misstrauisch und die Leute fragten sich nur, wo die polnische Stasi ihre Mikros versteckte oder wer in dem begeisterten Publikum zu ihren Agenten gehörte. Denn sie waren dort, mit Sicherheit. „Hört zu!”, sprach Aldona fröhlich aufgeregt. „Dieser Kerl ist von der Zentrale. Er sagte, ich soll morgen ins ‚Estrada’ kommen. Irgendein Russe sah gerade meinen Auftritt und will mich kennenlernen.“ „Na toll! Und bei der Gelegenheit hat er eine Polin zum...!“ „Krzysiek!”, fuhr Aldona ihn an. „Warum? Kennst du ihn? Weißt du, was er will?, Krzysiek gab nicht auf. „Da er mich singen hörte, geht es ihm wohl um den Gesang. Was meinst du?“, wandte sie sich zu mir. „Mhm. Es wundert mich, dass er nicht jetzt mit dir reden will. Ich komme morgen mit dir mit. Krzysiek ist unberechenbar und offensichtlich eifersüchtig. Wie auch immer, alleine würde ich wirklich nicht zu ihm gehen. Um wie viel Uhr sollst du hin?” „Um sechs Uhr abends. Vielleicht will er kein Aufsehen erregen. Es sind so viele Leute hier“, verteidigte Aldona ihn. „Genau“, gab ich skeptisch und drehte mich zu Krzysiek. „Ok. Wir gehen rein und du wartest brav vor ‚Estrada’ auf uns, ja?“ „Ja”, brummte Krzysiek und unterdrückte heroisch seinen wachsenden Unmut. *** Ich holte Aldona ab und zusammen gingen wir ins ‚Estrada’. „Oh, Elka! Ich habe Angst. Dieser Kerl hat gesagt, dass ich dem Russen gefallen habe. Was kann er von mir schon wollen?“ „Ich bin kein Gott. Der Erste Parteisekretär auch nicht. Also müssen wir das Gespräch abwarten. Soll Renata A. Thiele 39 Pan w mundurku już otworzył w proteście usta, lecz spojrzenie faceta, najwyraźniej dało mu nie tylko należną odpowiedź, ale było też zwięzłą niewerbalną informacją o możliwych konsekwencjach, w przypadku, gdyby upierał się przy swoich racjach, wszystko jedno, zgodnie z jakimi przepisami. Jak dwa szympansy, pomyślałam. Kto wyżej wypnie pierś? Kto ma za sobą większego brata? I z niejakim niezadowoleniem stwierdziłam, że my nie miałyśmy żadnego. Do teraz. Truchcikiem podążyłyśmy za facetem, który zresztą od razu po wejściu do budynku przedstawił się jako Kwaśniewski. Dość popularne nazwisko, stwierdziłam z pewną dozą nieufności. Nie lubię popularnych nazwisk. To jak John Smith w angielskich powieściach szpiegowskich. – A do kogo my właściwie idziemy? – zapytałam, żeby rozwiać ostatnie wątpliwości. – No jak, nie wiecie? Do samego Arno Baba... ...dżaniana? – dokończyła zachwycona Aldona. – O Jezu! – Jaki Jezu? Jaki Jezu? Panienka się zapomina, mhm?! – Kwaśniewski przywołał ją do porządku. W tych czasach Jezus nie miał priorytetu. Aldona zamilkła przerażona, że swoim zachowaniem zbiera punkty karne. Kwaśniewski wyglądał na funkjonariusza, więc służalczo oddany był tylko systemowi. – Ale... to ja przepraszam. Nie spodziewałam się... On przecież był już raz...” „... tak, był w Zielonej Górze na festiwalu. – Dokończył za nią Kwaśniewski. – Nawet w jury, moja droga. – Oh – jęknęła Aldona, a ja zmarszczyłam brwi nic nie rozumiejąc. Tymczasem dotarliśmy do drzwi, za którymi Aldona miała stanąć oko w oko z wielkim i najwyraźniej znanym jej kompozytorem radzieckim. – Co się już tak płaszczysz przed jakimś Ruskiem? – niezadowolona bąknęłam pod nosem. – To nie Rusek tylko Ormianin – poprawiła mnie obruszona; również szeptem. – A to co innego – dodałam, wzruszając ramionami. 40 ich dabei sein? Vielleicht erkläre ich mich zu deiner Agentin? Du bist ja Künstlerin.“ Ich hob fragend eine Augenbraue und sah Aldona an. Aldona lachte auf. „Agentin? Warum nicht. Aber zuerst möchte ich mit ihm alleine sprechen.” In das Gebäude an der Wrocławska-Straße wurden wir selbstverständlich nicht hineingelassen, denn wir hatten weder eine Eintritts- noch eine ID-Karte. Aldona vergaß den Namen des Mannes, mit dem sie gestern gesprochen hatte, und so standen wir vor der Tür wie bestellt und nicht abgeholt. Der Wächter über die Musikwelt unseres besten Freundes im Osten wie auch der einheimischen Stars, in eine Uniform gesteckt, zweifelte keinen Augenblick an seiner weisen Entscheidung, sicht nicht mit solchen Backfischen wie wir in eine Konversation verwickeln zu lassen – wie er uns voller Überheblichkeit bezeichnete. „Sie sind ja schon da!“, hörten wir die schönste Stimme der Welt, zumindest in diesem Moment. „Bitte, kommen Sie mit.” „Aber...”, begann ich. „Und Sie sind …?” Der Kerl sah mich abweisend an. „Ich bin ihre Agentin. Ohne mich geht sie da nicht rein.” Der Kerl lächelte verächtlich, sagte jedoch: „Na gut, folgen Sie mir.” Der Wächter öffnete bereits den Mund, um zu protestieren, doch ein Blick des Kerls reichte ihm nicht nur als Antwort aus, sondern enthielt auch eine Information über die Konsequenzen seines Tuns, falls er auf seinen Vorschriften bestehen sollte, egal welche und von wem sie waren. Zwei Affen, dachte ich bei mir. Wer wölbte seine Brust höher? Wer hatte einen größeren Bruder? Und da fiel mir ein, dass wir gar keinen Bruder hatten. Bis jetzt. Wir huschten dem Mann hinterher, der sich übrigens direkt als Kwaśniewski vorstellte. Ein häufiger Name, dachte ich misstrauisch. Wie John Smith in englischen Spionagekrimis. „Zu wem gehen wir eigentlich?”, wollte ich wissen. „Wie? Das wisst ihr nicht? Zu Arno Baba...” „...janian?”, beendete Aldona verklärt. „O Gott!“ *** – I? – dopadłam jej, jak tylko wyszła na korytarz. – Co i? – Aldona, bo cię walnę – zagrzmiałam złowrogo. – On jest wielki. Chce mnie jeszcze raz wysłuchać. Ale nic mi nie mówił, nic nie obiecywał. Tylko się dobrotliwie uśmiechał. Głupio się czułam, ale bałam się spytać dlaczego. – E tam, najwyraźniej jest tobą zainteresowany, a to już coś. – Ojej, tak się cieszę, że aż się boję, że coś się stanie – westchnęła Aldona. – Słuchaj, on chce mnie teraz przesłuchać. Idź do Krzyśka i powiedz mu, żeby się nie martwił. – Nic się nie bój. Powiem mu – odparłam. Na szczęście lekko kopnęłam Aldonę kolanem w pośladek i poszłam. – Hej! – zawołała zaskoczona i roześmiała się. – Nie dziękuję. – No, ja myślę – rzuciłam przez ramię. *** – Cześć, Krzysiek. Chodź na kawę. Teraz tylko czekać. – A gdzie Aldona? – A śpiewa właśnie dla niejakiego Arno Babadżaniana. – Kogo? – Nie znasz? – zdziwiłam się. – Każdy go zna. – No co ty? – Potem ci powiem. Właśnie też dowiedziałam się o jego istnieniu, ale Aldona o mało nie zemdlała ze szczęścia. – Ha, świetnie! – Krzysiek nie umiał ukryć zazdrości. Żebyż był widział tego starszego szpakowanego pana... Nie rozwiewiałam na razie jego obaw. Niech się trochę pomęczy. – No chodź na tę kawę. Wyszystko ci opowiem. Za godzinę wrócimy i odbierzemy Aldonę. – Mam nadzieję – odparł Krzysiek i ruszył za mną obejrzawszy się dla pewności raz jeszcze, jakby spodziewał się, że Aldona zaraz wybiegnie przed „Estradą” szukając jego pomocy. „Nur nicht Gott! Nur nicht Gott! Sie haben sich wohl vergessen, nicht wahr!”, brummte Kwaśniewski. In diesen Zeiten hatte Gott nicht die höchste Priorität. Aldona schwieg erschrocken, dass sie sich mit ihrem Verhalten alles verspielte. Kwaśniewski sah aus wie ein typischer Funktionär, vorbehaltlos dem System ergeben. „Verzeihen Sie mir bitte. Ich hätte nicht zu träumen gewagt … Er war doch schon mal …” „Ja. Er war schon mal auf dem Festival in Zielona Góra”, beendete Kwaśniewski. „Sogar in der Jury, meine Liebe.” „Oh!”, stöhnte Aldona, und ich runzelte die Nase. Indessen erreichten wir die Tür, hinter welcher Aldona mit dem großen und anscheinend ihr gut bekannten sowjetischen Komponisten Auge in Auge stehen würde. „Was, willst du vor irgendeinem Russen kuschen?“, fuhr ich sie flüsternd an. „Er ist kein Russe, sondern Armenier”, korrigierte sie mich, ebenso im Flüsterton. „Na dann.“ Ich zuckte die Schultern. „Und?” Ich lief zu ihr, als sie auf den Korridor herauskam. „Was: Und?” „Aldona, ich ziehe dir gleich einen über“, warnte ich sie. „Er ist super! Und er möchte mich noch einmal hören. Aber er versprach mir nichts. Er lächelte nur gütig. Ich fühlte mich ein bisschen komisch, aber ich habe es nicht hingekriegt, ihn zu fragen, warum.“ „Eh! Er ist eindeutig an dir interessiert. Und das ist schon mal was.“ „Du, ich freue mich so, dass ich schon fürchte, dass es schief geht“, seufzte Aldona. „Hör zu, er will mich jetzt hören. Geh, bitte, zu Krzysiek und sag es ihm, damit er sich keine Sorgen macht. Ich bei in einer Stunde bei euch.“ „Nur keine Angst. Ich sage es ihm.” Abergläubig trat ich ihr mit dem Knie leicht in den Hintern und ging. „He!”, rief sie überrascht und lachte. „Ich danke dir dafür nicht.“ „Hüte dich bloß davor”, warf ich noch über die Schulter. Renata A. Thiele 41 *** – Aaah! – Aldona zakrzyknęła rozhisteryzowana, jak tylko nas zobaczyła i już biegła w naszą stronę z rozpostartymi ramionami. – Co się stało? Czego chciał od ciebie? Skrzywdził cię? – przestraszył się Krzysiek, zawsze gotów bronić Aldony. – Krzysiek! – żachnęła się. – Uspokój się! Właśnie mi zaproponował, żebym wystąpiła poza konkursem na festiwalu, razem z nim. Co wy na to? – Przecież tego nigdy nie było! – No właśnie. – Ale jak to tak? – No, bo jest ktoś. I jako taki zna innego ktosia. Nie mówił kogo, ale wyczytałam między wersami, że chodzi o jakiś dług, który chyba szef TPPR–u i to samyj gławnyj ze stolicy, ma u niego. A to jest czynnik wyższy, jedynie słuszny i nie do przeskoczenia. – Aldona promieniała co najmniej jak reaktor w Czernobylu na krótko przed eksplozją (chociaż wtedy nie wiedzieliśmy nawet, że taki istniał). – Ale to jest polityka. Chyba nie dasz się w to wplątać? – Krzysiek spojrzał przerażony na mnie, potem na Aldonę i znowu na mnie. – Ależ przeciwnie, i to z wielką przyjemnością. Niech ta ciotka, ta pani Zosia i jej przytakujące pawiany zobaczą. – Ojej, odbiło jej. Nic, tylko jej odbiło. – Ach, odwal się, Krzysiek! Albo jesteś ze mną albo... – ...Albo co? Tylko mi tu nie wyjeżdżaj z takimi tekstami! – rozzłościł się. Ostatnio ciężko znosił rozwój kariery Aldony. – Dzieci, dzieci – spokojnym głosem usiłowałam obniżyć temperaturę rozmowy. – Jeszcze nic się nie stało. Może też nic z tego nie wyjdzie. Podejdźmy do tego bezstresowo. – Łatwo ci mówić. I w ogóle nie wróż tu jak wyrocznia delfijska z bólem zęba. Jesteś moją przyjaciółką, czy nie? – Jestem, jestem, i tak już będzie, ale uważam, że najpierw należy ci się szklanka zimnego piwa dla ochłody. A właściwie wam obojgu – ostrze- 42 „Hi, Krzysiek. Lass uns auf einen Kaffee irgendwo hier gehen. Wir müssen warten.“ „Wo ist Aldona?” „Sie singt gerade für einen Arno Babajanian.” „Für wen?” „Wie? Kennst du ihn nicht?”, wunderte ich mich. „Jeder kennt ihn.” „Sag bloß.” „Später mehr. Ich habe auch gerade von seiner Existenz erfahren, aber Aldona fiel beinahe ihn Ohnmacht vor Glück.“ „Na toll!” Krzysiek konnte seine Eifersucht nicht verbergen. Wenn er nur diesen älteren, graumelierten Herrn gesehen hätte … Ich wollte ihm aber seine Angst nicht nehmen. Ein bisschen Unsicherheit täte ihm gut. „Na komm. Ich erzähle dir gleich alles und in einer Stunde holen wir Aldona ab.” „Das hoffe ich.“ Bevor Krzysiek mir folgte, sah er noch einmal zurück, als hoffte er, Aldona käme geflohen aus ‚Estrada’. „Aaah!”, Aldona schrie wild vor Freude, als sie uns bemerkte, und schon lief sie auf uns zu mit ausgebreiteten Armen. „Was ist passiert? Was wollte er von dir? Hat er dich verletzt?”, erschrak Krzysiek, immer bereit, Aldona zu schützen. „Krzysiek! Beruhige dich doch. Er hat mir gerade vorgeschlagen, mit ihm auf dem Festival aufzutreten, außerhalb des Wettbewerbs. Was sagt ihr dazu?” „So etwas gab es doch noch nie!“ „Eben.“ „Aber wie soll das denn gehen?” „Es gibt da jemand. Und dieser kennt einen anderen Jemand. Er sagte nicht, wer das ist, aber zwischen den Zeilen habe ich verstanden, des derjenige bei ihm in Schuld steht, vielleicht der Chef der Gesellschaft für die Polnisch-Sowjetische Freundschaft, also einer ganz oben in Warschau. Und der ist ja der Wichtigste und er entscheidet über alles und überhaupt.“ Aldona strahlte wie der Reaktor in Tschernobyl kurz vor Explosion (obwohl wir damals nicht einmal wussten, dass es ihn gibt). „Aber das ist Politik. Du willst dich doch nicht instrumentalisieren lassen, oder?” Krzysiek sah gawczo spojrzałam na Krzyśka, który od razu spuścił wzrok. – No co ty? Nie mogę. Jeszcze stracę głos – żachnęła się na Aldona. – To ciepłego. I nie gadać mi tu więcej. Idziemy do „Palmiarni”. Kropka. – On nawet mówi trochę po polsku – cichutko dodała Aldona i zamilkła. Jednak wszyscy martwiliśmy się nieco o rozwój sytuacji. Ten cały Babadżanian robił Aldonie nadzieję i ona mu bezgranicznie wierzyła. Tak bardzo chciała wystąpić na tym festiwalu. Bałam się, że może ją rozczarować, a ona to czuła. *** Do Koncertu Przyjaźni pozostały dwa dni. Aldona ćwiczyła jak szalona. Jerzyk zaś rwał sobie włosy z głowy, bo Aldona nie oszczędzała głosu, a tego on nie umiał i nie chciał zaakceptować. Oczywiście musiała dużo ćwiczyć, ale odpowiednio. Rozumiał ją, cieszył się tą nagłą okazją, ale nie za cenę głosu. Głos to przecież wrażliwy instrument. Lecz ona musiała. Niecierpliwa, kręciła się, biegała, śmiała się nagle i poważniała w następnym momencie, by skoncentrować się aż do bólu i śpiewała. A potem leciała na skrzydłach do Arno Babadżaniana. I śpiewała pod jego okiem, albo raczej uchem. On zaś uśmiechał się dobrotliwie, jak dobry wujaszek – diadia, jak mówią na wschodzie. *** Tego dnia Aldona nie była w stanie skupić się na prostym zdaniu. Dlatego nie pytałam jej, czy napije się herbaty, tylko stawiałam przed nią na stole filiżankę i kiwałam znacząco głową. I wtedy piła. Nie pytałam, czy była głodna, tylko stawiałam przed nią talerz z zupą i wręczałam jej łyżkę. I wtedy jadła. A ja przewracałam oczami. Co tu robić? Jestem jej przyjaciółką, więc jestem z nią w potrzebie. O szóstej pojechałyśmy do „Estrady”. Stamtąd pojechałyśmy razem z Arno przyjechać taksówką na koncert. Ja, jako dziewczyna do wszystkiego, bo na pewno nie impresario, nie odstępowałam besorgt zuerst mich an, dann Aldona und dann wieder mich. „Im Gegenteil – mit Freude. Die blöde Tante, die Frau Zosia und ihre Paviane sollen es sehen.“ „Oje, die ist verrückt geworden, einfach verrückt.” „Lass mich doch, Krzysiek! Entweder bist du mit mir oder …“ „… oder was?! Komm mir bloß nicht mit so was!”, Krzysiek wurde wütend. Die Geschehnisse der letzten Tage setzten ihm deutlich zu. „Kinder, Kinder!” Ruhig versuchte ich, die Temperatur des Gesprächs zu senken. „Noch ist nichts passiert. Vielleicht wird ja nichts daraus. Lass uns das locker angehen.” „Leichter gesagt als getan. Und hör auf, ein krankes Orakel von Delphi zu spielen. Bist du meine Freundin oder nicht?“ „Die bin ich und die bleibe ich auch. Aber ich denke, dass du jetzt ein Glas kaltes Bier brauchst. Eigentlich braucht ihr es beide“, und ich sah Krzysiek warnend an. Er senkte sofort den Blick. „Nein! ich kann nicht. Meine Stimme!”, entgegnete Aldona empört. „Na dann ein warmes Bier für dich. Und Schluss jetzt. Wir gehen ins ‚Palmiarnia’. Punkt.“ „Er spricht sogar ein bisschen Polnisch”, sagte Aldona leise und verstummte. Wir waren alle über die Entwicklung der Sache trotzdem besorgt. Dieser Babajanian weckte in Aldona Hoffnung, und sie glaubte ihm vorbehaltlos. So sehr wollte sie auf diesem Festival auftreten. Ich hatte Angst, dass er sie enttäuschen würde, und sie fühlte es auch. *** Bis zum Konzert der Freundschaft blieben noch zwei Tage. Aldona übte verbissen, und Jerzyk riss sich vor Verzweiflung die Haare vom Kopf, denn sie schonte ihre Stimme nicht, und er konnte und wollte das nicht akzeptieren. Sie sollte selbstverständlich viel üben, aber in Maßen. Er verstand ihren Eifer, und auch diese plötzliche Gelegenheit, die sie ihr bot, aber all das nicht zum Preis ihrer Stimme. Die Stimme ist ein fragiles Instrument. Doch sie musste. Renata A. Thiele 43 Aldony na krok. Objuczona torbą z jej suknią, butami, kosmetykami, szczotkami do włosów i innymi ważnymi pierdołami sapałam, próbując dotrzymać im kroku. W garderobie Arno Aldona dostała mały stolik z lustrem. Jak i gdzie on to wykombinował? – pytałam się w duchu, rozkładając kosmetyki na tej pseudotoaletce. Mnie też udzielił się stres. Od czasu do czasu wzdychałam znienacka, jakby mi brakło powietrza. Zamykałam wtedy oczy, wciągałam głęboko powietrze i powoli je wypuszczałam, a Aldona nic nie mówiła. Wiedziała, że to byłoby dla niej niebezpieczne. Ona też mnie znała. Trzeba było skupić się na robocie, bo cała nasza mafia siedziała w amfiteatrze w drugim rzędzie, i zabiliby mnie, gdybym coś schrzaniła. Arno Babadżanian był gościem specjalnym koncertu i jako taki wystąpił dopiero na koniec. Z nim – w jego drugiej piosence, którą skomponował przed laty – wystąpić miała Aldona. Niespodzianka z Zielonej Góry. Ha! Aldona dobrze ją znała, co jeszcze bardziej ujęło artystę. Tylko organizatorzy i prezenterzy wiedzieli o tej zmianie w programie. To miał być prawdziwy szok. Czasem myślę, że Arno chciał wyrównać jakiś stary rachunek z kimś w jury. Może z panią Zofią? Na tę myśl uśmiechnęłam się nieelegancko. Siedziałam podczas pierwszej części koncertu na widowni, ale później w przerwie nie wytrzymałam i poleciałam do garderoby Aldony. Aldony tam nie było. Zaczekałam chwilę, ale Aldona nie wróciła. Poszłam do toalety. Tam Aldony również nie było. Wpadłam w panikę. Może ktoś ją wyrzucił, bo nie była na liście? A może uprowadził? Scenariusze z najgorszych trillerów przewinęły mi się przez rozdygotany mózg. Biegałam od garderoby do garderoby, pukałam, szarpałam klamki zamkniętych drzwi. W końcu wzrok mój padł na wielkie okno w końcu korytarza. Za nim, chyba na ziemi, siedziała Aldona. Wybiegłam z budynku i podeszłam do niej. Siedziała na stosie płyt chodnikowych, nie wiadomo dlaczego porzuconych w tym miejscu i milcząc patrzyła przed siebie w ten ciepły czerwcowy wieczór. Dopiero teraz zauważyłam, że było tak pięknie ciepło. Pachniały 44 Ungeduldig wirbelte sie, lachte plötzlich auf, dann wurde sie auf einmal traurig, um gleich darauf konzentriert zu singen. Und dann flog sie wie auf Flügeln zu Arno Babajanian. Und dort sang sie unter seiner Leitung. Und er lächelte gütig wie ein gutes Onkelchen – Diadia, wie Russen es sagen. *** An diesem Tag konnte sich Aldona nicht an eine simple Aufgabe konzentrieren. Daher fragte ich sie nicht, ob sie Tee trinken wollte, sondern stellte eine Tasse Tee vor ihr auf den Tisch und nickte mit dem Kopf. Dann trank sie. Ich fragte nicht, ob sie Hunger hatte, sondern stellte einen Teller Suppe vor ihr auf den Tisch und sie aß. Und ich verdrehte die Augen. Was sollte ich tun? Ich war ihre Freundin, also war ich da, wenn sie Hilfe brauchte. Um sechs fuhren wir ins ‚Estrada’. Von dort brachte ein Taxi Aldona, Arno und mich zum Konzert. Ich, Mädchen für alles, denn keineswegs ihre Agentin, wich ihr nicht von der Seite. Beladen mit einer großen Tasche mit ihrem Kleid, Schuhen, Kosmetika, Haarutensilien und anderem wichtigen Kram schnaufte ich wie eine Lokomotive versuchte ihnen zu folgen. In Arnos Garderobe bekam Aldona ein kleines Toilettentischchen. Wo hatte der das aufgetrieben?, wunderte ich mich. Auch mich ergriff der Stress. Ab und zu seufzte ich, als fehlte mir Luft. Dann schloss ich die Augen, atmete tief ein und langsam ließ ich die Luft wieder entweichen. Aldona schwieg. Sie wusste, dass es so besser war. Auch sie kannte mich gut. Wir mussten uns auf die Arbeit konzentrieren, denn unsere ganze Gruppe saß bereits im Amphitheater, in zweiter Reihe, und sie würden mich umbringen, wenn ich es verbockt hätte. Arno Babajanian war ein besonderer Gast, und als solcher trat er ganz zum Schluss auf. Mit ihm – bei seinem zweiten Song, den er vor vielen Jahren komponierte – sollte Aldona auftreten. Eine Überraschung aus Zielona Góra. Ha! Aldona kannte das Lied sehr gut, womit sie den Komponisten beeindruckt hatte. Nur die Organisatoren und Moderatoren wussten von dieser Programmänderung. Das sollte ein richtiger Schocker sein. Manchmal frage ich mich, ob Arno nicht eine alte Rechnung mit posadzone na skwerze kwiaty. Wszystko to nie istniało dla mnie tego dnia, aż do tej chwili. – Aldona – zaczęłam ostrożnie. Aldona wzdrygnęła zaskoczona i podniosła na mnie wzrok. – Mhm? – Wszystko w porządku? Aldona westchnęła. – Co się stało? – Nie wiem, boję się. Arno jest teraz za kulisami i to wszystko wydaje mi się takie nierealne. Może ja śnę? Elka, powiedz. Czy to się dzieje naprawdę? Przysiadłam się do niej i objęłam ją ramieniem. – Niestety tak. – Dlaczego niestety? – Bo to jest takie szalone, że nawet ja – a znasz mnie jako racjonalistkę – mam wrażenie, że to sen. Ale to jest prawda. I namacalna rzeczywistość. Ale odetchnę dopiero i spojrzę na to trzeźwo, jak festiwal wreszcie się skończy. – Ja też – przyznała Aldona. – Ale póki co, cieszmy się tą nierealną rzeczywistością. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz! – dodałam dla pewności. Również dla własnej. – A teraz musimy wrócić do garderoby. Muszę dokonać cudu i ze smutnej dziewczyny wyczarować promienną szczęśliwą gwiazdę estrady. Chodź! Dobrze, że miałam doświadczenie i znałam atuty Aldony. Kilkoma wprawnymi ruchami ogarnęłam jej twarz i upięłam fryzurę. Inaczej przesiedziałybyśmy w garderobie wieczność. Aldona spojrzała w lustro i po pierwszy tego wieczora uśmiechnęła się. – Dzięki Elka. Nigdy ci tego nie zapomnę – i pocałowała mnie w policzek. – No ja myślę. W końcu właśnie rodzi się gwiazda i ja mam w tym swój wkład. – Bo na akuszerkę to ja się na pewno nie nadaję, pomyślałam. Aldona klepnęła mnie w ramię i roześmiała się. Nagle z głośnika rozległ się chrapiący głos – ach ta technika! – asystentki reżysera: – Pani Aldono, proszę za kulisy. Zaraz jest pani kolej. jemandem begleichen wollte. Vielleicht mit Frau Zofia? Bei diesem Gedanken lächelte ich ganz und gar nicht elegant. Während des ersten Teils des Konzerts saß ich im Publikum, doch danach hielt ich nicht mehr aus und lief in Aldonas Garderobe. Sie war aber nicht da. Ich wartete eine Weile, aber sie kam nicht zurück. Ich ging zur Toilette, doch auch dort war sie nicht. Die Panik ergriff mich. Vielleicht hatte sie jemand hinausgeworfen, weil sie nicht auf der Liste stand? Vielleicht war sie entführt worden? Die schlimmsten Thrillerbilder wechselten rasend in meinem Hirn, während ich von einer Garderobe zur anderen jagte, an den Türen klopfte, an den Klinken riss. Bis mein Blick endlich auf ein großes Fenster am Ende des Flurs fiel. Dahinter auf den Boden saß Alina. Ich lief aus dem Gebäude und ging zu ihr. Sie saß auf einem Stapel Bodenplatten, keine Ahnung wer sie da hatte liegen lassen, und sah schweigend vor sich hin in den warmen Juniabend. Erst jetzt merkte ich, dass es angenehm warm war, die Blumen auf den Beeten dufteten schön, doch das alles existierte für mich an diesem Tag nicht, bis zu diesem Augenblick. „Aldona”, begann ich sachte. Aldona zuckte zusammen und sah mich an. „Mhm?” „Alles klar?” Sie seufzte. „Was ist passiert?” „Keine Ahnung. Ich habe Angst. Arno ist jetzt hinter den Kulissen und all das scheint mir so irreal. Vielleicht ist das nur ein Traum? Elka, sag, passiert das wirklich?” Ich setzte mich zu ihr und umarmte sie. „Leider ja.” „Warum leider?” „Weil das so verrückt ist, dass sogar ich – und du kennst mich als eine rationale Person – den Eindruck habe, dass es ein Traum ist. Aber es ist wahr. Eine ganz und gar greifbare Realität. Aber ich entspanne mich erst dann, wenn dieses Festival zu Ende gegangen ist. „Ich auch”, pflichtete mir Aldona bei. „Aber bis es so weit ist, lass uns an dieser irrealen Realität erfreuen. Es wird schon. Du wirst sehen!” Renata A. Thiele 45 Aldonie ugięły się nogi w kolanach. Przysiadła na chwilę: – O Jezu, ale mam stracha. Pierwszy raz, pierwszy raz w życiu mam takiego stracha. Elka, trzymaj mnie! Uścisnęłam ją i pociągnęłam lekko za ramię. – Chodź. Czas na chwałę – dodałam prawie beztroskim głosem. Aldona odetchnęła głęboko: – Albo teraz albo nigdy. Uh! Przeszłam na widownię do naszych, żeby zobaczyć jej występ. To nie był zwykły występ. To historyczna chwila – przynajmniej w naszym zielonogórskim życiu. Arno ukłonił się szarmancko widowni i odczekał burzę oklasków. A gdy widownia umilkła, Arno podszedł kilka kroków w kierunku kulis – znak dla asystentki, by wypchnęła Aldonę. Widziałam jak szła, powoli, niepewnie – i wstrzymałam oddech, jakbym to ja kroczyła po scenie na oczach tysięcy widzów, i do tego na wysokich obcasach. I już myślałam, że Aldona upadnie, ale Arno pochwycił jej dłoń i poprowadził do mikrofonu. Wyraźnie widziałam, jak Aldona odetchnęła. Wtedy i ja zaczęłam oddychać normalnie. Jej występy jeszcze mnie wykończą, pomyślałam w duchu. – Szanowni państwo. Oto przyszła wielka gwiazda polskiej piosenki. Nie znacie jej? Nic nie szkodzi. Ja też dopiero ją poznałem. Ale jej głos, jej czar powiedział mi, że jej miejsce jest wśród wielkich muzycznego świata. Osądźcie sami! – Arno spojrzał na Aldonę i lekko skinął głową. Nagły, spazmatyczny okrzyk w pierwszym rzędzie jak nóż przeciął powstałą ciszę. Spojrzałam w bok, ale nie widziałam, kto zakrzyknął. Był to kobiecy głos, i dałabym głowę, że był to głos starszej pani siedzącej obok sekretarza partii. Sekretarz przechylił się, żeby ją uspokoić. Za późno, pomyślałam, teraz już nic nie wskórasz. I pomyślałam jeszcze jedno bardzo brzydkie słowo. No dobrze, dwa. – Aldona! Dawaj! – zawołał Arno. – Zaśpiewajmy naszej publiczności! 46 fügte ich noch hinzu, eher um mich selbst zu versichern, dass es so kommen würde. „Jetzt müssen wir in die Garderobe zurück. Ich werde ein Wunder vollbringen und aus diesem traurigen Mädchen einen strahlenden glücklichen Star machen. Na, komm!“ Gut, dass ich in der Materie erfahren war und Aldonas Gesicht wie mein eigenes kannte. In Handumdrehen „räumte“ ich es auf und steckte das Haar hoch. Sonst hätten wir dafür eine Ewigkeit gebraucht. Aldona sah in den Spiegel und lächelte zum ersten Mal an diesem Abend. „Ich danke dir, Elka. Ich werde dir das nie vergessen”, und sie küsste mich auf die Wange. „Das will ich doch hoffen. Schließlich wird gerade ein Star geboren und auch ich habe meinen Beitrag dazu geleistet.“ Denn als Hebamme tauge ich eher nicht, dachte ich bei mir. Aldona schlug mir leicht auf die Schulter und lachte. Plötzlich aus einem uralten Lautsprecher ertönte knacksend – ach die Technik! – die Stimme der Regieassistentin: „Aldona, kommen Sie bitte hinter die Kulissen. Sie sind gleich dran.“ Aldona sank in die Knie und setzte sich für einen Augenblick: „O Gott, ich habe solche Angst! Zum ersten Mal in meinem Leben habe ich solche Angst. Elka, halt mich fest!” Ich drückte sie an mich und zog dann leicht an dem Arm. „Komm. Die Zeit des Ruhms ist gekommen”, fügte ich beinahe sorgenlos hinzu. Aldona atmete tief durch: „Jetzt oder nie. Uh!” Ich ging rüber zu unseren Leuten im Publikum, um ihren Auftritt zu verfolgen. Denn es sollte kein normaler Auftritt werden. Das würde ein historischer Moment werden – zumindest in unserem Leben. Arno verbeugte sich charmant vor dem Publikum und wartete zuerst die Ovationen ab. Als sich das Publikum beruhigte, ging Arno auf die Kulissen zu, ein Zeichen für die Assistentin, damit sie Aldona auf die Bühne schubste. Ich sah, wie sie ging, steif, unsicher – ich hörte auf zu atmen, als ob es ich wäre, Orkiestra zagrała, Aldona i Arno zaśpiewali pierwszą zwrotkę, a kiedy dotarli do refrenu, pełnego werwy i radości, energia muzyki poruszyła scenę z takim impetem, że festiwalowa publiczność, od lat przyzwyczajona do różnych niespodzianek, podskoczyła jak na sygnał, i klaszcząc, tańcząc wypełniła przestrzeń wirującym rytmem. Nasza mafia klaszcząc dziko skakała i tańczyła. Miałam wrażenie, że jestem w transie, ale było mi to obojętne. Wiele się wydarzyło w ciągu ostatnich dni i wciąż jeszcze działo, a teraz to napięcie rozładowywało sią w rytmie szalonej, ormiańskiej muzyki. A kiedy zamikły ostatnie takty, publiczność skandowała „Aldona! Aldona!” Bezpieka musiała wpaść w panikę i chyba tylko jakimś cudem nie doszło do przepychanek. Spojrzałam na Krzyśka. Podrygiwał trochę mniej, pewnie dlatego, że przez łzy niewiele widział. Podtańczyłam do niego i położyłam mu rękę na ramieniu. – Alles klar, Herr Kommissar? – zażartowałam. – Tak toczno – odpowiedział, a ja wiedziałam, że już się pozbierał. *** Nagrodą dla wszystkich laureatów festiwalu było zwyczajowo radosne tournee po krajach Związku Radzieckiego, gdzie rujnując wątrobę mogli śpiewać dla zaprzyjaźnionych z nami narodów. Trzymaliśmy się z Krzyśkiem za ręce, dodając sobie nawzajem otuchy, kiedy staliśmy na parkingu przed „Polanem”, z którego wesoły festiwalowy autobus niósł Aldonę na spotkanie z radziecką przygodą. Cieszyłam się dla niej i miałam nadzieję, że to był tylko trochę koślawy początek jej prawdziwej kariery. W końcu nieważne, jak się zaczęła, ważniejsze było, jak się potoczy, stwierdziłam filozoficznie i spojrzałam na Krzyśka. – „Bieriozka”? – spytał krótko. – Mhm – odpowiedziałam równie zwięźle, po czym dodałam. – Robota wykonana. Ty stawiasz. die da über die Bühne vor Tausenden Augenpaaren stakste. Und ich dachte schon, dass Aldona plötzlich hinfällt, doch Arno griff nach ihrer Hand und führte sie ans Mikrofon. Ich konnte deutlich sehen, dass Aldona aufatmete. Erst dann fing auch ich an, normal zu atmen. Ihre Auftritte bringen mich noch um, dachte ich. „Sehr geehrte Damen und Herren, liebes Publikum. Ich stelle Ihnen den zukünftigen Star des polnischen Songs vor. Kennen Sie sie nicht? Das macht nichts. Auch ich habe sie gerade kennengelernt. Doch ihre Stimme und ihr Charme sagten mir, dass ihr Platz unter den Großen der Musikwelt ist. Beurteilen Sie selbst!“, Arno sah zu Aldona rüber und nickte leicht. Ein plötzlicher Schrei, krampfartig, scharf, schnitt wie ein Messer die gerade entstandene Stille durch. Ich blickte zur Seite, doch ich konnte nicht sehen, wer geschrien hatte. Es war eine Frauenstimme, und ich könnte meinen Kopf dafür verwetten, dass es die Stimme der älteren Frau war, die neben dem Parteisekretär saß. Der Sekretär beugte sich zu ihr, um sie zu beruhigen. Zu spät, dachte ich, jetzt kannst du nichts mehr ausrichten. Und ich dachte noch ein ganz böses Wort. Okay, zwei Wörter. „Aldona! Dawai!”, rief Arno. „Lass uns singen! Das Publikum wartet!” Das Orchester begann zu spielen, Aldona und Arno sangen die erste Strophe und als sie beim Refrain angekommen waren, voller Verve und Freude, bewegte die Musik die Bühne mit solchem Schwung, dass das Publikum, seit Jahren auf alles gefasst, aufsprang – wie auf ein Zeichen – klatschte, und tanzte. Der vibrierende Rhythmus brachte das Amphitheater beinahe zum Bersten. Auch unsere Gruppe hüpfte wild und klatschte. Ich hatte den Eindruck, im Trans zu sein, aber mir war jetzt alles egal. In den letzten Tagen war so viel passiert und passierte immer noch – und nun entlud sich die Spannung im Rhythmus der wilden armenischen Musik. Als die letzten Töne verklungen waren, rief das Publikum im Chor: „Aldona! Aldona!” Die Sicherheitsleute gerieten in Panik und nur durch ein Wunder kam es zu keinen Ausschreitungen. Ich sah Krzysiek an. Er hüpfte unsicher, vielleicht weil er durch die Tränen nicht so gut sehen konnte. Renata A. Thiele 47 Arno Babadżanian zmarł jeszcze tego samego roku. Jesienią. Smutną zapłakaną jesienią. Niech Wikipedia i biografowie dokumentują ślady jego kariery, ja pozwoliłam sobie na wprowadzenie małego zamieszania, żeby wspomnieć dawne festiwalowe czasy. Tłumaczenie – autorka Ich tanzte auf ihn zu und legte ihm die Hand auf die Schulter. „Alles klar, Herr Kommissar?”, scherzte ich. „Taktoczno”, antwortete er, jawohl, und ich wusste, dass er sich bereits gefangen hatte. *** Der Preis für die Laureaten des Festivals war eine Tournee durch die Republiken der Sowjetunion, wo sie für alle befreundeten Völker singen und ihre Leber auf eine harte Probe stellen durften. Krzysiek und ich standen am Parkplatz vor dem Hotel ‚Polan’, von dem der Bus Aldona dem sowjetischen Abenteuer entgegenfuhr. Ich freute mich für sie und hoffte, dass das letzte Festival nur ein schräger Anfang ihrer echten Karriere war. Es war letztendlich nicht wichtig, wie sie begonnen hatte, wichtiger war, wie sie weitergehen würde, stellte ich philosophisch fest und sah Krzysiek an. „‚Bieriozka’?”, fragte er kurz. „Ja.” Genauso kurz fiel meine Antwort aus. „Job getan. Du zahlst”, fügte ich noch hinzu. Arno Babajanian starb noch im selben Jahr. Im Herbst. Im traurigen verweinten Herbst. Es mögen Wikipedia und alle Biografen Spuren seiner Karriere dokumentieren, ich erlaubte mir ein kleines Spiel, um an alte Zeiten zu erinnern. 48 Adam Żuczkowski Jestem Jokerem Jestem Jokerem, wrogiem Batmana. Jestem tym, kim w końcu chciałem zostać. Nie chcę być takim, który – chodzi z rana po chleb, studiuje neurologię, który jak zabija, to tylko w grach wideo. Jestem Jokerem, mam lat dwadzieścia cztery. Jestem zdolny, piszę doktorat. Kiedyś byłem chłopcem, grałem w piłkę, liceum ukończyłem z wyróżnieniem. Dzisiaj na ulicy mijam się z człowiekiem, z tym, którego jutro zabiję w kinie – na widowni świata. Jestem Jokerem – mogłem zostać lekarzem, który daje życie, ale takich jest wielu – nie liczą się w księgach. A ja – może stanę się bogiem? Jestem Jokerem, wrogiem (przecież to wiecie!) też złego – Batmana. Dzięki mej mocy – „non omnis moriar”. Wolsztyn, 22. 07. 2012 49 Adam Żuczkowski Januszowi Korczakowi Czy mogę? Ciasno, człowiek przy człowieku, kobieta przy dziecku, mężczyzna przy kobiecie. Jak ryby bez wody, bez oddechu, w bydlęcych wagonach strachu płynęli na dno, w dym, w niepamięć. Z daleka, mijam ich po drodze, kobietę z dzieckiem, mężczyznę z kobietą, człowieka, którego wczoraj bolały zęby, dzieci, może brak chleba. Idą w nowy dzień, kulą głowy, niepewnie drepczą. Tylu ich trzeba ocalić. Czy potrafię się zbliżyć, dotknąć, krwią serdeczną zapisać LISTĘ? 50 Zofia Mąkosa Jeszcze wszystko będzie dobrze I Szwabka! Szwabka! Truda, uciekała do domu, goniona przez gromadkę krzyczących dzieci. Przyczaiły się za rogiem domu przy Grünberger Straße. Widziały ją idącą w kierunku Alter Markt. Nie musiały długo czekać, aż będzie wracała. Poczuła lekki ból w łydce, ale przestraszona nawet nie spojrzała, co się stało. Biegła, by czym prędzej znaleźć się na Niederdorf. Tam zwykle mali prześladowcy się nie zapuszczali. A z dręczenia jej zrobili sobie zabawę. Nie miało dla nich znaczenia, że nazywała się Gawron. Liczyło się to, że dziwnie mówiła po polsku, ojciec zginął na froncie po jego niewłaściwej stronie i była tu, kiedy zjawili się oni – prawdziwi Polacy. Po chwili zorientowała się, że już jej nie gonią. Obejrzała się i zobaczyła, jak zawracają przed przejazdem kolejowym. Dalej nie chciało im się biec, przecież jutro znowu ją dopadną. Zwolniła i szła już normalnie. Zobaczyła, że z łydki sączy się krew. – Znowu któreś rzuciło kamieniem – pomyślała. Po zakurzonej buzi spłynęło kilka łez. Noga nie bolała tak mocno, ale dziewczyna czuła się zmęczona. Codziennie to samo. Matce nic nie mówiła, by jej nie martwić. Z daleka usłyszała dobiegający od strony ich gospodarstwa znajomy głos. To pan Franek! Ucieszyła się. Nie było go prawie pół roku, a teraz wrócił! Nareszcie pomoże im w polu. We dwie z matką nie dają już rady. Jeszcze nie uporały się z sianokosami, a wkrótce żniwa. Nie miały pieniędzy, by zapłacić za pomoc, a same kosić nie umiały. Kiedy ojciec zginął, przydzielono im robotnika z Polski – pana Franka Kubasa. Obie z matką, robotnikiem i czasem z koleżankami z BDM, wykonywały wszystkie prace polowe. We żniwa pan Franek zaprzęgał konie do snopowiązałki, a one ustawiały snopki i potem pomagały w zwożeniu plonów do stodoły. Teraz miały tylko kosę, bo kilka miesięcy temu rosyjscy żołnierze kazali gospodarzom z Kargowej oddać wszystkie co wartościowsze sprzęty rolnicze. Najpierw zgromadzili je w starej synagodze, a potem gdzieś wywieźli. To samo stało się z ostatnim koniem i dwiema krowami. Kiedy otworzyła dużą drewnianą furtę i weszła na podwórze, zobaczyła stojącą na schodach ganku matkę, a trochę niżej pana Franka. Na ławeczce pod orzechem, otoczona tobołkami siedziała kobieta z dwoma kilkuletnimi chłopcami. Dziewczyna zatrzymała się zaskoczona. Nagle matka, jakby śmiertelnie zmęczona, siadła na schodkach i się rozpłakała. – Panie Franciszku, co ja panu zrobiłam? – mówiła przez łzy. – Był pan u nas dwa lata i złego słowa nie usłyszał. Jadł pan to, co my. Pracowałyśmy tak samo ciężko, jak pan. A teraz chce nas pan wygonić z naszego domu? Za co? 51 – Miodu tu u was nie miałem! Prawda, że niektórzy mieli gorzej. Ale ja się o wywózkę na roboty nie prosiłem. Jak przyszli Ruscy, mówili, że wszystkich was wygonią za Odrę. To przed wyjazdem do domu załatwiłem sobie z takim jednym w urzędzie, że to gospodarstwo będzie moje! W końcu trochę potu tu wylałem. Miało pójść w obce ręce? – Jak to w obce ręce? Przecież ja tu jestem i moja córka też! Ten dom wybudował mój teść. Odmawiał sobie wszystkiego. Harował jak wół! Zdrowie tu zmarnował, żebyśmy coś mieli. A pan teraz mówi, że to pana? – Was miało tu nie być! Obiecali mi! – Ale jesteśmy! I nigdzie nie pójdziemy! Nie wyjechałam w styczniu. Mam papiery na polskie pochodzenie! Mówię po polsku! – Też mi polski! – ironicznie odezwała się siedząca dotąd cicho kobieta. – Ja nie miałam wyboru, do której szkoły chodzić. Tu była tylko niemiecka. Moi rodzice tak samo. Ale w domu mówiliśmy po polsku, tak jak potrafiliśmy. Do pani męża w wojnę też mówiłam po polsku. A może nie? Franciszek zakłopotany szukał kolejnych argumentów. Wreszcie stwierdził: – Przegraliście wojnę, to nie macie nic do powiedzenia! Trzeba było nie zaczynać! – Ja zaczęłam wojnę? Albo ona? – wskazała na córkę. – Miała dziesięć lat. Kto ją albo mnie pytał? A może mój mąż? – mówiła wycierając fartuchem ciągle płynące łzy. – Kazali mu się stawić do wojska. Wysłali na front. Jak przyjechał na urlop, mówił, że już nie wytrzyma, że nie wyobrażał sobie nawet, jak straszna jest wojna. Budził się z krzykiem każdej nocy, śnili mu się zabici koledzy. Albo że sam gdzieś kona z rozdartym brzuchem. Kiedy wracał na front, płakał jak dziecko. I za dwa miesiące dostałam list, że zginął. Pan myśli, że ja chciałam tej wojny? Chciałam, żeby Ruscy splądrowali mój dom? Chciałam tygodniami ukrywać Trudę, żeby jej nie zgwałcili? Naprawdę pan tak myśli? Żona Franciszka poruszyła się niespokojnie. I ona wycierała zaczerwienione oczy. Chłopcy chyba do końca nie rozumieli, o co chodzi, ale siedzieli smutni i znużeni upałem. – Franek, daj spokój. Znajdziemy sobie coś. Tyle tu pustych domów.– rzekła niepewnie. – Wie pani – zwróciła się do zapłakanej wdowy – my nie jesteśmy żadni źli ludzie. W naszych stronach bieda aż piszczy. W domu u Franka było pięciu braci. Dwóch zginęło na wojnie. Niemcy ich jeszcze we wrześniu pod Kutnem zabili. Trzeciego Sowieci wzięli do niewoli i nie wiadomo, czy go kto kiedy zobaczy. Żadnych listów przez pięć lat nie było. Jak Franek stąd wrócił – ciągnęła – dogadali się z ostatnim bratem, że co mają we dwóch na tych piaskach ojcowskich siedzieć. Zabrał mnie i chłopców, i przyjechaliśmy z całym dobytkiem – powiedziała, wskazując na toboły. Franek milczał. Siedział obok swojej rodziny przygarbiony i zamyślony. Marzenie o własnym dużym gospodarstwie z murowanymi budynkami znowu się oddalało. Tu znał już każdy kąt. Wiedział, że dobra pszeniczna ziemia pod Dąbrówką i piasek pod Karszynem. Wiedział, które łąki nad kanałem można kosić w maju, a na które podmokłe trudno wejść i w czerwcu. Jadąc pociągiem, planował, co gdzie posieje jeszcze jesienią. Gdzie urządzą z Jadźką sypialnię, a gdzie będą spali chłopcy. Teraz wszystko diabli wzięli! – Mamo – przerwał ciszę jeden z chłopców – jestem głodny. Gawronowa podniosła głowę, wytarła oczy i zawołała do córki: – Truda, przynieś zsiadłego mleka i nakrój chleba! Nic więcej nie mamy – usprawiedliwiła się przed żoną Franciszka. – Zostawili nam jedną krowę i tylko ona nas żywi. Czasem Truda dostanie chleb w piekarni. Nie skończyli jeszcze posiłku, kiedy z ulicy usłyszeli głośny płacz. Zaskoczeni spojrzeli na gospodynię. Ta chwilę nasłuchiwała, potem wstała i podeszła do furty. Wyszła na ulicę. Doleciały ich strzępy rozmowy po niemiecku i zawodzenie kobiet. Wreszcie wdowa wróciła zapłakana. 52 – Wypędzają ich! – Kto? Nas też? – Truda zerwała się na równe nogi. – Mam nadzieję, że nie. Przed chwilą przyszli polscy żołnierze i powiedzieli, że mają się zaraz zbierać i pójdą do Züllichau. – Tak bez uprzedzenia! Po prostu mają się zebrać i iść...? Gabi też? – dotarło do niej, że rozkaz dotyczy też jej przyjaciółki. Ruszyła biegiem na ulicę, żeby ostatni raz uściskać towarzyszkę lat dziecinnych. Wstał też Franciszek. – Ruszaj się, Jadźka! Henio! Bronek! Idziemy. – Dokąd? – Co się głupio pytasz. Nie słyszysz? Niemcy gospodarki zostawiają. Zaraz coś zajmiemy. Nawet wiem, gdzie pójdziemy. – Jak to tak? – zdziwiła się kobieta. – Przecież oni tu jeszcze są. Lamentują. Zaczekaj trochę. – Tak, ja się będę cackał, a zaraz ktoś inny zgarnie, co najlepsze. Idziemy. II Margaret Gawron rzadko opuszczała tego lata swe obejście. Oczywiście szły z Trudą na pole, czy to swoje, czy kogoś innego, na odrobek. Jednak zawsze się bała, że jak wróci, zastanie w domu obcą rodzinę. W lipcu do pierwszych osadników z poznańskiego i lubelskiego dołączyli inni – ze Wschodu. Jedni i drudzy szukali pustych domów, a czasem, kiedy jakiś zajęli, szukali czegoś lepszego. Sprawy w mieście załatwiała Truda. Matka nie miała pojęcia, że dzieci jej dokuczają. Dopiero, kiedy jedna z dawnych mieszkanek Kargowej przyszła kupić masło i śmietanę, Margaret dowiedziała się, że kilku chłopców stale przezywa córkę, a nawet obrzuca piaskiem i kamykami. Kobieta tłumaczyła się, że nie zna chłopców, bo inaczej porozmawiałaby z ich rodzicami. Wieczorem po kolacji siadły z Trudą na schodkach ganku. Panowała błoga cisza. Tylko momentami z kąpieliska nad rzeką dobiegały śmiechy i krzyki. – Córeczko, dlaczego nic mi nie mówiłaś, że dzieci z miasta cię przezywają? – Ja nic sobie z tego nie robię, mamo. – Myślę, że nie mówisz prawdy. Kiedy pani Nowak mi o tym powiedziała, uświadomiłam sobie, że jesteś ciągle smutna. Czy w zeszłym tygodniu, jak miałaś skaleczony policzek i mówiłaś, że zadrapałaś się gałązką, to naprawdę było od kamienia? – Tak. Ale to nic takiego. Pójdą niedługo do szkoły, to będą mieli inne zajęcia. – Jednak powinnaś była mi powiedzieć. Może bym temu jakoś zaradziła. Czy jeszcze coś cię dręczy? – Margaret objęła córkę ramieniem i przytuliła. Może to ten czuły gest, a może coś się w duszy dziewczyny przelało, że zaczęła płakać. A początku cichutko, a potem coraz mocniej. Szlochając, wyrzucała z siebie cały schowany głęboko ból. – Mamo, wyjedźmy tam, gdzie wszyscy. Nikt bliski tu nie został. Nie ma Gabi. Lato. Wszyscy się kąpią, a ja nie mam z kim pójść nad rzekę. A z kim pójdę do szkoły? Co mnie tam czeka? Śmieją się ze mnie. Nazywają Szwabką, Niemrą, Hitlerówą. Przedrzeźniają, jak staram się mówić po polsku. Kiedy utulona w ramionach matki dziewczyna wreszcie przestała płakać, matka obróciła jej twarz ku sobie, spojrzała w mokre od łez oczy i powiedziała z mocą: – Nigdzie nie wyjedziemy. To prawdziwe szczęście, że nikt nas nie wypędził. Mamy swój dom i nigdzie nie będziemy się tułać. Poznamy nowych ludzi, przyzwyczaimy się do nich, będziesz miała przyjaciółki. Już nie będzie tak jak dawniej, ale musimy przetrwać. Z czasem będzie lepiej, normalniej. Wytrzymaj dziecko! Przytuliła mocno córkę i jeszcze jej szepnęła: – Ten zły czas minie. Jeszcze wszystko będzie dobrze. Zofia Mąkosa 53 III Było dość wcześnie, ale sierpniowe słońce już mocno przygrzewało. Truda niosła świeżo udojone mleko dla gospodyń w mieście. Ledwie zaczęła codzienną wędrówkę brzegiem bruku, kiedy usłyszała swe imię. Obróciła głowę w stronę zagrody Kubasów. Nad bramą wystawały jasne główki Henia i Bronka. – Truda, idziesz na rynek? Weź nas z sobą – poprosił starszy. – Nie mogę, śpieszę się – odburknęła. – Truda, nie bądź taka. Jak nas weźmiesz, to ci coś pokażę – próbował ją przekonać Bronek. – Ciekawe co. Chyba szczerbę po zębach. – Nie. Szczerbę już widziałaś. Mamy małe kotki! – zawołał Henio. – Głupi! Wygadałeś się i teraz nas nie weźmie! – Małe kotki? Gdzie? – zainteresowała się Truda. – Pokażemy, ale musisz nas zabrać do miasta – targował się Bronek. – Dobrze, tylko zapytajcie mamę. Chłopcy zeskoczyli z bramy i pobiegli szukać matki. Po chwili wyszła pani Jadwiga, a przed nią biegli radośni Henio i Bronek. – To mogą iść ze mną? – Mogą, mogą. Jak są z tobą, to przynajmniej wiem, że niczego nie psocą. Trudka, powiedz mamie, że Heniowi już nic nie jest. Te zioła, które kazała parzyć na bolący brzuch, pomogły. – Henio miał sraczkę! – zawołał Bronek w akcie zemsty za zdradzenie tajemnicy o kotkach. – Dobrze, powtórzę mamie, że jej sposoby pomogły. To idziecie, czy nie? – zwróciła się do chłopców. I niemal natychmiast poczuła chłopięce dłonie w swych rękach. – Idziemy! Nie szło się jej zbyt wygodnie. Ręce dzieci ograniczały ruchy. W dodatku w jednej z nich musiała też trzymać pięciolitrową kankę na mleko. Jednak droga minęła szybko. Chłopcy bez przerwy o coś pytali. Starała się odpowiadać, wyjaśniać. Przecież to było jej miasto. Zaszli do trzech domów i kanka była pusta. Kiedy wyszli z Bahnhofstraße na rynek, dzieci aż przystanęły. Cały jeden bok rynku był spalony. Stały tylko poczerniałe ruiny. – To od bomb? – zapytał Bronek. – Nie. Pijani żołnierze podpalili domy. – Kogoś zabili? – Tak, wielu ludzi – odpowiedziała i poczuła jak do oczu napływają jej łzy. – Cemu płaces? – zaseplenił przez szparę w zębach Bronek. – Bo niektórych znałam. Chłopcy przycichli. Wrócili na Bahnhofstraße i skierowali się do domu. Nie zauważyli nawet, jak zastąpiła im drogę kilkuosobowa grupka dziewięcio-, dziesięciolatków. Byli to stali dręczyciele Trudy. – Kim jesteście? – zapytał najwyższy. – Bronek. – Henio. – Czemu chodzicie ze Szwabką? – Jaką Szwabką? To Trudka. Nie znamy żadnej Szwabki. – Wasza Trudka to Szwabka. Macie się z nią nie kolegować, bo dostaniecie. – Za co? – przestraszył się Henio. – Trudka się z nami bawi. Przychodzi, jak mama ją prosi i się nami opiekuje. Zabrała nas na kąpielisko! – tłumaczył Bronek. – I pokazała nam, gdzie są takie wielkie raki! – zawołał Henio, wykonując rękoma gest, jakby te raki miały rozmiary homarów. 54 Mali prześladowcy umilkli zaskoczeni. Chwilę stali, wreszcie jeden z nich zapytał: – Nam też pokażesz? Truda przez chwilę spoglądała z góry na wpatrzone w nią z wyczekiwaniem oczy. Potem odrzekła z namysłem: – Może... – Pokaz im – wyseplenił prosząco Bronek. – No dobrze. Przyjdźcie wieczorem. IV W stodole u Kubasów odbywało się młócenie zboża. Pracowało kilka osób. Gawronowa z córką też pomagały. Potem maszyna miała iść na jeden dzień do nich, więc mogły liczyć na pomoc sąsiadów. Truda stała na młockarni i wsuwała w szeroki otwór rozcięte snopy. Ludzie wesoło się przekrzykiwali. Wreszcie Franciszek zarządził krótką przerwę. Kubasowa przyniosła kompot z jabłek, a dla dorosłych jeszcze coś w butelce, do tego chleb obłożony paskami słoniny. Dzieci szybko zjadły, popiły kompotem i pomknęły do kotków, które spały z matką w kącie stodoły. Truda i chłopcy siedli na słomie wokół kociego gniazda. Każdy wziął na ręce swojego ulubieńca. Truda tuliła zwierzątko, wciągając w nozdrza zapach słomy. Tego najmniejszego kotka miała obiecanego. Zabierze go do domu, jak będzie trochę większy. Już nie mogła się doczekać. Nagle w słomie coś zaszeleściło. Kotka czujnie podniosła głowę. – Myszy! Myszy zjedzą małe kotki! – zaczął płakać Henio. – Zgłupiałeś? Myszy nie jedzą kotów. Jest odwrotnie. Zresztą na myszy poradzi Trudka. Henio i Truda niepewnie popatrzyli na Bronka. – No nie rozumiecie? Trudka na myszy! Od Trudki wszystkie myszy pozdychają! Absurdalny żart Bronka tak ich rozśmieszył, że wszyscy troje przewrócili się na słomę. Tarzali się, popychali, wstawali i znów przewracali. I co chwilę któreś z nich, krztusząc się ze śmiechu, wołało: „Trudka na myszy!” Słysząc tę beztroską zabawę, Jadwiga Kubasowa wyciągnęła do Gawronowej szklankę z wódką. – Pani Małgosiu. Za nasze dzieci. Niech się zdrowo chowają. V W pierwszych dniach września Truda przygotowała bukiet astrów i wybrała się na cmentarz. Zaledwie zrobiła kilka kroków, kiedy dobiegło ją tradycyjne: – Truda, gdzie idziesz? – Na cmentarz. – Kto ci umarł? – Babcia, dziadek, ojciec. Kiedyś. – Możemy iść z tobą? – Powiedźcie mamie. Po chwili cała trójka maszerowała w kierunku cmentarza. Henio niósł kwiaty, Bronek grabie, a Truda nic nie niosła. Bronek opowiadał o pierwszych dniach w szkole i o tym, że mu rośnie ząb, i że niedługo są imieniny mamy, i pytał, czy mama Trudy pozwoli urwać dla niej kwiaty. Na cmentarzu, w pobliżu grobowca Dimków zauważyła świeże kopczyki. Na tabliczkach zawieszonych na krzyżach przeczytała nieznane sobie nazwiska. – Przyjechali i zaraz umarli. Bez sensu – pomyślała. Była przygnębiona. Kilka dni temu mieli przeprawę z szabrownikami. Próbowali włamać się do spichlerza. Mama narobiła krzyku. Przybiegli sąsiedzi i przegonili złodziei. Ale nocą ktoś im wybił Zofia Mąkosa 55 wszystkie szyby od strony ulicy. Wczoraj rano zobaczyła wielką swastykę narysowaną kredą na drewnianej bramie. Dobrze, że chociaż w szkole było lepiej niż myślała. W klasie złożonej z osób w różnym wieku i z różnych stron było kilka koleżanek znanych jeszcze z niemieckiej szkoły. Na przerwach trzymały się razem. Musiały bardzo uważać, żeby zrozumieć, co mówią do nich nauczyciele. Wychowawczyni zapisała je na dodatkowe zajęcia dla dzieci autochtonów. Kiedy wracali z cmentarza, chłopcy poprosili, żeby pójść dalszą drogą i zajść na dworzec. Widok nadjeżdżającego pociągu niezmiennie ich fascynował. Bronek pobiegł przodem, żeby zapytać zawiadowcy, kiedy nadjedzie pociąg. Po chwili wrócił, wołając z daleka: – Zaraz! Zaraz będzie! Na bocznicy kolejowej Truda dostrzegła siedzącą na walizce kobietę w czarnej sukni. Wymizerowana twarz była smutna i zmęczona. Obok bawiło się dwoje dzieci – około trzyletni chłopczyk i trochę starsza dziewczynka. Nagle zauważyła, że od strony miasta biegną jeszcze dwie dziewczynki. Starsza, wyglądająca na dwanaście lat ściskała pod pachą bochenek chleba. Uciekały od dobrze znanej Trudzie gromady chłopaków. Tym razem niosło się za nimi wyzwisko: Ruskie! Ruskie! Zawszone Ruskie! Dziewczynki dopadły do kobiety w czarnej sukni. Ta wstała, otwierając ramiona, jakby chciała osłonić swe dzieci przed całym złem tego świata. Po twarzy spływały jej łzy. – Proszę pani... Kobieta zwróciła zaczerwienione oczy w stronę Trudy. – Proszę pani. Niech pani nie płacze. Ten zły czas minie. Jeszcze wszystko będzie dobrze. (opowiadanie zajęło III miejsce w XIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów” w Kargowej) 56 Witold Stankiewicz Kurz Te słowa rzucam ci pod stopy, żeby zaległy kurzem na chodniku, by pozwalały ślady myśli tropić, uwagę, choć na chwilkę, zbrudzić, przykuć. Te słowa kładę wprost przed oczy, chcąc darmo dać ci to, co czuję. Jeżeli zechcesz kiedyś tędy kroczyć, wiedz: obnażeń siebie nie żałuję. Możesz z tym zrobić, co tylko zechcesz; niczego, nigdy nie będę ci bronił. Depcząc po brukach, w moim piekle, w końcu się potkniesz, schylisz do nich. Zrozumiesz wtedy, że są też i twoje, ot, choćby przez to, że już kroków echa, odbite w ulic studniach niepokojem, prowadzą zawsze od, przez, do człowieka. Jak nie ma złych, tak nie ma też i dobrych dróg; na wszystkich kurz-przechodzień siada. Uważnie przyjrzyj się tym cząstkom drobnym; każda z nich o mnie, tobie coś tam opowiada. 57 Witold Stankiewicz Cząsteczka Skrywam się w szeptach wiosennego wiatru, nasycam w rozpaleniu, brzęku letnich łąk, w jesiennym deszczu myję z kurzu traktów, na szczytach białych zdzieram egoizm z rąk, w głębinach jezior topię smutki bezpowrotnie, a z głuszy leśnej biorę łaskę przebaczenia, w stogach gwieździstych nocy zasypiam samotnie, aby o brzaskach poczuć radość przebudzenia, jednością z tym wszystkim jestem, by przemijać, płynę przez czas, jak trawy suchej ździebełeczko, przestrzeń wokoło jest równie moja, co niczyja, czuję się częścią świata, maleńką cząsteczką. 58 Marta Kornalska Atrybuty Pogoda miała najwyraźniej głęboko w poważaniu to, co działo się w kalendarzu. Na zewnątrz wciąż panowało lato. Było nieprzyzwoicie ładnie i ciepło jak na połowę października. Zbliżające się Święto Zmarłych miało upłynąć, jak zapowiadały wyrocznie z programów meteorologicznych, w bardzo przyjemniej atmosferze. T. nieco zagubiony w życiu, przygnieciony odpowiedzialnością pójścia do pracy i zarobienia na siebie własnych pieniędzy, wynajęcia mieszkania, a może nawet, o zgrozo, znalezienia sobie potencjalnej przyszłej żony, matki jego dzieci, postanowił odłożyć na chwilę swoje zobowiązania wobec „prawdziwego” życia i wykorzystać słoneczne dni. Wybrał się w niedzielę, tuż po śniadaniu, na spacer do pobliskiego lasu. Chciał tam znaleźć dla siebie trochę spokoju, miejsce do kontemplacji i poukładania chaosu w swojej głowie. Wziął ze sobą jabłko, sok z ciemnych owoców, książkę (zamierzał oddać się przyjemności czytania w jakimś ustronnym miejscu, gdzie nie będzie musiał spotykać i patrzeć na ludzi), dowód osobisty (w razie gdyby przydarzył mu się jakiś niefortunny wypadek i trzeba było zidentyfikować jego zwłoki) oraz chusteczki higieniczne i aparat fotograficzny. Stary Zenith zaopatrzony wewnątrz w czarno-białą kliszę. Ruszył spacerowym krokiem, uzbrojony w krótki złamany kij, którym chciał się w razie czego obronić przed pijakami, zboczeńcami lub natrętnymi psami. W lesie nigdy tego nie brakowało. Na szczęście znał go jak własną kieszeń (tak naprawdę T. nie miał zielonego pojęcia co kryło się w jego kieszeni, ale był głęboko przekonany o tym, iż ani las, ani jego kieszeń nie są dla niego żadną tajemnicą). T. wzdychał co jakiś czas. Jego miękkie i wrażliwe serce nie potrafiło sobie dać rady z nadmiarem okrucieństwa wymierzonym wobec jego osoby przez otaczający go świat. Maszerując pośród drzew skupił się na swoim cierpieniu. Porzucając poszukiwania pomysłów na owocną przyszłość. Po drodze minął grupę starszych panów, którzy nie szczędzili przykrych słów na swoje żony, kilku rowerzystów, podejrzanego grubszego jegomościa, który siedział niecierpliwie na ławce i przyglądał się torom kolejowym, które biegły wzdłuż lasu, a także młodą parę, którą obfotografowywało dwóch mężczyzn. Kobieta miała na sobie prostą, białą suknię, a mężczyzna zdecydowanie za duży, szary frak. Panowie z wycelowanymi w nich obiektywami aparatów, niczym lufy broni palnej, nawoływali by ci okazywali sobie miłość, jakby od tego zależało ich życie, a oni sztywno się obejmowali, całowali i uśmiechali. Była niedziela, już po weselu, może mieli kaca, albo byli już tak zmęczeni własnym szczęściem, że trudno było im wykrzesać prawdziwe uczucia, które zaciągnęły ich przed ołtarz. O ile były prawdziwe. 59 Trzy błyszczące pary szyn kolejowych ciągnęły się na wschód, ciasno przytulone do skraju lasu, jednak jedna z nich odbijała w pewnym momencie w głąb. Zarośnięta i zapomniana prowadziła w nieznane pośród krzewów i drzew. Swego czasu, gdy T. nie wiedział dokąd prowadzą, miały w sobie niewiarygodne pokłady magii i tajemniczości. Jednak wraz z nabytą przez T. wiedzą odnośnie okolic, magia wyparowała. T. przeszedł na drugą stronę, przezornie spoglądając to w prawo, to w lewo. Co prawda był dzień wolny, a Huta Aluminium rzadko z nich korzystała, a jeśli nawet, to pociągi te poruszały się w ślimaczym tempie obwieszczając co rusz donośnym trąbieniem o swojej obecności, ale ostrożności nigdy za wiele. Nie chciał, aby jednak jego dowód osobisty na coś się przydał podczas tej wyprawy. Po drugiej stronie, po ścieżce dreptała odwrócona do niego plecami, ubrana na biało, starsza pani. T. zatrzymał się i zrobił jej zdjęcie. Za torami drzewa były przerzedzone, a w oddali znalazł dla siebie swój azyl spokoju. Powalony konar drzewa leżący zaledwie parę metrów od torów. Rozsiadł się tam zadowolony i wyjął lekturę. Posiedział tam może raptem kilka minut, gdy jego spokój został zakłócony. Starsza pani w bieli, którą widział wcześniej przedzierała się przez nierówne podłoże lasu, depcząc suche liście ułożone w brązowy dywan i robiąc przy tym sporo hałasu. Zdawała się czegoś szukać. T. nie mógł się skupić. Czytał te same zdania, starając się ignorować staruszkę, skupiając całą swoją uwagę na pożółkłych kartkach. Na próżno. Staruszka zbliżała się do niego, a gdy stanęła tak blisko, że nie mógł jej dłużej lekceważyć, podniósł wzrok znad książki i spojrzał na nią. – Zgubiłam torebkę – powiedziała. Osobliwe było zobaczenie jej eleganckiej, w białym kostiumie, z wielkimi perłami na szyi, starannie ułożonymi białymi włosami i umalowanymi na jaskrawy róż ustami pośród drzew, pożółkłych liści, babiego lata, pajęczych pułapek i żołędzi lecących co chwilę z drzew lub rzucanych przez wiewiórki. Pasowała bardziej na salony niż w głuszę. Opierała się o imponujący kij, który był niewiele niższy od niej. Był lepszy niż jego własny skromny patyczek. – Ale pani ma torebkę. – Śmiał zauważyć widząc szarą gustowną torbę, którą staruszka trzymała w lewej ręce. – Och nie! Miałam jeszcze jedną. – Zaczęła wyjaśniać. – Przewróciłam się, poszłam dalej i nagle się zorientowałam, że jej nie mam. Musi tu gdzieś leżeć. Płócienna taka, jasna. T. zamknął książkę, licząc się z tym, że w najbliższym czasie raczej jej już nie otworzy. Rozejrzał się dookoła – staruszka pewnie miała marny wzrok i chyba problemy z pamięcią (zaczęła się powtarzać: „Biała torba. Przewróciłam się, gdzieś niedaleko.”) – mając nadzieję, że jasny materiał rzuci mu się w oczy. Drzewa rosły tam rzadko, ale podłoże było tak wyboiste że T. wcale nie dziwiło, że staruszka się przewróciła. Sam miał problemy z chodzeniem, gdy zaproponował, że pomoże w poszukiwaniach. – Nie było tam nic ważnego, ale chyba miałam tam dowód. Pani tak lubi sobie posiedzieć w lesie? – zapytała staruszka. T. wiedział, że ma androgeniczną urodę. Często mylono go z kobietą. – Pan – powiedział głośno i wyraźnie, żeby nie było wątpliwości co do jego płci. – Pamięta pani dokładanie gdzie upadła? – Ach, przepraszam. Ta dzisiejsza moda – rzekła próbując usprawiedliwić swoją pomyłkę. – Tu upadłam. Tu. Powtarzała jednak co chwilę gdzie upadła i gdyby T. chciał jej wierzyć na słowo to praktycznie czołgałaby się po lesie, bo według niej upadała wszędzie. Przeczesali dokładnie okolicę, a także zarośnięty kawałek wzdłuż torów, gdy staruszka oświadczyła, że z pewnością to było gdzieś koło torów, ale torba się nie znalazła. Kobieta była coraz bardziej zmęczona. Nie przeszkadzało jej to jednak w opowiadaniu jak to właśnie szła z cmentarza okrężną drogą, jak się przewróciła, że ma tam dowód, że mieszka koło wiaduktu i że to 60 było gdzieś tutaj. Na pewno gdzieś tutaj. W końcu, gdy się pogodziła z utratą torby powiedziała, że idzie do domu. T. oznajmił, że przeszuka teren jeszcze raz. – Tak? – Jak ją znajdę to ją pani odniosę. Mieszkam niedaleko. – Wie pan gdzie mieszkam. – Powiedziała to tak jakby byli starymi dobrymi znajomymi, albo co najmniej sąsiadami. – Właściwie to nie. Wytłumaczyła mu, że mieszka w wieżowcu przy targowisku, siódemce, w środkowej klatce. T. wiedział gdzie to jest. Podała mu nawet swoje nazwisko: Naczas. – To idę. Dziękuję. – Do widzenia. Starsza pani w bieli zniknęła pośród drzew i trawy zmierzając do swojego wieżowca przy targowicy, podczas gdy T. jeszcze przez jakiś czas chodził w kółko. Srebrne nici pajęczyn oplotły jego spodnie. Do butów wpadły mu kamyki i grudy suchego szarego piachu. Dostał kilka razy żołędziem w głowę. Zaledwie po kilkudziesięciu minutach od rozstania ze staruszką znalazł torbę. Leżała, owszem niedaleko torów, ale tam gdzie staruszka stanowczo zaprzeczała jakoby tamtędy przechodziła. T. sprawdził czy w torbie nie ma dowodu osobistego starszej pani. Znalazł tam tępy, pordzewiały sierp, kilka wypalonych wkładów do zniczy, kalendarz z czarną okładką, ale żadnego dowodu. Na pierwszej stronie kalendarza brakowało danych. Tam gdzie powinny być adres, imię, nazwisko lub chociaż numer telefonu były tylko puste pola. W zamian na stronach kalendarza roiło się od personaliów różnych ludzi ze starannie zapisanymi i podkreślanymi godzinami, zapewne spotkań. T. ruszył natychmiast w stronę, w którą podążyła starsza pani w bieli, w nadziei, że jeszcze zdąży ją dogonić. Poruszała się wolno i ostrożnie w swoich białych czółenkach, gdy przeczesywali las więc przypuszczał, że nie zaszła daleko. Ruszył szybko rozglądając się intensywnie, wypatrując niskiej postaci w bieli. Po drodze pytał się mijanych ludzi czy jej nie widzieli. Nikt jednak nie spotkał staruszki w bieli z różowymi ustami. Było to dziwne. Obawiał się że ją wyprzedził, albo że podążyła własnymi drogami, których nie mógł odnaleźć. Wyszedł z lasu. Myślał, że to mu ułatwi znaleźć kobietę, ale się mylił. Nigdzie w zasięgu wzroku jej nie widział. Przeszedł na drugą stronę torów. Ruszył wałem w stronę targowiska i pierwszego wieżowca, wciąż kurczowo trzymając torbę. Gdy dotarł do celu, stanął przed domofonem środkowej klatki i zadzwonił do pani Naczas. Nikt jednak się nie odzywał. Postanowił więc zaczekać na ławce. Wyjął książkę, ale nie mógł się skoncentrować na słowach, wciąż unosząc głowę znad kartek i szukając wzrokiem wśród przechodniów pani Naczas. Zaczął obawiać się, że staruszce coś się stało. Zasłabła albo upadła i umarła w lesie? Może pobłądziła? Czekał czterdzieści pięć minut. Głodny, z pełnym pęcherzem postanowił wrócić do domu, ewentualnie odwiedzić staruszkę kiedy indziej. Następnego dnia nie zastał pani Naczas. Także następnego i również następnego dnia nie było nikogo, kto by się do niego odezwał, gdy praktycznie wciskał mały srebrny przycisk w ścianę. Nie rozumiał swojego uporu. Przejrzał jeszcze raz dokładnie znalezione rzeczy. Zwłaszcza kalendarz wertował w nieskończoność w poszukiwaniu jakiś wskazówek. Zaczął szukać ludzi zapisanych w kalendarzu. Odnalazł ich dużą część w książce telefonicznej. Kiedy zadzwonił do pierwszych pięciu osób jakich numery udało mu się znaleźć, ci albo nie odbierali, albo odbierali ludzie, którzy informowali go, że osoby te już nie żyją. W następnych przypadkach było podobnie. – Przykro mi, ale mój ojciec nie żyje – powiedziała kobieta po drugiej stronie słuchawki. T. intensywnie przypatrywał się zapisanemu nazwisku w kalendarzu pod wielką trójką i nazwą miesiąca. Obok zmarłego wpisana była też godzina. Marta Kornalska 61 – Niech zgadnę – powiedział T. zanim się ugryzł w język. – Zmarł trzy miesiące temu o jedenastej zero sześć. – Skąd pan wie? – rzekła kobieta z przerażeniem. – Co to ma znaczyć? Czego pan chce? – Czy pani zna panią Naczas? – Nie. Ta pani ma coś wspólnego z moim ojcem? – Pani ojciec jej nie znał? – Nie sądzę. Niech mi pan wytłu… T. odłożył słuchawkę. Pani Naczas figurowała w książce telefonicznej. T. próbował się do niej dodzwonić kilkakrotnie. Bez skutecznie. Pogodził się z tym, że staruszka w bieli nie odzyska swojej torby. Długo myślał, czy ma ją zatrzymać, czy może dostać się jakoś do budynku i zostawić tobołek przed drzwiami lub u sąsiadów? Podjął ostatnią próbę. Wszedł do wieżowca za kobietą w czarnym dresie, która wyprowadzała psa. Wsiadł do windy i pojechała na trzecie piętro. Obliczył, że tam powinno się znajdować mieszkanie pani Naczas, ale pomylił się. Było poziom wyżej. Wszedł po schodach na górę. Niemalże się z nią minął. Właśnie otwierała windę. Miała na sobie ten sam kostium, gdy spotkał ją w lesie. Miała tak samo ułożone włosy. Ten sam odcień różu na ustach. – Właśnie pani szukałem – rzekł T. – Znalazłem pani torbę. Uniósł do góry płócienną torebkę. – Och, moje atrybuty – westchnęła z ulgi staruszka. Było jednak w tej uldze pewne rozczarowanie, którego T. nie starał się nawet zrozumieć. Pani Naczas chwyciła swoją torbę i zajrzała do środka. – Nie ma tam dowodu. Sprawdzałem – poinformował ją. – Dziękuję panu bardzo – rzekła. T. pokręcił głową i rzekł z uprzejmością, że nie ma za co. Staruszka powiedziała, że co prawda właśnie wychodziła, ale i tak musi się wrócić, żeby zanieść torbę, więc zaproponowała mu kawę. T. przyjął jej zaproszenie. Mieszkanie starszej pani w bieli było ciasne, trochę zagracone, ale eleganckie, zadbane i gustowne, zupełnie jak sama pani Naczas. Udekorowane było w jasnych kolorach z przewagą bieli i ecru. Starsza pani posadziła T. w saloniku na wygodnym fotelu i podała kawę. T. wcale nie chciało się pić kawy. Właściwie to nie pijał kawy w ogóle. – Często chodzi pan do lasu? – zapytała staruszka. Rozmowa, która się potoczyła, była wymuszona i nie bardzo się kleiła. Choć T. zauważył, że staruszka ma większą jasność umysłu, niż gdy błądziła po lesie. Ciągnął tę niezgrabną konwersację ponieważ nurtowało go pewne pytanie, które w końcu odważył się zadać pani Naczas. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego w tym pani kalendarzu jest zapisanych pełno martwych ludzi? – Ponieważ to ja ich pozbawiłam życia. Odpowiedź wcale nie wstrząsnęła T. jak się tego spodziewał. – Chociaż uważam – mówiła dalej pani Naczas – że jestem już na to za stara, skoro gubię swoje atrybuty. Uśmiechnęła się delikatnie. – Myślę, że przydałaby mi się emerytura. – powiedziała rozmarzonym głosem. – Szczerze, sądziłam że będę mogła sobie odpuścić, nie mając czym pracować, ale nagle pan się pojawił z torbą. – Kim pani jest? – zapytał T. choć odpowiedź już zdążyła ukształtować się w jego głowie w postaci sześciu mrocznych liter. 62 Starsza pani w bieli wytłumaczyła, że zajmuje się śmiercią. Od dobrych pięćdziesięciu sześciu lat. Pierwszym uśmierconym był jej mąż – skurczybyk wszechczasów. Odbieranie życia było niezwykle zajmującym zajęciem, na pełen etat. A także nocki. Pani Naczas była bardzo efektywna. Jej piwnica była wypełniona kalendarzami, notatnikami, teczkami, zeszytami z jej osiągnięciami. Dwukrotnie zdobyła nagrodę za najskuteczniejszą śmierć, a raz otrzymała wyróżnienie za niezwykle wirtuozyjny zgon. Takich jak ona było wielu. Z reguły samotnicy, zamknięci w sobie i małomówni ludzie. Czasami spotykali się na zjazdach. Przebierali się za kostuchy, trupy, szkielety lub bogów i popisywali swoimi sukcesami. Opowiadali o swoich uśmierconych, wręczali sobie nawzajem dyplomy, ściskali dłonie w dowód uznania, poklepywali się po plecach, gdy czyjaś śmierć ich dotknęła. Oczywiście ich ulubionym świętem było Wszystkich Świętych. Ludzie muszą umierać, a ktoś musi nad tym czuwać. – Nadawałbyś się do tej roboty. – Tak pani sądzi? – zdziwił się T. – Nie wydajesz się zbyt zainteresowany życiem. – Zakładam, że nie jest to takie proste. – Owszem jest. Przecież to nie przypadek, że akurat ty mogłeś odnaleźć moje atrybuty. Spojrzeli oboje na zawieszoną w przedsionku torbę. Niewinną, jasną, ekologiczną torbę skrywającą śmiercionośne narzędzia. T. opuścił mieszkanie pani Naczas w godzinę po tym jak do niego wszedł. W ręku trzymał torbę, którą tak usilnie próbował oddać. Jej zawartość była niewiarygodnie lekka. Przerażająco lekka. Czekając na windę, która wolno zjeżdżała z dziesiątego piętra, wyjął czarny kalendarz i pod dzisiejszą datą zapisał panią Naczas. Jej dokładny adres, godzinę; znał nawet numer telefonu. W jego domu, w ciemni, suszyło się jej zdjęcie, które zdążył zrobić w lesie. Gdy drzwi windy zasuwały się, odgradzając go od dotychczasowego nudnego życia, pomyślał, że powinien sprawić sobie psa. Albo od razu trzy. Zdecydowanie też powinien zaopatrzyć się w osełkę. 63 Marek Czuku Wiosna Dwie skrzeczące sroki spadają nagle z dachu i nurkują w kosmicznym eterze naszego podwórka, by energicznie wachlując skrzydłami płynnie wznieść się ku kwintesencji nieba. Podziwiam ich sroczość, której nigdy tak naprawdę nie poznam, podobnie jak psiości mojego ulubionego yorka – Roja ani istoty jałowych w sumie sporów o uniwersalia i kolejne koncepcje natury. Koń, jaki jest, każdy widzi. Przez osiedle przejeżdża czarny terenowy opel. Obok gołębie pracowicie skubią resztki chleba pozostawione przez kogoś przy betonowym przejściu. Czy zwierzę to człowiek, któremu się nie powiodło? Czy potrafimy się dojrzeć i porozumieć? I skąd to nasze poczucie wyższości, niezbyt przekonująco uzasadniona antropocentryczna buta? 64 Marek Czuku W samo serce Jemy pierwsze w tym roku truskawki, cieknie nam po palcach. Złota kula śle gorące strzały w samo haftowane serce przenicowanej na wylot firanki. Wiem, jutro unieważnisz wczorajszą rozmowę, pojedziesz do miasta i nie zobaczysz tej wyrafinowanej konfrontacji świecących żuków na trawie. To targowisko próżności, słyszysz? Mokro. 65 Marek Czuku Cień dębu pola grunwaldzkie tętnią życiem choć minęło już sześćset lat koniki polne dają koncert aż trawa kłania się na wietrze aby szybko powrócić na swoje miejsce rozkładasz koc i kusisz los może przyniesie to co dawno temu skryło się w malinowym chruśniaku odeszło w cień tego wiekowego dębu przy którym przechadzały się białogłowy i walczył z krzyżakami władysław jagiełło tymczasem deszcz pisze na skale za lasem to nie ma sensu żeby to nie miało sensu 66 Marek Czuku Upał w tle pulsuje wielkie może plankton ludzi bez imion przepływa na wskroś przez szklane drzwi hotelu europol cyrkuluje nagrzane powietrze jakby w przewidywaniu promieni przyszłorocznego słońca pominięto niestandardowych tych którym się nie powiodło na ulicy kobieta ciągnie rozklekotany wózek wypełniony szaro-beżowymi kartonami obok ty podążasz do swego wirtualnego sztetl tego muzeum bez murów przecież stale idę za tobą a ty zacierasz ślady 67 Zbigniew Masternak Mój prawdziwy ojciec Na biurku w pokoju matki zawsze stało jego zdjęcie. Nie chciała nigdy powiedzieć, kto to jest. Myślałem, że to jakiś wujek albo inny krewny. Kiedy pytałem, o co z tym zdjęciem chodzi, machała zniecierpliwiona ręką i powtarzała: „Kiedyś zrozumiesz”. Mój ojciec patrzył na tę fotografię z nienawiścią – w końcu zaczął pić. Kłócili się o to często. Ale matka nie zgodziła się zdjąć fotki ze swego biurka. Kiedy tylko zacząłem dobrze chodzić, matka wypędzała mnie na boisko, żebym grał w piłkę. Wolałem czytać książki, ale ona się uparła. Graj w nogę, no czemu siedzisz w domu? Na boisko, ale to już! Więc grałem. Moje pierwsze treningi odbywały się na błotnistym boisku za naszą starą stodołą. Schodzili się inni mali gracze z sąsiedztwa i graliśmy całymi popołudniami. Z czasem już nie trzeba mnie było na boisko ciągnąć, sam szedłem. Tylko ojciec się wściekał, gdy widział mnie z piłką przy nodze. Gonił mnie wtedy do roboty w polu albo w oborze. Wiele żonglowaliśmy, urządzaliśmy slalom z piłką między pachołkami, ćwiczyliśmy przyjęcie piłki nogami, klatką piersiową i głową. Od początku najbardziej imponował mi Diego Maradona. Potrafił strzelić gola z niczego. Niestety, nie przypominałem go stylem gry. Nie byłem nazbyt szybki, nie miałem bajecznego dryblingu ani atomowego 68 uderzenia. Zwykle kręciłem się gdzieś w okolicy pola karnego i czyhałem na okazję do zdobycia bramki. Zazwyczaj coś wpadało. Moje bramki to były zwykłe „szmaty”. Niektórzy twierdzili, że nie powinno się ich w ogóle uznawać. Bo co to za gol, jak piłka ledwie co wtoczy się za linię bramkową? Matkę szczególnie cieszyło moje upodobanie do gry podczas deszczu. Jak tylko była brzydka pogoda, sędzia zastanawiał się, czy dopuścić do meczu, wtedy wiedziałem, że będę groźny dla obrony i bramkarza przeciwników. Z boiska za stodołą trafiłem do ligi regionalnej, a stamtąd, pod koniec liceum – do Korony Kielce, która gra obecnie w Ekstraklasie i walczy o Mistrzostwo Polski. To już było prawdziwe granie. Niestety, w wieku 19 lat doznałem poważnej kontuzji lewego kolana, która sprawiała, że odechciało mi się profesjonalnego futbolu. Zwłaszcza, że klub nie chciał sfinansować mojego leczenia. Próbowałem wrócić na boisko parokrotnie, ale nigdy nie dałem sobie prawdziwej szansy. Do gry wróciłem w wieku 30 lat. Pracowałem nad scenariuszem filmu „Transfer” – o korupcji w polskim futbolu i zacząłem grać, żeby sobie przypomnieć zapach szatni. To był klub z lubelskiej klasy A – KS Drzewce, spod Nałęczowa. Początkowo kiepsko mi szło, bo przerwa była zbyt długa. Ale wiosnę 2009 miałem udaną i za 5 piłek marki UMBRO trafiłem do klubu MKS Puławiak Puławy. W okresie przygotowawczym zrobiłem błyskawiczne postępy – w meczu z KS Zaborze, wygranym 12:5, zdobyłem 5 goli! Niestety, moja rosnąca dyspozycja strzelecka wzbudziła zazdrość kolegów z drużyny. Przed pierwszym meczem w oficjalnym sezonie poszarpałem się z jednym z nich. Ptaku myślał, że jak pisarz, to w mordę nie da. Miał po czterdziestce, a ciągle nie mógł dorosnąć. Żona prowadzi kwiaciarnię, interes idzie dobrze, bo żona ma talent do układania wiązanek i bukietów. Dzięki temu Ptaku może grać w piłkę, pić piwo z kolegami. Kiedy przyszedłem do klubu, trafił go szlag. Chciał mnie ośmieszyć, sprowadzić do zera. On zaczął, ja skończyłem. Powiedziałem w szatni: „Jeszcze raz coś do mnie powiesz, skomentujesz, kopnę cię w łeb, aż się potoczy po boisku.” Zdębiał. Trener Bojek posadził mnie na ławce rezerwowych. Wszedłem na ostatni kwadrans. I od razu zdobyłem gola na 3:1, potwierdzając nasze zwycięstwo. Pokazałem Ptakowi międzynarodowy znak przyjaźni. Koledzy z drużyny wołali na mnie „Redaktor”, bo innych piszących nie znają. Podczas meczu nie było dla mnie taryfy ulgowej – krzyczeli: „Zap...dalaj, Redaktor!” Jeszcze gorzej traktowali mnie kibice – gdy coś zawaliłem, robiło się wulgarnie. Ktoś może zapytać, po co mi ta piłka? Użeranie się z Kropą (układacz asfaltu) czy Gzymsem (budowlanka)? Otóż jak zostanę zbluzgany przez kibiców lub kolegów, to czuję jakbym wrócił tam, gdzie kiedyś zaczynałem. I mało brakło, gdzie mogłem skończyć. Ostatecznie we wszystkich 29 meczach, w jakich wystąpiłem, zdobyłem 21 goli i pomogłem w awansie drużyny do wyższej ligi. Niespodziewanie, w czerwcu 2011 roku z Puławiaka trafiłem do BKS Roztocze Krasnobród. Miałem spotkanie autorskie w tutejszym domu kultury i dowiedziałem się przypadkiem, że powstaje klub piłki błotnej. Okazało się, że to dość popularny sport, głównie w Skandynawii, ale też w Brazylii i Chinach. Byłem ciekaw, jak się w to gra. Jak zachowuje się piłka podczas gry, czy pomagają umiejętności z normalnej nawierzchni. Gramy pierwszy mecz, z Arsenalem Lublin, i co? Nie mogłem się odnaleźć, tak jak chciałbym – nogi grzęzły w błocie, nie dało się właściwie ustawić stopy, wyjść w tempo na pozycję. Parę okazji, które na zwykłej murawie wykorzystałbym z zamkniętymi oczami, tutaj zmarnowałem. Byłem kompletnie zagubiony. Wszędzie błoto i woda. Z czym mi się to kojarzyło? I wtedy nagle przypomniał mi się mecz Niemcy-Polska z 1974 roku. Mecz na wodzie! Wszystko zaczęło się od ulewy, przez co boisko stało się jedną wielką kałużą. Błotem. Kałuże wody uniemożliwiały Polakom szybką grę, która była do tej pory ich najmocniejszą stroną. Atakowaliśmy, a Niemców przed stratą bramki ratował jedynie Sepp Maier. Jednak to Biało-Czerwoni przegrali, a jedynego gola niespełna kwadrans przed końcem zdobył Gerd Müller. Potwór błotny. I nagle wszystko stało się dla mnie jasne! Ta fotografia na biurku mojej matki przedstawiała Gerda Müllera! Matka jako młoda dziewczyna wyjeżdżała do pracy w Niemczech. Niedługo po jednym z takich powrotów wyszła za mojego ojca i się urodziłem. Tak, w tym przebłysku wszystko stało się dla mnie jasne! To Gerd Müller jest moim ojcem! Mistrz w graniu na wodzie, na błocie! Jestem jego nieodrodnym synem! Więc to jest ta rodzinna tajemnica, która doprowadziła mojego ojca do pijaństwa. To dlatego matka kazała mi grać w piłkę, a ojciec – zabraniał! Gerd Müller, podobny do mnie wzrostem i sylwetką, i stylem gry. Mój prawdziwy niemiecki ojciec, mistrz gry na błocie. Nagle lepiej zacząłem uderzać z przewrotki, ustawiać się do piłek wyrzucanych przez bramkarza, dogrywanych przez kolegów. I zdobywałem gola za golem. Zostałem najlepszym strzelcem drużyny, niedługo później wywalczyłem z Roztoczem Mistrzostwo Polski i koronę Króla Strzelców. A fotografia Gerda Müllera stoi teraz na moim biurku. Zbigniew Masternak 69 ZBLI¯ENIA Dorota Poślednia Eksperyment na pamięci zbiorowej Słowa wykorzystane przeze mnie w tytule zostały użyte przez Rafała Żytyńca, który zastanawiał się nad fenomenem literatury Ziem Zachodnich i Północnych1. Wspomniany przez niego eksperyment miał na celu zbudowanie, stworzenie zupełnie na nowo pamięci zbiorowej i tożsamości Polaków zamieszkałych na Ziemiach Odzyskanych i właśnie teksty pisarzy, poetów, na różne sposoby, z wykorzystaniem rozmaitych mechanizmów miały temu najlepiej służyć. Antologia utworów wybranych i zamieszczonych przez Eugeniusza Pauksztę w tomie Odzyskane gniazda. Proza i poezja o Ziemi Lubuskiej z 1963 roku jest przykładem – jak sam twórca publikacji zaznacza we wstępie – „przeglądu pisarstwa związanego z Ziemią Lubuską, z jej Wczoraj i jej Dziś”2. To wydawnictwo, tak jak wiele mu podobnych, miało pomóc w przezwyciężeniu trudności adaptacyjnych 1 Zob. R. Żytyniec, Literackie zawłaszczanie polskiego Zachodu, „Tygiel Kultury” 2005, nr 7-9 2 E. Paukszta, Wstęp, [w:] Odzyskane gniazda. Proza i poezja Ziemi Lubuskiej, Poznań 1963 s. 17 70 i integracyjnych przybywających, czy też „powracających” ze Wschodu, a tym samym w zdobyciu działaniom polityków przychylności ludzi. Jednak wydaje się, że przy realizacji celów propagandowych, jednocześnie odpowiadano na rzeczywiste potrzeby napływającej na Ziemie Zachodnie ludności, a powstające publikacje przynosiły „pokrzepienie serc”. Serc, które pękały z żalu za opuszczanym domem, które waliły ze strachu przed nieznanym i które ściskała niepewność o jutro. Serc, które czekały na pocieszenie. Bardzo trafnie i sugestywnie przyszłych lokatorów Ziemi Lubuskiej opisuje Bogusław Bakuła: „Wozami, pieszo, wojskowymi eszelonami szli za frontem na jeszcze ciepłe pogorzeliska, w pamięci mając rodzinny dom, pole, rzekę, las. Z niechęcią, pod przymusem, a nawet pod groźbą śmierci. Szli przekonani, że idą na tymczasowe, wciąż z nadzieją powrotu do starych siedzib. Ludzie, którzy nie chcieli lub nie mogli zostać u siebie, których wygoniono z ojcowizny na Zachód [...], których różnymi metodami nacisku zmuszono do opuszczenia ich »małych ojczyzn« […]”3. Przeżywany przez przesiedleńców wykorzenionych z domowej ojczyzny dramat stał się również dramatem ich tożsamości. Nietrudno zrozumieć, że dosłownie tracili oni grunt pod nogami. Człowiek przecież przez całe życie szuka między innymi w otoczeniu, historii, w społeczności stałych elementów, które go określają oraz tworzą. I te właśnie punkty zaczepienia zostały im nagle, w jednej chwili zabrane. Stracili niemal wszystko, co budowało ich „ja”. Socjologowie taką sytuację – utratę „subiektywnego poczucia ciągłości istnienia i spójnej pamięci”4 – nazywają „pęknięciem” tożsamości5. Szczególnie rozległe pęknięcie pojawia się w świadomości osób znajdujących się jeszcze pod wpływem kultury ojczystej, która ich ukształtowała i z którą nadal pozostają w kontakcie, a już ulegają silnej presji odmiennej kultury nowego miejsca. Taki proces dotknął właśnie wędrujących z kresów na kresy: z dnia na dzień zmieniał się krajobraz, zmieniali się ludzie, inne były nawet domy – nie drewniane, a murowane, obce, niby dane, ale nienależące do przybyszy. Nie mieli oni czasu, by na te zmiany się przygotować, desperacko więc próbowali zachować choć część tego, co było oswojone. Dlatego w rzeczywistości zachodnich kresów instynktownie próbowano odnajdywać bądź odtwarzać wartości opuszczonych Kresów Wschodnich. Za pomocą takiego „tymczasowego pomostu” rozpoczynało się bardzo powolne wrastanie, związane z odrestaurowywaniem własnego ładu społecznego i kulturowego. „Nowi ludzie przynosili swoje porządki, przynosili także swoje uprzedzenia, a nawet swoją nienawiść”6. Dobrym, choć z pewnością przejaskrawionym przykładem mogą tu być rodziny Karguli i Pawlaków, bohaterów kultowego dziś filmu Sami swoi. W ich przypadku to konflikt okazywał się czymś znanym, czego z chęcią się chwytali, by w nowym świecie odnaleźć stabilizację. Elżbieta Konończuk zauważa, że „warunkiem odbudowywania tożsamości jest pamięć”7, gdyż „właśnie dzięki pamięci człowiek doświadcza dziejowości oraz jedności i ciągłości swojego bytu. Pamięć indywidualna pomaga mu trwać w poczuciu własnej tożsamości, pamięć zbiorowa zaś pozwala mu rozpoznać swoje miejsce w dziejach ludzkości”8. Co jednak w sytuacji, gdy pamięć sprawia ból, wywołuje tęsknotę i budzi chęć ucieczki z nowego „domu”? Odpowiedź wydaje się prosta – należy stworzyć nowe wspomnienia. Twórcy literatury lat 50. i 60., odpowiadając na zachęty i apele ówczes- 3 B. Bakuła, Z Kresów na Kresy. Migracje społeczeństwa polskiego w literaturze krajowej po 1945 r., [w:] Utracona ojczyzna, przymusowe deportacje i przesiedlenia jako wspólne doświadczenie, red. H. Orłowski, A. Sakson, Poznań 1997, s. 225. 4 E. Erikson, [za:] Z. Mach, Niechciane miasta. Migracja i tożsamość społeczna, Kraków 1998, s. 30. 5 Por. P. Sztompka, Socjologia – analiza społeczeństwa, Warszawa 2007, s. 171. 6 B. Bakuła, op. cit, s. 227. 7 E. Konończuk, Literatura i pamięć, [w:] Literatura i pamięć na pograniczu kultur, Białystok 2000, s. 15. 8 Ibidem, s. 16. ZBLIŻENIA 71 nych decydentów, w swoich powieściach, opowiadaniach, wierszach tworzyli mity, które miały budować tożsamość regionu. Czy udało się ją stworzyć? – to do dziś budzi wątpliwości. Wydaje się jednak, że odrobinę mimochodem, niejako przy okazji utwory podobne do tych, zamieszczonych w Odzyskanych gniazdach, pomagały zrekonstruować, posklejać tożsamość tę najbardziej osobistą, jednostkową, której brak był najdotkliwiej odczuwany. Literackie obrazy przynosiły wzorce i sposoby radzenia sobie z sytuacją. Gdyż choć – jak w wierszu Jesienny reportaż znad Odry pisał Tadeusz Kubiak (OG, 302)9 – „Niełatwo żyć w miasteczku ruin”, to „i tu można w przyszłość wierzyć”. Ludzi pogrążonych w marazmie i zagubionych w tymczasowości, która zabierała chęć do działania, zarażano entuzjazmem, z jakim do odbudowy miast, wsi i miasteczek przystępowali osadnicy – bohaterowie wierszy, powieści, opowiadań i relacji pamiętnikarskich. Zwycięski trud – tak zatytułowano ostatnią część omawianej antologii, a w niej zamieszczono historie o zafascynowanych nową ojczyzną pionierach, np. Pierwszy siew, Głogów i Ewa czy Zielona Góra – Miasto Nowe. Tego typu twórczość miała utwierdzać czytelników, że wracają na Ziemie Odzyskane i – co więcej – wracają z butnością, animuszem. Nie ma tu śladu po strachu i wątpliwościach, które w rzeczywistości trapiły przybyszy. Jest za to pewność siebie i siła oraz „naturalna kolej rzeczy”, a za przykład niech posłuży tu fragment wiersza – apelu Macieja Kononowicza zatytułowanego Wracamy (OG, 277): To wracamy – zrozumcie: wracamy, by zostać! Tu rośniemy – zrozumcie: rośniemy z korzeni! [...] Powracamy jak woda, powietrze i ogień, Powracamy jak zieleń, śnieg, słońce i deszcze – Tu się dłonie zaryły w ziemicę jak szpony, Tu ramiona się zwarły jak żelazne kleszcze. Nie pytamy nikogo, czy wolno, czy można, Powracamy na swoje – jesteśmy bez winy – [...] Słowa „nie pytamy nikogo, czy wolno, czy można” pokazują, jak wykorzystywano wówczas tradycję historyczną i odwołania do sprawiedliwości dziejowej. Wracamy, bo już tu przecież byliśmy, bo te tereny – zamieszkałe wieki temu przez naszych przodków – nam się należą. Powrót Polaków na Ziemie Odzyskane traktowany był jako zadośćuczynienie za krzywdy doznane ze strony Niemców (nie chodziło tu tylko o czas II wojny światowej, ale również o cierpienia dużo wcześniejsze). I taka argumentacja – jak zauważa Halina Tumolska – trafiała wówczas do umęczonych wojną i okupacją ludzi, którym nietrudno było się z nią identyfikować10. W budowaniu tożsamości zarówno jednostki, jak i grupy ważną rolę odgrywa właśnie pamięć. To ona – nawet najwątlejsza – daje poczucie własnej, wypracowywanej przez całe życie spójności. Dlatego też bardzo szybko zaczęto „oswajanie przeszłości”, historii, które odbywało się również za pomocą adaptowania do nowych potrzeb duchowego dziedzictwa regionu. Literaci przystąpili do spolszczania niemieckich legend i podań oraz tworzenia nowych baśni związanych z tradycją regionu. W Odzyskanych gniazdach przywołano je w pierwszej części, zatytułowanej Rosła w nas siła, a ich bohaterami są przeważnie Piastowie: Mieszko I, Dąbrówka, Bolesław Chrobry. Gdy mówiono o historii Ziem Zachodnich, wyjaśniano również kiedy, w jaki sposób i dlaczego zostaliśmy ich pozbawieni. I tu pojawia się kolejny z wielu elementów, który wykorzystywano do konstytuowania nowej tożsamości. Ludzi z różnych 9 Wszystkie utwory oznaczone skrótem OG pochodzą z omawianego tomu Odzyskane gniazda. Proza i poezja Ziemi Lubuskiej, Poznań 1963. Liczby po skrócie oznaczają numery stron. 10 H. Tumolska, Mitologia Kresów Zachodnich w pamiętnikarstwie i beletrystyce polskiej (1945-2000): szkice do dziejów kultury pogranicza, Toruń 2007, s. 27. 72 stron, obcych sobie nic bardziej nie zjedna i scali niż wspólny wróg. Psychologowie i socjologowie nieraz mówią o budowaniu „ja” jednostki lub „my” grupy w odniesieniu do „oni”, „inni”, „obcy”. I jakby na potwierdzenie tych teorii w każdej części omawianej antologii znajdziemy teksty, których intencją jest zbudowanie tożsamość przybyszów na bazie niechęci wobec Niemców, podsycania odwiecznej nienawiści. Do takiego myślenia nie trzeba było nikogo namawiać. Nie dość, że większość przesiedleńców żyła z piętnem doświadczeń z czasów dopiero co zakończonej wojny, to jeszcze dodawano do tego kolejne, historyczne tym razem, powody nienawiści, przywołując choćby bohaterskie walki Bolesława Chrobrego z Niemcami, dawne legendy opisujące ich bezwzględność i okrucieństwo, np. Zakładnicy głogowscy, opowieści o czasach późniejszych, okresach niewoli, zaboru i germanizacji terenów dzisiejszej Ziemi Lubuskiej. Przykłady można by mnożyć, gdyż w stosunkowo niewielkiej publikacji zamieszczono kilkadziesiąt tekstów, które miały sprawić, żeby przybysze ze Wschodu odzyskali własną tożsamość. Tak powstawała mitologia odzyskanych gniazd – Ziem Odzyskanych. Norman Davies unika posługiwania się terminem „ziemie odzyskane”, uznaje bowiem, że Polacy ich nie odzyskali, lecz dostali w prezencie11. I z pewnością ma rację, należałoby jednak dodać, iż był to prezent bardzo niewygodny, który największe zamieszanie wywołał w tożsamości obdarowanych. Przez długie lata nie mieli oni pewności, czy prezent ów nie zostanie im odebrany i czy może być traktowany jako ich własność, a tym samym czy mogą w odniesieniu do Ziemi Lubuskiej określać siebie. 11 Polskie mity – europejskie stereotypy, z N. Davisem rozmawiali R. Januszewski i J. Strękowski, „Odra” 2000, nr 6. 73 Barbara Konarska „Małe ojczyzny” w twórczości słuchaczy ZUTW W 2003 roku powstał w Zielonogórskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku klub literacki „Oksymoron”, który grupuje słuchaczy zainteresowanych szeroko pojętą kulturą literacką, w tym również osoby piszące. Tworzą oni lirykę osobistą oraz prozę o charakterze wspomnieniowym. Niektórzy uprawiają różne gatunki dziennikarskie, publikując artykuły w „Inspiracjach” – piśmie ZUTW. Z lektury wspomnień słuchaczy wyłania się ciekawy obraz tego, jak zachowało się w ich pamięci pierwsze zetknięcie z Zieloną Górą czy innymi miejscowościami regionu. Poznajemy, jak przybysze budowali swoją nową tożsamość jako mieszkańcy Zielonej Góry i regionu Środkowego Nadodrza. Drugie ze źródeł wiedzy to rozmowy z zasłużonymi dla Zielonej Góry osobami, przeprowadzone przez redakcję „Inspiracji”. Początki tworzenia się tożsamości Lubuszan określił profesor Marian Eckert, który przyjechał do Zielonej Góry do pracy jako wykładowca w organizującej się Wyższej Szkole Inżynierskiej w połowie lat sześćdziesiątych: (...) Tymczasem z różnych stron Polski przyjeżdżali do Zielonej Góry poeci, malarze, muzycy, dziennikarze. Mówili: „tylko na rok, może trzy lata”. I zostawali na stałe. Zakładali rodziny, 1 74 „Inspiracje” nr 33, marzec 2009 r. a dzieci, które wówczas przychodziły na świat, to w dużej mierze dziś już słuchacze ZUTW. Ich rodziców uwiodła atmosfera pionierstwa i szansa robienia czegoś ważnego, twórczego. Przestali mówić o Ziemiach Odzyskanych, nowym instytucjom nadawali określenia „lubuskie” (Lubuskie Towarzystwo Kultury, Lubuskie Towarzystwo Naukowe). To już były „małe ojczyzny”.1 Jak to wyglądało w latach czterdziestych? Skąd pochodzili przesiedleńcy? Ograniczony ilościowo materiał, jakim są spisane wspomnienia słuchaczy ZUTW, odzwierciedla fakt dużego zróżnicowania miejsc pochodzenia osadników. Określane jednym słowem – Kresy – miejscowości dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy to przecież obszar ogromny, zróżnicowany w wielu aspektach, budujący inne obrazy wspomnień. Dodać do niego należy osadnictwo stanowiące konsekwencję wojny, takie jak zrujnowane miasta, śmierć bliskich, nadzieja na szanse urządzenia sobie życia na Ziemiach Zachodnich. Przybywali więc ludzie ze wszystkich regionów Polski, tworząc mozaikę kulturową. Przymusowi przesiedleńcy mieli poczucie krzywdy, odczuwali głęboki żal z powodu utraty kraju lat dziecinnych i przez całe życie nie mogli się pogodzić z faktem, że musieli opuścić miejsce urodzenia, które było przecież Polską, ale na mocy układów z Jałty i Poczdamu Polską być przestało i wyjechać tam, gdzie niedawno nie było Polski, ale – na mocy tych samych układów – Polska powstała. Czytamy w refleksyjnym tekście Ojczyzna – ziemia rodzinna Jadwigi Lidki Engel: Urodziłam się w Polsce, tak opiewa moja metryka urodzenia. Potem na długie lata wpisano do mojego dowodu osobistego miejsce urodzenia Z.S.R.R. Teraz ktoś może powiedzieć, że przecież urodziłam się na Ukrainie. Po wojnie przesiedlono mnie wraz z rodzicami na tak zwane wówczas „ziemie poniemieckie” dzisiejszą Ziemię Lubuską.2 Większość parających się piórem słuchaczy ZUTW chciała uzewnętrznić emocje związane z faktem przymusowej migracji i pamięcią miejsc utraconych w nadziei, że zapis pozwoli uporać się z przeszłością. Przymusowa migracja była doświadczeniem traumatycznym, więc wspomnienia i wiersze – mimo upływu kilkudziesięciu lat – zanurzone są metaforycznie w krajobrazie dzieciństwa. Dla Bronisławy Raszkiewicz ten krajobraz to kraina wciąż bólem ćmiąca,jak zatytułowała jeden z wierszy. W innym, zatytułowanym nazwą litewskiej rzeki – „Żejmiana” – pisze: Przez moje żyły płynie / Żejmiana / Słyszę jej szum / Wyrywa ze mnie fragmenty wspomnień / Kawałki spróchniałego drzewa / Rodzinną wieś / Przywołuje minione zdarzenia / I wciąż płynie przez moje żyły.3 Niektórzy przesiedleńcy, przywiezieni tu przez rodziców jako małe dzieci, zakorzeniali się z łatwością, ale równocześnie, poznając tradycję rodzinną, niepostrzeżenie uwewnętrzniali rodzinne miejscowości przodków, ich wspomnienia i budowali jakby podwójną tożsamość. Wiele osób po latach postanowiło pojechać na dawne Kresy i naocznie poznać ojczystą krainę rodziców. Jadwiga Korcz-Dziadosz była zdumiona, gdyż przed wyjazdem na pytanie: – kim jest – odpowiadała, że zielonogórzanką. Po powrocie z Sambora odpowiada: – 2 3 4 5 „Jestem samborską zielonogórzanką lub – zielonogórską samborzanką”. W książce Życie z sensem przedstawiła dzieje rodziny, pozwalając czytelnikom poznać pionierskie lata ludzi, którzy osiedli w naszym mieście. Na podstawie opowieści swojej matki, Heleny, zrekonstruowała m.in. pierwsze dni całej rodziny w Zielonej Górze: Pociąg przesiedleńców odstawiono na dworcu w Zielonej Górze na boczny tor. (...) Helena (...) ruszyła na rekonesans po miasteczku, które robiło niezłe wrażenie. Nie było śladu zniszczeń wojennych, były porządne, brukowane jezdnie i gładkie chodniki, rzucała się w oczy obfita zieleń; ulice obsadzone były lipami, a wiele domów otoczonych było pięknymi ogrodami.4 Napływający zewsząd ludzie stawali przed nie lada wyzwaniami. Zofia Tumielewicz wspomina np.: Po dwóch tygodniach jazdy pociągiem towarowym byliśmy wreszcie u celu podróży – dalej już pociąg nie jechał, bo właśnie tam rzeka graniczna Nysa oddzielała dwa państwa. Wysiedliśmy na starej stacji w Gubinie, czekało nas Nieznane. Trzeba było się zameldować w PUR-ze, a następnie szukać jakiegoś schronienia dla rodziny. Ulice miasta zawalone były starymi meblami i rupieciami, w powietrzu unosiło się pierze z rozdartych kołder i poduszek, w zaułkach chyłkiem przemykali Niemcy… Mama zrozpaczona usiadła na ulicy, bezradnie tuląc do siebie dzieci i tłumoki, stanowiące cały dobytek rodziny, z wyrzutem powiedziała do ojca: – Gdzieś ty nas przywiózł? Przecież tu już koniec świata?! Co my tu robić będziemy, jak żyć?! 5 Niektórzy osadnicy znaleźli się na terenach etnicznie polskich. Ojciec urodzonej na Syberii Haliny Maszner wracając z oddziałem wojska polskiego z Berlina, zatrzymał się w Podmoklach Wielkich. Rodzina pochodziła z Babimojszczyzny i – zdaniem autorki były to Dwa odrębne światy – rdzennych mieszkańców Podmokli i tych, którzy „Inspiracje” nr 30, listopad-grudzień 2008 r. „Inspiracje” nr 28, czerwiec 2008 r. Jadwiga Korcz-Dziadosz, Życie z sensem, Zielona Góra 2002, wyd. Muzeum Ziemi Lubuskiej Przyjazd w nieznane, „Inspiracje” nr 15, listopad 2006 r. ZBLIŻENIA 75 znaleźli się tu przygnani wiatrem historii z Białostocczyzny.6 A w innym tekście: Zapracować trzeba było nie tylko na strawę, także na łyżkę i na życzliwość miejscowych, zagospodarowanych sąsiadów. A czasy były ciężkie, więc i nieufność większa.7 Określenie trudności adaptacyjnych mianem „dwa odrębne światy” dla sytuacji, kiedy wieś posiadała wiekową polską tradycję, pozwala sobie pełniej wyobrazić szok kulturowy związany z widomą tradycją niemiecką w innych miejscowościach. Dodać trzeba, że – jak napisała Jadwiga Korcz-Dziadosz we wspomnianej książce – Stale dominującym uczuciem było poczucie tymczasowości, czego nie zmieniło nawet oficjalne zameldowanie i stały adres (…). Bez ustanku wśród mieszkańców krążyły wieści o rychłych zmianach granic i koniecznej przeprowadzce. W wielu domach stały, nierozpakowywane, kufry z cenniejszym dobytkiem. Lata płynęły, oczekiwany powrót stawał się coraz mniej prawdopodobny, szukano więc sposobu na to, by poczuć się u siebie, zakorzenić się. Dla przesiedlonych w dzieciństwie uwrażliwienie na mowę miejsca dokonywało się niejako automatycznie. Inni – starsi – musieli włożyć więcej wysiłku, by to miasto czy region nazwać swoją małą ojczyzną. Był to długotrwały, nigdy niezakończony proces przezwyciężania nostalgii i poznawania nowego miejsca, wraz z jego historią, bez której być „u siebie” nie sposób. Swoistą formą oswajania obcości było wykreowanie czasu ab urbe condita przez Romualdę Dobrzyńską jako baśniowej opowieści dla prawnucząt. Miasto powstało w niej z zachwytu dla urody porośniętych lasem, zielonych pagórków.8 Sławomira Bydałek również stworzyła baśniową opowieść dla wnuków o chłopcu – mieszkańcu okolic Jeziora Wojnowskiego sprzed kilku tysięcy 6 7 8 9 10 76 lat. Ubrała ją jednak w rzetelną wiedzę o zmianach klimatycznych, geologicznych i przyrodniczych oraz początkach osadnictwa na tych terenach.9 Duże znaczenie w procesie zakorzeniania się miały domy dzieciństwa. Agata Halina Więcek w wierszu Moja ulica wspomina szczęśliwe dzieciństwo, spędzone na ulicy Srebrna Góra: Domy miały duszę,/mieszkańcy/serca wypełnione miłością;/dłoń pomocną podali,/życzliwym słowem/obdarzyli.10 Są w jej wierszu sąsiadki – Białorusinka z talerzem zupy dla dziecka, Ukrainka ze świąteczną kutią, a także wzajemne, drobne usługi sąsiedzkie. Autorka dotknęła fenomenu wielokulturowości – w tym poniemieckim mieście tworzył on klimat otwarcia na inność. Był bardzo atrakcyjny dla wielu przybyszów. Podobne doświadczenie dzieciństwa znajdujemy u Barbary Dzięcielewskiej: Domu we Lwowie prawie nie pamiętam. (...) Uświadomiłam sobie, że dla mnie DOM w Zielonej Górze, do którego było wejście z jednej strony od ulicy Zielonej, a z drugiej od ulicy Sowińskiego, był tym domem, który kochałam. Autorka – malarka – opis domu i jego otoczenia nasyca barwnymi szczegółami, podkreśla elementy atrakcyjne dla dziecka, potem młodej dziewczyny, którą się stawała. Pojawia się znów motyw wieloetniczności (w pobliżu stawały tabory cygańskie) i wielokulturowości. (...) Wieczorem siadywaliśmy całymi rodzinami w altanie, obrośniętej dzikim winem i śpiewaliśmy. Młodzi – (...) modne wówczas piosenki, rodzice (...) – lwowskie, a rozmawiali, w swoich, dla wszystkich zrozumiałych dialektach: góralskim, poznańskim i lwowskim. (...) Przenieśli tutaj z okolic, z których przybyli własne zwyczaje rodzinne, kulturowe, tradycje. Mimo znaczących różnic nie było żadnych kłótni, waśni. Drzwi od mieszkań były latem otwarte. Dodaje refleksję: A dom, który stał się od 1945 roku moim DOMEM, Halina Maszner, Zenia i Bernard Gattnerowie, „Inspiracje” nr 23, grudzień 2007 r. Ludzie radośni są zawsze piękni, „Inspiracje” nr 36, marzec-kwiecień 2010 r. Bajki dla prawnucząt, „Inspiracje” nr 37, maj-październik 2010 r. Nad Wojnowskim jeziorem, „Inspiracje” nr 39, kwiecień-wrzesień 2011 r. „Inspiracje” nr 34, październik-listopad 2009 r. zapewne przed tą datą był rodzinnym domem jakiegoś młodego Niemca i jego bliskich.11 Zamieszkanie w poniemieckim domu rodziło takie myśli. Kiedy – po latach – Zieloną Górę zaczęli odwiedzać dawni mieszkańcy, „jakiś młody Niemiec” stawał się konkretnym człowiekiem, którego przywiodła tu nostalgia podobna do tej, jaka istniała w sercach Kresowiaków. Zbigniew Rajche napisał o tym przejmujący wiersz Prawo do ojczyzny „W mojej ojczyźnie do której nie wrócę” – napisał Czesław Miłosz Bo ojczyzna ponoć jest w myśli. Nawet nie w mowie i nie w całowanych przez tłumy kamieniach. Ja też noszę w sobie obraz tamtej ziemi, którego nie mogę przekazać synowi. Bez wiz i zaproszeń zjawiam się tam nocami. Odwiedzam znajome, rodzinne kąty Przemierzam jasne p o l s k i e ulice Prostuję wspomnienia skoślawione czasem. I wracam… Jestem potem smutny. Jestem potem zły. Któregoś dnia ucałowałem zapłakaną twarz Niemki która (nie we śnie!) odwiedziła dom swego dzieciństwa. Teraz mój dom. Synteza dwóch strużek łez może zrodzić uczucie. Jakie?! Do kogo?!12 Tworzenie wspólnej pamięci społecznej wymagało odczytania kodów kulturowych miasta i ich „obłaskawienia”. Można było zacząć choćby od cmentarzy, pod warunkiem, że nie zostały zlikwidowane. Zbigniew Rajche w napisanym przed kilku laty tekście „Zapomniana nekropolia” przy- wołał fragmenty ze swojego pamiętnika, z roku 1962, w którym opisywał cmentarz poniemiecki: Bogate grobowce i skromne mogiły z drewnianymi krzyżami stoją, jak równe sobie, we mgle, niczym nieme pomniki dawnej świetności mieszkańców tego miasta, wciąż bardziej jeszcze niemieckiego, niż polskiego. (...) Dalej pisze: Cztery lata później, bo w 1966 roku, cmentarz został zlikwidowany. Nagrobki gdzieś wywieziono, groby zrównano z ziemią i to, co z niego zostało, nazwano Parkiem Tysiąclecia. Dlaczego w ten sposób i dlaczego kosztem niemieckiej historii? Nigdy nie podobało mi się takie właśnie zacieranie śladów po ludziach żyjących przed nami. (...) Dość często przesiaduję w tym „parku” i myślę o ludziach, którzy tu zostali na zawsze. Ich przecież nie wywieziono razem z ich nagrobkami. Zostały szczątki Leopoldyny Leszczyńskiej – dyrektorki zielonogórskiej szkoły tańca i dobrych obyczajów, a przedtem primabaleriny wielu scen europejskich, inżyniera Georga Beuchelta, twórcy dzisiejszego Zastalu, wielu wybitnych lekarzy, burmistrzów, rajców i innych ludzi zasłużonych dla miasta. Są tu, pod zieloną murawą.Tylko od czasu do czasu, podczas jakichś prac ziemnych, ramię koparki wywleka na światło dzienne fragmenty szkieletów, czaszki i deski trumien. Taki już los zlikwidowanych cmentarzy. Zupełnie tak samo zrównano z ziemią groby mego dziadka i ciotek w dalekim Stanisławowie, kiedy podobnie jak tu, w Zielonej Górze, stary cmentarz zamieniono na park.13 To tekst z 2009 roku, kiedy już zaprzestano bezmyślnego niszczenia śladów dawnego życia i historii miasta. Piszę – bezmyślnego, choć przecież było ono dokładnie przemyślane; propaganda antyniemiecka, która tak długo uniemożliwiała pojednanie naszych narodów, stworzyła warunki dla takiego działania. Tak było na pewno w sprawie zlikwidowanego cmentarza. Z innych powodów 11 DOM, który miał duszę „Inspiracje” nr 40, październik-grudzień 2011 r. 12 „Inspiracje” nr 30, listopad-grudzień 2008 r. 13 „Inspiracje” nr 34 , październik-listopad 2009 r. ZBLIŻENIA 77 przestały istnieć ulice Srebrna Góra z wiersza A. H. Więcek czy Zielona z tekstu B. Dzięcielewskiej. Zbigniew Rajche jako fotograf przez lata realizuje swój prywatny projekt, którego mottem uczynił słowa K. I. Gałczyńskiego: „Ocalić od zapomnienia”. Napisał: Fotografuję więc ulice, które mają się wkrótce zmienić, domy, przed którymi stoją już ludzie z kilofami. Dzięki chwytaniu tych chwil „za pięć dwunasta”, mam dużo wprost unikalnych zdjęć domów i ulic, których już nie ma.14 Jadwiga Korcz-Dziadosz w artykule Świadek historii15 pisała, że jako nastolatka martwiła się: żyję w niehistorycznych czasach, a na dodatek w mojej Zielonej Górze nie ma zabytków! Po latach przyszła refleksja: Musiało upłynąć wiele wody w rzece, abym zrozumiała, że każdy miniony dzień i zdarzenia, które były naszym udziałem stają się historią, a urok zabytków Zielonej Góry czy historie ludzi, którzy tu niegdyś żyli i pozostawili swoje ślady – warte są naszej pamięci. Wiele miejscowości regionu okazało się atrakcyjnych krajoznawczo z racji posiadanych zabytków architektury i ciekawej historii, znaczonej obco brzmiącymi nazwiskami. Coraz częściej pojawiało się poczucie bliskości postaci, związanych z poszczególnymi miejscowościami. Hermina von Reuss z Zaboru i żagańska księżna Dino – Dorota Talleyrand–Perigord stały się bohaterkami wiersza Zbigniewa Rajche Białe damy; ich duchy sytuuje we współczesnym kontekście. Dorota błądzi w ruinach pałacu w Zatoniu (...): Kiedyś były tu buduary, alkowy i bawialnie./Duch księżnej Doroty nie może znaleźć/swojej sypialni./Przecież tu była!/A gdzie są schody?/Szło się po nich do salonu,/gdzie księżna przyjmowała króla Wilhelma/i zdążającego na daleką Ukrainę Balzaka. Hermina, szukając biblioteki, nie może zrozumieć gwaru dziecięcej swawoli (w pałacu 14 15 16 17 18 19 78 mieści się obecnie sanatorium, przyp. B. K.). Wędrówkę duchów puentuje autor: Dwie białe damy nieświadome czasu i przestrzeni/ zagubione wśród żywych istot,/których języka nawet nie znają.16 Justyna Lemke, która do Zielonej Góry przyjechała ponad czterdzieści lat temu, przez wiele lat nie odczuwała potrzeby poznania historii miasta i regionu. Pierwszym impulsem była lektura książki Jerzego Piotra Majchrzaka Na tropach dawnej Zielonej Góry, a następnym – wyprawy z klubem turystycznym ZUTW Ciekawymi świata. Po kilku latach powstał tekst pod znamiennym tytułem: Przyjaciele z moich wypraw po Ziemi Lubuskiej. Pojawiły się w nim nazwiska osób, związanych w przeszłości z regionem: kupca Fryderyka Bogumiła Förstera i przedsiębiorcy Jerzego Beuchelta z Zielonej Góry, żagańskiej księżnej Doroty, Marii Aleksandry von Reuss, twórczyni sanatorium w Trzebiechowie, Wilhelminy Herzlieb, muzy Goethego czy Hermana von Pückler, twórcy wspaniałego Parku Mużakowskiego. Swój tekst tak podsumowała: Przyjaciele z przeszłości i teraźniejszości umocnili moją więź z regionem.17 Przesiedleńcy po latach tak pisali o powodach, dla których poczuli się zakorzenieni, związani emocjonalnie z miastem i regionem: (...) moim rodzinnym miastem jest Lwów, ale ukochanym – Zielona Góra. Tutaj byłam młoda, rozśpiewana, tutaj był mój DOM z DUSZĄ, są groby moich Dziadków i Rodziców, tutaj jestem szczęśliwa 18; (...) w Zielonej Górze urodziłam moje dzieci – córkę i syna. Tu też urodziły się moje wnuki. Zapaliło się dla mnie „zielone światło”. Stanęłam twardo na zielonogórskiej ziemi 19; Miasto nierodzinne, a tak swojskie jak rodzinne./Zielona Góra – Jelenia numer osiemnaście. Zbigniew Rajche, Moje pasje fotograficzne, „Inspiracje” nr 24, styczeń 2008 r. „Inspiracje” nr 36, marzec-kwiecień 2010 r. „Inspiracje” nr 14, październik 2006 r. „Inspiracje” nr 37, maj-październik 2010r. Barbara Dzięcielewska, Dom, który miał duszę, „Inspiracje” nr 40 Anna Blacha Pierwsza i druga miłość z rozsądku, „Inspiracje” nr 33, marzec 2009 r. /To tam mój syn, urodzony „Pod bramką”,/Po raz pierwszy powiedział słowo: M a m a (...).20 W swoim wystąpieniu oparłam się głównie na tekstach starszych słuchaczy – z grupy siedemdziesięcio- do ponad osiemdziesięcioletnich. Wielu młodszych przyjmowało Zieloną Górę i cały region jako oczywistą „małą ojczyznę”. Ich twórcza aktywność to wiele pięknych tekstów o ukochaniu miasta i innych zakątków Ziemi Lubuskiej, gdzie zamieszkali, gdzie przeżyli lata młodości, dojrzałości i które są miejscem ich pogodnej jesieni życia. Na potrzeby dzisiejszej konferencji wybrałam jednak inne wątki. Wrócę raz jeszcze do artykułu Jadwigi Lidki Engel Ojczyzna – ziemia rodzinna: Przed kilkoma laty pojechałam z wycieczką na Kresy Wschodnie. Włóczyłam się po ulicach pięknego Lwowa, na których mój ojciec jako lwowskie orlątko walczył w jego obronie. Błądziłam po alejkach urokliwego Parku Stryjskiego, po których kiedyś spacerowałam, trzymając się ręki mojego cudownego dziadka. Wreszcie udałam się do mego rodzinnego domu odległego o 40 km od Lwowa położonego nad rzeką. Gdy tak stałam na wysokim brzegu i patrzyłam na spieniony nurt Bugu poczułam, że ciągle tkwię korzeniami w tej czarnej nadbużańskiej ziemi. Teraz myślę, że my wszyscy, którzy przybyliśmy na Ziemię Lubuską, jesteśmy jak drzewa. Korony tych drzew, a więc konary, gałęzie, liście i owoce są tu i teraz, ale korzenie, którymi są wspomnienia i czasem tęsknota za odległym dzieciństwem tkwią gdzieś tam daleko. I niezależnie od tego, jaką nazwę na mapie świata mają wszystkie te ziemie – te obecne i te opuszczone – w naszych sercach zawsze będzie to nasz kraj rodzinny, nasza ojczyzna, „Polska właśnie”.21 Niech słowa tej autorki będą podsumowaniem mych dywagacji. 20 Zbigniew Rajche Miasto nierodzinne, „Inspiracje” nr 29, październik 2008 r. 21 „Inspiracje” nr 30 79 PREZENTACJE Maryna Mazur Ur. 5.04.1982, Pińczów. Wydział Artystyczny Uniwersytetu Zielonogórskiego; 2005 dyplom w pracowni wklęsłodruku prof. Tadeusza Jackowskiego. Akademia Sztuk Pięknych (obecnie UA) Poznań; 2010 dyplom z wyróżnieniem w pracowni wklęsłodruku prof. Piotra Szurka. Obecnie asystentka w Pracowni Druku Wypukłego i Wklęsłego w Instytucie Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Zielonogórskim w Zielonej Górze oraz laborantka w III Pracowni Grafiki (Druk Wklęsły) na Wydziale Grafiki i Komunikacji Wizualnej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Wystawy indywidualne: 2007 – Two roommates, Knoxville, USA; 2009 – Texicana, galeria Naprzeciw, Poznań; 2009 – Szczękościół, Galeria Na Polskiej, Poznań; 2010 – Wszystko jest w porządku, a także na odwrót, Stara Rzeźnia, Poznań; 2010 – Alles ist in Ordnung und gleichzeitig umgekehrt, Galerie Pokusa, Wiesbaden, Niemcy; 2010 – Po tworzeniu, Ulubione Studio, Olsztyn; 2012 – Outside (w ramach Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie), Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. C. Norwida w Zielonej Górze. Wystawy zbiorowe: 2006 – Zielona Grafika, (w ramach Międzynarodowego Triennale Grafiki w Krakowie), Zielona Góra; 2007 – V Biennale Grafiki Studenckiej, Poznań; 2008 – Partycypacja, Poznań; 2008 – Blam Click Spam, galeria Aula, Poznań; 2008 – SITO&OFFSET, Wrocław; 2008 – wystawa Katedry Grafiki ASP w Poznaniu, Cluj-Napocca, Rumunia; 2009 – VI Biennale Grafiki Studenckiej, Poznań; 2009 – wystawy zw. z Figurama 2009; 2010 – wystawa Pracowni Wklęsłodruku ASP Poznań, Slippery Rock University, USA; 2010 – Najlepszy Dyplom ASP 2010, Gdańsk, 2011 – VII Biennale Grafiki Studenckiej, Poznań; 2012 – Wystawa prac Studentów i Pedagogów ISW UZ w ASP Gdańsk; 2012 – Wystawa prac Studentów i Pedagogów ISW UZ w ASP Kraków; 2012 – Moonwalk, Galeria Śródka, Poznań; 2012 – 8. Triennale Grafiki Polskiej Katowice 2012, BWA, Katowice. 80 Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008 Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008 Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008 Bez tytułu, olej, płótno, 80x60, 2008 Z cyklu „Wszystko jest w porządku, a także na odwrót”, akwaforta, akwatinta, 2010 Maryna Mazur / Andrzej Bobrowski, Outside, Galeria Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. C. Norwida w Zielonej Górze, wystawa towarzysząca Międzynarodowemu Triennale Grafiki, Kraków 2012 Motel, olej, płótno, 110x80, 2007 Leszek Kania Wszystko jest w porządku, a także na odwrót Pierwsze, zmysłowe wrażenia jakich dostarczają prace Maryny Mazur dotyczą walorów czysto plastycznych realizowanych przez nią obrazów i grafik. Ich wizualna strona sprowadza się najczęściej do intrygujących, geometrycznych kształtów o zróżnicowanych barwach, atakujących wzrok oglądającego. Już po chwili jednak estetyczny aspekt zaczyna ustępować warstwie znaczeniowej, stanowiącej istotę tych przedstawień. Źródłem inspiracji i tematem wiodącym dzieł artystki jest współczesna architektura sakralna. Jakże inna od tej sprzed wieków, kiedy budowniczym świątyń przyświecało dążenie do uzyskania niemalże absolutnego piękna formy. Dawne budowle nadal silnie działają na ludzką wyobraźnię. Zawierają w swojej bryle tajemnicę, metafizykę i przede wszystkim sacrum… Obecnie w architekturze kościelnej równolegle występują dwa nurty. Eklektyzm, będący przypadkową zbitką stylów historycznych łączonych bez ładu i składu oraz groteskowy neomodernizm, wynikający z architektonicznych fantazji i mód. Dzisiejszym kościołom brakuje głównie wyważonych proporcji, harmonijnych układów kompozycyjnych, odpowiedniej dekoracji oraz kolorystyki. Dominują skomplikowane podziały, dziwaczne załamania i obłości. Cechą charakterystyczną jest gigantomania, przeładowanie niestwarzające warunków do kontemplacji i modlitwy. Jak Polska długa i szeroka spotykamy zaskakujące konstrukcje pełniące dziś funkcję Domów Bożych. Budzą one najrozmaitsze skojarzenia i pozbawione są głębokiej symboliki, tak charakterystycznej dla zabytkowych obiektów. Przypominają monumentalne origami, centra handlowe. Kojarzą się ze schronami przeciwatomowymi, skoczniami narciarskimi lub pojazdami kosmicznymi. Maryna Mazur w graficznym cyklu przekornie zatytułowanym „Wszystko jest w porządku, a także na odwrót” wnikliwie analizuje bryły świątyń. Prześwietla i filtruje ich zewnętrzny wygląd, syntetyzując kształty zaczerpnięte z rzeczywistości. Czyni to bardzo sugestywnie, korzystając z klasycznych technik druku wklęsłego. Umiejętnie łączy akwafortę z akwatintą, tworząc efektowne, kolorowe plansze. Grafiki te prowokują do refleksji. Zwracają uwagę na dysonans pomiędzy przeżyciem duchowym a udziwnioną formą współczesnych kościołów. To ważny, niebanalny głos młodego twórcy. Wstęp do katalogu wystawy Maryna Mazur / Andrzej Bobrowski, Outside (19-30.10.2012) w Galerii Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. C. Norwida w Zielonej Górze, wystawa towarzysząca Międzynarodowemu Triennale Grafiki, Kraków 2012. PREZENTACJE 81 VARIA Dariusz Pawlicki O pewnym początku Początkiem była kserokopia eseju O zegarze słonecznym. Została opatrzona odręcznie napisanym nazwiskiem: William Hazlitt. Otrzymałem ją kilka lat temu od sympatycznego kierowcy jeżdżącego wielkimi ciężarówkami po amerykańskich i kanadyjskich autostradach. Zawodowi kierowcy, chyba nie tylko mi, nie kojarzą się z miłośnikami książek. A jeśli już, to z sensacyjnymi. Ale wiedziałem, że wspomniany kierowca preferuje pozycje filozoficzne, eseistyczne, także klasyczne powieści europejskie i amerykańskie. Kserokopię eseju Hazlitta, po powrocie do domu odłożyłem na półkę, obiecując sobie jego lekturę w niedalekiej, ale nie dającej się bliżej określić, przyszłości. Mijały tygodnie. Aż w końcu sięgnąłem po zachwalany tekst. W trakcie jego 82 lektury przyszła mi na myśl następująca wypowiedź Williama Jamesa: „Zawsze żywiłem opinię, że jednym z pierwszych obowiązków dobrego czytelnika jest zwoływanie innych czytelników, by mogli się cieszyć znajomością z każdym mało znanym pisarzem doskonałej klasy, którego udało mu się odkryć w trakcie swych poszukiwań”. Tak więc w myśl owego poglądu, kierowca spełnił ten obowiązek. Gdy doszło do kolejnego spotkania, już na samym wstępie poinformowałem ofiarodawcę, że z przyjemnością przeczytałem O zegarze słonecznym. On zaś nie krył zadowolenia, że jesteśmy tego samego zdania. Podkreśliliśmy przy tym piękno i trafność sentencji łacińskiej, cytowanej przez autora, a wyrytej na pewnym zegarze słonecznym (jej treść będzie jeszcze przytoczona). Na koniec wyraziłem chęć przeczytania innych tekstów Williama Hazlitta. Niestety, mój rozmówca nie dysponował takowymi. *** Kilka miesięcy później, w ofercie jednego z antykwariatów natknąłem się na Eseje wybrane Williama1 Hazlitta opublikowane, w tłumaczeniu Henryka Krzeczkowskiego, przez PIW w 1957 r. (tylko wtedy wydano w Polsce Coś, co wyszło spod pióra tego autora). Minął jeszcze tydzień i na moim biurku pojawiła się niewielkich rozmiarów, starannie zapakowana paczka. Ucieszyłem się, gdy na światło dzienne wydobyłem wspomnianą książkę. Moje uczucie zadowolenia powiększył jeszcze fakt, że była ona w dobrym stanie. A nie zdarza się to często tomom, które mają już 53 lata. Wprawdzie pachniała trochę tak, jak pachną książki, do których stosunkowo rzadko dociera świeże powietrze, ale taki zapach, to często rzecz przejściowa. Owa woń wskazywała, że przez dłuższy czas Eseje wybrane nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Lecz to były sprawy nieistotne wobec faktu, że stałem się posiadaczem wyboru Hazlittowych esejów. One zaś lepiej trafić nie mogły! *** Od kilku lat prowadzę na własny użytek Księgę cytatów. Owe wyimki umieszczam w niej ze względu na trafność bądź odkrywczość sformułowań. Do tej pory zamieściłem w niej fragmenty z tekstów 224 autorów. A są nimi prozaicy, poeci, artyści, filozofowie, politycy, także uczeni. Mniej więcej połowa z nich jest reprezentowana przez jeden lub dwa cytaty. Do rekordzistów należą m.in. Josif Brodski, Witold Gombrowicz, Johann W. von Goethe, Gustaw Herling-Grudziński, Ernst Jünger, Thomas Merton, Blaise Pascal, Andrzej Strumiłło, Józef Tischner i właśnie William Hazlitt. Z tym, że obecność tego ostatniego w owym gronie, tym bardziej warta jest podkreślenia, że cytaty pochodzą tylko z jednej książki2, owych Esejów wybranych. W przypadku zaś pozostałych autorów największej liczby cytatów, napisanych przez nich dzieł przeczytałem znacznie więcej (nie tylko dlatego, że tak wiele mieli do powiedzenia, ale że po prostu więcej ich książek jest dostępnych w języku polskich). Na urywki zaczerpnięte z ich dzieł, napotykałem również podczas lektury książek innych autorów. A William Hazlitt, mimo, że najzupełniej na to zasługuje (będzie o tym jeszcze mowa), mało jest znany poza krajami anglosaskimi. William Hazlitt, Autoportret (fragment, mal. ok. 1802 r.) A oto Hazlittowskie myśli, jakie trafiły do wspomnianej Księgi cytatów: „(...) wyszukany smak polega na lubieniu, nie zaś na nielubieniu; a odrzucenie tego, co jest złe, tylko wtedy można uważać za cnotę, jeśli łączy się z tym stawianie rzeczy bardziej doskonałych i przywiązanie do nich”. „Ci, którzy poprzestają na byle czym, wiedzą niewiele, ci zaś, którym wszystko się podoba, w ogóle nic nie rozumieją”. „Nie mogę pojąć namiętności, z jaką większość ludzi czyta nowe książki. Gdyby ludzkość przeczy- 1 Na okładce Esejów wybranych, jak i w Posłowiu, imię autora podane jest w formie „Wiliam”. 2 Do rekordzistów należy też Alberto Savinio. W jego przypadku również przeczytałem tylko jedną publikację – Wyjście z labiryntu. Szkice rozproszone z lat 1943-1952. VARIA 83 tała to wszystko, co się już uprzednio ukazało, mógłbym zrozumieć brak ochoty do powtórnego czytania tego samego”. „Książka nie przeczytana jest dla mnie pod każdym względem książką nową, niezależnie od tego, czy wydrukowana została wczoraj, czy też przed trzystu laty”. „Jedzenie, ciepło, sen i książka – oto wszystko, co mi obecnie jest potrzebne – ultima thule 3 moich błądzących pragnień”. „Po to, by skłonić innych do myślenia na nasz sposób, należy przedtem przejść przez ich sposób myślenia; po to, aby przewodzić, trzeba umieć iść za kimś”. „Duszą rozmowy jest sympatia”. „Dobrze, że nie ma człowieka bez wad, bo taki człowiek nie miałby też przyjaciół”. *** Po przerwaniu w 1795 r. studiów w college’u unitariańskim (podjął je ze względu na swego ojca) powrócił do domu rodzinnego w Wem, hrabstwo Shropshire. William Hazlitt senior wiadomość, iż ukochany syn nie pójdzie w jego ślady, że nie będzie pastorem, przyjął z ciężkim sercem. Faktem jest jednak, że jego stosunek do Williama juniora nie uległ zmianie. Pobyt w domu rodzinnym przyszły autor m. in. O zegarze słonecznym wykorzystał na pogłębienie znajomości klasycznej greki i łaciny, lektury dotyczące nauki, historii, teologii, jak też na pisanie, malowanie tudzież spacery po i wokół Wem. Ten czas wykorzystał również na podjęcie decyzji co do wyboru zawodu. Czego efektem było rozpoczęcie studiów malarskim. Na ten wybór, obok zainteresowań, jak też posiadanych umiejętności, niewątpliwy wpływ miało też to, że jego starszy brat John, cieszył się już w tym czasie, w Londynie pewną sławą jako artysta. I właśnie tam William rozpoczął studia (także pod okiem brata), potem w Paryżu. Po powrocie do ojczyzny zyskuje uznanie jako malarz portrecista. Malarstwo nie przynosi mu jednak satysfakcji artystycznej (finansową, po części, tak). Dlaczego? 3 ostatnia granica (łac.) 84 Otóż William Hazlitt stosunkowo szybko nabrał przekonania, że w żadnym razie nie może mówić o posiadaniu malarskiego talentu, a co najwyżej – o osiągnięciu biegłości. A w tym, co robił chciał być doskonały. Lecz nie chodziło o doskonałość dla niej samej. Rzecz polegała bowiem na perfekcji w wyrażaniu siebie. Porzuciwszy zajęcie malarza portrecisty (nigdy jednak nie zrezygnował całkowicie z malowania), poświęca się pisaniu. I stosunkowo szybko odczuł z tego powodu satysfakcję. Chociażby dlatego, że bardzo dobrego zdania o jego umiejętnościach pisarskich, chociażby klarowności stylu, było wielu jemu współczesnych. Podobnie było z przedstawicielami następnych pokoleń. To dlatego William Hazlitt uważany jest za jednego z mistrzów angielszczyzny. Tak jak uchodzi za jednego z mistrzów eseju w literaturze światowej, nie tylko w literaturach tworzonych w języku angielskim. Na temat Hazlittowskiej eseistyki w posłowiu do Esejów wybranych, Henryk Krzyczkowski napisał: „Wybór tej formy wypowiedzi pisarskiej nie był przypadkiem. Podyktował ją nie tylko jego temperament pisarski, chociaż niewątpliwie zadecydował o jego pisarskich sukcesach, ale i potrzeba chwili. Esej bowiem jest próbą najpełniejszej wypowiedzi wolnego artysty usiłującego ujarzmić współczesność”. Ujarzmić współczesność... *** Przypominając w tym szkicu postać Williama Hazlitta, pomijam jego działalność jako sprawozdawcy parlamentarnego, potem krytyka teatralnego dziennika „Morning Chronicle”. Nie czytałem tekstów dokumentujących tę jego działalność, zresztą nie jest to moim marzeniem. Ta tematyka może zainteresować, jak sądzę historyka parlamentaryzmu tudzież teatru brytyjskiego (nie jestem ani jednym, ani drugim). Natomiast czym innym są eseje Hazlittowskie – one przyciągają moją uwagę. Oczywiście, nie wszystkie w tym samym stopniu. Bo bardzo rzadko powracam do zawartych w Esejach wybranych tekstów poświęconych dwóm pisarzom Lordowi Byronowi i sir Walterowi Scottowi oraz filozofowi Jeremy’emu Benthamowi. Zaś o wiele bardziej jestem zinteresowany takimi esejami jak: Myśli o smaku, O czytaniu nowych książek, Pożegnaniu eseju, a zwłaszcza, tak, tak, O zegarze słonecznym. Zwłaszcza, gdyż to za sprawą tego tekstu wręczonego mi w opisanych na wstępie okolicznościach (wspomnę w tym miejscu, iż nie wierzę w przypadek), dowiedziałem się o kimś takim, jak William Hazlitt. Do tego treść tego eseju szczególnie mnie ujęła. A gdyby było inaczej, do niego ograniczyłby się mój kontakt z twórczością niespełnionego malarza, ale spełnionego eseisty. Nie budzi mojego entuzjazmu podziw (choć wyrażany z zastrzeżeniami) Williama Hazlitta dla rewolucji francuskiej (uważam ją bowiem, pisząc w skrócie, za Wielkie Mordowanie). Lecz budzi go jego zaangażowanie dla spraw, w które wierzył np. w demokratyzację życia w Wielkiej Brytanii. Jak też to, że nie był oportunistą; że cechowała go odwaga w prezentowaniu poglądów, także wtedy, gdy nie były one akceptowane przez zdecydowaną większość jego rodaków. Jednak moje uznanie dla Hazlitta budzi przede wszystkim to, że w przedmiotach codziennych, takich jak np. czasomierze, dostrzegał ich drugie, a niekiedy, i trzecie dno. Że ich obecność w otoczeniu człowieka, nie sprowadzał tylko do funkcji im przypisanych czyli użytkowych. O zegarze słonecznym jest tego koronnym przykładem. A rozpoczyna się ten esej łacińską sentencją/frazą zauważoną przez autora na pewnym zegarze słonecznym we Włoszech: „Horas non numero nisi serenas”, co po polsku znaczy: „Odmierzam tylko godziny pogodne”. Czyż myśl ta nie jest piękna, trafna i głęboka? 85 Izabela Taraszczuk Witraż na świat Wystawa Elżbiety Altevogt w kożuchowskim Zamku Pod koniec maja 2012 roku w zamku w Kożuchowie została otwarta ekspozycja witraży pt. Cztery żywioły w mieście... Karkonosze i Dolny Śląsk (w tym część regionu na południe od Zielonej Góry) od stuleci słyną z produkcji przepięknej porcelany oraz wyrobów szklanych. Województwo lubuskie nie stanowi tutaj wyjątku. Artystka Elżbieta Altevogt zdaje się kontynuować tę tradycję – od trzech lat realizuje swoją wielką pasję, tworząc witraże i szklane ozdoby. Ekonomistka i germanistka z zawodu, przyszła na świat w Zielonej Górze, jej miastem rodzinnym jest jednak Kożuchów. Malowniczo położona miejscowość, która pamięta średniowieczne czasy Konrada I Głogowskiego, epokę dynastii Kalckreuthów oraz niemiecko-polsko-żydowskiego filozofa Salomona Maimona. Altevogt przyznaje się do fascynacji twórczością Józefa Mehoffera (artysta zaprojektował m.in. witraże Katedry św. Mikołaja w szwajcarskim Fryburgu) i Marca Chagalla. Sama maluje pastelami, tworzy motywy kwiatów, roślin i zwierząt, dekoruje szklane naczynia i lustra, rysuje portrety. Uwielbia technikę aux trois crayons, połączenie sangwiny (czerwonobrunatnego barwnika mineralnego, wł. sanguigna), białej kredy i węgla. Jako witrażystka Altevogt eksperymentuje w technice klasycznej oraz Tiffany‘ego. Ta druga umożliwia wytwarzanie 86 Otwarcie wystawy. Od prawej stoją: dyrektor Kożuchowskiego Ośrodka Kultury „Zamek“ Bogusław Flis, Elżbieta Altevogt, burmistrz Kożuchowa Andrzej Ogrodnik Elżbieta Altevogt pośród swoich dzieł w kożuchowskim Zamku. „Kożuchów. Żywioł wody“ (Kościół pw. Oczyszczenia NMP oraz most nad fosą). Muszla na bijou wykonana techniką Tiffany’ego (lub mydelniczka). Butelki zdobione techniką witrażową. Zastosowano tu okrągłe elementy szklane zwane kaboszonami. Spodnia część kamieni jest płaska, natomiast wierzchnia – wypukła. przedmiotów trójwymiarowych, takich jak lampy oraz inne przedmioty użytkowe. Pomysł na wystawę Cztery żywioły artystka zaczerpnęła – jak sama przyznaje – z Kosmosu. Z metafizycznie postrzeganego porządku rzeczy, emocji, dzięki którym chłonie świat. Cztery żywioły: woda, powietrze, ziemia i ogień zostały odzwierciedlone w pięciu organicznie i architektonicznie zaprojektowanych pracach; cała czwórka w perfekcyjny sposób koresponduje z plastycznie ukazanymi wizytówkami Kożuchowa: kościołem farnym, wieżą ciśnień, portalem pałacu Kalckreuthów, miejskimi murami oraz... betonowymi wiatrakami, które stały się kontrowersyjną cząstką miejskiego pejzażu (Wzgórz Dalkowskich i Gór Kocich). W ekspozycji pojawia się również niezwykły akcent ze Wschodu – czerwony, moskiewski Kreml, ponieważ – wedle koncepcji czterech żywiołów – płomienie symbolizują właśnie tę część świata. Poszczególne barwne szklane części tworzą kontrasty albo układają się miękko we wspólnej gamie kolorystycznej. Masywne budynki z cegieł unoszą się wbrew prawu grawitacji w egzosferze i zaczynają, wprawione w ruch przez pozytywne wibracje, tańczyć nad powierzchnią Ziemi. Dynamika i harmonia, subtelność i afirmacja życia – wszystko to zdaje się przemawiać do widza. Wszystkie witraże kożuchowskiej artystki wykonane są techniką Tiffany’ego. Wymaga ona precyzji i delikatności, cierpliwości oraz specyficznego instrumentarium, w skład którego wchodzą między innymi noże do cięcia szkła, szczypce do jego obłamywania, szlifierki, chwytaki do szkła, lutownice. Po przycięciu i umyciu wszystkich szklanych części poszczególne kawałki owijane są miedzianą taśmą i następuje proces ich łączenia: za pomocą lutownicy części spajane są w całość stopem cyny z dodatkiem ołowiu. Wystawa witraży była elementem obchodzonych przez miasto Dni Ziemi Kożuchowskiej. W wernisażu udział wzięli również przedstawiciele miasta partnerskiego Schwepnitz (powiat Budziszyn, Saksonia) zaproszeni na święto Kożuchowa. Ekspozycję zrealizowano dzięki uprzejmości dyrektora Kożuchowskiego Ośrodka Kultury i Sportu VARIA 87 „Zamek“, pana Bogusława Flisa. Wystawa była czynna do 26 czerwca 2012 roku w sali nr 14. Elżbieta Altevogt jest absolwentką Liceum Ekonomicznego w Zielonej Górze i filologii germańskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. W 2009 r. ukończyła kurs wykonywania witraży w technice Tiffany’ego w Poznaniu, a w 2011 r. – kurs zawodowy tworzenia i naprawy witraży w technice Tiffany’ego i klasycznej (w ołowiu) w Łodzi. Jej prace prezentowane były w 2010 r. na Wystawie Zbiorowej Artystów Niezależnych w Węgierskiej Górce (południe kraju). Artystka jest członkinią Stowarzyszenia Miłośników Witraży „Ars Vitrea Polonia“ z siedzibą w Krakowie. Elżbieta Altevogt w swoim atelier. 88 Wernisaż uświetnił występ nonetu saksofonowego pod kierunkiem Mirosława Jędrzejewskiego (Szkoła Muzyczna w Nowej Soli). W tle „Żywioł ziemi“ (portal pałacu Kalckreuthów w Parku Poniatowskiego w dawnym Podbrzeziu Dolnym/Nieder-Siegersdorf). Halina Bohuta-Stąpel „Zielony Kot” puszcza perskie oko czyli wycinek z historii kabaretów zielonogórskich (fragment eseju „Zielonogórski siostrzeniec podkasanej Muzy”) Pięćdziesięciotysięczny Kraków przełomu XIX i XX wieku miał swój słynny kabaret literacki „Zielony Balonik” i „Jamę Michalikową”, a w powojennej Zielonejgórze (tak pisano wówczas nazwę naszego miasta) narodził się literacki kabaret o tajemniczej nazwie „Zielony Kot”, zaś zielonogórska bohema odwiedzała tłumnie knajpkę „Polonia” przy ulicy Kopernika, popularnie zwaną „u Michalaka” (dla odróżnienia od tej drugiej „Polonii” mieszczącej się w Ratuszu, zwanej „u Zybury”). Właśnie w zielonogórskiej „Jamie Michalakowej” w niedzielne popołudnia organizowane były imprezy artystyczne, zwane „Podwieczorkami przy mikrofonie”. I choć ów mikrofon był metalową atrapą z urwanym kablem, to imprezy „u Michalaka” cieszyły się ogromnym powodzeniem, sala zawsze wypełniona po brzegi, a program realizowany był spontanicznie przez amatorów ze wszystkich działających w tym czasie zespołów teatralnych. Były to m.in. zespół dramatyczny Domu Społecznego Kultury i Sztuki, zespół dramatyczny ZZK, Teatrzyk Amatorski „Reduta” działający przy „Polskiej Wełnie”, stały Teatr Młodzieżowy przy Domu Społecznym Kultury i Sztuki, Studium Baletowe Anny Bekker a także wspomniany na wstępie kabaret „Zielony Kot”. Było tego sporo jak na miejscowość, która dopiero w roku 1947 osiągnęła liczbę ok. 27 tysięcy mieszkańców. Twórcze poczynania cyganerii artystycznej tworzącej „Podwieczorki” koordynował Jan Wacław Oźmiński, na co dzień kasjer starostwa, a słowo wiązane, łączące w jedną całość poszczególne numery wygłaszał Mieczysław Turski, przedwojenny felietonista popularnego krakowskiego pisma „IKC”,także pracownik starostwa. Programy miały układ koncertowy – prezentowano śpiew, muzykę, recytacje. A gdzież nam tam do Montmartre... A może jednak?... Życie artystyczne kwitło. Nie tylko w „Polonii”, także w hotelu „Pod Białym Orłem” odbywały się w co drugą sobotę „wieczorki artystyczne” oferujące programy lekkie i ukierunkowane na wesołą rozrywkę, a w kawiarni „Centralnej” położonej przy alei Generalissimusa Stalina (dzisiejsza Aleja Niepodległości) koncertowali regularnie dwaj muzycy – skrzypek Paweł Stróżek i pianista prof. Lepieszo. Gościnną salę kawiarni „Warszawianka” przy Placu Lenina (dzisiejszy Plac Pocztowy) wieczorami brali we władanie młodzi ludzie tworzący „Teatrzyk Poezji”, wywodzący się z kręgów znajomych i współpracowników Piotra Kłucińskiego i Ireny Ertner (współautorzy pierwszej lubuskiej sztuki teatralnej pt. Prawdziwe oblicze). Kulturalne oblicze miasta kształtowały fale emigrantów przybywających tu z różnych stron VARIA 89 kraju, tworząc wielobarwny konglomerat kulturowy. Wśród morza zgliszcz i ruin w jakie zamienione były miasta i miasteczka nie tylko Polski centralnej, ale i te położone na naszych dzisiejszych zachodnich rubieżach, nie tknięta zniszczeniami wojennymi Zielona Góra jawiła się przybywającym doń emigrantom niemalże skrawkiem Paryża! W roku 1947 istniało w mieście 21 zakładów przemysłowych, 310 placówek handlowych, 233 zakłady rzemieślnicze (dane te podaję zgodnie z informacjami zawartymi w jednodniówce reklamującej Winobranie roku 1947). Funkcjonowały prywatne piekarnie i cukiernie, elektrownia, istniał gmach teatru, jako jeden z pierwszych punktów usługowych uruchomiono zakład poligraficzny, a także kino i muzeum. Zielonogórski dziennikarz Henryk Ankiewicz (Andabata) przybywszy po raz pierwszy do naszego miasta zachwycił się zielenią okalającą wille usytuowane wzdłuż Alei Generalissimusa Stalina (dzisiejsza Aleja Niepodległości) i zapamiętał na długie lata smak lodów orzechowych, kupionych u ulicznego sprzedawcy, które zajadał smakowicie, rozglądając się ciekawie wokoło, idąc wzdłuż słonecznej alei, podziwiając urodę tętniącego życiem miasta. Na wystawach sklepowych pyszniły się wędliny ułożone w stosy i wianki, a bułki i chleb kusiły rumieńcem chrupiącej skórki. Czyżby powojenna idylla? Ów obraz obfitości malowany jest we wspomnieniach tylko niektórych pionierów. Inni wspominają z goryczą, że ówczesne witryny sklepowe ozdobione były atrapami pieczywa, wędlin itp., które uchodzący z miasta gruenbergczycy zostawiali wraz z całym dobytkiem w opuszczanych pospiesznie domach i sklepach. Służyły one im kiedyś, w latach kryzysu lat trzydziestych i czasu wojny, do dekorowania wystaw sklepowych, gdy wnętrza punktów handlowych świeciły pustkami. We wspomnieniach pionierskich natknąć się można też na informacje, że mało kogo wówczas było stać na kupno delikatesów – większość osób żywiła się w przyzakładowych stołówkach, serwujących cienkie zupki, stanowiące niekiedy 90 jedyny konkretny posiłek w ciągu całego dnia. Upływający czas, jak to zwykle bywa, zatarł część faktów, a inne podkoloryzował – taki to już z niego żartowniś. Zapewne stąd bierze się rozbieżność w przekazie historycznym o tamtych czasach . Uczeni, tramwajarze, kabareciarze Mój znakomity wykładowca elektrotechniki na Politechnice Wrocławskiej, rodowity lwowianin dr Adolf Łuczycki, wspomniał kiedyś w jednej z częstych dygresji, którymi z lubością okraszał swoje wykłady, że pierwszymi pionierami zrujnowanego Wrocławia byli lwowscy tramwajarze oraz nauczyciele akademiccy. Bo we Wrocławiu istniały, choć mocno zniszczone, linie tramwajowe i infrastruktura wrocławskich uczelni. A w przedwojennym Gruenbergu, mieście liczącym około trzydziestu tysięcy mieszkańców, nie istniał transport szynowy, nie było też uczelni wyższej, lecz nad powojenną Zieloną Górą unosił się, w moim głębokim przekonaniu, metafizyczny duch Ottona Juliusa Bierbauma (1865-1910), rodowitego gruenbergczyka, który jako pierwszy człowiek pióra walczył na łamach czasopism literackich o nadanie należytej rangi liryce, piosence i skeczom kabaretowym. Mniemam, że owa metafizyczna magia miasta, w którym przyszedł na świat pierwszy literacki teoretyk kabaretu (a zarazem utalentowany praktyk – jego teksty kabaretowe grane były z ogromnym powodzeniem na najważniejszych scenach niemieckich teatrzyków rewiowych przełomu XIX i XX wieku) ściągała tutaj tuż po wojnie grono pozytywnie zakręconych ludzi, którzy wzbogacili swoimi talentami kulturalną historię winnego grodu. Głęboko wierzę, że jest w atmosferze Zielonej Góry jakaś magia, która sprzyja wylęganiu się u nas wyjątkowo dużej ilości formacji kabaretowych – znany polski konferansjer Piotr Bałtorczyk słusznie nadał naszemu miastu miano stolicy Zagłębia Kabaretowego. Dzisiejsze, jakże szeroko rozbudowane zielonogórskie „kabareciarstwo”, mające swój początek w pierwszych latach powojennych, osiągnęło w już latach osiemdziesiątych XX wieku taki rozmach, że dziś możemy śmiało pretendować do miana najbardziej „ukabaretowionego” zakątka Polski. Ech, gdybyż tak Bierbaum mógł przewidzieć, że jego rodzinne miasto zasłynie kiedyś dzięki gatunkowi literackiemu, który z takim znawstwem propagował! Jak i gdzie powstał pierwszy kabaret? Rys historyczny obrazujący powstanie owego pierwszego zielonogórskiego kabaretu o zagadkowej nazwie „Zielony Kot” byłby niepełny, gdybym nie cofnęła się myślami do Francji końcówki XIX wieku, gdyż właśnie tam, w Paryżu, na malowniczych przedmieściach Montmarte, narodził się ten nowy gatunek sztuki. To właśnie tam Rudolphe Salis wpadł na pomysł, aby w swojej winiarni wykorzystać potencjał twórczy odwiedzającej ją bohemy artystycznej – malarzy, poetów, muzyków – i stworzył pierwszy kabaret o tajemniczo brzmiącej nazwie „Czarny Kot” („Cat Noir”), którego pierwotne logo – pozwolę sobie posłużyć się określeniem funkcjonującym w języku współczesnym – stanowił wizerunek czarnego kota, będącego symbolem sztuki, który dławi zarżniętą gęś, symbolizującą wiecznie niezadowolonego, zgnuśniałego burżuja, będącego uosobieniem kołtuństwa. Kabaret narodził się w czasach, gdy najbardziej powszechną formą widowiska rozrywkowego była operetka, święcąca triumfy na scenach i scenkach wszystkich większych miast europejskich. Nieskomplikowana, pikantna, rozśpiewana podkasana muza, jak zwano już wówczas operetkę, Widokówka z Zielonej Góry z roku 1949. Po prawej stronie – zielonogórska „Jama Michalakowa” czyli restauracja i hotel „Polonia”, w której zielonogórska powojenna bohema spotykała się na tzw. „Podwieczorkach przy mikrofonie” VARIA 91 miała się całkiem dobrze, jednocząc pod jednym dachem rozbawiona publikę, wywodzącą się ze skrajnie różnych środowisk społecznych. I choć część środowiska literackiego pastwiła się nad miałkością librett operetkowych, banalną tematyką i schematyzmem postaci jej bohaterów, to jurna cioteczka operetka, beztrosko wymachując zgrabnymi nogami roztańczonych girls, przetaczała się triumfalnie przez europejskie sceny. Ale to właśnie ona, operetka, jak litościwa surogatka, powiła wielce udane pacholę, któremu nadano wdzięczne imię kabaret. Był on odpowiedzią na duchowe zapotrzebowanie tej części publiczności, która oprócz przynoszącego ulgę „uchachania” chciałaby poprzez spektakl rozrywkowy doznać głębszych odczuć, poznać smak łzy wyciśniętej nie tylko śmiechem „do rozpuku”, ale także tej uronionej pod wpływem wzruszenia. Niemowlęctwo kabaretu Pierwsze spektakle kabaretowe miały charakter spontaniczny – poeci recytowali swoje wiersze, pieśniarze prezentowali teksty literackie okraszone muzyką, pojawił się także skecz – kilkuminutowa scenka dramatyczno-satyryczna, a całości widowiska dopełniała wystawa dzieł plastycznych, tworzących swoistą scenografię. Pieśni kabaretowe, powstające w latach dwudziestych XX w. zmieniły radykalnie obowiązującą dotychczas formę – wzbogaciły się o nowatorski element jakim był wcześniej nie stosowany refren. „Piosenka to sposób z refrenkiem/ na inną nieładną piosenkę” pisał Jeremi Przybora, niezrównany mistrz tego gatunku literackiego. Refren podchwytywany był spontanicznie przez publiczność, która aktywnie uczestnicząc w spektaklu współtworzyła go wraz z kabareciarzami. I o to właśnie chodziło, kabaret był, jak byśmy dziś powiedzieli, interaktywną formą rozrywki, a spontaniczny udział publiczności czynił każdy z kabaretowych spektakli widowiskiem jedynym w swoim rodzaju i niepowtarzalnym. Zastanawiałam się nieraz, na ile owe pierwsze spektakle były spontaniczne, a na ile wpływ na ich 92 przebieg miał gospodarz wieczoru, jak to bywało w znanych mi z autopsji „szansonadach” – formach artystycznej aktywności wrocławskich żaków w latach siedemdziesiątych XX w. Byłam wówczas studentką Instytutu Cybernetyki Technicznej Politechniki Wrocławskiej i choć studia moje były bardzo absorbujące, to jednak aktywnie uczestniczyłam w życiu kulturalnym nie tylko mojej uczelni, ale także szerzej pojętego środowiska akademickiego Wrocławia. „Szansonadę” poznałam od zaplecza, bowiem wchodziłam często w skład grupy organizacyjnej, kreującej imprezy tego gatunku. Co szansonadzie do piosenki? Z reguły ilość uczestników „szansonady” wynosiła przynajmniej sto osób, a impreza miała charakter biesiady połączonej z twórczą prezentacją wszelkich form poczynań artystycznych – recytacji, śpiewu, muzyki, malarstwa. W winiarni Salisa uczestnicy wieczorów kabaretowych zasiadali przy stolikach nad pucharami z winem, a u nas owym trunkiem, którym raczyli się uczestnicy spektaklu, był słynny w tamtych czasach wrocławski full – piwo (ponoć) dobrej jakości, jak na gusta tamtych czasów. A więc u nas piwo zamiast wina, no i brak stolików – uczestnicy usadowieni byli audytoryjnie wokół centralnego miejsca sali, stanowiącego coś w rodzaju sceny, aczkolwiek bez podwyższenia. Z punktu widzenia uczestników (a przybywali tłumnie, wyposażeni w gitary, tamburiny, perkusyjne „przeszkadzajki”, obładowani malarskimi „dziełami sztuki”), całość spektaklu miała charakter spontaniczny. Ale aby imprezie nadać właściwe tempo, organizatorzy rozstawieni wśród uczestników, mieli za zadanie „wskakiwać” z prezentacją swojego numeru na wypadek, gdyby w programie pojawiła się jakaś luka. Z reguły tylko pierwsza prezentacja wykonywana była przez podstawionego organizatora, bo potem uczestnicy spontanicznie i chętnie włączali się do spektaklu. Moderator, oprócz krótkiego komentowania poszczególnych wystąpień, dyscyplinował kolejkę uczestników – prezentacja jednego numeru miała przydział czasu od pięciu do ośmiu minut, maruderzy bywali wyklaskiwani, a nudne występy przerywano przeciągłym chóralnym okrzykiem dezaprobaty. (W kabarecie Salisa zdarzało się, że gadułę lub nudziarza wyrzucano z hukiem za drzwi lokalu; my aż tak radykalni nie byliśmy). Formułę naszych studenckich „szansonad” zaczerpnęliśmy z historii pierwszych kabaretów – spontaniczna, dyskretnie sterowana prezentacja numerów niezwiązanych ze sobą tematycznie, obowiązywała we wspomnianym „Czarnym Kocie”, w krakowskim „Zielonym Baloniku”, a także w warszawskim kabarecie „Pod Pikadorem”, który powstał w pierwszej dekadzie XX wieku (jego rdzeń stanowili młodzi literaci grupy poetyckiej „Skamander”, wśród których liderami byli poeci tej miary co Tuwim, Słonimski, Lechoń.) Kabareciarze znów atakują skeczem improwizowanym informację, że tematem październikowej improwizacji będzie m.in. „(...) kierowca autobusu, który wpajał swoim pasażerom zasadę: „rzygamysprzątamy”... No cóż, czy to znak czasu, czy to publiczność nakreśla taki kierunek prezentacji dowcipu? Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że nie. Miałam okazję przekonać się naocznie, że dzisiejszy widz ma apetyt na kabaret literacki i potrafi go odbierać – pod warunkiem, że taki spektakl zostanie mu zaprezentowany! Dlatego cieszy mnie wiadomość, że szczeciński „Czarny Kot Rudy”, kabaret o wyrazistym profilu literackim, ma zawsze komplet widzów na swoich spektaklach i że nie słabnie popularność krakowskiej „Piwnicy pod Baranami”, (choć miałam okazję słyszeć z ust samego Leszka Długosza, że ta dzisiejsza „Piwnica” różni się, niestety, od tej z epoki mistrza Skrzyneckiego.) Co nowego w kabarecie? A jak kiedyś bywało w Zielonej Górze? Z czasem twórcy kabaretowi wypracowali formułę spektaklu, w którym kluczową rolę odgrywała wyraziście zarysowana postać konferansjera, a poszczególne numery prezentowane były zgodnie z dokładnie przemyślanym scenariuszem. W krakowskiej „Piwnicy pod Baranami” funkcjonującej do dziś, choć założono ją ponad pół wieku temu, konferansjerka w wykonaniu Piotra Skrzyneckiego nadawała rytm i klimat spektaklom, a sam Skrzynecki zaistniał w pamięci bywalców tego krakowskiego przybytku wysmakowanej rozrywki jako czarodziej słowa, uwielbiany na równi z występującym w okresie przedwojennym w warszawskich kabaretach Fryderykiem Jarosym. Kabaret ewoluował, ale przez długie lata był, niezależnie od zachodzących w nim zmian sztuką, która twardo stała na s c e n i e. Większości dzisiejszych formacji kabaretowych, zwłaszcza tych, których spektakle telewizja transmituje z przeznaczeniem dla szerokiego grona odbiorców, zmierza w kierunku e s t r a d y poprzez prezentowanie dowcipu, powiedzmy sobie – „lekkostrawnego”. W „Gazecie lubuskiej” z dnia 26 września tego roku na stronie 9 czytam w artykule Przedwojenny Gruenberg liczył sobie około 30 tysięcy mieszkańców, gdy z początkiem lat trzydziestych oddano tu do użytku gmach teatru (dokładnie dnia 1 kwietnia 1931 roku odbyło się inauguracyjne przedstawienie). Budynek stanął przy reprezentacyjnej Bahnhoffstrasse (późniejsza Aleja Stalina, dzisiejsza Aleja Niepodległości), lecz w mieście nie istniał wówczas zawodowy zespół teatralny. Imprezę inauguracyjną uświetnił koncert orkiestry miejskiej, ale Don Carlosa zaprezentowała trupa teatralna Schlesische Landstheater. Potem w gmachu tym organizowano wszelkie miejskie uroczystości okolicznościowe, prezentowały się także na teatralnej scenie zespoły amatorskie kolejarzy i włókniarzy, Dobrze, że plany architektoniczne budynku (projektantem był Oskar Kaufmann, którego dziełem jest berlińska Volksbuehne) nie wpadły w ręce słynnego kasiarza Szpicbródki – teatr przylegał jedną ścianą do sali Miejskiej Kasy Oszczędnościowej! (Dzisiaj w pomieszczeniach bankowych mieści się restauracja) Do przedwojennej Zielonej Góry, jeszcze zanim zbudowano teatr, zapraszane były zawodowe VARIA 93 zespoły teatralne (najczęściej z Głogowa i Szczecina), a występy odbywały się w sali koncertowej w nieistniejącym już dziś budynku, który stał w okolicach dzisiejszej ulicy Dąbrówki. W mieście funkcjonowały towarzystwa śpiewacze (m.in. liczące około 70 osób robotnicze stowarzyszenie śpiewacze – Arbeitsgesangverein oraz wspomniana już orkiestra miejska). Nie natknęłam się w zebranych przeze mnie materiałach historycznych na jakąkolwiek wzmiankę o istnieniu w mieście kabaretu. Sądziłam, że nasze miasto przed wojną było zbyt małe, aby kabaret mógł funkcjonować, ale poczynania w tej branży Polaków, przybyłych tu po wojnie, przeczą tej tezie. A zatem czas ruszyć tropem zielonogórskiego kabareciarstwa. Zanim powstał w Zielonej Górze rodzimy miejski kabaret, zielonogórska powojenna publiczność obejrzała komedię Baron-Rekrut Józefa Czaporowskiego wyreżyserowaną przez Cezarego Julskiego. (Wymienione przeze mnie już wcześniej zielonogórskie grupy artystyczne wywodziły się z ruchu amatorskiego, a ten spektakl wystawiono siłami profesjonalnie prowadzonego zespołu aktorskiego Teatru Miejskiego). Było to 3 września 1945 r. A już 29 września tegoż roku ten sam zespół wystawił rewię Burza i pogoda. Pierwsza część tego widowiska miała formę koncertu i kończyła się jednoaktówką autorstwa C. Julskiego, natomiast druga była składanką czternastu numerów, połączonych konferansjerką w wykonaniu W. Chomiaka .W żadnym z dostępnych mi materiałów nie spotkałam się z informacją, czy owa rewia była wystawiona tylko jeden raz, czy może miała kontynuacje albo wznowienia i czy jej teksty wiązały się z aktualna tematyką miejską, czy też była to klasyka gatunku, spięta konferansjerką. A zatem odnotować należy, że C. Julski wyreżyserował program rewiowy, ale nie dysponuję dostatecznie mocnymi argumentami, aby tę właśnie rewię uznać za pierwszy rodzimy zielonogórski spektakl kabaretowy W listopadzie i grudniu 1945 zespół aktorski pod kierownictwem C. Julskiego wystawił z ogromnym powodzeniem jeszcze kilka innych spektakli, bardzo gorąco przyjętych przez publiczność, ale niestety, w marcu 1946 roku C. Julski 94 przeprowadził się do Poznania, a na stanowisku kierownika teatru powstał wakat. Nasz teatr już wtedy dysponował rozległą sceną, działającą kurtyną, miał sprawną instalację elektryczną, a dobytku teatralnego strzegł pieczołowicie woźny – Władysław Ławniczak, toteż wkrótce, jako że natura nie znosi pustki, obiekt ten całkowicie przejęli zdolni, pełni zapału amatorzy wywodzący się z różnych środowisk społecznych, których określiłam na wstępie artykułu mianem „zielonogórskiej bohemy”. Mniemam, że pierwszym polskim tekściarzem pierwszego zielonogórskiego kabaretu literackiego został lwowski literat – satyryk z zamiłowania, z zawodu prawnik – Henryk Greb. A oto jak doszło do powstania kabaretu. Otóż pewnego niedzielnego popołudnia roku 1946 roku Henryk Greb szedł sobie peryferyjną ulicą Jelenią w towarzystwie pracującego w starostwie Wiesława Mueldnera-Nieckowskiego, a z naprzeciwka szli dwaj znajomi Nieckowskiego – wspomniani już wcześniej Mieczysław Turski i Wacław Oźmiński. Greb miał problem – sąsiad podarował mu szafę, do przeniesienia której potrzebował koleżeńskiego wsparcia kilku chętnych, silnych mężczyzn. Poproszeni o przysługę Oźmiński, Turski i Nieckowski spisali się przy przenosinach mebla tak dobrze, że uradowana żona Henryka Greba uraczyła ich zielonogórskim winem, przy którym rozwiązały się im języki. Greb przytoczył kilka fraszek swojego autorstwa – lekkich, zabawnych, dowcipnych, po czym rozmowa zeszła na tematy związane z lokalną kulturą. I wówczas to, podczas przyjacielskiej pogawędki przy winie, Nieckowski rzuca pomysł stworzenia kabaretu literackiego. Myśl ta zostaje ochoczo podjęta przez współbiesiadników. Ustalono, że satyryk Greb weźmie się za przygotowanie tekstów dialogów i monologów, napisze słowa piosenek oraz zajmie się konferansjerką. Wkrótce do zespołu nowo powstałego kabaretu dołączają dwie panie – obdarzona lirycznym sopranem Halina Nowacka oraz pełna temperamentu i scenicznej werwy Iwona Zagórska. Jako partner Nowackiej przystępuje do zespołu tenor W. Chomiak (w roku 1949 wyjechał do Poznania), a za wesołków robią Turski z Oźmińskim. Dzięki talentowi Wiesława Nieckowskiego – pomysłodawcy, reżysera, inspicjenta i kierownika technicznego całego tego przedsięwzięcia – wykonano dekoracje wraz z oświetleniem, a scena finałowa spektaklu, podczas której Zagórska wjeżdża na grzbiecie zielonego kota nadnaturalnej wielkości, kręcącego ogonem i mrugającego ślepiami, wywołała taką burzę oklasków, że numer ten musiano kilkakrotnie bisować! A więc – sukces, sukces, sukces! Skecze i piosenki były mocno osadzone w realiach zielonogórskich, występ kabaretu stał się miejską sensacją i stanowił niekończący się temat rozmów „zielonogórców”, którzy zaskoczeni byli bardzo wysokim poziomem literackim spektaklu. Także podczas obchodów Dni Winobrania 1947 roku w niedzielę 28 września o godz. 20.00 zespół kabaretu „Zielony Kot” na scenie Teatru Miejskiego zaprezentował swój program w ramach „Wieczoru humoru i piosenki”. Szperając w materiałach dotyczących „Zielonego Kota” docieram do syna Wiesława Mueldnera-Nieckowskiego – pana Piotra Mueldnera, który co prawda mieszkał w tamtym czasie w Zielonej Górze, ale opuścił ją w 1949 roku jako kilkuletni berbeć, więc żadnego ze spektakli „Zielonego Kota” ze zrozumiałych względów nie mógł oglądać... (W roku 1949 rodzina Nieckowskich wyjeżdża do Warszawy, gdzie Wiesław zasłynął jako twórca kilku stołecznych pomników i wszechstronnie utalentowany rzeźbiarz oraz mistrz sztuki medalierskiej). Okazało się, że pan Piotr, choć sam nie widział żadnego ze spektakli, to jednak sporo wie o poczynaniach kabaretowych swojego taty. Czytam w przysłanym do mnie e-mailu: „Kabaret (...) miał trzy programy, dał kilkanaście przedstawień, które odbywały się w Teatrze zielonogórskim, sala zawsze była wypełniona po brzegi.” I dalej: „Muzykę komponował i aranżował Lech Miklaszewski (1910-1992), znany pedagog muzyczny, kompozytor, pisał głównie dla dzieci; w Zielonej Górze zatrzymał się na krótko, może na dwa miesiące; przyjechał z Siedlec, potem pojechał do Warszawy”. I tu pewne zaskoczenie – z innych materiałów dokumentujących tamte czasy wynika, że muzyka do spektakli kabaretu „Zielony Kot” była autorstwa wymienionego przeze mnie już wcześniej profesora Lepieszo... Wierzę, że opisując szerzej poczynania zielonogórskich kabareciarzy wyjaśnię kiedyś tę rozbieżność . Pan Piotr potwierdza autorstwo tekstów „Zielonego Kota” jako dzieło Henryka Greba – kabareciarza, który na co dzień pracował jako zielonogórski sędzia (przed okupacją sowiecką był on asystentem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie). Przytacza mi także słowa kołysanki, którą w dzieciństwie słyszał z ust swojej Mamy, a której autorem jest także Henryk Greb. Pozwolę sobie ją zacytować, przepisując fragment e-maila otrzymanego od pana Piotra: „Dobranoc maleńka / dobranoc już czas / zmruż powieki i główkę swą złóż //Dobra wróżka sprzed lat /przyjdzie nocą na świat / czarodziejską opowie ci baśń/” . Dobranoc „Zielony Kocie”, czas kończyć mój artykuł, zbliża się północ – pora aktywności wszelkich kotów, niezależnie od ich maści, wieku i płci. A ludzie z reguły szykują się o tej porze na spóźniony odpoczynek, nie zdając sobie sprawy, jak wiele tracą, przesypiając najbardziej tajemniczą część doby! Dobranoc „Zielony Kocie”, miło było mi Cię dziś literacko pogłaskać – jesteś tego wart, skoro pamięć o tobie wciąż trwa, choć od chwili twoich narodzin minęło ponad sześćdziesiąt lat! A może zielonogórskie środowiska artystyczne powinny skrzyknąć się i reaktywować postać „Zielonego Kota”, aby z czasem stał się gadżetem promującym nasze miasto? Moja córka przysłała mi z Paryża kartkę pocztową z grafiką będącą wariacjami na temat czarnego kota z winiarni Salisa; a na dzisiejszym Montmartre można kupować różne gadżety odnoszące się do historii kabaretu – repliki plakatów, kartki pocztowe, kubeczki itp. Więc może by tak i u nas? A skąd wzięła się nazwa pierwszego zielonogórskiego kabaretu, dlaczego właśnie „Zielony Kot”? M. Turski twierdzi, że z przypadku – kabareciarze idąc na jedną z pierwszych prób ujrzeli na klatce schodowej dorodnego kocura o ogromnych, zielonych oczach i to właśnie jego fosforyzujące VARIA 95 spojrzenie nasunęło pomysł nadania kabaretowi takiej nazwy. Jeszcze raz zerkam w tekst listu pana Piotra Mueldnera i czytam z ogromną przyjemnością: „(...) Z Zieloną Górą emocjonalnie związany jestem bardzo silnie. Fakt, że tam w początkach życia mieszkałem (...) ma dla mnie ogromne znaczenie. W niektórych moich utworach można znaleźć zielonogórskie echa. Czasami wstępuję do tego miasta i do domu, w którym się urodziłem, żeby nie zapomnieć.” No pewnie, bo Zielona Góra to doprawdy magiczne miejsce . Bibliografia: 1. Mieczysław Turski, Takie to były czasy, LTK 1973. 2. Henryk Ankiewicz, Przechadzki zielonogórskie, LTN 1992. 3. Izolda Kiec, Wyprzedaż kabaretu w ręce błazna i arlekina czyli o kabarecie, Wydawnictwo Poznańskie 2001. 4. Dorota Fox, Kabarety i rewie międzywojennej Warszawy, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2007. 5. Julian Tuwim, Cyganka oraz inne satyry, Iskry 2006. 6. Uśmiech na małym ekranie, układ i wybór Witold Filar WAiF 1971. 7. Julian Mikołajczak, Kpinki i docinki, Wydawnictwo Poznańskie 1989. 8. Księga cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX wieku ułożona przez P. Hertza i W.Kopalińskiego, PIW 1975. 9. Andabata, Listy z Palmiarni, ZWP 1983. 96 10. Ryszard Marek Groński, Kabaret Hemara, PTWK 1988. 11. Helena Karwowska, Warszawski kabaret artystyczno-literacki „Momus”, PWN Warszawa 1982. 12. Michael Fleischer, Zarys teorii kabaretu. 13. Antologia dramatu lubuskiego (wybór tekstów i komentarz A. Buck), Pro Libris 2011. 14. Ludwik Sempoliński, Wielcy artyści małych scen, Czytelnik Warszawa 1977. 15. Julian Tuwim, Piórem i piórkiem, Czytelnik 1957. 16. Hieronim Szczegóła, Zielona Góra – rozwój miasta w Polsce Ludowej, Wydawnictwo Poznańskie 1984. 17. J.P.Majchrzak, Na tropach dawnej Zielonej Góry, Dom Wydawniczy GEST, Zielona Góra 1993. 18. Kazimierz Krukowski, Mała antologia kabaretu, Wydawnictwo Radia i TV, Warszawa 1982. 19. Boy, Słówka, Wydawnictwo Literackie, 1953. 20. XX lecie Lubuskiego Teatru im. L. Kruczkowskiego w Zielonej Górze, Zielonogórskie Zakłady Graficzne 1971. 21. Korespondencja (e-maile wrzesień/październik 2012) z Piotrem Mueldnerem. 22. „Monographie deutscher Staedte, Band XXIX Gruenberg in Schl.” Deutsche Komunal -Verlag GmbH Berlin 1928. 23. „Jednodniówka – Informator” PTK w Zielonej Górze wydana z okazji „Dni Winobrania” 1947 r. 24. „Gruenberger Wochenblatt” (komplet czasopism z roku 1846). 25. Halina Bohuta-Stąpel, Co wyrosło w Zielonej Górze na pniu „piwnego drzewa”?, Towarzystwo SpołecznoKulturalne Mniejszości Niemieckiej w Zielonej Górze 2010. 26. Praca zbiorowa pod redakcją Hieronima Szczegóły „Znani Zielonogórzanie XIX i XX wieku” – cz. 2. 27. „Gazeta Lubuska” z dnia 26 września 2012 r. Ewa Mielczarek Kargowa w trzynastu odsłonach Już trzynastokrotnie miejscowość Kargowa ogłaszała potyczki literackie autorów z całego kraju pod wspólnym tytułem Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów. Tegoroczny Ogólnopolski Konkurs Literacki im. Eugeniusza Paukszty ogłoszony i organizowany przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Kargowej, a także Zarząd Oddziału Związku Literatów Polskich w Zielonej Górze, Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną im. C. Norwida w Zielonej Górze, Stowarzyszenie Gmin Rzeczpospolitej Polskiej Region Kozła oraz Wielkopolskie Towarzystwo Kulturalne w Poznaniu adresowany był do profesjonalistów i twórców nieprofesjonalnych (młodzieży i osób dorosłych), którzy zechcieli zaprezentować swoje umiejętności prozatorskie w postaci niewielkich form literackich opisujących polską rzeczywistość inspirowaną twórczością Eugeniusza Paukszty. 13 września br. został ogłoszony poniższy werdykt Jury Konkursowego z wyłonieniem zwycięzców. Laureaci XIII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. E. Paukszty w otoczeniu przedstawicieli władz Kargowej, rodziny Pauksztów oraz członkow Jury VARIA 97 dla Edwarda Derylaka z Żagania, godło: Piękny dzień, za pracę: Tam już nikt nie mieszka II miejsce: dla Czesława Sobkowiaka z Zawady, godło: Liść, za pracę: Człowiek z Kargowej III miejsce: dla Zofii Mąkosy z Siedlca, godło DEBIUT, za pracę: Jeszcze wszystko będzie dobrze I wyróżnienie: dla Stanisława Zasady z Poznania, godło INO, za pracę: Dovrat przyjeżdża do Tiktin II wyróżnienie: dla Kazimierza Wawrzynowicza z Wolsztyna, godło KIPER, za pracę: Kraina winnic i boskiego napoju na pograniczu kultur i regionów I miejsce: Po raz pierwszy w tym roku została także ogłoszona edycja Polsko-Niemieckiego Konkursu Literackiego im. Eugeniusza Paukszty Małe ojczyzny – pogranicze kultur i regionów. Wraz z GBP w Kargowej zainicjowała ją niemiecka biblioteka w Schulzendorf. Zasady Konkursu korespondują z Ogólnopolskim Konkursem Literackim im. E. Paukszty, a jego celem jest pozyskanie niewielkich form prozatorskich, opisujących polską i niemiecką rzeczywistość. Idea Konkursu zakłada, że prace zgłaszane do konkursu powinny przybliżać życie codzienne i problemy społeczne sąsiedniego kraju. Powinny ponadto przyczyniać się do poszerzania wiedzy Polaków i Niemców o sobie nawzajem, a także pomagać zrozumieć politykę, zjawiska gospodarcze, osiągnięcia nauki i kultury obu państw. Tematy prac mogą dotyczyć wszystkich aspektów relacji polsko-niemieckich, a także wspólnej polsko-niemieckiej historii, zarówno tej dawnej jak i najnowszej. Konkurs adresowano do młodzieży i do osób dorosłych z województwa lubuskiego i z landu niemieckiego Brandenburgia. W Polsko-Niemieckim Konkursie im. Eugeniusza Paukszty uhonorowano równorzędnymi nagrodami poniższe prace i ich autorów: Nie był to sen (Es war kein Traum) Edwarda Derylaka z Żagania (godło JOGA); Moje uporczywe ale nieuniknione dorastanie (Mein hartnäckiges, aber unvermeidliches Heranwachsen) Hanny Piechowiak z Nowej Soli (godło Przekonana); Drugie życie niemieckich śmieci (Zwietes Leben des deutschen Mülls) Bolesława Wierzbickiego z Lubska (godło SMAK GŁODU); Ludzka serdeczność pokonuje granice (Menschliche Herzlichkeit überschreitet Zeit und Grenzen) Jana Mielżyńskiego z Sulechowa (godło r. 46) Geschlossene Kreise (Zamknięte koło) Cornelii Gronau; Strolchi (Ja kocur Hultaj) Irene Robus; 98 Meine Heimat und ihre Kultur – Mein Leben in Schulzendorf und Umgebung (Moja ojczyzna i jej kultura – moje życie w Schulzendorf i okolicy) Renate Kroll; Kargowa und Schulzendorf – eine gemeinsame Geschichte? Spurensuche (Polscy i niemieccy seniorzy poszukują wspólnych korzeni) dr Heide Burmeistera. Polsko-Niemiecki Konkurs Literacki im. Eugeniusza Paukszty został zrealizowany dzięki współpracy z partnerską gminą Schulzendorf. Był współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Współpracy Transgranicznej Polska (Województwo Lubuskie) – Brandenburgia 2007-2013, „Pokonywać granice poprzez wspólne inwestowanie w przyszłość”. Fundusz Małych Projektów i Projekty Sieciowe Euroregionu „Sprewa – Nysa – Bóbr” oraz budżetu państwa. Finał obu konkursów poprzedzony został tradycyjnym, 13 z kolei (sic!) wyjazdem delegacji złożonej z gospodarzy, organizatorów i zaproszonych gości do Leśniczówki Pracy Twórczej i Izby Pamięci im. Eugeniusza Paukszty nad jeziorem Liny. Ten coroczny zwyczaj uhonorowania pamięci pisarza, w miejscu, niegdyś mu bliskim i ważnym dla jego pisarstwa grupuje osoby rozmiłowane w twórczości Paukszty, a także przedstawicieli włodarzy Kargowej, którym losy tego historycznego obiektu leżą na sercu. Delegacja przy Leśniczówce Pracy Twórczej nad jeziorem Liny VARIA 99 Uroczystość ogłoszenia wyników obu konkursów oraz wręczenia nagród laureatom odbyła się 28 września 2012 r. w sali Gminnego Ośrodka Kultury im. Wilhelma Blanke w Kargowej. Ceremonię prowadziła pani Małgorzata Kwiecień, dyrektor kargowskiej biblioteki przy wydatnym wsparciu pana Sebastiana Ciemnoczołowskiego, burmistrza Kargowej. W trakcie uroczystości z wykładem „Tacy sami pod obu stronach Odry” wystąpił znany prozaik, dziennikarz i regionalista – Alfred Siatecki. Uroczystość uświetnił występ wokalno-muzyczny Małgorzaty i Daniela Grupa, a także wystawy malarskie (Poezja kolorem malowana autorstwa Mariusza Sobieszka, Kompozycje w przestrzeni Ludwika Błażejewskiego) i fotograficzne (współpraca Kargowej z partnerską gminą Schulzendorf). Impreza odbyła się pod patronatem honorowym: Elżbiety Polak – Marszałek Województwa Lubuskiego oraz Marcina Jabłońskiego – Wojewody Lubuskiego. Patronat medialny nad imprezą objęły: „Gazeta Lubuska”, „Dzień Wolsztyński”, Telewizja Odra. 100 RECENZJE I OMÓWIENIA A to sztuka właśnie… Antologia dramatu lubuskiego, teksty wybrał, posłowiem i notami biograficznymi opatrzył Andrzej Buck, Pro Libris, Zielona Góra 2011, 242 s. Napisać wiersz, dramat, opowiadanie, książkę pełne artyzmu czyli: krasy, piękna, cudowności, efektowności, estetyczności – to pragnienie każdego twórcy. Jest ono ogniem rozpalającym wyobraźnię, wewnętrznym imperatywem krzyczącym gdzieś tam w trzewiach mózgu..., dalej, dalej, dalej. Pamiętam, gdy przed laty po debiucie poetyckim w Krakowie rozmawialiśmy z redaktorem Mamoniem z „Tygodnika Powszechnego” o sztuce i poezji, usłyszałem od niego ważne słowa: zawsze dbaj o artyzm w tym, co tworzysz, piszesz. Tak się składa, że na mojej twórczej drodze spotykałem i nadal spotykam ludzi, którzy nieustannie przypominają mi o tym principium twórcy. Ksiądz Jan Twardowski w swoim warszawskim mieszkanku z zamalowanym i popisanym przez dzieci piecem kaflowym mówił: Widzisz najlepszym poetą jest ten, który nie udaje poety a najlepszym krytykiem jest ten, który nie pokazuje siebie jako uczonego krytyka. Mówił też, że trzeba dzielić się swymi przeżyciami jak chlebem na śniadanie. Tak się składa, że wziąłem do ręki Antologię dramatu lubuskiego wydaną przez Pro Libris, do której teksty wybrał, posłowiem i notami biograficznymi opatrzył dr Andrzej Buck. Pojęcia dramat lubuski używa on w tej antologii jako klucza kategoryzacyjnego. Pisze Rozumiany – ów dramat – RECENZJE I OMÓWIENIA 101 jest przeze mnie jako tekst dramaturgiczny napisany przez autora urodzonego w województwie lubuskim; zamieszkującego na jego terenie; pracującego w instytucjach lubuskich. Również jako tekst powstały na zamówienie instytucji kultury (najczęściej teatru), która ma swoją siedzibę na Ziemi Lubuskiej 1. Ze wszech miar godna pochwały jest inicjatywa dr. Bucka i wydawnictwa, bo co tu dużo pisać – scripta manet… Powstało już wiele antologii poezji, które niestety poprzez dobór utworów niektórych poetów lubuskich nie są transparentne dla ich twórczości. Radio Zachód dobrze i solidnie promuje twórczość poetycką i prozatorską. Z przyjemnością słucham chociażby ostatnio czytanej na antenie przez Janusza Młyńskiego powieści Alfreda Siateckiego, ale o naszych dramaturgach rodzimych cicho wszędzie, głucho wszędzie... No chyba, że sporadycznie jak onegdaj, ma miejsce premiera podszyta skandalikiem rodem krużewnickim – jak w przypadku dramatu Pokropek Ireneusza Kozioła, albo też mieniący się jakąś omnipotencją osobnik w filakterii na prawo i lewo wydaje krytyczne osądy i recenzje typu: aproksymacja ambiwalentych imwariantów obliguje nieakceptowalność... O tempora, o mores!!! Twórczy trud dramaturga polega m.in. na balansowaniu między sacrum i profanum. Dzielenia włosa istnienia na drobne elementy, obnażaniu kołtunerii, hipokryzji, braniu pod mikroskop umysłu wycinków egzystencji po to, by uwrażliwić, unaocznić, pokazać, skłonić zabieganych ludzi do refleksji nad leżącym u podstaw naszej cywilizacji pytaniem filozofów greckich – „Dia Te”? (Dlaczego?). Jednym słowem dramaturg podobnie jak każdy myślę twórca, to człowiek odważnie stający naprzeciw słowa i sensu. Dostrzegam to wyraźnie zarówno u Czesława Markiewicza, Iwony Kusiak, Ireneusza Kozioła, Mariusza Puchalskiego i Wojciecha Śmigielskiego, których twórczość stanowi meritum wydanej książki. Pamiętam, jak przed laty jako kilkunastolatek gościłem u Anny Świrszczyńskiej mieszkającej w Krakowie, w Domu 1 102 Literatów przy ul. Siewnej. Dla mnie, chłopaka z prowincji, była to nie lada przygoda intelektualna. Jej córka Ludmiła na wstępie uświadomiła mi: Nie daj się zamęczyć dyskusjami mojej mamie. No, nie dałem się i wracając w nasze strony lubuskie rozmyślałem w pociągu nad niezwykłą pasją i dociekliwością umysłu tej niezwykłej poetki, która rozmawiała ze mną jak równy z równym, zachęcając do przygody intelektualnej. Wiele razy obserwowałem ją w jej mieszkaniu jakby nieobecną (akurat pisała nową książkę). Pokój w którym pracowała zarzucony był stertami zmiętych kartek – nikt nie miał prawa ich tknąć, bo mogą się przydać. Jej mąż Jasiu Adamski – przyjaciel mojej rodziny (wspólne korzenie ze Wschodu) nie raz mówił: przypatrz się prawdziwemu artyście. Nie mieszkali razem (teraz to rozumiem – ogromne indywidualności), ale darzyli się głęboką przyjaźnią. Zresztą Jaś Adamski, wybitny aktor teatru J. Słowackiego, postać barwna i lubiana w Krakowie postanowił poprowadzić mnie przez ten salon geniuszu – znalazłem się bowiem na niedzielnym obiedzie u Kantorów. Pan Tadeusz był i jak by Go nie było w czasie obiadu i rozmowy. Pracował nad nową sztuką, w Jego oczach widać było ogromny żar poszukiwania, niepokoju, a nawet cierpienia. Na pożegnanie Jasiu Adamski (niech Mu ziemia lekką będzie) powiedział: no jedź do tych swoich Krużewnik na Zachodzie i... działaj! Nie znam osobiście wszystkich wymienionych w antologii dramaturgów. Znany mi jest Irek Kozioł, z którym rozmawiałem wiele razy w trakcie pisania przez niego Pokropka oraz Czesław Markiewicz (o ile da się poznać) i Wojtek Śmigielski. To ludzie, którzy noszą w sobie tę pasję twórczą, którą widziałem u Świrszczyńskiej oraz Kantorowski żar, niepokój i cierpienie. Wiem, że Czesław powiedziałby zaraz, że cierpieć za miliony warto, tylko te miliony w jakiej walucie? (ma naturalne poczucie humoru). Zamieszczone w Antologii Dramatu Lubuskiego teksty: I. Kozioła – Pokropek i Spuścizna I. Kusiak – Czekaj i Zapach żużla, Antologia Dramatu Lubuskiego, opr. A. Buck, Zielona Góra 2011, s. 221. Cz. Markiewicza O Wandzie, co chciała Niemca, M. Puchalskiego – Chamlet, czyli co się dzieje w państwie duńskim... W. Śmigielskiego Obudzone miasto były wystawione w lubuskich teatrach, a zatem współtworzą klimaty intelektualne naszego województwa – takowe muszą przecież gdzieś istnieć. I owszem istnieją, choćby w Żarach, gdzie od wielu lat działa przy Żarskim Domu Kultury amatorski teatr „Drewniana Kurtyna” założony i prowadzony przez miłośnika i pasjonata teatru dyrektora Romana Krzywotulskiego. Rozmiłowana w teatrze młodzież „odfruwa” ze swojego teatralnego gniazda w kraj, by tworzyć nowe ogniska sztuki i kultury, co w pauperyzującym się i pauperyzowanym społeczeństwie jest wręcz bezcenne. O tej amatorskiej scenie w Żarach ukazała się książka również autorstwa dr. Andrzeja Bucka. Istotne jest to, że w specyficznie „technicznej” kulturze, tj. uwarunkowanej uprzemysłowieniem i utechnicznieniem nie gasną ogniska wolnego ducha. Dramat Lubuski jest tego spontanicznym przykładem. Dzieło sztuki, które nie jest prowokacją, wywołuje nudę. Kultura niespontaniczna wzmaga alienację: nie widząc w dziełach kultury współczesnej odbicia swoich problemów, człowiek staje się coraz bardziej niezrozumiały dla siebie samego, pogłębia się w nim wrażenie życia nie swoim życiem w nieprawdziwym świecie. Ten prawdziwy świat jest, pulsuje, trwa w dramatach Ireneusza Kozioła, Czesława Markiewicza i pozostałych dramaturgów. To sprawy życiowe, o których mówi się w domach, na ulicy, w sklepach, urzędach na Ziemi Lubuskiej. Oczywiście wiadomym jest, że współczesna kultura jest kulturą typowo horyzontalną, zdemokratyzowaną i egalitarną. Upowszechnienie kultury jako proces sterowany i jako proces spontaniczny, uwarunkowany rozwojem społecznym i rozkwitem środków masowego przekazu, doprowadziło do powstania kultury masowej. Kultura ta, będąc uniwersalną, jest również znamiennie spłaszczona, rozciągnięta wszerz. Autorzy dramatów zapraszają poprzez swoją twórczość każdego z nas zarówno do kultury oglądania jak też do kultury uczestniczenia. Dramaturgom lubuskim wypada życzyć wciąż udanych i pełnych artyzmu utworów. Sławy i trafności Gombrowicza, popularności i konta bankowego Mrożka (swoją drogą ci najwięksi byli lub są zawsze poza granicą Rzeczpospolitej... Dziwne?). Pióro (czy raczej klawiatura) w górę! Głowa też! Zygmunt Kowalczuk *** Antologia dramatu lubuskiego stanowi pierwszą tego typu publikację na lubuskim rynku wydawniczym prezentującą stan lubuskiej dramaturgii. Jest to wybór sztuk teatralnych, autorów: Ireneusza Kozioła, Iwony Kusiak, Czesława Markiewicza, Mariusza Puchalskiego, Wojciecha Śmigielskiego. Każda sztuka została uzupełniona autorską notą bio-bibliograficzną, która prezentuje lubuskie środowisko osób piszących sztuki teatralne, zarówno tych bardzo młodych, jak i tych z długoletnim stażem pisarskim. Całość opatrzona została Posłowiem dra Andrzeja Bucka (autora książek m.in.: „Lubuski Teatr 1971-2003”, „Teatr Drewniana Kurtyna”) wprowadzającym w specyfikę gorzowskiego i zielonogórskiego środowiska teatralnego. Publikacja obrazuje dokonania autorów w tym, uważanym za najtrudniejszy, rodzaju pisarstwa. Antologia dramatu lubuskiego zapełniła na rynku wydawniczym lukę na tego typu publikacje, w sposób przekrojowy, a zarazem pełny prezentujące stan lubuskiej dramaturgii z ostatnich kilku lat. Publikacja posiada następujące parametry: objętość 242 s., wymiary 165 mm x 235 mm, okładka 4-kolorowa, środek 1 kolor, oprawa miękka szyta i klejona, nakład: 200 egz. Publikacja Antologii upowszechnia dorobek teatralny regionalnych twórców dramatycznych oraz przybliża czytelnikom aspekty tematyczne poruszane w sztukach teatralnych, w tym: nawią- RECENZJE I OMÓWIENIA 103 zujące do historii regionu: sportowe (Edward Jancarz) i społecznościowe (tzw. Spór o Dom Katolicki 1960). Odbiorcy mogą zapoznać się z wyborem sztuk teatralnych, dokonanych przez redaktora, liczących się dramaturgów z województwa lubuskiego. Całość uzupełniają Varia – rozdział zawierający anegdotyczny opis niektórych premier zamieszczonych tekstów. W Posłowiu zamieszczonym w Antologii redaktor pisze: Tymczasem prześledźmy jeszcze inne zagadnienie: czy w biografiach lubuskich pisarzy często pojawiał się gatunek pisarski jakim jest dramat. Otóż już w 1945 roku powstała sztuka teatralna w czterech odsłonach zatytułowana Prawdziwe oblicze autorstwa Piotra Kłucińskiego i Janiny Ertner. Jej premierę opisał w książce wspomnieniowej Mieczysław Turski Takie to były czasy. Rzecz się dzieje w 1944 roku w Warszawie i w 1945 na Ziemiach Zachodnich. Z kolei 18 lutego 1961 roku w Lubuskim Teatrze Marek Okopiński wystawił sztukę Ireny Kubickiej i Alicji Zatrybówny zatytułowaną Ocalenie. Autorki to dziennikarki pracujące w prasie zielonogórskiej (Kubicka przez wiele lat w dwutygodniku społeczno-kulturalnym „Nadodrze”, Zatrybówna to publicystka „Gazety Zielonogórskiej” i „Gazety Lubuskiej”). Warto dodać, że przy realizacji scenicznej tekstu pracował Stanisław Hebanowski, jako dramaturg, a w spektaklu grali m.in. H. Machalica, H. Winiarska czy H. Lubicz. Pan Kepler raczy umierać to tytuł monodramu wydanego przez Oficynę Pro Libris w 1997 roku autorstwa Jana Kurowickiego. Tekst jest literackim portretem wybitnego astronoma. 104 W roku 1998 ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej AND antologia dramatów Artura Belinga i Marka Zgaińskiego pt. Dramatki (cztery sztuki) zawierająca następujące teksty: Zastępstwo, Zdechł kanarek, Miłość na telefon, Peep show czyli zastępstwo drugie. Nadmieńmy, że tekst autorów Zdechł kanarek wystawił za dyrekcji Piotra Bogusława Jędrzejczaka w Lubuskim Teatrze Krzysztof Prus. Później na afiszu teatru pojawił się jeszcze inny tekst z antologii pt. Miłość na telefon w reżyserii autorów. Dramaty autorów Belinga i Zgaińskiego wyraźnie nawiązują do poetyki utworów Bogusława Schafera. W przywołanej wcześniej Antologii zamieszczono teksty, które zostały wystawione w lubuskich teatrach w ostatnich latach, a ich autorzy związani są, bądź byli w przeszłości, z regionem, który określamy terminem Ziemia Lubuska czy województwo lubuskie. Antologia stanowi wybór utworów dramatycznych pozwalający sięgnąć jedynie po dzieła najwartościowsze. Dramaty powstałe w ciągu ostatnich kilkunastu lat układają się w obraz historii regionu, pokazują też, jakim wyzwaniom musieli sprostać ich autorzy, piszący często na zamówienie dyrektorów teatrów. Tytuły zawarte w publikacji mają za sobą nie tylko próbę sceny, ale i znaczące premiery. Antologia jest cennym źródłem wiedzy o dramacie lubuskim, kompendium wiedzy dla środowisk akademickich i artystycznych w województwie. Książkę wydano nakładem zielonogórskiej oficyny Pro Libris. Powściągliwość klasycznego epigramatu Krystyna Caban, Sześćdziesiąt pchnięć, Wydawnictwo: TSP, Kraków 2011, 55 s. Epigramat to nie taki prosty gatunek, jak mogłoby się na pozór wydawać. Po pierwsze, szuka krótkiego wyrazu, w którym zawarłaby się istota przeżycia. Po drugie, chce otworzyć przed czytelnikiem niewidzialne drzwi oddzielające go od świata, w którym nie ma miejsca na przeciągi ze słów. I jak w takim przejściu zmieścić niepohamowaną wenę? Dla płodnego twórcy dobieranie treści przez dziurkę od klucza może być niezwykle trudnym zadaniem. Trzeba przyznać, że Krystyna Caban potraktowała epigramaty bardzo odważnie. Nie dość, że sięgnęła po klasykę tego gatunku, to jeszcze zamknęła w nim to, co zdaje się nie mieścić w żadnych rygorach? – emocje i uczucia. Pisarka nie po raz pierwszy pisze o miłości. Zapisała już kilka tomików wierszy, publikowała wiersze na łamach prasy i w antologiach. Sześćdziesiąt pchnięć to piąty tomik jej dorobku. W tym miejscu dodać należy: nie do końca kompletny. Tomik nie przyciąga ani okładką, ani edycją. Białe, grube litery na czarnym tle i zdjęcie przedstawiające spotkanie dwojga mężczyzn w stajni, sprawiają wrażenie dobranych przypadkowo. Gdzie tu uczucie? Gdzie emocje? Odpowiedź zamknięta jest w surowości projektu. Caban nie sili się na rozczulające opisy ani cukierkowe porównania. Jej pióro jest celne, ale nie zaostrzone. W tym kontekście okładka dodaje potrzebnych mu krzywizn. Punkt wyjścia stanowi krótka notka na początku tomiku: Nie potrafię jedynie unieść ciężaru kartki. Brzmi to nieco patetycznie, ale trafnie anonsuje zawarte w książce refleksje. Krystyna Caban napisała w sumie 60 epigramatów, układając je w jedną, scaloną historię. Każdy ma tytuł w formie numeru zapisanego systemem rzymskim. Co dziesiąty autorka opisała słownie. I właśnie te pełne numery są kolejnymi tematycznymi cezurami. Pierwsze zostały poświęcone nawrotom wspomnień po rozstaniu, następne próbom pogodzenia się z otaczającym światem, pretensjom do kochanka, przygotowaniu do powitania, ponownemu zbliżeniu i odrzuceniu. Dziesiąte pchnięcia gorzowska pisarka spisała z niemal angielską estymą. Jest szczegół, ale nie ma ekshibicjonizmu. Jest dotyk, ale nie ma nachalności. I wreszcie jest miłość, ale nie ma spełnienia. Tomik otwiera czterowersowy, mocny w wyrazie tekst: „Żegnaj / powiedział wycieraczce / zostawiając klucz / i rozłożony tapczan”. W podobny sposób autorka wypowiada się w pozostałych epigramatach. Caban nie jest prymuską w realizowaniu toposu miłości. Opowiadając o historii każdego z nas, tej bliższej czy dalszej, tej niespełnionej i niechcianej, daje do zrozumienia, że wszystkie rozstania są takie same. Przeminęło. Szybciej czy wolniej. Było wielkie uczucie i po chwili zniknęło gdzieś podczas podróży, co obrazuje taka np. metafora: „zamiast ciebie / zabierze mnie ostatni autobus”. Problem w tym, że bez dalszego rozwinięcia. Sześćdziesięcioletnia już autorka nie wymusza dojrzałych przemyśleń. Skrzętnie zapisuje stany umysłu, z aptekarską dokładnością waży buzujące emocje. Jest precyzyjna, ale i tajemnicza. Pchnięcie XXXVIII stanowi tego najlepszy dowód: „noc nie rozkazuje / noc nie prosi / bo wie że chwila / nie ma stałego pobytu / błądzi po ustach / a potem zamyka / drzwi bez klamki”. Cykl interesująco podsumowuje kolejne etapy pogodzenia się z rozstaniem, walki kobiety-mulety z mężczyzną-matadorem. Przegrana w życiu nie oznacza jednak przegranej na polu poetyckim, ze starcia formy z piętrzącymi się emocjami autorka niejednokrotnie wychodzi zwycięsko i w ostatecznym rozrachunku można darować jej „czyjeś smutne oczy”, długie analizowanie dnia po dniu, zimny policzek i dłoń, której nie ma w czyją dłoń schować. Agata Źrałko RECENZJE I OMÓWIENIA 105 Na drodze od aluzji do iluzji Czesław Markiewicz, 80. urodziny Marilyn Monroe, Chełm 2011, 40 s. Czy można uciec przed systemem? Cenzura minęła wiele lat temu, a sztuce nie są już potrzebne maski lub kreacje. Jednak „nagość” literatury bywa opacznie rozumiana. Czesław Markiewicz postrzegany jest jako dobrowolny outsider. Działa w środowisku artystycznym, ale nie jest entuzjastą literackiego kiczu, który kwitnie wszędzie tam, gdzie w systemie zabraknie wyobraźni. Obawia się tego mechanizmu tak jak geometra w Kafkowskim Zamku. I robi dokładnie to, czego dzisiejszy system nie rozumie. 80. urodziny Marilyn Monroe to bardzo dobry pod względem artystycznym i estetycznym tomik. Został wydany jako główna nagroda V Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Wacława Iwaniuka. W uzasadnieniu napisano: „Osią wiążącą utwory nadesłane w zestawie [...] są kobiety. [...] Poeta obnaża prawdę o ich skomplikowanej i niejednorodnej naturze, marzeniach i oczekiwaniach, relacjach z mężczyznami, stosunkiem do samych siebie” et cetera. Wiele tekstów Markiewicza rzeczywiście ma charakter okołokobiecy. Odbiorca, który „wchodzi” do tych wierszy frontowymi drzwiami, tak myśleć musi. Tymczasem otwierają się one na liczne sposoby, ukazując przy tym różne sensy. Byłabym ostrożna w tak szczegółowym ustalaniu miejsca axis. To raczej pułapka. Przebiegunowanie dokonuje się z każdym kolejnym odczytaniem. Kobiety wydają się mniej ważne, odwracają jednak skutecznie uwagę odbiorcy. Powiązanie utworów dokonuje się w warstwie głębszej. Nie zamierzam jednak mnożyć truizmów, przesuwać mechanicznie osi z kobiet na samotność czy poezję. To jest jak oglądanie grafik Mauritsa Cornelisa Eschera. Precyzja tych słów załamuje się tam, gdzie się nie spodziewamy i nagle zaskakuje nielogicznością. Markiewicz wie, co chce przekazać (a czego nie) w poezji i – co istotne – wie, jak to osiągnąć. Wypracował swoją formę przekazu. W najnowszym 106 tomiku można odnaleźć genialne metafory (choćby w wierszach: Żywa eschatologia, Kolej transeuropejska [Na zachód od Edenu], Pieta. Kobieta przychodzi niepowtarzalnie), rozbudowane do granic strony wersy, które nie pozwalają uchwycić jednym spojrzeniem całości. Wymagają, aby czytanie było procesem, a nie aktem natychmiastowego ogarnięcia. Bohaterem przedstawianych wierszy jest często mężczyzna w średnim wieku. To on jedzie pociągiem, o niego ocierają się młode ciała licealistek, on doświadcza trudnego wspomnienia matki. Kobiety w tej „drodze od aluzji do iluzji” (Anachroniczna miłość do śmiertelnie pryncypialnej polonistki, 80.UMM, s. 34) bywają snami lub figmentem wyobraźni (choć nie jest regułą fantazmatyczność tych postaci): (...) kiedy dopadła mnie na przejściu sycąca sentencjonalność rozwartych ust pięknej jak język polski dziewczyny której nie widziałem. Na oczy; (Na końcu języka [Frazeologizmy: opus trzynaste], 80.UMM, s. 7) (...) więc jesteś. rozrzucona po obrzeżach. nienamacalna w środku. przy ogryzku (...) (Wiosna. Lato. Jesień. Zima.Albo: nie-po-kole-i, 80.UMM, s. 11) codziennie nie wracasz. obwąchuję bezwstydnie twoją wyrachowaną nieobecność. odwracam się za siebie. i nic jakby nigdy ciebie nie było (…) (Pierwsza – jak miłość. Ostatnia – jak samotność, 80.UMM, s. 10) Istnieje w tych wierszach granica epistemologiczna, którą wyznacza płeć. Przestrzeń mężczyzny jest zazwyczaj słabo dostępna. Odbiorca poznaje jedynie myśli kobiety: (…) W międzyczasie jego jedyna dotychczasowa kobieta odbywa rytuał codziennego odkurzania. Nic nie mówi. Patrzy z nienawiścią na mężczyznę. Żeby cię szlag trafił myśli. miejsce w tomiku wskazują na wartość szczególną. (...) Nie wiem czy biały smak, który zamyka mi usta, którego się nawet nie domyślam, to gips dentystyczny albo ciągle to samo wapno, w którym ugrzęźliśmy już (I już. Po godzinach, 80.UMM, s. 35) W wierszach Markiewicza można zauważyć wyraźny antagonizm na linii matka – inne kobiety: wtedy. Strach przy zakolach tej samej rzeki. Cienie za rogiem najwyższego gmachu (...) (Desiderata postromantyczna, 80.UMM, s. 38) (…) – jakby ktoś nieobecny zagryzł na śmierć poduszkę. Moją ostatnią przytulaną bezkarnie, bez jej wiedzy, rzecz na świecie. Mimo to, jednak żyję. Chociaż martwa matka o tym jeszcze nie wie albo domyśla się najgorszego. Że w oknie pojawi się jutro, albo na zawsze, jakaś inna, obrzydliwie obca, niewyobrażalnie bliska, wyczerpująca mnie kobieta. (Pieta. Kobieta przychodzi niepowtarzalnie, 80.UMM, s. 36) Co uwidacznia się w szerszej perspektywie? Co wynika z tych wierszy? Czy ojciec to ojciec, a matka to matka? Czy kobieta rozchylająca uda jest tylko kobietą? Trudno stwierdzić, ale wymienione postacie są pojemniejsze pod względem znaczenia, ewokują skojarzenia z „fałszywą hierarchią” lat siedemdziesiątych, skontaminowanymi wartościami przejętymi bezwiednie w strukturach wierszy, o których pisze Andrzej K. Waśkiewicz2. Ostatni tekst zatytułowany Desiderata postromantyczna jest tajemniczym mianownikiem wszystkich pozostałych. Zapis kursywą oraz jego Długotrwałe doświadczenie przeszłości, niezrozumienia, chaosu przekształciło się w swoisty zespół stresu pourazowego. Wiadomo, nie u wszystkich z tego pokolenia, do którego należeli m.in. Czesław Sobkowiak, Mieczysław Warszawski i Eugeniusz Kurzawa. Polifoniczność ich głosów jest przecież znamienna. I choć warunki diametralnie się zmieniły, podmiot liryczny Markiewicza powierzchniowo milczy. W jednym z wierszy czytamy: „wybrałem opcję niemowy, z funkcją niedzielnego szeptu w porze sumy” (Sprawozdanie z dwudziestego pierwszego piekła, 80.UMM, s. 19). Zasłania swoją chroniczną niezgodę rocznicą niedoszłych urodzin Marilyn, niesprawiedliwym przemijaniem piękna, dialektyką matki i kochanki. Do czego służy ten rodzaj milczenia? Być może jest to właśnie poszukiwanie wyjścia z systemu. Być może to tylko nietrafione, wydumane (i kobiece) diagnozy. Mężczyzna wzdycha. Nikt się nie dowie o czym marzy. (I już. Po godzinach, 80.UMM, s. 35) Mirosława Szott 2 A. K. Waśkiewicz, Ósma dekada. O świadomości „nowych roczników”, Wrocław 1982. RECENZJE I OMÓWIENIA 107 Przemyślana konstrukcja Beata Patrycja Klary, Deklaracje. Geny. Anty-geny. Memy, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2012, 50 s. Beata Patrycja Klary należy do twórców, których utwory na długo zapisują się w pamięci czytelników. Nie inaczej jest w przypadku jej najnowszego tomiku poezji, który ukazał się w tym roku w Sopocie jako siedemdziesiąty ósmy tom serii wydawniczej Biblioteka „Toposu”. Intrygujący jest już sam tytuł książki, a brzmi on: De-klaracje. Geny. Anty-geny. Memy. Pięćdziesięciostronicowa publikacja została podzielona na trzy części i zawiera w sumie trzydzieści utworów. Jak to u Beaty Klary bywa, nie ma w tym tomie miejsca na przypadkowość, wszystko, łącznie z numeracją wierszy, wygląda na przemyślaną konstrukcję. Podobnie jak w poprzednim tomiku (Zabawa w chowanego) autorka zastosowała dłuższą frazę, co spowodowało, że książka ma układ poziomy. Dzięki temu zabiegowi wiersze Beaty Patrycji Klary czyta się po trosze jak prozę. Książkę otwiera motto, posiada je też każda z trzech części, a nawet niektóre z utworów. Część pierwsza została opatrzona tytułem Geny. Początek i koniec. Wiersze w niej zawarte nie należą do łatwych w odbiorze, autorka umieściła w nich wiele terminów medycznych, sprawnie łącząc je jednak z właściwą treścią utworów. A tematyka owej treści ukazuje się czytelnikowi dopiero po przeczytaniu całości. Poetka kreuje jakąś postać, choć nie do końca wiadomo, kim owa postać właściwie jest. Zarysowane tu i ówdzie cechy nie dają w rezultacie obrazu całości, nie możemy więc odpowiedzieć na pytanie, czy chodzi o dziecko, czy dorosłego, można określić jedynie jego płeć, na którą wskazuje już pierwszy wers wiersza otwierającego tom: Noworodek płci męskiej urodzony cięciem cesarskim ze wskazaniem.3 Podczas czytania tych utworów nie opuszczało mnie uczucie niepokoju i wrażenie, że w opowiadanej historii nie wszystko jest w porządku. Beata Patrycja Klary posiada niebywałą umiejętność: za pomocą chłodnych, obiektywnych opisów potrafi wzbudzić u czytelnika bardzo silne emocje. Za przykład niech posłuży fragment wiersza V, zawartego w części pierwszej: Czasem bawią się w plemiona. Gra wtedy pastuszka. Nie jest to łatwe./Przykurcze w stawach łokciowych i kolanowych. Ograniczenia.4 Mimo, że wersy są długie, czytając je nie miałam wrażenia, by były „przegadane”. Każde słowo znalazło się dokładnie w miejscu, w jakim miało się znaleźć. Z całej pierwszej części wyłania się obraz – co prawda niedokończony – istoty nieszczęśliwej, upośledzonej, ograniczonej. Tego nieprzyjemnego odczucia nie łagodzą nawet takie fragmenty, w których mowa o tym, że opisywany chłopiec uwielbia się śmiać czy też bajek słucha chętnie. Druga część to z kolei opowiadanie o... lalkach. Specyficznych co prawda, bo już tytuł wskazuje, że chodzi o lalki reborn. Pierwsza fraza wiersza otwierającego ten fragment książki jest analogiczna do tej z części pierwszej: Lalka płci żeńskiej, wykonana ręcznie z delikatnego materiału.5 Z dziesięciu wierszy tego miejsca książki wyłania się nieco makabryczny obraz. Podmiot liryczny opisuje proces tworzenia rebornów i powody ich zamawiania. I oto dowiadujemy się, że takie lalki są zamawiane albo przez kobiety, które nie mają czasu na dzieci, albo przez babcie tęskniące za wnukami, albo wreszcie przez kobiety, które z różnych względów straciły własne dzieci. Tym, co mnie uderzyło w tych tekstach, było z jednej strony podkreślanie sztuczności rebornów, a z drugiej opisy traktowania ich jak gdyby były żywymi dziećmi: zmienianie pieluch, wychodzenie na spacer etc. 3 B. P. Klary, De-klaracje. Geny. Anty-geny. Memy., Sopot 2012, s. 7. 4 Ibidem, s. 11. 5 Ibidem, s. 17. 108 Część trzecia i ostatnia nosi tytuł Memy. Otwarcie. Wiersze w niej zawarte stanowią całość we własnym obrębie, jednak nie do końca przypominają te z początku książki. Czyta się je poniekąd jak wspomnienia, zawierają też opisy stanów emocjonalnych, jednak nie podane wprost. Niektóre wiersze są pisane w pierwszej osobie, bywa, że z perspektywy mężczyzny. Kilka tekstów nawiązuje do śmierci, jednak z wyraźnym zastrzeżeniem, że Jest tyle końców świata, ile drobnych śmierci, / a każda ciemność to zapowiedź światła. Zdawać by się mogło, że to dość optymistyczne założenie, jednak kiedy czytałam te wiersze, do optymizmu było mi daleko. Jest w nich coś takiego, co nie pozwala na czytanie ich dla relaksu, a jednocześnie każe skończyć lekturę dopiero na ostatnim wersie. Jestem ciekawa kolejnych poetyckich książek Beaty Patrycji Klary. Eksperyment z długą frazą wychodzi tej poetce wyśmienicie i sprawia, że do jej wierszy chce się wracać. Jeśli dodać do tego świetny poetycki warsztat autorki, jej erudycję i trafność w doborze słów, pozostaje się tylko spodziewać, że każdy kolejny tomik będzie lepszy od poprzedniego. I jestem niemal pewna, że w następnej książce Klary znajdziemy koncepty równie oryginalne, co dotychczas. Kinga Mazur Poetka prowadzi wywiady Beata Patrycja Klary, Rozmowy z piórami, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012, 172 s. Na dowód, że jest nie tylko poetką, ale i prozaikiem, Beata Patrycja Klary stworzyła ciekawą książkę pt. Rozmowy z piórami. Publikacja ukazała się w tym roku w Toruniu, nakładem wydawnictwa Adam Marszałek. Fotografie wewnątrz niej są autorstwa poetki. Ponadstustronicowa publikacja to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez autorkę z poetami, których Beata Klary zna osobiście. Dwanaście osób – Karol Samsel, Jerzy Suchanek, Kazimierz Furman, Joanna Mueller, Leszek Żuliński, Bianka Rolando, Joanna Lech, Mirka Szychowiak, Janusz Koniusz, Wojciech Boros, Izabela Fietkiewicz-Paszek i Genowefa Jakubowska-Fijałkowska – zgodziło się na rozmowy o życiu, twórczości czy postrzeganiu świata. Sama autorka w mini wstępie do książki zaznaczyła, że pomysł jej stworzenia narodził się podczas jednego z jej spotkań autorskich. Jedna z obecnych tam osób zapytała wówczas Beatę Klary, jakie nazwiska poetyckiego świata wypada znać, kogo czyta poetka. Kiedy padło kilka nazwisk, kobieta pomyślała, że skoro ona sama uważa tych ludzi za wartościowych poetów i w dodatku zna ich osobiście, to może przybliżyć ich twórczość szerszemu gronu odbiorców. Ta właśnie myśl była przyczyną do przeprowadzenia cyklu wywiadów, które ostatecznie złożyły się na Rozmowy z piórami. Beata Klary pytała swoich rozmówców o sens pisania, o ich pierwsze wiersze, o miejsce poezji we współczesnym świecie. Odpowiadali szczerze, bez pozowania i udawania kogoś, kim nie są. Śmiało wyrażali swoje poglądy, niejednokrotnie nie dbając o to, czy spotkają się one z akceptacją, czy nie. Taki tok prowadzenia rozmów sprawił, że poznajemy te osoby nie tylko jako poetów, ale także zwykłych ludzi, takich, których można spotkać na co dzień na ulicy. Mimo, że niektóre ich odpowiedzi były nieco długie, książka nie jest nudna, przeciwnie, czyta się ją z przyjemnością. Autorka poruszała takie kwestie, jak przeszłość, wspomnienia, anegdoty. Dzięki temu przeprowadzone wywiady zyskały lekkość, nie odchodząc od konwencji. RECENZJE I OMÓWIENIA 109 Jak już wspomniałam wcześniej, jednym z rozmówców Beaty Klary był Kazimierz Furman. Wywiad z nim jest o tyle wartościowy, że autorka przeprowadziła go na kilkanaście dni przed śmiercią poety. Być może jest to ostatnia z rozmów, jakie zostały zarejestrowane. Furman był jednak tak wartościową postacią, że należy dziękować autorce Rozmów z piórami, że zdążyła taki wywiad z nim przeprowadzić. Ta publikacja to kolejny dowód na to, jak duży potencjał literacki posiada Beata Patrycja Klary. Za cokolwiek się nie zabierze, wychodzi jej to znakomicie. I poezja, i proza przez nią uprawiana jest na najwyższym poziomie. Choćby dlatego Rozmowy z piórami warto przeczytać. Kinga Mazur Nie tylko dla miłośników fantastyki Fantazje zielonogórskie. Antologia opowiadań fantastycznych, Zielonogórski Klub Fantastyki „Ad Astra”, Zielona Góra 20011, 178 s. Ogłoszony w marcu zeszłego roku konkurs literacki pod nazwą „Fantazje zielonogórskie” zaowocował wydaną pół roku później antologią opowiadań fantastycznych pod tym samym tytułem. Organizator konkursu – Zielonogórski Klub Fantastyki „Ad Astra” zastrzegł, by nadsyłane utwory były inspirowane przeszłością, teraźniejszością lub przyszłością Zielonej Góry i usytuowane w szeroko rozumianej konwencji fantastycznej. Konkurs miał charakter ogólnopolski i nadesłano na niego ponad czterdzieści prac z całego kraju. Jury, w składzie którego zasiadali dr hab. Bogdan Trocha, literaturoznawca i filozof, Krzysztof Koziołek – regionalista i pisarz, oraz dziennikarz Maciej Dobrowolski, wyłoniło jedenaście tekstów, które weszły w skład antologii. Znalazło się również miejsce dla utworu, który został doceniony poza konkursem ze względu na ciekawą formę. Zamieszczone w Fantazjach zielonogórskich opowiadania zaskakują oryginalnością oraz niebywale sprawnym warsztatem literackim autorów. Wyobraźnia piszących zdaje się być niczym nieograniczona, zabierają nas oni w światy, których istnienia nigdy byśmy się nie domyślili. Całą antologię czyta się niemalże jednym tchem, każde kolejne opowiadanie przenosi nas w inną 110 czasoprzestrzeń, nie opuszczając jednak murów Zielonej Góry. Autorzy finałowych prac to Monika Glibowska, Magdalena Herbert, Małgorzata Kobylak, Czesław Markiewicz, Igor Myszkiewicz, Robert Narkun, Michał Organiściak, Konrad Rataj, Alfred Siatecki, Sławek Stawarczyk i Andrzej Janion. Zwyciężyło opowiadanie Małgorzaty Kobylak, jako jedyne w zbiorze nie posiadające tytułu, a ów utwór doceniony ze względu na walory formy to Baśń o starym winie – fragment dramatu o powstaniu miasta Zielonej Góry autorstwa Andrzeja Janiona. Jurorzy na pewno stanęli przed niebywale trudnym zadaniem, kiedy spośród wszystkich nadesłanych tekstów mieli wyłowić owe jedenaście perełek, które ostatecznie znalazły się w antologii. Każdy z utworów jest inny, każdy jednak zaskakuje i przyciąga uwagę. Autorzy wykazali się wspaniałą fantazją, umieszczając w swoich opowiadaniach wojowników, wiedźmy czy elfy, na co dzień egzystujące obok mieszkańców Zielonej Góry. Nie zapomnieli nawet o poczciwym Bachusie, którego zwykle możemy podziwiać na miejskim deptaku. Czytając Fantazje zielonogórskie ma się wrażenie, że te historie mogły się zdarzyć naprawdę, tak sugestywne są niektóre opisy. Opowiadania zyskują dodatkowy urok dzięki usytuowaniu akcji wśród tak dobrze znanych zielonogórzanom elementów infrastruktury. Pojawiają się nazwy ulic, placów i charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu składniki, które niczym puzzle układają się w całość w głowie czytającego. Takie wrażenie miałam na przykład podczas lektury opowiadania autorstwa Konrada Rataja pt. Nie jestem stąd: „(...) Rozpędziliśmy się dość szybko, w końcu jechaliśmy po torach, które nie istnieją. Lokomotywa pędziła pustymi ulicami, minęła bibliotekę, fabrykę alkoholi, skręciła przed budynkami uniwersytetu i po chwili jazdy byliśmy już przy amfiteatrze.”6 Chyba każdy, kto choć trochę zna Zieloną Górę, bez problemu odtworzy w głowie przebieg trasy owej pędzącej lokomotywy. Niektórzy autorzy, którzy umieścili akcję swoich utworów w przyszłości, pokusili się nawet o wzbogacenie miasta o elementy, których w rzeczywistości tu nie ma – regulamin konkursu wszak i to dopuszczał. Tak było na przykład w opowiadaniu, którego autorka – Małgorzata Kobylak – otrzymała nagrodę Grand Prix. Ponury zielonogórski areszt śledczy na potrzeby utworu stał się „trzypiętrowym jasnym budynkiem ze szkła i stali”7, w którym mieści się miejskie więzienie. Pisarka ponadto wyposażyła swoich bohaterów w takie cuda techniki, jak na przykład osobisty zegarek bioniczny czy interkom umożliwiający konwersację z holograficznym odpowiednikiem żywej osoby. Takie i inne niuanse sprawiają, że antologię Fantazje zielonogórskie czyta się z prawdziwą przyjemnością. We wstępie do książki można przeczytać, że pomysł na powstanie podobnej publikacji pojawiał się w Zielonogórskim Klubie Fantastyki już od kilku lat. Prezes „Ad Astra”, Waldemar Gruszczyński, przyznał jednak, że taka idea ciągle wydawała się nieosiągalna. Zabrakło chętnych do jej realizacji, jednak członkowie klubu w końcu postanowili zorganizować wszystko na własną rękę. I całe szczęście! Dzięki współpracy Igora Myszkiewicza (ilustracje), Mamerta Janiona (skład), Anny Cejmer-Kamińskiej (korekta), Macieja Dobrowolskiego (redakcja) i jeszcze kilku innych osób powstała naprawdę wartościowa publikacja. Nie trzeba być wielbicielem fantastyki, by przeczytać ją z satysfakcją i przyjemnością. I warto mieć ją na swojej półce, choćby dlatego, że antologia Fantazje zielonogórskie to kolejna cegiełka w budowaniu naszej regionalnej, jakże wartościowej literatury. Książka jest dedykowana pamięci Jerzego Sulisławskiego, nieżyjącego już członka Zielonogórskiego Klubu Fantastyki, który na pewno byłby dumny z inicjatywy swoich klubowych kolegów. Oni sami zapowiadają, że będą kolejne edycje konkursu na opowiadania fantastyczne, a co za tym idzie, powstaną następne antologie. Oby były tak udane, jak pierwsza z nich! Kinga Mazur Nieprzewidywalna historia Krzysztof Koziołek, Premier musi zginąć, Manufaktura Tekstów, Nowa Sól 2011, 224 s. Cudze chwalicie, swego nie znacie. To pierwsze słowa, jakie przychodzą na myśl po zapoznaniu się z twórczością Krzysztofa Koziołka. Urodzony w 1978 roku zielonogórzanin ma na swym koncie już kilka dobrze ocenionych tytułów, jednak na arenie ogólnopolskiej wciąż jest mało znany. 6 Fantazje Zielonogórskie: antologia opowiadań fantastycznych, red. Maciej Dobrowolski, Zielona Góra 2011, s. 112. 7 Ibidem, s. 37. RECENZJE I OMÓWIENIA 111 Zadebiutował w 2007 roku powieścią sensacyjną Droga bez powrotu, w 2009 roku wydał kryminał Święta tajemnica, zaś rok później ukazał się Miecz zdrady, za który autor zgłoszony został do Paszportu Polityki 2010 oraz nominowany do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Rok 2011 okazał się wyjątkowo udany dla Krzysztofa Koziołka. Otrzymał Lubuską Nagrodę Literacką dla najbardziej obiecującego lubuskiego pisarza oraz wydał dwie kolejne książki: Trzy dni sokoła i thriller Premier musi zginąć. Ta ostatnia pozycja ma szansę wprowadzić pisarza do kanonu polskiej literatury sensacyjnej. Powieść Premier musi zginąć przyciąga uwagę już samą okładką. Czerwony napis stylizowany na plamy krwi na czarnym tle zwiastuje dramatyczne wydarzenia. Zamieszczone pod tytułem trzy zdania: „Wielka polityka. Wielki biznes. Wielki dramat zwykłego człowieka” skrótowo, ale trafnie oddają treść książki. Premier musi zginąć to historia Tomasza Miki, prowadzącego zwyczajne, momentami nudne życie. W jednej chwili traci on wszystko: ukochaną rodzinę, reputację, bezpieczeństwo. By dowieść swej niewinności i ukarać morderców żony i córki, sam wkracza na drogę przestępstwa. Jak to zwykle bywa w utworach z gatunku literatury sensacyjnej – zagubionemu bohaterowi towarzyszy gotowy na wszystko przyjaciel oraz wyjątkowo spostrzegawcza i odważna policjantka. Razem próbują wyjaśnić sekret kilku zabójstw, tajemniczych zatruć wody w zachodniej Polsce i zagadkowych awarii technicznych na terenie całego kraju. Im bardziej zagłębiają się w sprawę, tym mocniej przeraża ich odkrywana prawda. Okazuje się, że za sznurki wszystkich akcji pociągają wysoko postawione jednostki w państwie. Jaką rolę pełni w tym tytułowy premier i czy rzeczywiście musi on zginąć? Czym jest niebezpieczna organizacja Gniew Boży? Tego nie zdradzę, by nie psuć przyjemności z lektury. Głównym atutem książki jest wciągająca fabuła. Wydawać by się mogło, że w XXI wieku nie da się wymyślić niczego nowego w literaturze sensacyjnej, że wszystko zostało już napisane. Krzysztof Koziołek przeczy temu stwierdzeniu, 112 tworzy bowiem historię nieprzewidywalną, z zaskakującymi zwrotami akcji, a przede wszystkim oryginalną fabułą. Strzałem w dziesiątkę okazał się układ kompozycyjny dzieła. Dwadzieścia trzy rozdziały, poprzedzone intrygującym prologiem i zakończone wyjaśniającym większość wątków epilogiem, podzielono dodatkowo na krótkie podrozdziały, ukazujące przebieg akcji z punktu widzenia różnych osób. Dzięki temu zabiegowi historia nabiera dynamizmu i większej dramaturgii. Już od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wir zdarzeń. Trup ściele się gęsto i nikt w świecie powieści nie jest bezpieczny, każdy może zginąć. To duży atut książki, którą raz otworzywszy, zamknie się dopiero po przeczytaniu ostatniej strony. Krzysztof Koziołek postawił w swym utworze głównie na wartką akcję, przez co unika szczegółowych i nużących opisów, oferując w zamian dobrze i z humorem rozpisane dialogi. Ma to jednak także swój minus – autor nie zagłębia się w psychikę bohaterów, w wyniku czego odnosi się momentami wrażenie, że mamy do czynienia z pustymi w środku ludźmi czy wręcz robotami. Nie przekonuje mnie do końca to, jak szybko po stracie rodziny doszedł do siebie Tomasz Mika ani to, jak w przeciągu zaledwie kilku dni stał się podobny do wyszkolonego komandosa. W ekstremalnych sytuacjach człowiek się zmienia i stać go na wiele, ale przemiana głównego bohatera nie jest wiarygodna. Można to wytłumaczyć chyba tylko tym, że pisarzowi nie starczyło czasu na ukazanie dopracowanych portretów psychologicznych, bo akcja gnała do przodu z zawrotną prędkością. Kolejny zarzut, poniekąd podobny do pierwszego, to stereotypowe przedstawienie bohaterów: niezbyt inteligentni policjanci, wśród których trafia się tylko jedna osoba potrafiąca rozwiązać sprawę, skontrastowani ze zwykłymi ludźmi, jak Tomasz Mika i jego przyjaciel, Marek Biel, którzy przypominają trochę za bardzo Sherlocka Holmesa i jego wiernego towarzysza Doktora Watsona z opowiadań Arthura Conana Doyle’a. Dialogi między nimi są chwilami banalne, a szczegółowe wyjaśnianie każdego elementu układanki odbiera przyjemność samodzielnego dochodzenia do prawdy. Mimo tych uchybień zdecydowanie mogę polecić książkę Premier musi zginąć. Napisana lekkim, ale jednocześnie dopracowanym językiem historia, ujmuje swoją oryginalnością i dbałością o szczegóły fabularne. Krzysztof Koziołek często porównywany jest do skandynawskich mistrzów pióra: Stiega Larssona i Henninga Mankella. Moim zdaniem niepotrzebnie, bo polski pisarz stworzył swój własny styl i pozostaje tylko czekać aż doceni go większa rzesza czytelników. Zachwycamy się utworami Harlana Cobena, Henninga Mankella czy Tess Gerritsen, a nie zauważamy, że na naszym podwórku, tak po cichutku i bez większego rozgłosu, wyrósł talent czystej wody. Natalia Bratko Co dolega światu? O najnowszych wierszach Marii Borcz Maria Borcz, Z kałuży miasta, White Plum, Toruń 2012, 56 s. Maria Borcz (1943), jest gorzowską poetką, autorką pięciu tomów poetyckich. Dla porządku przypomnę według chronologii tytuły wydanych przez nią zbiorów wierszy: Tęczowa zabawa (2007), Najeżona oczywistość (2009), Gałązka jaśminu (2010), Bidul (2011) i – omawiany w niniejszym eseju – Z kałuży miasta (2012), wydawnictwo White Plum z Torunia. W biogramie literatki czytamy, że źródła inspiracji poetyckiej doszukuje się w uczuciach ludzkich i Biblii. Publikuje w pismach oraz na blogach konfesyjnych takich jak: „Wstań”, „Tygodnik Salwatorski” czy „apostoł. pl”. Tom poetycki Z kałuży miasta został podzielony na dwie części: Tytułowe Z kałuży miasta i Z głębi kryształu. Już pierwsza lektura książki pozwala stwierdzić, że podział jest zamierzony. Pierwsza część – dodajmy większa bo licząca trzydzieści sześć wierszy – ukazuje zdecydowanie ciemne oblicze świata, człowieka i człowieczeństwa w ogóle. Jego początek to septyma o bandycie – siedem osobnych wierszy pod wspólnym tytułem „bandyta”. Owych siedmiu bandytów przywodzi na myśl siedem grzechów głównych, których współczesnych mutacji nietrudno się w septymie doszukać. Stendhal mówi o powieści jako o zwierciadle przechadzającym się po gościńcu. Czytając wiersze Marii Borcz z pierwszej części tomu Z kałuży miasta osobiście możemy spojrzeć na jej utwory jak w zwierciadło przechadzające się po smutnym polskim gościńcu codzienności. „Chorzy nie pasują do tego wizerunku Brudzą narzekają roznoszą bakterie takich należy spławiać” (szpitale są sterylne s. 13) „ulice z betonu Domy z betonu Sumienia z betonu” (beton s.14) Autorka podejmuje próbę uświadomienia czytelnikowi, że urządzenie społeczne w jakim przychodzi nam egzystować jest poddawane permanentnej manipulacji, a w tym sui generis teatrze lalek wszyscy jesteśmy w mniejszym bądź większym stopniu zaangażowani jako aktorzy – a raczej jako lalki sterowane z zewnątrz. „opakowany w program Powiązany trokami Przynależności RECENZJE I OMÓWIENIA 113 /…/ gdy umiera cucimy serduszkową magią” /…/ w posiedzeniu bierze udział plątanina sznurków do pociągania” (wypływa z milczenia s. 35) (wybraniec s. 19) W konfrontacji ze stereotypem z ogólnym przekonaniem – choćby było ono niedorzeczne – jednostka nie ma szans. Szanse mają jedynie ci, którzy poddają się myśli ogółu i nie posuwają się do autonomicznej refleksji nad zastaną rzeczywistością. Może to nieco ryzykowna teza jednak Borcz podtrzymuje ją i usiłuje dowieść, że tak jest w rzeczywistości. Nie narzuca czytelnikowi własnego sądu – na to ma zbyt wiele mądrości, delikatności i życiowego doświadczenia. Czytelnik sam niejednokrotnie zbrukany przeróżnymi odmianami kałuż różnych miast sam odpowie na ile teza postawiona przez poetkę z Gorzowa jest adekwatna do rzeczywistości. „w powietrzu iskrzy emocje w porywach języki patroszą ofiarę wciskają w glebę biedactwo jest łatwą zdobyczą odłączyło się od stada” (nagonka s. 22) Wydaje się, że diagnoza destrukcji etycznej, rozpadu więzi, promocji egocentryzmu dokonana w tych wierszach ma niestety oparcie w faktach. Diagnoza ta nie rokuje dobrze dla kondycji humanitarnej. Odpoznane w poetyckiej formie bolączki człowieka jako człowieczeństwa i miasta, które tutaj możemy odczytywać jako świat egzystencji niosą groźbę destrukcji najwyższego dobra człowieka – miłości. Miłości grozi anihilacja, a na jej miejscu pojawi się li tylko „serduszkowa magia” „dziś nie na topie modyfikujemy na publiczny użytek 114 Po lekturze pierwszej części książki pozostajemy raczej w minorowych nastrojach. Dowiedzieliśmy się o ciemnej stronie ludzkiej kondycji. Mogłoby się wydawać, że człowiek sam sobie nie jest w stanie przynieść ratunku z powodu nieprzekraczalnych barier wynikających z ludzkiej natury. W tym właśnie momencie wkraczamy w drugą część książki Marii Borcz. Z głębi kryształu. Zawiera on mniejszą ilość wierszy – szesnaście, jednak ich klimat wprowadza krok po kroku w świat, który jednak nie jest pozbawiony nadziei. Zanim odpowiemy na kwestię o remedium na odmiany zła ukazane w pierwszej części woluminu, należy przypomnieć o źródłach inspiracji mentalnej i twórczej. Sama poetka mówi, że w jej wędrówkach mentalnych oraz twórczych bardzo ważna jest Biblia. Oto w pierwszym wierszu drugiej części zbioru czytamy znamienne zdanie: „usłyszysz pozorne milczenie Boga” (refleksja s. 42) . Sugestia została przedstawiona. W kolejnych odsłonach remedium na zło tego świata autorka będzie konsekwentnie kroczyć tą właśnie drogą mentalną. W utworach pojawiają się wreszcie jasne przeniknięte nadzieją obrazy. Zauważamy konsekwentną kreację. Klasyczna dychotomia, może nieco gnostyczna, ale także rzec się chce janowa. Zło – dobro, śmierć – życie, czerń – biel, kałuża – kryształ. „niebo lazurowym płaszczem okrywa nurt słońce rozsiewa srebrzyste confetti” (podróż s. 43) Pojawiają się „refleksy zachodzącego słońca” (refleksy s. 44), a narratorka tych wierszy zachęca do tego aby „zanurzyć się w oceanie wiary” (pragniemy s. 45). A staje się to możliwe dzięki podejmowaniu osobistych decyzji. „teraz powtarzam za Cyceronem i Seneką Deum sequere” (Deum sequere s. 50) Wiersze składające się na drugą część tomu Z kałuży miasta są zdecydowanie jaśniejsze w barwie emocjonalnej jak i w wymowie. Nie są tak chirurgiczne, tak chłodne jak poprzednie. Wszak ich funkcja też jest inna. Jak wspomniałem we wcześniejszej części eseju układ i konstytucja dzieła zostały dokładnie obmyślane. Tutaj czytelnik ma doświadczyć ciepła tego świata, a może ma się dowiedzieć, że ten świat nie musi być tylko „łez padołem”. Dowiadujemy się też, w którą stronę się zwrócić aby tak właśnie się stało. Taka jest wizja poetki, taka jest jej orientacja i przekonanie. Wspominałem już, że wizja to cokolwiek gnostyczna, jednak dzisiaj gdy tak wielu twórców różnych dziedzin sztuki nie ma żadnej wizji nadzieją napawa fakt, że w inkryminowanym tomie wierszy jest ocena rzeczywistości i propozycja remedium. Taka rola poety. Zderzyć się z rzeczywistością i mieć na tyle odwagi żeby ją zdefi- niować. Czy Borcz celnie definiuje rzeczywistość? To akurat nie jest kwestia pierwszorzędna. Czy Maria Borcz podaje właściwe remedium? to sprawa całkowicie subiektywna. Czy książka Marii Borcz Z kałuży miasta zasługuje na lekturę? Zdecydowanie tak. Spotykamy się z nietuzinkową poetką, która nie obawia się nazywać rzeczy po imieniu. Czytamy poetkę, która ma odwagę powiedzieć światu co mu dolega, ale ma też odwagę powiedzieć jak wyobraża sobie sanację. To wartość. Nie można też przeoczyć najlepszych wierszy, które pojawiły się w Z głębi kryształu. Szczególnie dwa ostatnie wiersze pomieszczone w tomiku wyróżniają się poziomem artystycznym, świadcząc o kunszcie Marii Borcz. „Uczta” to mądry wiersz, osadzony w historii i literaturze, wiersz który nadaje się do cytowania, uroczy ze względu na ciekawe frazy. Drugi (w książce ostatni), W dolinie Cedronu, poetycki i historyczny artefakt oparty na kanwie starożytnej rzeczywistości. Przemyślana konstrukcja, usytuowanie akcji osób i doznań sprawia, że te wiersze szczególnie warto przeczytać. Marek Grewling Niepozorne, a ważne dzieło Ludwik Lipnicki, Zachód słońca, Sonar Literacki, ZLP Oddział w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2011. W pracowni czuć hipnotyzującą woń oleju na płótnie. Mały promień słońca wpada do pokoju, by zatrzymać się na obrazie ukazującym mistyczną walkę dnia i nocy, i rozpocząć swój taniec z kolorami strachu, nadziei, miłości. Prosta fabuła, uniwersalne prawdy, złożona ludzka psychika i widmo śmierci, które zmienia wszystko – oto, czego dostarcza czytelnikowi Ludwik Lipnicki w swej najnowszej powieści, Zachód słońca. Treść nie jest dobrą reklamą, jesteśmy społeczeństwem wzrokowców. Banalny tytuł i żółta okładka ze sztalugą przedstawiającą zachód słońca, na której siada nienaturalny i jakby doklejony motyl. Obraz przypomina przykładową tapetę ze standardowego folderu Windowsa. Kto sięgnie po książkę, której autor snuje opowieść, jakich wiele: o miłości, cierpieniu, nadziei? A jednak ta opowieść wciąga czytelnika już od pierwszych stron ? – może dlatego, że proste historie mogą się przydarzyć zawsze, każdemu i wszędzie. Ludwik Lipnicki, biolog i naukowiec, jest pisarzem znanym na Ziemi Lubuskiej, laureatem Lubuskiego Wawrzynu Literackiego (2007), autorem wierszy i powieści, z których najnowsza rozgrywa RECENZJE I OMÓWIENIA 115 się w scenerii Borów Tucholskich, nad pięknym jeziorem. Jest to, jak wyjaśnia w jednym z wywiadów, opowieść o wierze, miłość i nadziei – tych realnych, przyziemnych, aż po metafizyczne. [...] O wierze w sens podejmowania walki, nawet wtedy, gdy cały świat wali się w gruzy. O nadziei, której tracić nie wolno, gdy mrok już wszystko ogarniać zaczyna. [...] O miłości i jej różnych obliczach, [...] obliczach przyjaźni, której wartość objawia się w najtrudniejszych chwilach. Jest to książka o tym, że sztuka może być ucieczką, terapią, formą walki, a dla Pawła pieśnią dusz i zarazem jej... krzykiem. Paweł, główny bohater książki niespodziewanie dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Operacja i leczenie prawdopodobnie przyniosą zamierzony efekt, ale... I właśnie to zawieszenie burzy spokój artysty. Wspierany przez bliskich postanawia uporządkować swoje życie i zrealizować odwieczne marzenie: Już wiele razy nie dawała mu spokoju myśl, żeby utrwalić na płótnie chociażby namiastkę tego cudu natury. […] tę nawałnice myśli i skojarzeń z tęsknotą, walką, rodzeniem się i zamieraniem nadziei... [...] Wiktor powiedział mu wtedy: – Mało komu udało się dotychczas dobrze namalować zachód słońca. Jako rasowy malarz wie, że nie będzie to łatwe. Jednak choroba dodaje mu odwagi do spełnienia fantazji – namalowania „prawdziwego” zachodu słońca, niezapomnianego spektaklu wśród jezior, lasów i żurawiej pieśni. Dni malowania czternastu płócien przeplatają wspomnienia o dzieciństwie i malarskiej karierze bohatera, zabiegi i szpitalne rozmowy. A między tym wszystkim jest Ona. Wspomnienia o Zuzannie, ich toksycznej miłości, żarliwym romansie stają się wątkiem spajającym akcję utworu. Zachód słońca składa się z pięciu rozdziałów o znaczących, wręcz symbolicznych tytułach – Mapa drogowa, Droga, Droga krzyżowa, Powrót, 116 Podróż nadziei. Wszystkie je łączy motyw podróży – w przestrzeni i w czasie. Bohater nieustannie wędruje po Polsce i Europie, po miastach i miasteczkach Polski, po szpitalnych korytarz i lasach ukochanych Borów. Odbywa także podróże sentymentalne, podróże wspomnień do osób i miejsc, które czyniły go niegdyś szczęśliwym lub wręcz przeciwnie, pozostawiały w duszy bolący cierń. Posiłkując się zakorzenioną w kulturze metaforyką ludzkiego życia przedstawia Lipnicki człowieka podsumowującego i porządkującego swoje życie. Kompozycja książki, w pierwszej chwili wydawałoby się niespójna, okazuje się zaskakująco konsekwentna. Przechodząc sprawnie od jednego do kolejnego wątku autor eksponuje ważne dla bohatera wydarzenia, wiąże je znacząco z tytułami rozdziałów. Pytania, urwane zdania, niespodziewanie kończone podrozdziały wymuszają szczególny rodzaj lektury. Można powiedzieć, że specjalista od porostów okazuje się również specjalistą od ludzkiego życia. Niezwykle wymowna staje się scena szpitalnej rozmowy Pawła z ks. Markiem. Czym jest śmierć, po co żyjemy, co po nas pozostanie – oto kilka pytań, z jakimi od wieków zmaga się filozofia, a na które odpowiedzi poszukuje Lipnicki. I oto rzecz nieoczekiwana. Duchowny właśnie śmierć nazywa wielką sprawiedliwością. I nie jest ważne to, że umieramy, bo cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych, ale życie po ich odejściu toczy się dalej, jak gdyby nic się nie stało. Ludzie pozostawiają po sobie atrakcyjne spadki, ale tak naprawdę najważniejsze jest co pozostaje z nas w innych ludziach, którzy będą kontynuować nasze dzieło tworzenia i rozsiewania dobra. Po to warto żyć. I może żeby sobie o tym przypomnieć, warto sięgnąć po Zachod słońca Lipnickiego. Dominika Mrozowska Własnym głosem Władysław Łazuka, Którego spotkałem, Wydawnictwo Książkowe IBiS, Warszawa 2010, 56 s.; Słowa wśród wydm, Atelier RED FROG, Deszczno 2011, 64 s. Czytam różne wiersze różnych poetów. Jest ich zresztą coraz więcej. Dzisiaj prawie wszyscy potrafią szybko pisać i wydawać tomiki. Bez większego wysiłku, o męce pracy nad słowem nie wspominając. Niekonieczne mają jednak coś od siebie, z głębi własnego ja, do powiedzenia. Jednak na szczęście trochę przynajmniej wrażliwy czytelnik potrafi dość szybko odróżnić słowo autentyczne od słowa wyuczonego. Taką mam nadzieję. To jest tak jak w każdym zresztą zawodzie. Są wyrobnicy i ci, co mają w swoim kierunku dar lub powołanie. Kiepski murarz, owszem, mur wymuruje, ale np. krzywe i nierówne będą fugi, co nie zdarzy się prawdziwemu fachowcowi. Można odnieść wrażenie, że wyuczenie, po jakichś warsztatach, szkołach, ćwiczeniach, coraz częściej dominuje poczynania literackie. No niestety. Kombinowanie i w tej materii nabrało niemal charakteru zaraźliwej mody. Ale to się źle czyta. Duże nagromadzenie słów, obrazów, sloganów udających wiedzę i mądrość, raczej przeszkadza ujawnić się poetyckiemu ja. Tłamsi je. Władysław Łazuka nie należy do tego typu sztukmistrzów, którzy z premedytacją chcą się popisać umiejętnościami i odnieść chwilowy sukces. Zdaje się, że jego działanie twórcze ma dalece szerszą perspektywę. Postawił w swoim poetyckim rzemiośle na wierność sobie. Na mówienie własnym głosem – nie żadnymi modami, epatacjami, obsesjami i eksploracją patologii wszelkiej maści, które choć w pierwszym momencie zaciekawiają, to szybko okazuje się, że zioną pustką. Łazuka żadnej pustki zasypywać czymkolwiek nie musi. Nie musi być „uczestnikiem / w żadnych poetyckich warsztatach”, bo „Wszystkiego nie sposób wziąć na rozum”. Jest to dobra samoświadomość. U niego jest na pewno źródłem natchnienia. W jego świecie poezję uprawia się przez doświadczenie. Najpierw ono, a dopiero potem wiersz, słowo, obraz. Nigdy doświadczenie nie jest wyłączane, nigdy nie zastępuje go spekulacja. W końcu wie, że podążanie na tej ścieżce „którą wybrałem” czegoś od poety, od niego, wymaga, bowiem „wędrówka to długa / i osobliwa”. Nie tylko decyduje o niej bieżąca obserwacja, ale całość wewnętrznego namysłu – można rzec – obecność i dostrzeganie wewnętrznego i zewnętrznego istnienia, makro i mikrokosmosu, który otacza podmiot. To, czego nie zawsze można dopatrzyć się u innych poetów, u Łazuki jest stale obecne. Czyli: jest podmiot i percepowany świat. Jednak przywoływany nie technicznie, rejestracyjnie tylko, a głównie wedle logiki lirycznego spojrzenia i wzruszenia. I z taką – powiedziałbym – strukturą poezji mamy od samego początku w każdym kolejnym tomiku do czynienia. Ona jest klarowna i widoczna z tego powodu. Ona decyduje o kierunkach poetyckich wędrówek. Ze swej istoty jest więc stabilna, co w jakiejś mierze skutkuje pewnym konserwatyzmem zachowań, bo poeta bardzo pilnuje, złe to może słowo, dba Władysław Łazuka, by poza te granice zanadto nie wykraczać. Skutkuje to jednak za każdym też bardzo sprawdzalną dawką wzruszenia, które przecież, niezależnie od podejmowanych wyborów i innowacji, jest celem każdego poety. Jak pisze: „Wiatr we włosach / w ramionach / w kieszeniach / ale jest / i błysk słońca”. Swój efekt poetycki uzyskuje Łazuka przez drążenie głębi. Oczywiście zwolennik rysunków poetyckich umocowanych w pryncypiach czy imponderabiliach egzystencjalnych, w społecznych realiach, ujmujących ciężar podmiotowego ja i doświadczenia, gdzie etyka i moralność funkcjonują bardziej pierwszoplanowo, zwolennik tonacji wyraziście akcentującej wartości i sens istnienia tu dla siebie zanadto dużo nie znajdzie. Bo to jest poezja nastawiona na wrażliwe spojrzenie, wrażliwą refleksję, ściszony dialog RECENZJE I OMÓWIENIA 117 i obserwację przyrody, i konfesyjne łączenie tejże z ludzkim wnętrzem, własnym lub drugiego człowieka. A więc jej horyzont jest ściśle ustalony reakcjami na szczegół. Nie znaczy to, bym negatywnie wartościował taką poetykę, albo namawiał Łazukę do jej zmiany. Raczej zachęcam do kontynuacji tej drogi, gdyż jest ona autentyczna i nie tak znowu często podejmowana. A więc ma swoją szansę. Oczywiście przydałoby się jej wzmocnienie przez znaczeniową kondensację. Obraz powinien być nie tylko wrażeniowy. Zresztą constans poetyckiego modelu Łazuki wbrew pozorom nie jest niezmienny. Ani obecnie, ani na przestrzeni lat. Wyraźnie widać jak od ukazywania korzeni, rodowodu wiejskiego, problemów z awansem społecznym, trudu odnalezienia się w nowych realiach kulturowych, doszło do wykształcenia się bardziej uniwersalnej postawy, w której kontemplacja i medytacja natury, istnienia i życia jako takiego, jest decydująca. Dobrze, że poeta stara się wzbogać ją w refleksję. Oby jak najwięcej. Poezja dostrzeżona jest w rzeczach codziennych, drobnych, zwyczajnych czy nawet banalnych. Tu można podziwiać umiejętność posługiwania się bardzo oszczędnie językiem poetyckim, wyczuciem znaczeń. Swoiste „kilka słów” udowadnia właśnie osiągniętą dojrzałość poetycką. Efekty w ostatnio wydawanych zbiorkach są zauważalne. Tak jak w tych chociażby, które są przedmiotem mojej lektury oraz niniejszej recenzji: Słowa wśród wydm i Którego spotkałem. Poeta mieszka w Choszcznie. Społecznie niekoniecznie może tam czuć się dobrze. Takich jak on prowincja nie zawsze pozytywnie postrzega, a zaledwie toleruje. Natomiast poprzez bliskość jezior i lasów, i cichy, małomiasteczkowy klimat, chyba dobrze mu służy. Czesław Sobkowiak Szlakami życia Barbara Konarska, Osty w fioletach, Organon, Zielona Góra 2012, 68 s. Serce bije mocniej... To emocje. Nie sposób innymi słowami określić wierszy Barbary Konarskiej, zebranych w tomiku „Osty w fioletach”. Słuchaczka Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku i autorka dwóch poetyckich książek (Ocalone ćmy, czyli moje wędrowanie oraz Malowanki jesiennej) tym razem zabiera nas w wędrówkę ścieżkami życia. Utwory Konarskiej emanują refleksyjnością, wynikającą z upływu czasu. Świadomość przemijania, która od pewnego czasu stała się przewodnikiem w życiu poetki, nakazuje rozpamiętywać czar wspomnień i zwracać się w stronę kresu egzystencji. Ważny jest tutaj wątek transcendencji. W jednym z wierszy autorka wyznaje brutalną prawdę naszych czasów: „człowiek uczynił boga 118 na swój obraz i podobieństwo”, dostosował go do swoich potrzeb i celów. Poetka buntuje się przeciw takiemu bogu, w wierszu Zabijane człowieczeństwo znajdziemy poruszające wyznanie: „Nie umiem Ci się pokłonić, Panie wszechświata, nie umiem uwierzyć w miłość, żyjąc na ziemi”. Dążenie do wygód i pogoń za lepszym życiem zaowocowały obojętnością na zło, nikt nie myśli o toczących się wojnach, terrorystach i na pozór odległych tragediach. Autorka w all inclusive mówi bez ogródek: „kusi cię egzotyka z reklamowej papki niezwykłość z kroplą luksusu przygoda z odrobiną stresu kontakt z Innym bez zobowiązań”, Kwintesencję nieczułości ujmuje w słowach: „schodzisz do basenu czeka drink z parasolką wybrałeś pakiet all inclusive”. Konarska ma dar widzenia wielu odcieni rzeczywistości i z pasją podchodzi do życia, także do zdobywania szczytów. Wiersz Tatrzańskie impresje przenosi nas w najwyższe polskie góry, gdzie poetka odnajduje ciszę, skupia uwagę, obserwuje rozszerzonymi źrenicami piękno natury i czerpie radość z poczucia bliskości gór. W wierszu turystka i góral maluje piękne pejzaże: „ona z Popradem podąża szlakiem urody krajobrazu z wieruchowym graniem stopy tańczą wędrując”. Góry posiadają rozliczną symbolikę, uświadamiają kruchość i małość człowieka wobec potęgi natury. Właśnie w kontakcie z nimi można silnie doświadczyć istoty przemijania: jesteśmy bezpieczni tylko na krótką chwilę życia. Ta świadomość kłuje niczym tytułowe osty. Marta Soczek Rozprawa ze sobą i światem Henryk Urbanek, Iskierki, Drzewo Laurowe, Zielona Góra 2011, 153 s. „Nikt nie wydaje się bardziej obcy niż ktoś, kogo się kiedyś kochało” Erich Maria Remarque, Łuk Triumfalny Życie jest nieprzewidywalne, przynosi wiele niespodzianek i obfituje w nieoczekiwane sploty wydarzeń. Jednego dnia wszystko układa się w logiczną całość, by następnego rozsypać na kawałki. Takie chwile skłaniają do refleksji nad sobą, nad motywami własnego postępowania. Nierzadko zatrzymujemy się, niczym obudzeni z głębokiego snu, pytając: kim jestem, co osiągnąłem, czego dokonałem, co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze? Odpowiedzi na te pytania próbuje udzielić Henryk Urbanek – laureat ogólnopolskiego „Konkursu na Dobrą Powieść” w kategorii „pamiętnik-wspomnienie” organizowanego przez Wydawnictwo „Drzewo Laurowe” w powieści pod znamiennym tytułem Iskierki. Bohaterem swej książki autor uczynił 65-letniego emeryta, który podejmuje trudną rozprawę ze sobą i światem. Skłoniło go do tego najboleśniejsze wydarzenie, jakie może spotkać rodzica – samobójcza śmierć dziecka. Już w tym miejscu trzeba zwrócić uwagę na fabułę, która jest największym atutem powieści. To, co spotkało bohatera, jest dla niego przede wszystkim niezrozumiałe i okrutne. Odczuwa bezradność, z którą nie potrafi sobie poradzić. Ma świadomość, że tak naprawdę nie znał swojego syna, teraz chce wejść w jego świat i zrozumieć jedną podstawową rzecz – dlaczego? Aby ostatecznie móc się rozprawić z przeszłością, bohater musi najpierw poznać samego siebie, osądzić swoje życie, dlatego podejmuje próbę autoanalizy, zaczyna prowadzić dziennik, który staje się zapisem jego doświadczeń. Dzięki dziennikowi może spojrzeć na siebie z dystansem i zrobić rachunek sumienia. Te zapiski, tworzone na podstawie dzienników syna, pokazują Michała jako osobę ponadprzeciętnie wrażliwą, zbuntowaną przeciwko światu i jako niespełnionego pisarza. Dzięki analizie notatek między synem i ojcem rodzi się osobliwa więź poza czasem. Spełniając marzenie syna o byciu pisarzem w swoim dzienniku ojciec umieszcza część jego twórczości. Daje RECENZJE I OMÓWIENIA 119 nam ona szeroko zakrojony obraz potencjału Michała i namiastkę jego talentu. Na uwagę zasługuje tu opowiadanie Szara wstęga szosy, traktujące o wspólnej drodze kierowcy i jego ukochanego psa, uśmierconego przez bezmyślnych autostopowiczów. Ta historia jest przykładem, jak łatwo można w życiu stracić to, co ważne. Opowieści Urbanka nie da się przeczytać jednym tchem, każde zdanie skłania do refleksji, między innymi tej, że opowiedziana historia może zdarzyć się wszędzie i spotkać każdego – dzięki „Iskierkom” łatwiej się z nią zmierzyć. Marta Soczek Cyganie i Polacy: o kilka kroków bliżej Edward Dębicki, Ptak umarłych, Wyd. Bellona, Warszawa 2004, 232 s. Edward Dębicki, Wczorajszy ogień. Ptak umarłych II, Wyd. Stowarzyszenie Twórców i Przyjaciół Kultury Cygańskiej im. Papuszy w Gorzowie Wlkp, 2012, 200 s. Właśnie ukazał się drugi tom wspomnień Edwarda Dębickiego Wczorajszy ogień, który jest kontynuacją wydanej kilka lat temu pierwszej części pt. Ptak umarłych. Zamieszkały w Gorzowie Wielkopolskim Edward Dębicki to wielka artystyczna osobowość: muzyk estradowy, kompozytor, poeta i popularyzator cygańskiego folkloru. Jest także założycielem cygańskich zespołów Khan i Terno, a także inicjatorem i organizatorem Międzynarodowych Spotkań Zespołów Cygańskich „Romane Dyvesa” odbywających się od kilkunastu lat w Gorzowie. Wiosną 2012 roku został odznaczony Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Edward Dębicki mówi o sobie, że nie przeszkadza mu określenie „Cygan”. I rzeczywiście, w obu tomach wspomnień nie pojawia się słowo „Rom”, uznawane dzisiaj za bardziej stosowne, bo pozbawione negatywnych skojarzeń. Autor, urodzony na wschodnich kresach w cygańskim taborze, jako kilkuletnie dziecko zaznał grozy II wojny światowej. Była ona szczególnie okrutna dla Romów, narodu w Europie szczególnie narażonego na prześladowania i eksterminację. Każdy dzień wojny przynosił skupionym w taborach Cyganom niepewność jutra. Nie wiadomo było, czy przypadkowo napotkani ludzie będą tymi, 120 którzy bezinteresownie pomogą czy zadenuncjują. Dębicki wiele razy wspomina jednak w swojej książce Polaków, którzy ratowali jego rodzinę i tabor przed najgorszym. Edward Dębicki próbuje odtworzyć dawną rzeczywistość własnymi słowami tak, jak ją zapamiętał. Oba tomy wspomnień, napisane pięknym, baśniowym językiem, są podzielone na przystępne, krótkie rozdziały-epizody, którym nie brak refleksji i epickiej głębi. Każdy z nich ma swoją dramaturgię, przenikającą się z subtelną, nostalgiczną nutą. Te drobne, rozproszone okruchy składają się w jedną całość, tworząc barwny obraz minionego świata, pozostający już tylko we wspomnieniach tych, którzy dawniej do niego należeli. Autorowi znakomicie udało się nakreślić portrety ludzi, wśród których dorastał i których spotykał na swojej drodze. To godne podziwu, że wystarcza zaledwie kilka słów, by nadać każdej postaci niepowtarzalny rys indywidualizmu. W reminiscencjach autora to są ludzie z krwi i kości: przeżywają radości i dramaty, stoją przed życiowymi dylematami, które każdy z nich rozwiązuje zgodnie z własną życiową filozofią. Dzięki temu Ptak umarłych i Wczorajszy ogień wykraczają daleko poza lakoniczną i powierzchowną relację tego, co pozostało w pamięci. Książki nabierają wymiaru uniwersalnego, inspirując czytelnika do ponadczasowych rozważań na temat losu i kondycji człowieka. Edward Dębicki przybliża nam wiele szczegółów związanych z codziennym życiem cygańskiej społeczności w wędrownym taborze. Tym, co najbardziej zadziwia nas, współczesnych – jest ścisły kontakt człowieka z naturą. W przypadku Cyganów był to oczywisty warunek przeżycia. Na wiele chorób znajdowano lekarstwa w lesie. Narzędzia robiono „z niczego”, ze skrawków, odpadków, resztek – nawet łyżwy lub żarna do mielenia mąki. To wiedza i umiejętności dzisiaj ginące, a może nawet już skazane na zapomnienie. Tutaj, we wspomnieniach, zostają choć w części ocalone. Być może skojarzenia z cygańskim taborem brzmią romantycznie, ale nie można zapominać, że jest to przede wszystkim świadectwo twardej szkoły życia, którą przeszedł autor – codziennością wojennych lat była bieda, głód i prześladowania. I śmierć, wiele razy widziana przez niego na własne oczy. Taki był jeszcze siedemdziesiąt lat temu świat cygańskiego dziecka. Pierwszy tom wspomnień, Ptak umarłych kończy się na roku 1945, gdy ustają działania wojenne. Rodzice Edwarda Dębickiego, tak jak wiele innych ocalałych rodzin ze szczepu Cyganów nizinnych Polska Roma zamieszkałych na kresach, po zakończeniu wojny i ustaleniu granicy na Bugu zdecydowała się przyjechać na stałe do Polski. Czuli się z nią silnie związani. Druga książka, Wczorajszy ogień, rozpoczyna się od opowieści autora o próbach ponownej integracji cygańskiej społeczności. Romowie byli po wojnie w rozsypce, wielu z nich zmarło lub zaginęło. Wszyscy poszukiwali jakichkolwiek wieści o swoich członkach rodziny. Gdy ludzie szczęśliwie się odnajdywali, na nowo tworzyły się kilkurodzinne tabory. Wracała nadzieja na powrót do dawnego wędrownego życia. Tymczasem w 1963 roku wszedł w Polsce w życie dekret osiedlenia, zakazujący Cyganom poruszania się po kraju taborami. Edward Dębicki podkreśla, że to było dla nich szczególnie bolesne: oni chcieli tylko żyć po swojemu, utrzymywać się – tak jak od pokoleń - z wędrownego muzykowania, handlu i wróżbiarstwa. Autor wiele miejsca poświęca w swojej książce realiom powojennej Polski i trudnościom Cyganów ze znalezieniem w niej swojego miejsca. Romowie musieli walczyć o wszystko: gdy jeszcze wędrowali – o mieszkania na zimę i przydział opału, gdy się osiedlili – o to, by pozostawiono ich w spokoju, pozwolono być sobą i nie zaczepiano bez powodu. W książce znajdują się liczne opisy zmagań z kurczowo trzymającymi się przepisów przedstawicielami „władzy ludowej”. W relacji autora niemal wszystkie mają ten sam fascynujący schemat: skrajną nieufność i nieustępliwość funkcjonariuszy stojących na straży porządku Cyganie wiele razy potrafili przezwyciężyć swoją muzyką. Gdy tylko zaczynali grać – trafiali prosto do serca, które stawało się bardziej życzliwe i przyjazne. Nie da się przemilczeć, że Romowie do dzisiaj są traktowani (tak w Polsce, jak i w Europie) podejrzliwie i nie bez uprzedzeń. Wzbudzają negatywne emocje, bo nie boją się wyraźnie zaznaczać swojej odrębności, a w swojej inności są bardzo hermetyczni. Wiąże ich ściśle przestrzegany obyczajowy kodeks romanipen. Ściśle pilnują tajemnicy swojego cygańskiego języka, nie ujawniając z niego zbyt wiele gadziom, czyli nie-Cyganom. Zapewne dlatego w obu książkach znajdujemy stosunkowo niewiele cytatów w rodzimym języku autora. Nie brak w nich za to prób zdefiniowania cygańskiej tożsamości oraz barwnych i fascynujących opisów romskiej kultury. Kultury starej i bogatej, która pomimo przeciwności zdołała przetrwać w Europie setki lat, a której – trzeba to powiedzieć jasno – mieszkańcy Ziemi Lubuskiej prawie nie znają, mimo że Cyganie są obecni w naszym regionie. Edward Dębicki wraz z rodzicami i rodzeństwem najpierw zamieszkał w Słubicach (gdzie otrzymał swój pierwszy w życiu akordeon), a później osiadł na stałe w Gorzowie Wielkopolskim. Tam też rozpoczął naukę w Szkole Muzycznej. Nie mogło być innej decyzji: autor wyrastał pośród muzyki, chłonąc cygański folklor, który jest mu bliski przez całe życie. Ta decyzja była także wyjątkowa z innego względu: Edward Dębicki i jego rodzice byli jednymi z pierwszych z kręgu romskiej RECENZJE I OMÓWIENIA 121 społeczności, którzy rozumieli, że edukacja w polskiej szkole nie tylko nie odbiera im tożsamości, ale jest też drogą do wzbogacenia ich świata i łatwiejszego odnalezienia w nim swojego miejsca. Najlepszym przykładem jest życiowa droga autora i jego rodziny. Jego siostra Genowefa jako pierwsza kobieta – Cyganka ukończyła liceum. Początki edukacji autora były jednak bardzo trudne, o czym świadczy opis pierwszego dnia w gorzowskiej szkole muzycznej. Zamiast lekcji muzyki – autor odebrał, niestety, klasyczną lekcję dyskryminacji i wykluczenia, dzisiaj już – miejmy nadzieję – absolutnie nie do pomyślenia. Młody uczeń posłuchał jednak mądrej rady ojca: „skup się na muzyce i udowodnij im, że jesteś wartościowym człowiekiem”. Utalentowany i pracowity Edward Dębicki ukończył z wyróżnieniem pięcioletnią szkołę muzyczną w trzy lata. We Wczorajszym ogniu znajdziemy wiele epizodów z życia dojrzałego już artysty, koncertującego na estradach w Polsce i za granicą. Można powiedzieć, że autor na swój sposób obszedł nakaz osiedlenia: nic się nie zmieniło, wędrowne życie z muzyką jest jego chlebem powszednim, tak samo jak w latach jego dzieciństwa i wchodzenia w dorosłość. We wspomnieniach autora pojawiają się też dwie znane postacie: spowinowacona z Edwardem Dębickim poetka cygańska Bronisława Wajs-Papusza (która wędrowała w tym samym taborze co autor i również osiedliła się w Gorzowie Wielkopolskim) oraz Jerzy Ficowski, słynny poeta i badacz romskiej kultury, który pod koniec lat 40. XX wieku nawet wędrował z cygańskim taborem. Wybitne dokonania Papuszy i Ficowskiego, który był nie tylko tłumaczem jej wierszy, ale i „tłumaczem” cygańskiej kultury w ogóle, dzisiaj nie budzą już wątpliwości i z biegiem czasu doceniane są coraz bardziej. Jednak autor przypomina, że z początku ich działalność wzbudzała wątpliwości wśród Cyganów. Pisanie poezji przez Papuszę wydatnie kłóciło się z tradycyjną rolą cygańskiej kobiety. Natomiast kontakty Romów z Jerzym Ficowskim wzbudzało wśród nich żywą dyskusję: na ile można nie-Cyganowi pozwolić poznawać ich kulturę i język? Nie wszyscy byli w tej kwestii jedno- 122 myślni. Ten sam dylemat pojawił się, gdy reżyser Władysław Ślesicki postanowił nakręcić film pt. „Zanim opadną liście” o ostatnich wędrujących cygańskich taborach. Ptak umarłych i Wczorajszy ogień to ważne książki nie tylko dla naszego regionu, ale i dla całej polskiej kultury. Są pionierskim głosem romskiej społeczności zamieszkałej w naszym kraju nie tylko dlatego, że pozwalają Polakom spojrzeć na Cyganów i ich kulturę w całkiem nowym świetle, bez uprzedzeń i niechęci. Osobowość Edwarda Dębickiego i jego życiowy dorobek może być także dla samych Romów podpowiedzią, że nie muszą obawiać się bliższych spotkań z polską społecznością, że im bardziej będą otwarci, tym mniej będą narażeni na nietolerancję i wykluczenie społeczne. Chęć lepszego wzajemnego poznania się i współpracy przyniesie korzyści obu społecznościom, nie narażając żadnej z nich na utratę tożsamości i pamięci o swoich korzeniach. Warto zwrócić uwagę, że autor, którego żoną jest Polka, pełni także funkcję prezesa Stowarzyszenia Twórców i Przyjaciół Kultury Cygańskiej im. Papuszy. Jego misją jest promowanie Gorzowa i Polski w świecie – bo, jak podkreśla Edward Dębicki w ostatnim zdaniu swoich wspomnień, przecież jesteśmy Cyganami polskimi. Obie książki można odczytać jako zaproszenie do dialogu i dalszych wzajemnych spotkań. Promocja romskiej kultury przez rodzimego jej przedstawiciela i w tak wspaniałej formie wydatnie przyczynia się do obalania krzywdzących stereotypów po obu stronach. Ptak umarłych i Wczorajszy ogień wnoszą do międzykulturowego dialogu wiele pozytywnych aspektów, tak bardzo potrzebnych. A nade wszystko sprawiają, że i Cyganie, i Polacy mogą wyjść sobie naprzeciw i znaleźć się wobec siebie o kilka kroków bliżej. Wspomnienia Edwarda Dębickiego kończą się wzruszającym akcentem. Autor oddaje głos swojemu synowi Manuelowi, zamieszczając napisaną przez niego baśń Zagubiony ptak. W ten sposób dokonuje się na kartach książki symboliczna pokoleniowa zmiana, a wspomnienia z przeszłości – wybiegają w przyszłość. Z zamieszczonego w książkach bogatego materiału zdjęciowego (obejmującego wszystkie etapy życia autora) wynika, że Manuel również gra na akordeonie. Być może będzie w przyszłości kontynuował zapoczątkowane przez swojego ojca dzieło promocji romskiej kultury, przyczyniając się do budowania przyjaznego sąsiedztwa między Romami i Polakami. Jak doskonale wiemy, w tej kwestii po obu stronach jest do nadrobienia wiele zaległości. Dwa wiersze zamieszczona na skrzydełkach książki Wczorajszy ogień przypominają, że Edward Dębicki jest także poetą. Fragment jednego z nich brzmi: I nie ogrzejesz sobie rąk/wczorajszym ogniem. To rzeczywiście prawda, ale przecież wczorajszy ogień może jeszcze opowiedzieć wszystkim wspólną historię żyjących obok siebie Romów i Polaków, którzy – zasłuchani – razem skupią się wokół wygasłego ogniska. Może tam jeszcze tlić się żar, którym da się ogrzać serce i stopić pozostającą w nim nieufność i nienawiść. Wczorajszy ogień może zmienić na lepsze jutrzejszy dzień. Joanna Kapica-Curzytek Debiutancki głos młodości Emilia Grzelak, W dorosłość, Zielona Góra 2012, 32 s. Emilia Grzelak zadebiutowała tomikiem W dorosłość 1. Wiersze składające się na tę książkę poetycką dotykają różnorodnej materii z jaką zmaga się młody, wrażliwy, piszący człowiek. Czytelnik znajdzie tu teksty poświęcone miłości zarówno w wymiarze filie, agape i eros, rozważania metafizyczne, liryczne kontemplacje religijne, poetyckie spostrzeżenia dotyczące otaczającej rzeczywistości, codzienności. Na tom składają się dwie części – w pierwszej znajdują się utwory autorki, w drugiej wiersze napisane przez innych poetów dla poetki. W otwierającym tomik tekście Godzina do końca świata, podmiot liryczny zwraca uwagę na elementy otaczającej go przestrzeni: Wczorajsza kłótnia Smutek biedaka Rozmówki fińskie jeszcze nie otwarte 1 2 3 4 śniadanie w torbie I spodnie rozdarte2 Pozornie błahe detale związane z teraz i wczoraj składają się na obraz, który sygnalizuje tytuł utworu – za godzinę będzie koniec świata. Poetka dostrzega codzienną egzystencję, która pozostaje zwyczajna nawet w obliczu apokalipsy. Jednak w końcowych wersach podmiot nie zapomina o Bogu: „Trzeba by walczyć/ na poziomie Boga”3. Niedopowiedziane o co? Pozwala domyślać się, że o godną postawę w obliczu końca (początku). Problem wiary czy bardziej zmagania się z wiarą jest bardzo silnie obecny w poezji Grzelak. Ksiądz z wiersza (***zawisł między górami) stoi w obliczu kryzysu religijności, metaforycznie „zawisł między górami”4. W poetyckiej wizji „Pan z wolna kroczy”, a tym samym pojawia się nadzieja na rozwiązanie kryzysu, jednak końcowe wersy jedynie sygna- E. Grzelak, W dorosłość, Zielona Góra 2012. Ibidem, s. 5. Ibidem. Ibidem, s. 7. RECENZJE I OMÓWIENIA 123 lizują nadzieję: „Ksiądz czeka zachodu/ Lepszego słońca wschodu”5. Pojawia się w tomiku przyznanie do zwątpień, do braku siły, jak w wierszu (*** Biegnę do przodu). Podmiot liryczny wyznaje „Boję się żyć/ Bo nie umiem żyć”6. Porównania do żółwia, ślimaka świadczą o zmaganiu się z egzystencją, z tym co na co dzień ona stawia przed jednostką. Kompatybilny z tym utworem wydaje się wiersz (*** Słowo). Słowo „uderzyło mnie w twarz”7 mówi podmiot liryczny. Moc słowa jest ogromna. Potrafi być również bolesna. Słowa układają się w myśli, które „bolą”, a przez to „Radość moja/ – tak jakby się/ starzeje”8. Problematyka miłości koncentruje się w różnych obszarach. Powyżej zostało już zaznaczone, że Grzelak dotyka w swojej poezji różnych jej odmian. Zmysłowość pojawia się w Erotyku z przymrużeniem oka, w którym podmiot liryczny zwraca się do ukochanego/ukochanej: „Patrzysz głęboko w oczy/ Dotykasz oddechem mojej skóry”9. Opisana sytuacja intymna kończy się wersem „Krzyk niemy w pokoju”. Antyteza oddaje emocje nagromadzone między mówiącym podmiotem a adresatem. Autorka często sięga do operowania elementami świata przyrody. Tak i w tym wierszu „Motyl spija nektar”, „Ciała splotły się bluszczem”10. Z kolei w Zagrywce erotycznej przy śniadaniu 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 124 Ibidem. Ibidem, s. 6 Ibidem, s. 9. Ibidem. Ibidem, s. 14. Ibidem. Ibidem. Ibidem, s. 16. Ibidem, s. 20. Ibidem. „Ptak trzepocąc skrzydłami” „Przerwał melodię naszych myśli”11. Nawiązania do flory i fauny nie mają funkcji ornamentacyjnej. Świadczą o głęboko humanistycznym nastawieniu poetki do świata, widzącej jedność człowieka ze światem natury. Miłość w sensie agape widoczna jest w wierszu (*** Babciusiu). Podmiot liryczny zwraca się do babci przywołując przeszłość: „Zawsze trzymałaś za/ rękę” i teraźniejszość: „A dziś…/ Jesteś w zapachu/ tlącego się znicza”12. Początkowo spieszczenie skierowane do adresata utworu ukazuje przywiązanie nadawcy. Pojawiające się przekonanie podmiotu o obecności ukochanej babci w zapachu znicza sugeruje odejście, a tym samym ból po stracie. Ostatni utwór Dorosłość, kontrapunktowy dla tytułu tomiku, personifikuje ten etap życia. Chociaż podmiot szuka jej „w zapachu/ tlącego się papierosa”13, to ona „Siedzi w tym autobusie/ wymachując krótkimi/ nóżkami”14. Wiersze zebrane w tomiku W dorosłość świadczą o dojrzałości emocjonalnej i bogactwie doświadczeń autorki. Nie roszczą intertekstualnych pretensji, wypływają z materii życia, dlatego są tak szczere, dosadne w prawdzie egzystencjalnej. Z takimi utworami warto wkraczać w dorosłość. Jakub Rawski KSIĄŻKI NADESŁANE Tadeusz Brzeziński, Wiersze na deszczowe dni, Dekorgraf, Żagań 2012. Grzegorz Chwalibóg, Tato! Zrób sobie >Z lotu ptaka<, Poligraf, Brzezia Łąka 2012. Zbigniew Czarnuch, Nad Wartą i wśród lasów: o dawnych i współczesnych mieszkańcach witnickich wsi, Miejski Dom Kultury w Witnicy, Witnica 2012. Franciszek Starowieyski i jego życiowe pasje: katalog wystawy, pod red. Krystyny Bakalarz, Muzeum Miejskie w Nowej Soli, Nowa Sól 2012. Jerzy Hajduga, Powieki wieków, Nowa Pracownia, Poznań 2012. Historia Zielonej Góry. T. 2. Dzieje miasta w XIX i XX wieku, pod red. Wojciecha Strzyżewskiego, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011. Jak niedźwiedź Wojtek został polskim żołnierzem, aut. rys. Anna Kret, Dekorgraf, Żagań 2012. Elżbieta Kołodziejska, Przy herbacie: rozmowy z Edwardem Hajdukiem, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011. Zygmunt Kowalczuk, Latarnia słowa, Inicjatywa Wydawnicza „Politikon”, Zielona Góra 2012. Krzysztof Kowalczyk, Poezje nienazwane, [bw.], Zielona Góra 2012. Stefan Kozak, Sokołowscy, korzenie, pokolenia, Dekorgraf, Żagań 2012. Kropelka: Turniej Jednego Wiersza, oprac. Jolanta Pytel, Organon, Zielona Góra 2012. Ludwik Lipnicki, Duch Czarnej Wody: anegdoty nie tylko o lichenologach, Sonar, Gorzów Wlkp. 2012. Lubuskie legendy o Letnicy, oprac. Jolanta Pytel, Organon, Zielona Góra 2012. Krystyna Nawrocka, Stojąc w oknie, Organon, Zielona Góra 2012. Bronisława Raszkiewicz, Woda i ogień, Organon, Zielona Góra 2012. Andrzej Toczewski, Historia Ziemi Lubuskiej: krótki zarys dawnych dziejów, Wyd. 2, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra 2012. Wincenty Zdzitowiecki, Pisanie światłem, WiMBP im. Herberta, Gorzów Wlkp. 2012. 125 AUTORZY NUMERU Halina Bohuta-Stąpel Publicystka, poetka, prozatorka. Uczestniczka i laureatka konkursów literackich, autorka 5 tomików poetyckich. Publikuje w pismach: „Obrzeża”, „Pegaz Lubuski”, „Pro Libris”, „Gazeta Lubuska”, „Grűnberger Wochenblatt” oraz na portalu internetowym pkpzin. Członkini Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, laureatka Nagrody Kulturalnej Wójta Gminy Świdnica (2009). Wraz z Aleksandrą Sztukowską-Matusiak prowadzi Literacki Kabaret Dojrzałych Dam. Natalia Bratko Ur. w 1989 r. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Zainteresowania: literatura rosyjska i fantasy oraz sport. Fanka twórczości Wiecha Wiecheckiego. Andrzej Buck Literaturoznawca, teatrolog, edytor, dziennikarz, bibliotekoznawca, autor książek i artykułów naukowych oraz prac dokumentacyjnych dotyczących teatru, autor adaptacji teatralnych i scenariuszy, twórca przeglądów, spotkań i festiwali teatralnych, redaktor czasopism, nauczyciel akademicki, doktor nauk humanistycznych. Dyrektor WiMBP im. C. Norwida w Zielonej Górze, prezes Lubuskiego Stowarzyszenia Miłośników Działań Kulturalnych. Marek Czuku Ur. w 1960 r. Poeta, krytyk literacki, publicysta, z wykształcenia fizyk i polonista. Autor dziesięciu zbiorów wierszy, ostatnio: Forever (2010), Facet z szybą (2012). Publikował m.in. w „Twórczości”, „Nowych Książkach”, „Odrze”, „Więzi”, „Toposie”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Akcencie”, „Frazie”, „Pograniczach”, „Frondzie”, „Arcanach”. Swoją twórczość prezentował także za granicą (Szwecja, Irlandia, USA, Serbia, Austria, Francja, Belgia, Litwa. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz do Academia Europaea Sarbieviana. Tegoroczny stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Marek Grewling Ur. się w 1963 r. w Gorzowie Wlkp. Z zawodu nauczyciel historii; absolwent teologii biblijnej. Autor 6 książek poetyckich, inicjator wydania antologii, autor aforyzmów, wierszy, esejów, recenzji i artykułów publicystycznych; zastępca redaktora naczelnego „Pegaza Lubuskiego”. Od roku 2003 jest członkiem Związku Literatów Polskich. Przemysław Grzesiński Absolwent filologii polskiej i filozofii. Pracuje w Dziale Literackim Lubuskiego Teatru. Autor kilku publikacji, twórca komediodramatu Po prostu Leon po prostu (premiera 2011 r. w Lubuskim Teatrze). Autor sztuk: Studnia, To jest wojna, Według Michała, Żużel forever. Leszek Kania Kurator wystaw, krytyk sztuki, zastępca dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej. 126 Joanna Kapica-Curzytek Filolog angielski i glottodydaktyk, adiunkt w Instytucie Neofilologii na Uniwersytecie Zielonogórskim. Autorka recenzji książek („Twój Styl” i „Twoja Muza”), recenzji teatralnych i wywiadów (wortal teatralny www.e-teatr.pl). Współautorka i tłumaczka reportażu radiowego, który otrzymał Nagrodę Specjalną Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia w krajowym konkursie reportażu radiowego „Polska i Świat 2000”. Obecnie jest stałą recenzentką magazynu kultury popularnej www.esensja.pl . Oprócz literatury jej pasją są języki obce i muzyka klasyczna. Barbara Konarska Słuchaczka Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, gdzie prowadzi klub literacki Oksymoron i redaguje czasopismo „Inspiracje”. Poetka, jest autorką dwóch tomików poezji: Ocalone ćmy czyli moje wędrowanie i Malowanka jesienna. Brała udział w regionalnych i ogólnopolskich konkursach literackich, zdobywając nagrody i wyróżnienia. Należy do Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów. Marta Kornalska Ur. w 1986 r. w Koninie. Absolwentka Zespołu Szkół Plastycznych w Kole. Obecnie związana z Uniwersytetem Zielonogórskim na Wydziale Artystycznym. Graficzka, malarka, hobbystycznie pisze. Zygmunt Kowalczuk Ur. w 1963 r. w Lubsku. Poeta, eseista, historyk . Absolwent Zielonogórsko-Gorzowskiego Wyższego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu i wydziału filozoficzno-teologicznego KUL. Doktoryzował się w Instytucie Historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Do 2004 r. był duchownym, obecnie jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Zielonogórskiego. Debiutował w 1987 r. Laureat Lubuskiego Wawrzynu Literackiego (2000). Członek ZLP od 2007 r. Mieszka w Bieczu koło Lubska. Wydał zbiory wierszy: Niebo szyte ziemią, Dwa nieba, Po tamtej stronie księżyca, „Ponad skrzydłami aniołów”, „Na klifie”, „Tobie błogosławiony Janie Pawle II Ojcze Święty” (wspólnie z M. Wypych), szkice historyczne „Kardynał Mieczysław Halka Ledóchowski - prymas czasów niewoli”, „Zarys historii Kościołów chrześcijańskich - nie tylko dla studentów”, „Obrazy i symbole w historii chrześcijaństwa”, opowieści religijne dla dzieci „W poszukiwaniu szczęścia”. Eugeniusz Kurzawa Poeta, dziennikarz. Prezes Lubuskiego Oddziału ZLP. Pracuje w „Gazecie Lubuskiej”. Mieszka w Wilkanowie pod Zieloną Górą. Władysław Łazuka Ur. w 1946 r. Poeta, prozaik, laureat nagród i wyróżnień literackich. Często publikuje w prasie, a także na antenie PR. Autor zbiorów wierszy. Mieszka w Choszcznie Czesław Markiewicz Ur. w 1954 r. w Zielonej Górze; poeta, prozaik, krytyk literacki, eseista, dziennikarz „Radia Zachód” w Zielonej Górze. Zbigniew Masternak Ur. w 1978 r. Prozaik, autor scenariuszy filmowych, dramaturg. Studiował prawo na UMCS w Lublinie, następnie filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. W 2009 r. ukończył Scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Filmu i Komunikacji Audiowizualnej. Debiutował prozą w 2000 r. na łamach „Twórczości”. Pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym pt. Księstwo. Jest także współautorem książki Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna, oraz noweli filmowej Jezus na prezydenta! Jego twórczość jest tłumaczona na języki obce (m.in. wietnamski, mongolski, macedoński, słoweński oraz ukraiński. Laureat Świętokrzyskiej Nagrody Kultury (2011) oraz Dorocznej Nagrody Starosty Puławskiego w Dziedzinie Kultury (2011). Grywa w filmie. W 2005 r. na podstawie jego opowiadania Stacja Mirsk powstał film, którego był współproducentem (Grand Prix na IX KRAKFFA). Gra w piłkę błotną w klubie BKS Roztocze Krasnobród. Jest kapitanem Reprezentacji Polskich Pisarzy w Piłce Nożnej. Pochodzi z Piórkowa, mieszka w Puławach. AUTORZY NUMERU 127 Kinga Mazur Urodzona w 1989 roku, studentka 2. kierunków Uniwersytetu Zielonogórskiego. Stały współpracownik gorzowskiego pisma literackiego „Pegaz Lubuski”; jej wiersze były drukowane w antologii młodych poetów ziemi sulęcińskiej Smak na wiersz. Autorka tomiku poetyckiego Już wiem. Zofia Mąkosa Ur. w 1957 r. w Kargowej. Absolwentka historii na zielonogórskiej WSP. Emerytowana nauczycielka historii, wiedzy o społeczeństwie i języka polskiego (SP i Gimnazjum w Siedlcu). Współzałożycielka i członek zarządu Stowarzyszenia Kulturalno-Edukacyjnego Siedlec. Publikowała w lokalnych czasopismach („Gminne Wieści”, „Głos Wolsztyński”). Ewa Mielczarek Ur. w 1961 r. w Gnieźnie. Szefowa Działu Wydawnictw WiMBP im. C. Norwida w Zielonej Górze, redaktor, starszy kustosz, sekretarz redakcji „Pro Libris”. Dominika Mrozowska Ur. w 1989 r. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Amatorka kryminałów i muzyki rock. W wolnym czasie maluje, gotuje oraz pisze wiersze i opowiadania. Dariusz Pawlicki Ur. w 1961 r. Autor esejów, nowel, szkiców, wierszy (wydał kilka zbiorów). Pisze także książki dla dzieci, publikuje teksty w czasopismach społeczno-kulturalnych i literackich (m.in. „Gazeta Kulturalna, „Rita Baum”, „Twórczość”); autor 100 haseł w Encyklopedii Wrocławia; prowadzi warsztaty literackie, wygłasza prelekcje poświęcone kulturze. Mieszka we Wrocławiu, ale w swej twórczości wiele miejsca poświęca Suwalszczyźnie. Należy do ZLP. Dorota Poślednia Urodzona w Kostrzynie nad Odrą, absolwentka filologii polskiej i socjologii. Doktorantka na Uniwersytecie Zielonogórskim, przygotowuje pracę doktorską na temat historii w twórczości Zbigniewa Herberta. Jakub Rawski Ur. w 1988 r. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Zielonogórskiego, obecnie doktorant prof. dra hab. Leszka Libery. Autor książki poetyckiej Pasaże (2010) oraz referatów wygłaszanych na ogólnopolskich i międzynarodowych konferencjach naukowych (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie, Uniwersytet Śląski w Katowicach, Uniwersytet Zielonogórski). Trzykrotny stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Sekretarz zielonogórskiego oddziału Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza. Czesław Sobkowiak Ur. w 1950 r. w Jaromierzu; absolwent polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Poeta, autor 16 tomików poetyckich; krytyk literacki, współpracownik regionalnych i ogólnopolskich pism literackich. Mieszka w Zawadzie koło Zielonej Góry. Marta Soczek Ur. w 1989 r. w Szprotawie. Na Uniwersytecie Zielonogórskim studiuje filologię polską ze specjalnością komunikacja medialna oraz informację naukową i bibliotekoznawstwo, w ramach której w zeszłym roku uzyskała stypendium rektora. Jej zainteresowania oscylują wokół literatury najnowszej. Wolne chwile poświęca siatkówce i piłce nożnej. Mirosława Szott Ur. w 1987 r., doktorantka na Uniwersytecie Zielonogórskim, członkini Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów w Zielonej Górze. 128 Izabela Taraszczuk Ur. w 1974 r. w Zielonej Górze. Germanistka i tłumacz, kulturoznawca krajów niemieckojęzycznych, okazjonalnie również poetka i rysownik. Autorka ponad 30 publikacji poświęconych literaturze, historii regionu i sztuce. Laureatka wyróżnienia i I miejsca w konkursie literackim W Języku Serca / In der Sprache des Herzens w Opolu (2007 i 2011). Renata A. Thiele Germanistka, dziennikarka, prozaik, znawczyni historii i architektury, przewodniczka po Akwizgranie. Witold Stankiewicz Ur. w 1954 r. w Zielonej Górze, absolwent zielonogórskiej WSP (studia pedagogiczne). Poeta, dotychczas publikujący w internecie (portale poetyckie). Adam Żuczkowski Ur. w 1952 r. Poeta, nauczyciel. Debiutował na łamach wydawnictw studenckich Uniwersytetu A. Mickiewicza w Poznaniu (1974-76). Laureat konkursów poetyckich, organizator spotkań literackich; animator twórczości poetyckiej w regionie wolsztyńskim. Redaktor pierwszej antologii poetów wolsztyńskich Przebudzenie (1997); twórca Uniwersytetu Poezji nad Dojcą w Wolsztynie, miejsca spotkań, warsztatów dla adeptów sztuki słowa. Członek ZLP (Oddział w Zielonej Górze). Wydał drukiem tomiki: Pisane na piasku, Głaz. Wiersze wolsztyńskie (2000), Kresy minionego teraz (2006), które prezentowane były także na antenie Radia Zachód w „Radiowej książce poetyckiej”. Mieszka w Wolsztynie, pracuje w Kębłowie. Agata Źrałko Ur. w 1989 r. Pochodzi z Torzymia, a od ośmiu lat mieszka w Zielonej Górze. Jest studentką piątego roku filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Od trzech lat współpracuje z lokalnym oddziałem „Gazety Wyborczej” w Zielonej Górze. Redaguje teksty do dodatku kulturalnego Co Jest Grane, interesuje się środowiskiem uniwersyteckim oraz tematami zdrowotnymi, społecznymi. Jej domeną jest taniec (jest związana ze Szkołą Tańca Towarzyskiego Jolanty Bechyne). W wolnych chwilach sama uczy tańca, czyta książki, fotografuje i sprawuje literacką pieczę nad kilkoma serwisami internetowymi. AUTORZY NUMERU 129