Sól - Rozdział 4.
Transkrypt
Sól - Rozdział 4.
Misza wziął rozbieg, zamachnął się i rzucił skórzaną piłkę najdalej, jak potrafił. W nieruchomym powietrzu ciepłego popołudnia poszybowała nawet dalej, niż się spodziewał. Gory bardzo starał się odebrać podanie ojca, biegł więc rakiem przez polanę wpatrzony w lecącą ponad nim piłkę. Ta jednak przefrunęła mu nad głową, lądując w pobliskich krzakach. Sam Gory wpadł na młodszą siostrę Lidkę, która również starała się pochwycić piłkę rzuconą przez ojca, po czym oboje znaleźli się w zaroślach dzikich malin. — Hej ślamazary, nic wam nie jest? — Krzyknął Misza w kierunku dwójki swoich dzieci próbujących wyswobodzić się z kłujących pnączy z minimalną ilością zadrapań. Trzecie z dzieci, najstarsza córka Antonina obserwowała wszystko z rosnącym rozbawieniem, siedząc pod rosnącą nieopodal jabłonią. — Przestań się mądrzyć tato i lepiej nam pomóż. Po co rzucałeś tak mocno? — Gory’emu najwyraźniej nie podobało się lądowanie w zaroślach, ton miał bowiem naburmuszony. — Stąd mam dobry widok, nie zamierzam podchodzić. Radźcie sobie, tylko nie porwijcie ubrań, bo was matka pozabija. — Odkrzyknął Misza i obserwował zmagania dzieci. Pierwszy uwolnił się Gory. Gdy tylko wyszedł z krzaków, zaczął pomagać młodszej siostrze, która zaczęła już chlipać. Drobne igiełki drapały jej skórę, Misza wiedział jednak, że nic jej nie będzie. Gory wysupłał siostrzyczkę z pnączy, przytulił i pocałował w ranki na ramionach, które zadały jej ostre kolce. Lidka rozchmurzyła się i pobiegła po piłkę, po czym rzuciła ją do brata. Misza widział, jak piłka lekko koziołkuje w powietrzu, zmierzając po wysokiej paraboli w kierunku jego jedynego syna. Nie była dokładnie wyważona. Blanka, żona Miszy, poświęciła cały wczorajszy wieczór na uszycie piłki. Dawno temu odłożyła kilka kawałków garbowanej skóry specjalnie na ten cel i w końcu wczoraj znalazła na tyle dużo czasu, aby dokończyć pracę nad zabawką. — Lato się kończy. Zostało może kilka ciepłych dni. — Odezwała się do męża, nie przestając wywijać grubą igłą nad kawałkami skóry. Misza podszedł do niej od tyłu, uważając, by tańczące w powietrzu narzędzie nie znalazło się zbyt blisko jego twarzy. Położył Blance ręce na ramionach. — Powiedziałbym, że nawet mniej. Ostatni ciepły dzień. Pojutrze zacznie padać, zobaczysz. Blanka przerwała na chwilę szycie i położyła na dłoni męża swoją. Miała ładne ręce, szczupłe, o prostych palcach. Mimo że lata obowiązków gospodyni zostawiły na nich ślad, Miszy ciągle bardzo się podobały. — Byłeś dziś w cerkwi. — Ton miała oznajmiający, Misza znał jednak żonę i wiedział, że pyta o szczegóły. — Tak, pop poprosił, żebym przyszedł, razem z kilkoma innymi radnymi. Kolejne wieści z północy. — Blanka spojrzała na niego pytająco, westchnął więc i kontynuował. — Dziwne jak zwykle. Fajansy wędrują na północ. Zostawiają całe wioski z domami i swoimi rzeźbami w lodzie. Wszystko porzucone, a one całymi stadami znikają gdzieś w tajdze. Odłowy jeszcze nigdy nie były tak kiepskie. — Myśliwi znów nic nie przywieźli? — Przywieźli, przywieźli. Wilki, zające, nawet jelenie. Ale ani jednego fajansa. Jeżeli o to chodzi, to jedyne, co udało się upolować przez ostatnie miesiące, to truchło tego starego, które znaleźli w rozpadlinie. Wiele soli z tego nie było. Żona opuściła wzrok na robótkę i wróciła do szycia. — Dobrze, że my nie musimy się już o to martwić. — Stwierdziła tylko. Misza spojrzał w stronę swojego gabinetu. Za drewnianymi, skrzypiącymi drzwiami stała szafa, a w niej stary sejf szyfrowy. Blanka miała rację, oni nie musieli się martwić, mieli soli pod dostatkiem. Co jednak mieli powiedzieć ci, którzy z jej braku cierpieli głód? Piłka nie była może wyważona idealnie, ale na tyle dobrze, że gra nią była przyjemnością. Potęgował ją fakt, że wszyscy czuli, że to ich ostatnia okazja do takiej zabawy w tym roku. W powietrzu czuć było zmianę. Ostatni ciepły dzień w roku nie pozostawiał złudzeń co do swojej natury. Gory podskoczył i chwycił piłkę obiema rękami, po czym wylądował zgrabnie na trawie. Misza, patrząc na śmiejącego się syna, zaczął zastanawiać się nad wydarzeniami ostatnich miesięcy. Gory czuł się oszukany przez swoich rodziców, a w zasadzie całe społeczeństwo. Trudno mu się było dziwić. Bestie, które składali w ofierze za sól, okazały się nie być bestiami. Misza pokazał Gory’emu to, o czym nie wszyscy wiedzieli, lub raczej, o czym udawali, że nie wiedzą. Wygodnie było im myśleć o fajansach jak o zwierzętach. Problem w tym, że dziecięce poczucie sprawiedliwości jest silniejsze niż ich rozsądek. Jak mawiał pop, mowa dzieci jest tak – tak, nie – nie. Nie mógł mu tego powiedzieć wcześniej. Nawet teraz Gory nosił na szyi otrzymany od babci święty wisiorek z solą. Jak mógłby mu wytłumaczyć, jaka jest prawdziwa cena ich wiary? Misza czuł się oszustem. A jednak musiał go ukarać za to, co zaszło w bibliotece. Gory pofatygował się do kowala, aby przeprosić młodego czeladnika i… — Tato! — Krzyk dzieci wyrwał Miszę z zamyślenia, było już jednak za późno na reakcję. Piłka z impetem uderzyła go w czoło, posyłając jego poważną osobę na spotkanie z trawą. Dzieciaki wybuchnęły śmiechem, a Misza w udawanym gniewie poderwał się na równe nogi, chwycił piłkę i zaczął ganiać całe towarzystwo po polanie. Wieczorem, żując zielsko przy otwartym oknie mieszkania, czekał, aż dom się uspokoi. Lidka szła spać niedługo po zmierzchu, Gory trochę później. Młody zaczął już szkołę, do której musiał się przygotowywać wieczorami, przy migotliwym świetle lampy naftowej. Jeżeli nie było potrzeby, nie włączali agregatu elektrycznego. Antonina była poza domem, miała dziś nocny dyżur w szpitalu, w którym była pielęgniarką. Choć, pomyślał Misza, z dużą dozą prawdopodobieństwa łajdaczy się gdzieś ze swoim narzeczonym, z którym ma być w przyszłym roku zaślubiona. Rozgryzł twarde włókno łodygi i przełknął tę myśl razem ze śliną. Gdy stwierdził, że najmłodsza córka z pewnością już śpi, poszedł do pokoju Gory’ego. Wziął go do gabinetu i zamknął drzwi. Gory nie wiedział, czego się spodziewać. Misza otworzył szafkę, w której trzymał sejf, głośno dyktując kombinację. — Zapamiętasz? — Chłopak w odpowiedzi skinął głową. — Twoja matka też zna szyfr. Nikt więcej. Tak ma zostać. Misza wyjął z sejfu nóż o rzeźbionej rękojeści. — Skóra fajansów stępi najtwardsze ostrze. Spróbuj przeciąć ją normalnym nożem i możesz go wyrzucić… — Wiem o tym, tato. — Przerwał mu Gory. — To nie jest normalne ostrze. — Mimo komentarza syna Misza kontynuował instruktaż. — To stal domieszkowana solą, wykuwana na zimno. Nie jest taka jak dawne ostrza, nie nadaje się do niczego poza zabijaniem fajansów. Ale do tego jest doskonała. Misza podał nóż Gory’emu, a ten rozpoznał w sztylecie ostrze, którym ojciec rozpłatał gardło białej samicy. Nie miał czasu kontemplować go zbyt długo, gdyż ojciec wyciągał z sejfu kolejne przedmioty. Następna była drewniana szkatułka wielkości pięści. Z zewnątrz nie wyróżniała się niczym szczególnym, jednak gdy Misza otworzył ją, ich oczom ukazały się połyskujące bielą wewnętrzne ścianki pudełka. — Wiesz, co to jest? — Chyba tak. — Gory niepewnie skinął głową. — Szkatułka na sól. Ściany są nią wyłożone, inaczej kryształy wrastałyby w drewno. Rozumiesz to, tak? — Misza sięgnął głębiej do sejfu i wysunął większą szkatułę, która schowana była wewnątrz. Uchylił jej wieko, wiedząc, że Gory zerka ciekawie. — To dlatego nikt nie może poznać szyfru. Szkatuła była po wieko załadowana białymi kryształami soli. Nie białym proszkiem, jaki Gory miał okazję widzieć kilka razy w życiu. W środku było mnóstwo wielkich jak kciuk białych kamieni. Misza nabrał garść, włożył do mniejszego pudełka, po czym zamknął obie skrzyneczki z powrotem w sejfie. — To, co jest w małej szkatule, jest Twoje. W sejfie będzie bezpieczne, ale jeśli będziesz potrzebował, możesz jej użyć. To więcej, niż jakikolwiek rzemieślnik z Norylska zarabia przez rok. Pamiętaj o tym. — Misza położył Gory’emu rękę na głowie. — Wiem, że jesteś mądrym chłopakiem. Gory nie wiedział co powiedzieć. Nie bardzo rozumiał, po co ojciec pokazał mu to wszystko i co miało oznaczać to, co powiedział. Misza widział to w jego minie, nie mógł mu jednak wytłumaczyć, że ma po prostu złe przeczucia. Że ten ostatni ciepły dzień przyniósł ze sobą jakiś chłód, który Misza czuł nie skórą, a ściskającymi się w supeł wnętrznościami. Pogłaskał więc syna po głowie, wytłumaczył mu, że jest już dorosły i musi takie rzeczy wiedzieć i odesłał go do pokoju. Gory miał otwierać już drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę i odwrócił ku ojcu. — Tato, dziękuję, za twoje zaufanie. — Spojrzał na ojca i odczekał, aż ten skinie głową, po czym kontynuował. — Tamto w bibliotece… — Przepraszałeś już za to, dostałeś też nauczkę. — Przerwał mu Misza. Gory nabrał powietrza, jak gdyby chciał coś jeszcze powiedzieć, w końcu jednak tylko uśmiechnął się do ojca i wyszedł z gabinetu. Misza został sam na sam ze swoimi myślami, w których prosił Boga, aby jego plugawe modlitwy sprzed kilku miesięcy nie zostały przypadkiem wysłuchane. *** Makea przylgnęła plecami do kory starej, karłowatej sosny. Starała się uspokoić, ale płuca paliły ją z wysiłku, a pierś unosiła się spazmatycznie. Dyszała głośno. Wiedziała, że hałas ją zdradzi. Jeżeli usłyszą, gdzie jest, dopadną ją i zabiją. Siłą woli spłyciła oddech i zamknęła oczy, wsłuchując się w odgłosy lasu. Wiatr grał w koronach wysokich świerków, gdzieś w oddali stado ptaków poderwało się do lotu. Przez moment wydawało się jej, że zgubiła pogoń. Kiedy ich usłyszała, wstrzymała oddech, miała jednak wrażenie, że dudnienie w jej piersi jest tak głośne, że trafią do niej, kierując się tym dźwiękiem. Zbliżali się. Słyszała odgłosy kroków w śniegu, słyszała szepty, którymi się porozumiewali. Serce waliło jej jak oszalałe, choć powinna być spokojna. Przecież wiedziała, że zginie. Musiała zginąć, w końcu to już się wydarzyło. Mimo tego, że jej los był przesądzony, oderwała się od starego drzewa i ruszyła biegiem przez las. Miała tę przewagę, że znała tę okolicę doskonale. Nie zwalniając choćby na chwilę, omijała rozpadliny, przeskakiwała zwalone drzewa i gnała do przodu jak spłoszona łania. Szepty ścigających zmieniły się w okrzyki. Biegli za nią, coraz bliżej. Nagle, bez ostrzeżenia rozpostarła się przed nią szczelina w ziemi. Uskok skalny, który bardzo lubiła odwiedzać jako dziecko, odcinał jej drogę ucieczki. Nie powinno go tu być. Powinien być po drugiej stronie lasu, daleko na wschód. Ale był, wysokie na sto trzynaście kroków urwisko otwierało się pod jej stopami jak paszcza dzikiego zwierza. Makea stanęła na jego skraju, łapiąc równowagę, a za jej plecami zatrzymała się pogoń. Odwróciła się do nich. Dwie identyczne twarze. Bezwłose, szare czaszki, bezwłosych, szarych myśliwych. Rag Dwie Trójki stał i mierzył do Makei z długiej strzelby. Przy jego ramieniu stał drugi identyczny Rag. Makea drżała z przerażenia. Wylot lufy czerniał jej o stopę przed twarzą. Obejrzała się do tyłu. Na dnie przepaści ktoś był. Zakrwawione i połamane szczątki Takena, starszego z północnej wioski. Z jego lewego oczodołu sterczał szpikulec, którym Rag pozbawił go życia, nim zepchnął go w rozpadlinę. On musiał zginąć. Tak, jak musi zginąć Makea. Spojrzała znów przed siebie. Dwóch myśliwych, dwie kopie Raga Dwie Trójki, mierzą do niej ze strzelb z celownikami optycznymi. Za późno, by uciekać, to już się stało. Obie lufy wypaliły w tym samym momencie. Rag otworzył oczy w zupełnej ciemności, obudzony hukiem wystrzału. Odgłos spokojnych oddechów jego współtowarzyszy upewnił go w przekonaniu, że dźwięk był wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Sny takie jak ten nawiedzały go często od czasu śmierci Makei, a później Takena. Nie spodziewał się ich, nie sądził, że śmierć tej dwójki odciśnie w nim taki ślad. Wiedział, że ofiara była konieczna i że nie mógł postąpić inaczej. Mimo to, coś w jego psychice nie mogło zapomnieć rozkopanego śniegu zbroczonego krwią, w miejscu, w którym Księżniczka Poloi dokonała swojego żywota. Leżał spokojnie, wpatrzony w sklepienie namiotu. Obok niego miarowo oddychały dwie jedenastki wojowników. Razem było ich więc dwudziestu trzech, tylu, co w każdym namiocie. Wędrowali od wielu dni na południe, wzdłuż szlaku, który Rag wiele miesięcy temu przebył w odwrotnym kierunku, wracając do domu. Zamknął oczy. Czy uda mu się jeszcze zasnąć? Czy znów będą go prześladować wizje śmierci tej dwójki? Dlaczego właśnie oni? Podczas wczorajszego noclegu wilki zagryzły trzech wojowników w jednym z namiotów. Czy i ich krew Rag ma na rękach? Być może. Nie byłoby ich tu, gdyby nie on. Czy ich życie było mniej warte od życia Takena i Makei? Tak. Nie. Skąd ma wiedzieć? Co z tymi, którzy dopiero zginą? A będą takich setki, i to pod warunkiem, że będą mieli szczęście. To nieistotne, upomniał się w myślach Rag. Jeżeli mają go prześladować w snach, niech tak będzie. Nawet jeśli każdy z wojowników, którzy maszerowali na południe, zginie i do końca dni będzie odwiedzał Raga co noc, niech tak będzie. Nie o nich chodzi, ale również nie o niego. Rag odniósł sukces. Wraz z armią ponad czterech tysięcy pięciuset siedemnastu wojowników (pomijając trójkę pożartą wczoraj na kolację przez wilczą watahę) wędrował na południe, ku osiedlom salitów. Żaden z wojowników nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie myśl Raga popchnęła ich na tę wojnę. Każdy przekonany był, że sam zdecydował o tym, że warto zabijać miękkich salitów zamieszkujących te ziemie. W odwecie za lata terroru, za odebranie nadziei, za śmierć ich cudownego dziecka. Dla Raga nie było ważne za co. Ważne było, że napędzani ideałami idą razem z nim, z każdym dniem przybliżając go do celu. Rag mógłby być z siebie dumny, gdyby nie to, że Rag zasnął właśnie w ciemnym namiocie w otoczeniu dwóch jedenastek wojowników. Spał spokojnie, śniąc czarną pustkę. Tak przynajmniej mu się wydawało, kiedy o świcie zagrano pobudkę. Czytaj dalej – Rozdział 5.